Kręte drogi arkadyjskich zamierzeń - Bruno Janiszewski - ebook

Kręte drogi arkadyjskich zamierzeń ebook

Bruno Janiszewski

0,0

Opis

Pełna snów i poezji podróż po Polsce

„Kręte drogi arkadyjskich zamierzeń” to introspektywna podróż do krainy przeczuć, zwątpień i nadziei. Wraz z bezimiennym narratorem czytelnik wyrusza w fascynującą wędrówkę przez czas oraz przestrzeń, przyglądając się jego poszukiwaniom własnego miejsca w świecie.

Podczas tułaczki przez opustoszałe ulice warszawskich Starych Bielan, starego miasta Sandomierza i Zamościa narrator spotyka postaci, które inspirują go do snucia refleksji o istocie podróżowania, a także wartości sztuki czy nieodłącznych dla ludzkiej egzystencji utrapieniach.

Wśród jego licznych wizji na granicy snu i jawy powraca niczym echo piękna, tajemnicza kobieta. To ona staje się najważniejszym obrazem towarzyszącym mu w pogoni za magią chwili – słońca przeciekającego przez gałęzie drzew, nocnych rozmów przy wodzie z miętą czy pokrytych śniegiem kocich łbów starówki, z której sączy się muzyka ulicznych grajków…

Mimochodem w lustrze zobaczyłem odbity ogród, a w nim coś, co na ułamek chwili zatrzymało czas. Wydało mi się, że pomiędzy drzewami widzę kobietę, która jaśniała spowita aurą zachodzącego słońca. Jej włosy spadały na szyję i spływały dalej na plecy niczym fale spokojnego morza. Była jak meteor wpadający w atmosferę ziemską.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bruno Janiszewski

Kręte drogi arkadyjskich zamierzeń

Część 1

Spóźniając się na wiosnę

Przez prześwity między drobnymi liśćmi snopy popołudniowego słońca kładły się miękko na utwardzonej ziemi. Same oblane złotym światłem emanowały transparentnie soczystą zielenią uwydatniającą rozchodzące się linie unerwienia. Zjawisko to mieniło się na całej długości szpaleru lip flankujących po dwóch stronach aleję. Przez chwilę stałem przy bramie wjazdowej, którą niezmiennie tworzyły białe, boniowane na gładkie ciosy słupki zakończone kulami.

Minęło wiele lat od momentu, kiedy stałem dokładnie w tym miejscu, gdy żegnałem ten właśnie widok o podobnej aurze świetlnej. Zjawiłem się tu znów, by doświadczać chwili nieobarczonej wspomnieniem dnia wczorajszego, która skazana była na swoje nieustanne stawanie się na nowo. Przypomnienie pochodu przez ten pasaż momentalnie zalało mnie spokojem i przeczuciem narastającego wytchnienia. Ruszyłem zatem przez ten festiwal światła i zapachu rześkiego powiewu naprzemiennie nasłonecznionych i okrytych chwilowym cieniem liści.

Gdy tak trwałem w tym subtelnie przetaczającym się rozwibrowaniu, przede mną zaczął wyłaniać się punkt centralny tej triumfatorskiej osi nieprzerwanych narodzin chwili – dwór, który w moich oczach z obecnej odległości był niczym innym jak w większości białą plamą prześwietloną przez przeciskające się przez korony drzew słońce, jednak dzięki obecności paru zacienionych fragmentów mogłem pokusić się o stopniową identyfikację rysów fasady. Gdy zbliżałem się ku końcowi szpaleru lip i stanąłem przed kolistym podjazdem, dwór bielił się już w moich oczach w całej okazałości – parterowy dworek z mieszkalnym poddaszem znajdował swoją symetryczną dominantę w portyku z gładkimi podwójnymi kolumnami zakończonymi jońskimi kapitelami. Wspierały one balkon z tralkową balustradą, na który prowadziła wystawka z trójkątnym szczytem dachu. Całość pokrywał dach łamany wyłożony karpiówką, poprzetykany niewielkimi lukarnami.

