Dom Masek - Fraistat Ann - ebook + książka

Dom Masek ebook

Fraistat Ann

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gotycki horror YA, który wybrzmiewa chrobotem owadzich odnóży!

Otumaniające zapachem niebieskie róże, kolorowe witraże, odstręczające owady i tajemnicza rezydencja… Odważysz się sprawdzić, co kryje się za wkomponowanymi w okna szklanymi maskami?

Dom spowity mrocznymi sekretami, które zatrważają lokalną społeczność, staje się dla Libby szansą na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Po dramatycznych wydarzeniach dziewczyna przeprowadza się z rodziną do posiadłości, w której dawno temu odbywały się seanse spirytystyczne. Wiktoriańskie wnętrza naznacza groza enigmatycznych zaginięć, a osobliwe zjawiska, których doświadczają nowi domownicy, to dowód, że w mozaikach może skrywać się prawda o przeszłości.

Libby, jej siostra i nowo poznany chłopak z sąsiedztwa rozpoczynają prestidigitatorski spektakl, by rozwiązać zagadkę. Wykorzystują do tego niezwykłe maski w kształcie owadów. Zło zaczyna się budzić...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 480

Rok wydania: 2024

Oceny
4,1 (14 ocen)
3
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basiaxoxo

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczny klimat, dusząca atmosfera i sekrety domu, które opanują twój umysł! Gotycki horror YA to zupełnie nowy wymiar historii! Polecam.
10
Doriatko

Dobrze spędzony czas

Długo wgryzałam się w tę lekturę, ale zrzucam to raczej na mój nastrój, bo ogólnie jestem na tak😃 Autorka wykazała się ogromną wyobraźnią! Podobał mi się motyw masek i owadów, a także poruszenie tematu problemów psychicznych w tym próby s@mobójczej, depresji i choroby dwubiegunowej. Oryginalny pomysł na powieść, dobre wykonanie, miło spędziłam czas❤ choć przyznaję, że spodziewałam się zachłyśnięcia historią i tego zachłyśnięcia trochę mi zabrakło😉 . #bezstronna
00
Tamtamo

Dobrze spędzony czas

Świetnie napisana młodzieżówka. Polecam.
00
Niedomnietak

Całkiem niezła

Idea i pomysł na historie super. Jednak czegoś brakowało mi w tej książkę, dodatkowo styl pisania - zupełnie nie moja bajka. Czasami mialam taka myśl "to tak serio?" Można przeczytac
00
Aglaja258

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podobała mi się ta książka. Młodzieżowa, ale przyjemnie się czytało.
00

Popularność




A PLACE FOR VANISHING © 2024 by Ann Fraistat

© Copyright for the Polish edition

by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części

lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie. HarperCollins jest

zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperYA jest imprintem młodzieżowym HarperCollins Polska.

www.HarperYA.pl

Adaptacja okładki: Grażyna Janecka

Tłumaczenie: Jolanta Kozak

Redaktor prowadzący: Katarzyna Kępka

Redakcja: Magdalena Adamska

Korekta: Małgorzata Merkel-Massé, Paulina Potrykus-Woźniak

Wydawca: Katarzyna Moga

Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-9700-4

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Rozdział pierwszy

W takie dni jak ten żałuję, że powstałam z martwych.

Odkąd lekarze ściągnęli mnie z powrotem sześć tygodni temu, żyłam jak we mgle, jak w dziwnym śnie. Ale nic nie było dziwniejsze od tego: siedząc w zdezelowanym combi mamy, gapiłam się przez okienko na dom górujący nad podwórzem, nad ulicą, nad naszym autem. Nad nami.

Dom też się na mnie gapił.

Wybudowany w epoce wiktoriańskiej, był podupadły, ale nadal imponujący. Solidny. Tkwił w ziemi tak, jakby miał kilometrowe korzenie.

– Podoba wam się, dziewczynki? – Mama odwróciła się do mnie, zajmującej fotel pasażera, i do mojej trzynastoletniej siostry siedzącej z tyłu. Odkąd wróciłam z psychiatryka, była dla mnie słodka jak miód. Przemawiała tak, jak zwracają się do pięciolatki ludzie nieumiejący obchodzić się z dziećmi.

Nie mogłam odpowiedzieć, bo zabrakło mi tchu. Uchyliłam powoli okienko, tę cienką przegrodę oddzielającą mnie od wielkiego domu. Duszne i lepkie letnie powietrze wślizgnęło się do wnętrza samochodu.

Więc to ten dom mama odziedziczyła po swoich rodzicach? Ten dom – chociaż była agentką nieruchomości – ignorowała przez kilkadziesiąt lat? Nigdy nawet nie podejmując próby sprzedaży?

Byłam oszołomiona jego rozmiarami. Ekstrawagancją. Musiał mieć co najmniej sto lat, o czym świadczyły smukłe wieżyczki i misterna stolarka okien. Białe gzymsy były miejscami tak lśniące i podobne do bezy, że aż bolały mnie zęby. Lecz wiek i wilgoć też zostawiły na nim swoje ślady. Spłowiała kobaltowa farba pokrywająca kryte łupkiem ciało domu łuszczyła się jak spalona słońcem skóra. Wyglądało to tak, jakby dom od dziesięcioleci zmagał się z huraganem.

Sąsiedzi chyba wiedzieli. Domki jednorodzinne, które przycupnęły po obu stronach naszej posesji, były oddzielone od domu połaciami wielkości boiska piłkarskiego. Same budynki nie sięgały nawet połowy wysokości naszego monstrum.

Im dłużej wpatrywałam się w dom, tym bardziej czułam się skrępowana pasem bezpieczeństwa. Stromiznę dachu wieńczyły ośmioboczne wieżyczki i głęboko osadzone spiczaste mansardy ukrywające swoje wnętrza. Poczułam się, jakbym patrzyła na puzzel, który wskutek długiego patrzenia ukazuje całkiem nowy obrazek, wcześniej przemyślnie ukryty pod powierzchnią. Musiał być jakiś powód, dla którego ten dom przez tyle lat stał pusty. Może sąsiedzi coś na ten temat wiedzieli. Ja nie.

Co gorsza, mama wiedziała coś, o czym ja nie miałam pojęcia. Przez tyle lat trzymała nas w niewielkim mieszkaniu na zadupiu, przekonując, że ten dom to okropna rudera.

– Mamo… – odezwałam się wreszcie. – Przecież mówiłaś, że ten dom jest nic niewart.

– Nie! – Mama ukryła ręce na kolanach i oderwała zadartą skórkę z kciuka. Odziedziczyłam po niej ten zwyczaj, chociaż protestowała, bo chciała dawać dobry przykład. – Może wcześniej nie za bardzo się dla nas nadawał, ale na pewno nie powiedziałam „nic niewart”.

Oczywiście, że powiedziała „nic niewart”. Dopiero odkąd trafiłam do psychiatryka, mama zaczęła wyśpiewywać peany na cześć tego domu. Nagle doszła do wniosku, że to dla nas idealne miejsce. Robiła wszystko, żeby mnie zapisać do nowej szkoły, zanim nastanie jesień.

Obejrzałam się przez ramię na Vivi, z nadzieją, że pomoże mi wytknąć mamie kłamstwo. Przecież brała udział w naszych rozmowach.

Ale uciekła mi spojrzeniem.

– Jest fantastyczny, mamo – powiedziała, chociaż w jej słowiczym głosie zabrzmiała nutka wahania. Jakiś fałsz. – Może zajrzymy do środka? Chcesz, Libby?

Najwyraźniej namawiała mnie do współpracy, dla dobra mamy.

I chyba miała rację – powinnam z nią współpracować. Na dobre czy na złe, to był nasz nowy dom i chciałam go polubić. Staroświeckie sztukaterie miały swój urok. Tylko jakoś nie umiałam odpędzić dziwnego przeczucia, że coś tu jest nie tak.

A może to ze mną było coś nie tak.

Sprawiłam im ostatnio wiele przykrości. Chciałam, żeby mama i Vivi poczuły się dobrze. Byłam im to winna.

– Przepraszam, mamo. Po prostu się zdziwiłam – skłamałam uprzejmie. Doktor Glaser obiecywała, że kiedy przywyknę do nowego leku, będę się częściej uśmiechać. Na razie ćwiczyłam w lustrze szczerzenie zębów i miałam nadzieję, że nie wyglądam z tym jak uśmiechnięty szkielet, którym się czułam. – Zrób nam profesjonalne oprowadzanie.

– House tour, koniecznie. – Mama jakby się ożywiła. Na jej blade policzki wystąpił lekki rumieniec. Wzburzyła swoje brązowe loki sięgające ramion, jak na pokazie. Tym razem powiedziałam to, co należało powiedzieć.

Wysiadłam z mamą i Vivi z samochodu, minęłyśmy białe ogrodzenie ze szpikulcami.

Zbliżając się do wejścia spękanym chodnikiem, zadarłam głowę, aż coś mi chrupnęło w karku, żeby zobaczyć szczyt naszego domu. Jego architekt musiał kochać asymetrię. Budowla wydawała się tak chwiejna, jakby miała runąć na nas lada chwila.

A jednak nie mogłam oderwać od niej oczu. Nie odwraca się wzroku od żmii wijącej się wokół łydki. Ten dom budził we mnie podobne uczucie.

– Podobają wam się te bogate ornamenty? Mówią o nich „piernikowe”. Czy to nie słodkie? – wabiła mama głosem wytrawnego agenta. – Podwórko trzeba będzie oczyścić, ale dostrzegacie jego potencjał? – Rozpostarła ramiona jak w musicalu, zapraszając mnie i Vivi do wyjścia na scenę.

Pokiwałyśmy głowami i udało nam się mruknąć z fałszywym podziwem. Podwórko było dawnym trawnikiem, wysuszonym przez słońce na siano. Nawet nieliczne mlecze skarlały do kostropatych wyrostków. Może wszystko to było w lepszym stanie, kiedy mama mieszkała tu jako dziecko, ale kilkadziesiąt lat zaniedbań przyczyniło się do częściowego rozkładu.