Skręciłem w lewą stronę, dalej napawając swe oczy tym arkadyjskim przybytkiem. Jego ściany zaraz pod nieznacznym okapem dachu zwieńczone były profilowanym gzymsem. Oknom również nadano proste, profilowane obramienie, a tuż obok nich na drewnianej kratce wiło swe zielonolistne meandry dzikie wino. Całość zachwycała bielą, szlachetnością formy, romantycznym pragmatyzmem. Nie był to jednak typowy dwór, a raczej jego wariacja z międzywojnia – willa w stylu dworkowym. Mimo upływu tylu lat i nieznacznych pojedynczych ubytków w tynku budynek ten wydawał się nad wyraz młody.

Przeszedłem na jego tyły, gdzie znajdował się ogród. Ten był niestety przeciwieństwem tego, czym do tej pory się napawałem. Jego stan radykalnie wykraczał poza cokolwiek, co można nazwać ogrodem angielskim. Nieczytelny układ ogrodu zdominowały stare i zniszczone rośliny wraz z samosiewami i innymi chwastami. Nie było tu hortensji, lilaków czy narcyzów. Naparstnic, rezed czy nasturcji. Na szczęście zmysły mógł cieszyć jaśminowiec, który już obficie wypuścił pąki – można było poczuć jego słodki zapach, który wiedziałem, że wzmoże swą woń, im bardziej zmierzch będzie gęstniał i uciekał w noc.

Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku zadaszonego murowanego tarasu, którego granice również wyznaczały tralki pokryte nasyconym szmaragdem bluszczu. Wspiąłem się po schodach, z których czwarty stopień wyszczerzył pęknięciem swą powierzchnię, wybałuszając się ku górze. Gdy postawiłem na nim stopę, obróciłem się na pięcie w stronę ogrodu i usiadłem na ich szczycie. Znowu pochyliłem myśl nad ogrodem i plątaniną jego nieuporządkowanej i zniszczonej wegetacji. Wiedziałem już, że przywrócenie go do swojej świetności stanie się teraz jednym z celów – by wyratować tę zieleń spod okowów entropii, aby mogła ona pełnoprawnie dopełniać ten azyl harmonią. Oprócz jaśminowca i jego rozłożystych kłębów gałązek obsypanych białymi kwiatami, po prawej stronie ogrodu na jego przeciwnym biegunie stał z kolei czarny bez z równie rozkwitłym kwiatostanem. Widok ten dawał nadzieję, że nie wszystko stracone.

Zakotwiczając w sobie ten zamysł, wstałem i zszedłem ze stopni zazielenionego tarasu, i ruszyłem w prawo, by zamknąć klamrą obejście dworku ze wszystkich stron. Ku mojemu zaskoczeniu zauważyłem, że jego boczna część została uzupełniona o nietypową dodatkową oś – arkadowy podcień, którego długość pokryła całą boczną fasadę dworku. Przeszedłem pod nim, podziwiając klasyczne łuki. U dołu ostatniego zobaczyłem rosnącą kolonię mydlnic, które już niedługo miały zakwitnąć pofałdowanymi białymi listkami. Ich słodki zapach okrywał dwór, podobnie jak jaśminowiec, szczególnie nocą, kiedy ich woń była najintensywniejsza.

Gdy w ten sposób zatoczyłem już koło i znalazłem się przed portykiem frontowym, wspiąłem się po jego schodach i otworzyłem na oścież łukowato zwieńczone, ciemnozielone, olchowe drzwi.