Jedynymi roślinami, które kwitły bujnie, były – o dziwo – gęste krzewy obrastające fundamenty domu i wewnętrzną linię ogrodzenia. Lśniące liście, niebieskie pączki. Hulały w nich cykady i brzęczące osy. Krzewy te kwitły w najlepsze, nic sobie nie robiąc z lipcowego upału, dyszącej spalinami jezdni i chodników.

– Błękitne róże – powiedziała mama. – Możecie w to uwierzyć? Niewiele pamiętam z czasów, kiedy mieszkałam w tym domu, ale te krzewy zawsze robiły na mnie wrażenie. Większość kwiaciarek farbuje róże na niebiesko. Podobno nie rosną dziko – a tu, proszę!

Wyjrzałam na ulicę, sprawdzając, czy kwitną też na innych podwórzach, bo mogły być lokalną odmianą – ale wszędzie kwitły tylko hortensje i wiśniowe mirty krepowe.

Czyli błękitne róże były wyłącznie u nas.

Przyjrzałam się najbliższemu krzakowi: miał ciernie rosnące w pęczkach i czerwono żyłkowane liście. Płatki róż, tworzące hipnotyzujące wiry, były aksamitne w dotyku, ale dziwnie grube jak na różę. Prawie mięsiste.

Ciężki zapach kwiatów atakował mój nos, tak że aż mącił w głowie.

Nigdy czegoś takiego nie widziałam ani nie wąchałam.

Ale ze względu na mamę byłam zadowolona. Mama zawsze miała chęć zająć się ogrodnictwem; nasz balkon był obsadzony ziołami i lichymi pomidorami, które więdły mimo wszelkich starań. Prawdziwe podwórze, takie jak to, mogło dać mamie pożądaną rozrywkę.

A jeśli mama podmalowała te róże, udając, że to ciekawostka naukowa, żeby ściągnąć uwagę Vivi, to jej się udało. Moja siostra tonęła wprost z głową w najbliżej rosnącym krzaku. Mama musiała ją stamtąd wyciągnąć siłą, żebyśmy mogły kontynuować obchód domu.

Poprowadziła nas do drzwi przez skrzypiący półokrągły ganek i zaraz wszystko miało się wyjaśnić. Wnętrze domu mogło nie być tak dziwne, jak zewnętrze. Może nawet mi się spodoba. Bardzo bym chciała.

Srebrna kołatka wielkości mojej pięści też miała kształt róży o misternie wykonanych płatkach, cienkich i pomarszczonych, złotawych ze starości na obrzeżach. Robota na zamówienie. Na pewno droga.

To powinno było poprawić mi nastrój: ktoś kiedyś kochał ten dom. A więc kochanie go było możliwe.

Mama otworzyła na oścież frontowe drzwi.

– Witajcie w domu, dziewczynki!

Powitała nas woń świeżej cytryny, jeden z tricków mamy jako agentki handlu nieruchomościami.

Ledwie jednak weszłam do środka, smród stęchlizny zacisnął się wokół mnie jak pięść. Zbutwiałe drewno pomieszane z zapachem dzikiej róży. Spod odzierającej się tapety wyzierały bebechy tego domu: miazga kulek na mole i pleśni.

Światło sączyło się od wejścia, ale za ciasną sienią dom ziewał mrocznym pyskiem. Nawet najbledszy promyk słońca nie wpadał przez okna.

Trwało to chwilę, zanim zorientowałam się dlaczego. Okna były od zewnątrz pozabijane deskami. Od wewnątrz zresztą też. Pomyślałam, że chodziło o zabezpieczenie domu przed światem zewnętrznym, a nie na odwrót.

Czułam w gardle metaliczny posmak, chociaż się przed nim broniłam.

Vivi też została w tyle, bliżej drzwi, za moimi plecami.

Mama skrzywiła się, widząc nasz brak entuzjazmu.

– Poczekajcie chwilę! – Potykając się, doszła do stojącej lampy w holu, ocienionej spiczastym abażurem z frędzlami. Lampa zapaliła się niczym świeca w jaskini. – Okna miały już być odsłonięte. Zadzwonię jeszcze raz do wykonawcy.

Zauważyłam błysk mosiądzu. Na wprost frontowych drzwi, na ścianie, wisiała tabliczka upstrzona łatami śniedzi. Głęboko ryte litery układały się w napis: DOM MASEK MADAME CLERY, ZAŁOŻONY 1894.

Wpatrywałam się w niego długo, mrużąc oczy, jakbym spodziewała się dzięki temu wyjaśnienia.

– Co to jest, mamo?

– Ach, to! – Mama się odwróciła i palnęła dłonią w czoło. Nie jak ktoś, kto naprawdę zapomniał kluczy – raczej jak ktoś, kto udaje, że zapomniał. – No tak. Ten dom jest czymś w rodzaju lokalnej atrakcji. Podobno wasz praprapraprastryjek i jego żona przyjmowali tu mnóstwo gości. Dlatego tu i ówdzie zobaczycie kicze.

– Ale co znaczy ten napis? – spytałam. – Dom Masek?

– Kotku, to było… niech policzę… półtora wieku temu! Nie znam całej historii tego domu.

A przed chwilą nazwała go lokalną atrakcją. Miała hopla na punkcie domów i ich historii. Nawet jeżeli nikt z rodziny jej tego nie wyjaśnił, czy myślała, że naprawdę jej uwierzę, że nie sprawdziła w źródłach?

Znów unikała mojego spojrzenia.

Trudno, będę musiała sama to sprawdzić.

Tabliczka wisiała na jasnoniebieskiej tapecie. Przez warstwę kurzu prześwitywało złoto. Starłam ręką tłusty nalot i odsłoniłam filigranową rycinę: winne pnącza i robactwo pełzające wśród liści. Żuki, mrówki, motyle, stonogi i modliszki…

Jeżeli to mama nazwała kiczem, to minęła się z tym, czego się spodziewałam.

– Hej, to jest nawet fajne… – powiedziała Vivi, podchodząc bliżej, żeby przeciągnąć palcem po najbliższej złotej gąsienicy. Coś jakby cień dawnego uśmiechu pojawiło się na jej twarzy.

Vivi uwielbiała robactwo. Od lat mama i ja modliłyśmy się, żeby to było przejściowe, ale teraz Vivi była już nastolatką i przyszłą entomolożką.

Może jednak zagnieździ się w tym domu.

Chciałam, żeby tak się stało, żeby znalazła sobie szczęśliwe miejsce, ale jeśli ten dom ją zachwyci, zostanę sama ze swoimi zastrzeżeniami. Znowu okażę się trudnym dzieckiem.

Gołe ramiona zaczynały mnie swędzieć. Kurz osiadł na mnie niczym druga skóra.

– Jak długo ten dom stał pusty, mamo? – Ze zdziwieniem usłyszałam swój nikły głosik, stłumiony chyba milionem dywanów i draperii. – Czy ktoś tu był, odkąd ty i twoi…

Ugryzłam się w język. Bo nie chciałam mówić o jej rodzicach.

Niewypowiedziane słowo zawisło jednak w powietrzu, jakbym je wykrzyczała.

Mama z trudem ukryła zażenowanie.

– Nikt tu nie mieszkał. Ale różni ludzie wpadali, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

A więc ten dom nie był niczyim domem od dziesiątek lat. Od ponad czterdziestu lat.

Odkąd umarli tu rodzice mamy, a ona sama przeniosła się do ciotecznej babki Carol.

– Wiem, że ten dom potrzebuje trochę… no dobrze: dużo miłości. – Mama wiła się bezradnie, jak małe dziecko, które myśli, że zrobiło coś złego. Było jej wstyd, że nie pokazała nam wcześniej tego domu. W jej ciemnobrązowych oczach, takich jak moje i Vivi, wyczytałam teraz błaganie. – Ale my się nie boimy byle złotej rączki, prawda, dziewczyny? Motywacyjny projekt rodzinny?

Przez otwarty łuk holu widać było wyczekujące pokoje. Niewyraźny zarys domku dla lalek wyposażony był w miniaturowe kanapy z aksamitnym obiciem i orientalne dywany. „Projekt rodzinny” wydał mi się lekką przesadą, ale widziałam, jak bardzo mama chce, żeby przypadł nam do gustu. Gotowa była zrobić wszystko, żeby na nowo scalić nas w drużynę.

Widocznie za długo wahałyśmy się z Vivi, bo mama zaczęła na siłę zagadywać ciszę.

– Pozapalamy wszystkie lampy. Może sprawdzicie górę, zanim przyjadą fachowcy od przeprowadzek? Możecie wybrać sobie pokoje.

Vivi zamarła, jakby sama myśl o pozostaniu w moim wyłącznie towarzystwa obudziła w niej dylemat: walczyć czy wiać.

Stłumiłam westchnienie. Kiedyś nie mogłam się opędzić od Vivi, chociaż próbowałam. Gdy myłam zęby, trącała mnie w łokieć, ćwicząc figury baletowe w naszym ciasnym pokoiku, albo paplała o roztapianiu miedzi w laboratorium naukowym, ewentualnie o włochatej gąsienicy, którą złapała do butelki. Kiedy śniły jej się koszmary, właziła do mnie do łóżka i budziła mnie zimnymi nogami.

Ale to było kiedyś. Od kilku tygodni Vivi opanowała sztukę używania mamy jako bufora, jak zarazy unikając sytuacji sam na sam ze mną. A do tego potrzebny był prawdziwy talent, skoro miałyśmy wspólny pokój. Kiedy moja obecność była nieuchronna, Vivi wkładała słuchawki do uszu. Chyba nawet niczego nie słuchała.

Nie obchodziło jej, że za nic nie wyrządziłabym jej krzywdy. Nie obchodziło jej moje cierpienie. Nie zamierzała mnie wspierać.

Nie obchodziły jej żadne względy.

Złość paląca jak żółć podeszła mi do gardła, ale ją przełknęłam. Wymusiłam na twarzy fałszywy uśmiech, gdy wyszłyśmy do holu.

– Jasne, sprawdzimy to razem.

– Jak chcesz. – Vivi gmerała przy jednej z gumek, zabezpieczających dwa puszyste kucyki na czubku jej głowy, ale udało jej się tylko popsuć fryzurę.

Kusiło mnie, żeby ją poprawić. Kiedyś Vivi co rano prosiła, żebym uczesała ją do szkoły.