Ujrzałem sień, której parkietowa podłoga ze wzorem w jodełkę skąpana była promieniami słońca rozrzedzonymi przez korony drzew. Uświadomiłem sobie, że nie jest to aura złotych pasm słońca, a już raczej ich zelżały brzoskwiniowy odcień, który wypełniał teraz swoją obecnością duszę pomieszczeń. One z kolei emanowały znaczną nieobecnością wystroju wnętrz, ukazując jedynie niewiele sprzętów, jak choćby secesyjny piec olicowany szmaragdowymi, glazurowanymi kaflami z fryzem z liśćmi dębu, kredens z nieborowskimi majolikami czy dębową komodę z wazą zeschniętych kwiatów polnych, nad którą wisiało owalne lustro z drewnianą ramą ozdobioną wyrzeźbionymi gronami winogron.

Mimochodem w lustrze zobaczyłem odbity ogród, a w nim coś, co na ułamek chwili zatrzymało czas. Wydało mi się, że pomiędzy drzewami widzę kobietę, która jaśniała spowita aurą zachodzącego słońca. Jej włosy spadały na szyję i spływały dalej na plecy niczym fale spokojnego morza. Była jak meteor wpadający w atmosferę ziemską. Od razu straciłem tę jasność z oczu i wzrok mój błądził ponownie po gąszczu pni dębów i topól czarnych.

Ściągnąłem swój wzrok z tego zwierciadła-mediatora i wszedłem śpiesznie do salonu, gdzie snopy światła zachodzącego słońca oświetlały unoszące się pyłki kurzu. Przez chwilę patrzyłem przez przestrzeń między szprosami okna, a następnie, by nie ograniczać pola widzenia żadnymi jego podziałami, otworzyłem je na szeroko, by choć na chwilę móc przywrócić ten widok, by zobaczyć chociaż echo rozpierzchającej się jej obecności. Jednak i tym razem nic poza wilgotną wonią nadchodzącego powoli zmierzchu, przeplecionego umierającym ogniem słońca zza drzew, już nie zobaczyłem.

Zaraz po kolacji udałem się do sypialni na piętrze, by oddać się już tylko wieczornym przeczuwaniom. Pokój, tak jak reszta domu, prezentował raczej ascetyczne umeblowanie, na które składało się olchowe biurko ustawione pod oknem, łóżko zaraz po lewej w narożu oraz szafa po prawej stronie z bogato inkrustowanymi różnymi rodzajami drewna wzorami geometrycznymi, z których dominantę wizualną stanowiły romby. Błękitna tapeta.

Pora była już wieczorowa, więc nastawiłem lampę i usiadłem przy biurku, skąd wyglądałem na znikły w ciemności ogród. Weranda tonęła w rozmiękczających mrok bladogranatowych odcieniach nadanych przez wiszący wysoko na prawie bezchmurnym niebie księżyc. Uchyliłem lekko okno, a po chwili zawitał do środka przyjemny chłód pachnący świerkowym lasem.

Co mnie przygnało w to miejsce po tylu latach? Jaka okoliczność sprawiła potrzebę powrotu? To jest chyba potrzeba powrotu, przepełniona nadzieją odnalezienia nie tyle odpowiedzi, co ugruntowania myśli – znalezienia prawideł, które pozwolą mi widzieć wszystko z wewnętrznym spokojem niezależnie od zachwiań tymczasowych nastrojów.

Tocząc te rozważania w głowie w poszukiwaniu nadrzędnej myśli organizującej wszystko, co doświadczane, już przeczułem beznadziejność tego twórczego zadania. Zatem koryguję i mityguję jego wydźwięk, zrzucając z myśli presję, wierząc, że w ten sposób i tak uda się osiągnąć założony cel. Słusznie wyzbywszy się radykalności myśli, już wiedziałem, że muszę poskładać te wszystkie części składowe życia i możliwie najsprawniej stworzyć z nich harmonię, by w ten sposób uciszyć zbyt głośne i chaotyczne zawiłości rozumowania.