Na wszelki wypadek wetknęłam ręce do kieszeni dżinsów. Przecież nie znosiła mojego dotyku.

– No to ruszajcie, dziewczynki! – Mama była strasznie zadowolona z siebie, że pod byle pretekstem wypchnęła nas razem. Stała już w drzwiach do jadalni, gdy odwróciła się i powiedziała: – Aha! A dwa ostatnie pokoje w holu są zajęte, okej?

Dwa pokoje?

To i tak lepiej w porównaniu z naszym poprzednim mieszkaniem, w którym mama oddała nam większy pokój, sobie zostawiając mniejszy.

– Chcesz korzystać z dwóch pokoi? – zdziwiłam się.

Mama zesztywniała.

– Nie. Jeden jest mój. A drugi… – Na jej policzki wystąpił rumieniec w dziwnym odcieniu różu. – To skomplikowane. Po prostu trzymajcie się od nich z daleka. Proszę was o to. Macie cztery pokoje na górze do wyboru. To chyba nie jest zły układ.

Co rzekłszy, uchyliła się od dalszej rozmowy.

Zanim zdążyłam jej zadać więcej pytań.

Przy latarkach z telefonów i kilku migających żarówkach, które udało nam się włączyć, ruszyłyśmy z Vivi na schody. Zbutwiałe deski jęczały pod naszymi stopami.

Szczerze mówiąc, czułam się jak intruz. Ten dom przez kilkadziesiąt lat kisił się we własnej ciszy, poważny jak zamknięta krypta. I nagle zjawiamy się my, nie na chwilę, ale na dobre. I go zawłaszczamy.

Coś szeptało mi w głowie: „Nas tu nie powinno być!”. Absurdalne ostrzeżenie.

Snopy światła z naszych telefonów rzucały na poziom piętra wydłużone cienie. Drobne ciemne stworzonka czmychały w kąty i szpary. Wzdrygnęłam się z obrzydzenia.

Robactwo.

Jakby ich było mało w deseniu tapety na dole.

– Czy mama nie mówiła, że zamówiła deratyzację? – spytałam.

– Tak, wykurzali tu dymem. Dwa razy. – Oburzenie Vivi było oczywiste. Była przeciwna „mordowaniu” insektów. – Dlaczego pytasz?

Szła za mną. Widocznie nie usłyszała chrobotu zmykających stworzeń.

– Bo mam wrażenie, że kilka sztuk zostawili – wymamrotałam.

Latarka mojego telefonu ślizgała się po patchworkowej boazerii zakrywającej ścianę na wprost schodów. Ogromne okno zabite deskami okalały długie do ziemi koronkowe firanki. Nie mogłam się doczekać zdarcia tej boazerii. W tym domu było o wiele za ciemno.

Przesunęłam dłonią po brudnej tapecie i natrafiłam na włącznik. Nacisnęłam go i szklane półksiężyce wzdłuż korytarza ocknęły się do życia. A przynajmniej co drugi. Brudne żarówki rzucały mdłe światło na oślepiająco błękitną tapetę, naklejoną na górną część ścian korytarza. Ciemna boazeria sięgała mi do pasa.

Stałam jak sparaliżowana na podeście i liczyłam drzwi. Za dużo. Wszystkie zamknięte, poza jednymi, zaraz po naszej lewej. Mama mówiła, że pokoi jest sześć. Do tego trzeba doliczyć łazienki i Bóg wie, co jeszcze.

Nagle poczułam się malutka.

W swoje dobre dni Vivi była chudą krewetką mierzącą metr pięćdziesiąt, ale teraz też się skurczyła, ściskając chude łokcie przez fioletową koszulkę. Jej opalona skóra w tym marnym oświetleniu wydawała się szara.

Wyobrażam sobie, jakiego koloru byłam ja sama. Jak z właściwą sobie życzliwością powiedziała mi kiedyś bledsza ode mnie Vivi, jedynym podkładem jaśniejszym od tego, którego używałam na scenie, była biała farba. Obie uwielbiałyśmy występować – ja w dramacie, ona w balecie – aż do ostatniej wiosny, kiedy nam się odechciało.

A teraz byłyśmy tutaj, w tym domu, który upadł tak nisko jak my. Z ogólnikowych wypowiedzi mamy zorientowałam się, że idealnie tu nie będzie. Ale im bardziej mama obiecywała nam nowy start we trzy, tym żywiej wyobrażałam sobie prawdziwy dom po naszym szarym mieszkaniu z gąbczastym dywanem.

Dom.

Ten dom pod żadnym względem nie przypominał bezpiecznego niebiańskiego gniazdka, które sobie wyobrażałam. Tu była wilgoć, robactwo, najeżony kolcami biały płot – jedna wielka ściema.

Zaschło mi w gardle. Czułam ciężar na barkach i w ramionach. Ogarnęła mnie chmura beznadziei.

To było coś więcej niż złe przeczucie.

Zaburzenie chemii mózgu.

Splątanie myśli i uczuć, aż nie byłam w stanie powiedzieć, co jest realne.

Oficjalną diagnozę usłyszałam dopiero kilka tygodni temu: cyklofrenia, czyli choroba afektywna dwubiegunowa. Doktor Glaser powiedziała, że jednym z moich głównych wyzwalaczy choroby są zawiedzione nadzieje. Nic więc dziwnego, że moje ciało chciało się zapaść pod ziemię w kolejnym epizodzie depresji, który, gdyby głębiej zapuścił szpony, wpędziłby mnie w stan katatonii.

Nie ulegało wątpliwości, że ten dom potrzebuje, jak to mama powiedziała, dużo miłości. Ale czy rzeczywiście coś było z nim nie tak, czy tylko mnie się tak zdawało z powodu ponownego zaburzenia percepcji?

Może jednak nie była to wina mojego mózgu, bo Vivi też utknęła na progu pokoju. A nawet zaczęła się cofać.

– Co myślisz o tym domu? – spytałam cicho. Konspiracyjnie. – Nie podoba ci się, prawda?

Vivi ciaśniej opasała się ramionami.

– Libby. Przestań – syknęła ledwo dosłyszalnie. – Nie możesz chociaż spróbować? Wiesz, jak wiele to znaczy dla mamy.

Jej oskarżenie i sugestia, że strzelam focha, dotknęły mnie do żywego.

„Staram się” – chciałam powiedzieć. Wykrzyczeć.

Ale byłam starszą siostrą. O trzy lata starszą, o trzy lata, teoretycznie, mądrzejszą. Jeżeli któraś z nas powinna robić dobrą minę do złej gry ze względu na mamę, to właśnie ja. I obie byłyśmy tego boleśnie świadome.

– Masz rację – wykrztusiłam. – Zrobi się milej, kiedy zerwą te deski z okien. Tu po prostu potrzeba więcej światła.

– Właśnie! – przytaknęła mi Vivi desperacko. – Więcej światła.

Odgarnęłam na ramię brązowe loki, żeby ochłodzić spocony kark i nie oparłam się pokusie dodania:

– I jeszcze jedna fumigacja. I porządne szorowanie. Totalny remont. Ewentualnie egzorcyzm.

Vivi się nie śmiała. Piorunowała mnie wzrokiem.

Zacisnęłam wargi i odwróciłam oczy, a wówczas spostrzegłam, że coś wymyka się z otwartego pokoju. Miało barwę starej kości słoniowej, jak używana chusteczka.

Wstrzymałam oddech i złapałam Vivi za rękę.

– Co jest? – spytała. – O co ci…

To coś leciało prosto na nas po krętej trajektorii.

Biały nietoperz?

Wrzasnęłam i spróbowałam odciągnąć Vivi z jego drogi.

– Libby! Uspokój się! – Vivi mnie odepchnęła i pozwoliła stworzeniu wylądować na sobie.

To coś siadło jej na piersi, trzepocząc upiornymi skrzydłami. Nie był to nietoperz, lecz motyl wielkości ćmy księżycówki. Wielki jak dłoń mężczyzny.

Motyl lśnił jedwabiście. Jego żyłki, delikatne jak pajęczyna, układały się w hipnotyczne koronkowe wzory. Ale skrzydła miał cienkie jak bibułka, poszarpane i pełne dziur. To zdumiewające, że potrafił latać.

Vivi stała jak posąg i uśmiechała się z nabożną czcią.

Na dole rozległy się kroki.

– Dziewczynki! – Mama podbiegła do stóp schodów, bledsza niż biała bluzka, którą miała na sobie. – Nic wam się nie stało?

Usłyszała mój wrzask. Każdy niepokojący odgłos którejkolwiek z nas wystarczał ostatnio, żeby mama spanikowała.

– Przepraszam – zawołałam do niej. – To tylko motyl. Przestraszył mnie, i tyle.

– Mamo, popatrz! – Vivi z promiennym uśmiechem zademonstrowała motyla uczepionego jej koszulki.

– Och. Jaki ładny, kochanie. – Mama otarła strużkę potu z czoła. – To ja pójdę uratować lody z samochodu, zanim się całkiem roztopią, tak jak my. Ale zajrzyjcie do tych pokoi, okej? Ci od przeprowadzek mogą się zjawić lada chwila.

Odkrzyknęłyśmy, że okej, chociaż uwagę Vivi nadal pochłaniał motyl czepiający się jej piersi.

– Co tutaj robi motyl? – wymamrotała, trochę do siebie, a trochę do motyla.

Nie było mowy, żeby istota tak delikatna przeżyła dwie fumigacje.

– Robactwo zawsze jakoś dostanie się do środka – powiedziałam.

– Tak. Mam nadzieję, że ten nie najadł się resztek trucizny. – Vivi ze zmarszczonymi brwiami oglądała jego zszargane, chore skrzydła. – Może tam jest więcej motyli? – Wślizgnęła się do sąsiedniego pokoju, a ja za nią.

Tutaj nie było górnego światła. Nacisnęłam włącznik przy drzwiach, ale na próżno. Moja telefoniczna latarka oświetliła porzuconą ramę łóżka i fotel, szaroniebieskie ściany i pajęczyny po kątach. Duże okno, obrzeżone falistą zasłoną, także było zabite deskami.

Żadne nowe motyle nie wyfrunęły nam na powitanie.