Zapatrzywszy się teraz w sczerniały skraj ogrodu, spostrzegłem za plątaniną bujnej i niefrasobliwej wegetacji nieszczęsnego ogrodu coś, co kompletnie przeoczyłem z poziomu werandy. Był to mały, lekko wyprofilowany łukiem mostek mający nie więcej jak dwa metry długości. Pod nim prawie wyschła struga, w której odbijał się księżyc. Jego stan był opłakany, jako że ostał się jedynie jeden słupek będący kiedyś zapewne częścią niewielkiej balustradki. Nie mogłem zrozumieć swojej amnezji. Jakbym nigdy wcześniej w tym dworze nie był.

Na biurku niewielki stosik książek z mądrościami idealistów, a na łóżku skrzypce i zwój papieru w pięciolinie – czas w końcu skończyć utwór, z którego meandrów przeróżnych zmian melodii nie mogłem wyłuskać tej nadrzędnej, która poprowadziłaby wszystkie inne części ku pomyślnemu zawiązaniu niczym ten pochód przeczuwanego szczęścia w objęciu szpaleru lip, który nieustannie prowadzi ku ciągłemu stawaniu się na nowo. Zawsze wierzyłem, że gdzie, jak nie tutaj, pośród tej idylli, będę mógł wydrążyć autentyczność intencji, uzyskać organikę myśli i czynu.

Zamknąłem bezrefleksyjnie otwartą książkę, podświadomie obiecując sobie, że od teraz czytać będę właśnie to otoczenie i pobierał z niego jak z fontanny dzbanki wypełnione inspiracją. W oddali usłyszałem teraz pohukiwania sowy. Po nich następowały nieregularnie rozłożone interwały ciszy. Dookoła żadnych świateł, tylko te srebrnej gwiazdy i ich odbijanie się w strudze pod mostkiem. Pohukiwania układały się w motywy. Stopniowo odejmowane były kolejne dźwięki. Wzmacniały się interwały. Nastawała coraz większa cisza.

Nazajutrz wcześnie z rana obudził mnie dźwięczny śpiew ptaków. Spirale fraz muchołówki grały w kontrapunkcie z rytmicznymi frazami sikorki. Zaraz po śniadaniu zabrałem ze sobą na wpół zapisany zwój papieru w pięciolinie i wyszedłem z dworu od strony ogrodu, wyruszając w głąb lasu.

Nie była to wyprawa pozbawiona swojego przestrzennego celu. Powróciwszy w te idylliczne strony, nigdy nie omieszkałem wybrać się na peregrynację do punktu centralnego tego leśnego uniwersum, do jego jądra stanowiącego przypieczętowanie i ulegitymizowanie terenów, które je dookoła otaczały. Tym miejscem było nieduże jezioro – źródło inspiracji twórczej i duchowej odnowy.

Słońce znów otwarcie witało się swoją jasnością ze wszystkim dookoła, wykorzystując przy tym ażurowość leśnych form, by zaproponować wizualne rozdygotania. Im bliżej do celu, tym bardziej poczuć można było gęstniejącą wilgoć. Jako że miejsce to nie było zbyt często odwiedzane, przedzierałem się przez zachaszczoną ścieżkę, podnosząc dłońmi gałęzie krzewów.

A więc udało się – znów w centrum wszechświata. Lustro jeziora, niczym najbardziej sekretne miejsce, otoczone było przez szczytujące nad sobą wierzby, topole i olchy, a ich lekkie falowanie tworzyło kojący szum. Zanim spocząłem na dużym głazie narzutowym, obszedłem dookoła to oko, którego szuwary-rzęsy w wielu miejscach przysłaniały skutecznie możliwość zlustrowania jego środka – jakby były woalem, który nie pozwala na zbyt bezpośrednią ekspozycję prawdy. Dla czujnego kontemplatora nie miało to jednak większego znaczenia, bo aktywna obecność tego miejsca w równej mierze emanowała w obrębie tego portalu.

Gdy już spocząłem na kamieniu, rozłożyłem karty rozpisanych melodii i szukałem przesmyków, przez które melodie te w najbardziej harmonijny sposób łączyłyby się z głównym nurtem płynącym w ekstatycznym tempie przez doliny i wąwozy, przez krajobrazy umiłowane i zapamiętane.