Vivi zerknęła na zarośnięty kurzem fotel, ale usiadła po turecku na podłodze. Przyglądała się motylowi, który przełaził z jej piersi na ramię. Dziwne, ale nie wyglądało na to, żeby zamierzał ją opuścić.

Ten mały cud podniósł Vivi na duchu; z jej policzków znikła trupia szarość.

– Nie myśl, że wierzę w znaki, ale ten motyl jest prawie jak dobry znak, no nie? – zapytała. Ten dom, mimo wszystkich swoich wad, zaczynał ją sobie zjednywać. – Jakoś czuję, że powinnam wybrać ten pokój. Chyba że… – Rzuciła mi szybkie spojrzenie. – Nie chciałaś go, prawda?

Pokręciłam głową.

– Weź go sobie. Mnie jest obojętne, który dostanę.

Na tę odpowiedź Vivi przymrużyła oczy.

Czyli że znowu powiedziałam coś nie tak.

Vivi chciała, żebym polubiła nasz nowy dom. Żebym się przyłączyła – ale to było najtrudniejsze.

Westchnęłam.

– Zobaczę inne pokoje.

Kiwnęła głową, a gniewna zmarszczka między jej brwiami wygładziła się.

Zostawiłam ją mamroczącą czule do motyla i wyszłam na korytarz.

Samej podobało mi się tu jeszcze mniej.

Zapuściłam żurawia w półmrok korytarza. Chaotyczne cienie pląsały w kryształkowych półksiężycach lampek na ścianie.

Coś jakby się tu zmieniło.

Kiedy weszłyśmy na górę, wszystkie drzwi poza jednymi były zamknięte. A teraz…

Drzwi pokoju naprzeciwko Vivi były otwarte na oścież.

Zawahałam się, czując przyspieszone tętno.

Gotowa byłam przysiąc, że te drzwi były wcześniej zamknięte. A nie ma tu otwartych okien, więc nie mógł ich otworzyć przeciąg.

– Ha…lo? – zawołałam niepewnie i wkroczyłam do pokoju. Omiotłam wzrokiem ciemne garby starych mebli, wypatrując jakiegokolwiek ruchu. – Mamo?

Ciszę zakłócał tylko szmer moich kroków.

Nikogo tu nie było.

Logika podpowiadała, że nie mogło być. Logice nie wierzyła tylko moja zaciśnięta pięść. Otworzyłam ją wbrew sobie i otrząsnęłam.

Drzwi ledwo wisiały na zdezelowanych zawiasach. To wszystko.

Zachowywałam się coraz bardziej żałośnie: przestraszyłam się motyla i domu w opłakanym stanie.

Ten pokój był mniejszy, miał kształt litery L, mansardowy sufit i wnęki, które nazwałabym przytulnymi, gdyby nie były takie wąskie. I nieco asymetryczne.

Ale plama słońca padała na podłogę z sufitu, tworząc uroczą błękitną kałużę na podłodze z twardego drewna.

Nareszcie jakieś niezabite okno!

Okrągły świetlik. Dopiero piętnaście minut temu weszłam do tego domu, a już zaczynałam się czuć tak, jakbym nigdy nie oglądała światła dziennego.

Stanęłam pod świetlikiem i zadarłam głowę: witraż był niebem w kolorze indygo, z białym księżycem i rojem gwiazd.

Nareszcie coś w tym domu mi się spodobało. Węzeł w piersiach nieco się rozluźnił. Jest od czego zaczynać.

Zaciekawiło mnie, co może kryć się pod deskami zasłaniającymi wszystkie pozostałe okna. Zakryte okno w przeciwległej ścianie znajdowało się nad drewnianą ławą wbudowaną w mur. Podeszłam tam i podważyłam róg deski. Odpadła z niej spora trójkątna drzazga.

Latarka mojego telefonu oświetliła zielono-fioletowy szlak i kawałek okolonej nim scenki: kłoda i niebieski żuk wielkości połowy mojego kciuka.

Nie dało się w tym domu uciec przed robactwem.

Grzbiet szklanego żuka połyskiwał. Przeciągnęłam palcem po ołowianych podziałkach trzech części witraża. Vivi kiedyś mi mówiła, że słowo „insekt” pochodzi od łacińskiego insectum, a greckie słowo entoma oznaczające nacięcia określa owady. „Bo ich ciała tak wyglądają, są jak ponacinane. Widzisz?” Pokazała mi wówczas rysunek w jednej ze swoich wstrętnych książek o owadach. „Głowa, przełyk i brzuch”.

Kawałki zszyte w całość. Jak szklany witraż.

Nie kochałam insektów, ale bardzo kochałam witraże pięknie poskładane z fragmentów. Właściwie lepiej wyglądały przez to połamanie.

Urocze kłamstwo.

Kłamstwa – urocze i inne – mogły być specjalnością tego domu. Nie zapomniałam o słowach wyrytych na mosiężnej tabliczce w holu: Dom Masek Madame Clery.

Nadal nie byłam pewna, co to znaczy, ale jeśli nasz „nowy start” miał mieć jakikolwiek sens dla mamy, dla Vivi i dla mnie, będę musiała przybrać niewidzialną maskę – przełknąć lęk i dać szansę temu domowi.