Już notuję te dopływy rzek i ich pełną mocy dźwięczność. Napotykam fale pływowe, jednak inspiracja pobrana z fontanny natchnienia już łączy te wszystkie źródła swoim wszechmocnym ramieniem.

W tym samym czasie na powierzchni zwierciadła przede mną nastąpiło jakieś poruszenie, którego echa przejawiły się w zmarszczkach na jego licu. Po chwili rozchodzące się szerokie okręgi ponownie zaczęły zespalać się w jedność, a w tej jedności odbijała się nieskończoność nieba. Jak na górze, tak na dole, wszystko jest częścią tego samego.

Zatopiłem się w chwili do tego stopnia, że kompletnie zatraciłem poczucie czasu. Gdy opuściłem ten portal i przeszedłem przez bujnie zieleniącą się głębię lasu będącego na skraju wiosny i lata, wyszedłem w pewnym momencie na polną drogę w rejon mi nieznany. Na tle otwartej, rozwlekłej przestrzeni wypełnionej falowaniami łanów zboża, zaraz przy piaskowej dróżce znajdowała się zielona wyspa z czterema dębami rozlokowanymi w jej narożach, pośrodku której wyłaniała się stara drewniana chata z dwuspadowym dachem i laubzegowymi ornamentami niewielkiego ganku i opasek okiennych. Podszedłszy bliżej, zauważyłem postać wyrywającą chwasty spod drewnianego płotu obrosłego bluszczem. Będąc tak odwrócony do mnie tyłem, mężczyzna rzekł niespodziewanie:

– Pan pewnie nie pamięta.

– Słucham? – odpowiedziałem zaskoczony.

Dopiero teraz starzec w białej brodzie odwraca się i kontynuuje:

– Pan pewnie nie pamięta tych rodzin, tych domów, tych gospodarstw. Tam… – Pokazuje w kierunku pustej łąki porosłej iglastymi samosiewami. – Tam stał młyn. Tam budynki gospodarcze i chata. Wszystkich wymordowali. Tam za ścianą tych drzew stał dwór; dwór spalony i pozostała jedynie zarośnięta ruina. Ci, co uszli z życiem, już nigdy tu nie wrócili.

Stał w milczeniu, patrząc na horyzont, trzymając w spracowanych dłoniach pourywane chwasty, po czym, zamyślony lustrując bezkres krajobrazu, kontynuuje:

– Wszystko zarasta. A pamięć w kamień wrasta, ale coraz mniej tych, co potrafią ją odczytać, zrozumieć i zapłakać.

Nie wiem, kiedy i dokąd te wszystkie godziny odeszły – słońce już postępowało w swoim kursie spadkowym i zaczynało zrównywać się z koronami drzew. Idąc tak przed siebie, postanowiłem nagle zejść z kurzącej się dróżki i zacząłem dryfować stopami po zielonym dywanie wysokiej trawy i chwastów, mijając rumianki i chabry. Wszedłem na powoli wznoszący się poziom terenu. Gdy znalazłem się na szczycie górki, przede mną rozciągał się sad owocowy, a w nim drzewa jabłoni i grusz obficie zakwitłe już owocem. Pomiędzy drzewami unosiły się powoli białe puszki, zeświecone słonecznym dotykiem. Oniemiały tym spektaklem usiadłem pod jedną z jabłoni i rozpostarłem swój wzrok na rzędy papierówek, wokół których białe puszki nieprzerwanie orbitowały na tle nasyconego błękitu nieba. Widzenie coraz bardziej oddalało się, a zapach sadu w tandemie z dźwiękami szumu orzeźwiającej bryzy przywianej tu od topól sprawiły, że czas dryfował powolnym nurtem.

Rozlewając się w tym trwaniu i nie-trwaniu, nagle poczułem, że coś wsuwane jest do mojej dłoni. Było to nasycone zielono-czerwonym mariażem jabłko, a gdy podniosłem wzrok odrobinę ponad nie, zobaczyłem pośpieszne kroki bosych stóp, powyżej których falowały luźne fałdowania białej sukni. Gdy śpiesznie uniosłem głowę i obróciłem się w kierunku tej obecności, nikogo już nie było. Wstałem i ruszyłem w kierunku białych tkanin rozwieszonych i powiewających na późnopopołudniowym wietrze, na tle wciąż błękitnego nieba. Wszedłem w labirynt tkanin, mając nadzieję, że właśnie tam, pomiędzy tymi płótnami pachnącymi mydlnicą, znajdę tę, która przed chwilą tu była. Tkaniny falowały niczym prześwietlone słońcem fale morskie. Czułem, jakbym gubił się beznadziejnie w tych chmurach. Tonąłem w nawarstwiających się obłokach tu i tych powyżej.

Zmierzch już na dobre nastał, gdy znalazłem się przed dworem. Wszystko dookoła nikło w woalu ciemności oprócz niego – jego ściany nawet nocą emanowały swoją bielą. Księżyc rzucał światło na taras od strony ogrodu, na kolumny, które z kolei dalej rzucały cienie w głąb werandy, na flankujące ją tralki, na drewnianą kratkę, po której wspinały się róże. Ogród odnalazł teraz wytchnienie w ciemności, w której zawstydzony mógł schować swój nieład, nieprzerwanie rzucając wyczekujące milczenie w moim kierunku. Na mój brak działania w walce z tą dezorganizującą entropią, z rozprzestrzeniającą się niemocą, z być może nadciągającą klęską. Myśli kołatały, protestowały, obiecywały przełom, używały wzniosłych słów. Przeszedłem do arkadowego podcienia i oparłem się o jeden z filarów. Za skarpą poniżej sunął bezszmerowym, wolnym i miękkim nurtem niewielki potok.

Czemu moja świadomość jest moją świadomością? Czemu akurat zostałem wdrożony w tę, a nie żadną inną? Jakikolwiek stoi za tym przypadek, trzymam się kurczowo tego, czym ona jest, mimo że zdumiewa jej niemogąca się dać poznać nieskończoność. Trzymam się jej brzegu w obawie przed utonięciem w nieznanych, obcych odmętach. Trzymam się jej kurczowo, bo jakkolwiek skarłowaciała, to jednak moja. Doceniam trud włożony w wydrążanie jej organizacji, osobistej logiki. Nie chcę stracić z mozołem wypracowanych impresji, których nie mógłbym rozwijać, będąc kimś innym, w całkowicie innym kontekście – co jest jednak pozbawione ogólnie przeczuwanej logiki, bo będąc kimś innym, niekoniecznie doszedłbym do obecnych założeń. Będąc w innym zestawie znaczeń i uwarunkowań, niekoniecznie zachwycałbym się estetyczną doskonałością klasycznych form architektonicznych, zapachem wilgotnej ściółki nad jeziorem, przeciskającym się zachodem słońca między pniami olch. Grozą przepełnia myśl o utracie kontemplacji dokładnie tych, a nie innych impresji. Wszystko stało się dziełem przypadku bądź zrządzenia, którego prawideł zgłębić nie jestem w stanie, ale przypadku, za który niejednokrotnie z pytającym żalem musiałem wziąć odpowiedzialność, próbując utrzymać tę osobistą wyłączność impresji, które nieprzerwanie wahają się między niezwykłością a powszedniością i mizernością.

Gdzieś zagubione w oddali w głębi lasu postukiwania odbijały się od drzew, próbując jak najbliżej przedostać się do sfery mojej słyszalności.

Kolejnego dnia, gdy nocny mrok ustąpił w symbiotycznej powinności miejsca jasności, ona z kolei zdecydowała się z początku przybrać paletę szarości, jednak z licznymi przebiciami miękkiego błękitu nieba. Leniwie rozłożyłem nuty i doszło do paru incydentów. Frazy wylewały się poza swoje koryto. W paru miejscach powstały starorzecza, z których nie mogłem już wyłuskać nowej melodii. Kontynuowałem te, które wciąż miały witalność, by poprowadzić swoje wołanie o harmonię. Patrzyłem z lotu ptaka na tor ich biegu, w miejsca, gdzie ich wyłączność wpada potoczyście w większą rzekę. Pojawił się chór, który ze zwielokrotnioną siłą powtarzał unisono swoje dramatyczne wołanie – lament przepełniony nadzieją o zachód słońca niebędący smutnym pożegnaniem, a wiarą w nową jutrzenkę.

Sroka przeleciała nad ogrodem i wylądowała na mostku, pod którym struga wyschła już całkowicie.

Czy tworzona rzecz jest potrzebna? Jest potrzebna, jeśli wynika z konieczności zmaterializowania impresji. Z konieczności wynikającej z autentyczności intencji nieskrępowanej zewnętrznymi uwarunkowaniami i presjami. Jednak czy tak zmaterializowana impresja jest potrzebna otoczeniu? Jest ona pełna sama w sobie, lecz ma także potencjał do otwierania nowych cykli przez inspirowanie otoczenia. Cykli, które z kolei inspirując siebie nawzajem, będą otwierały kolejne cykle, kolejne powiązania, nowe znaczenia, zestawy znaczeń i przeczuwań. Twór, jeśli jest uczciwy i wierny impresjom, przejawia się pomysłowością, wynika z trudu wytworzenia, wytężonej myśli, intelektualnej i emocjonalnej inwestycji włożonej w całą jej strukturę, wtedy mieni się swoją wyjątkowością i zamkniętą doskonałością. Jeśli taki twór nie zdoła wpłynąć na otoczenie, na zainspirowanie do otworzenia się nowych cykli impresji, nadal trwać będzie w swoim samoprawnym bytowaniu, jednak skazanym z powodu konkretnych uwarunkowań zewnętrznych na nieodnalezienie podatnego gruntu na rozprzestrzenianie się. Nie jest to jednak tragedia sama w sobie, bo swój wewnętrzny cel tożsamy jest z własną organiką intencji i autentyczności.

Spędziwszy cały ranek i wczesne godziny popołudnia, siedząc przy oknie sypialni, patrząc na wszechświat pokoju i wszechświat tego, co na zewnątrz, pomyślałem, że to już ten czas, aby wybrać się nad rzekę. Wyszedłem tarasem od strony ogrodu i zszedłem stromą skarpą między iglakami, najeżoną małymi krzewami i powalonymi pniami. U stóp skarpy przystanąłem, aby zlustrować dalszą trasę mojej wędrówki, która przebiegała równolegle z płynącą tutaj rzeką – momentami meandrującą wąskimi przesmykami, a za chwilę rozszerzającą swe ramiona brzegów na tyle, że przeskok z jednego na drugi byłby nie lada wyzwaniem.

Rozgrzana piaskowa droga oflankowana była wysokimi trawami oddzielającymi ją od rzeki płynącej po mojej prawej stronie. W prawie równych interwałach co jakiś czas spotkać można było starą jabłoń albo głóg, a czasami nawet kolonie mydlnic. W celu urozmaicenia wędrówki skręciłem w rozwidlenie między ścianami boru mieszanego, pośrodku którego rosły już pokaźnych rozmiarów samosiewy buków. Gdy przeszedłem już ten samosiewowy labirynt, poczułem pod stopami grząski grunt, który pod kłębkami traw skrywał wodę. Tutaj zaczęły się mokradła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Część 1. Spóźniając się na wiosnę
Część 2. Zbieg z przewidzeń

Kręte drogi arkadyjskich zamierzeń

ISBN: 978-83-8373-121-6

© Bruno Janiszewski i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Julia Raczyńska

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Anna Grabarczyk

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: sekretariat@novaeres.pl

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.