Byłam w stanie to zrobić. Musiałam.

Ostatnim razem, gdy przestałam wierzyć w nowe początki, widziałam przed sobą tylko zakończenie.

Nie wolno mi do tego wrócić.

Postukałam w telefon, żeby go obudzić, i spojrzałam na tapetę ekranu. Pierwszą rzeczą, którą poleciła nam zrobić doktor Glaser na terapii, była zmiana obrazka w telefonie na taki, który mi będzie przypominał, dlaczego jestem tam, gdzie jestem. I jak chcę, żeby wyglądało moje życie.

Wybrałam stare polaroidowe zdjęcie rodzinne. W szkole nie miałabym odwagi paradować z takim obciachowym zdjęciem. Ale szkoła była skreślona i nie zamierzałam tego lata kontaktować się z rówieśnikami.

No więc miałam dziewiąte urodziny. Wydymając policzki jak chomik, zdmuchiwałam dziewięć świeczek na czekoladowym torcie. Vivi też nachyliła się, wydymając policzki, bo miała sześć lat i nie obchodziło jej, czyje to są urodziny. Trąciłam ją łokciem, a ona mnie. Zaczęłyśmy się śmiać i dlatego fotografia jest nieostra – mamie trzęsły się ręce, bo też się śmiała, robiąc to zdjęcie.

Dotknęłam uśmiechu Vivi na zdjęciu. A potem swojego.

Język stanął mi kołkiem.

Chciałam znów poczuć się jak wtedy: naprawdę szczęśliwa, bo było mi ciepło i bezpiecznie.

Chciałam obudzić się kiedyś rano i na coś niecierpliwie czekać. Na cokolwiek.

Nie potrzebowałam starych koleżanek, które tak naprawdę nie były koleżankami – ale potrzebowałam mamy i Vivi. Chciałam znów czuć się częścią rodziny.

Miałam nadzieję, że mama ma rację i ten dziwaczny dom połączy nas na nowo. Może pod tym brudem kryje się jakieś piękno? Może jest tu więcej takich skarbów jak mój witraż?

Tak, to będzie mój pokój. Świetlik w suficie był jedyną rzeczą, która jak dotąd spodobała mi się w tym domu. Każdy nowy pozytyw był nader mile widziany.

Przygnębienie wciąż snuło mi się koło stóp, domagając się uwagi. Czasami potrafiłam je odpędzić, zanim całkiem mną zawładnęło. Nowy lek miał na to pomóc, ale, jak widać, nie był niezawodny.

„Ruszaj się” – nakazałam sobie.  „Po prostu bądź w ruchu”.

Niebezpiecznie było stać w miejscu, gdy dopadała mnie depresja. Wystarczyła chwila nieuwagi, a mogła zaatakować.

Odwróciłam się od szklanego żuka i reszty zasłoniętego okna.

– Hej, Vivi! – zawołałam. – Znalazłam swój…

Słowa uwięzły mi w gardle.

Zostawiłam za sobą szeroko otwarte drzwi – a teraz…

Były zamknięte.

Zesztywniałam.

Czyżby Vivi zamknęła drzwi, gdy stałam odwrócona? Nie, usłyszałabym ją, bo podłoga była strasznie skrzypiąca.

To na pewno te zawiasy. Albo framuga jest krzywa.

Klaustrofobia ścisnęła mnie za gardło. Irracjonalny lęk, że jestem w pułapce – że drzwi nie zechcą się otworzyć.

Podbiegłam do nich i szarpnęłam gałkę. Otworzyły się za pierwszym pociągnięciem.

Oczywiście.

Z ulicy dobiegała kakofonia klaksonów, aż podskoczyłam niewspółmiernie nerwowo. Ciężarówka firmy przeprowadzkowej cofała się ulicą.

W samą porę wybrałyśmy sobie pokoje. Albo raczej one wybrały nas.

Wyszłam do holu. Na dobre czy na złe, przyszedł czas wspólnego budowania nowego domu.

Rozdział drugi

Zaczęłyśmy od delikatniejszych pudeł, lamp i parawanów, które załadowałyśmy w samochód mamy. Unikałyśmy ludzi od przeprowadzki, którzy kręcili się po domu, wnosząc regały i komody, a każdy mebel, który znalazł tu sobie miejsce, sprawiał, że czułyśmy się tutaj jak zamurowywane w grobowcu.

Wykorzystałam chaos i zwiedziłam resztę góry. W większości drzwi klamki się pozacinały, więc je odblokowałam, odkrywając kolejne ciemne pokoje z zabitymi deskami oknami, zagracone starymi meblami. Wprawdzie były one całe w pajęczynach, ale i tak miałyśmy szczęście, że nam się trafiły. Nasze własne umeblowanie zajęłoby najwyżej dwa lub trzy pokoje, ale przynajmniej świadczyło o tym, że mieszkanki domu wiedzą, że mamy dwudziesty pierwszy wiek.

Pokój mamy był największy, z własną łazienką wyposażoną w wannę na lwich łapach. Błękitne róże i kolczaste pnącza na tapecie wyglądały tak realistycznie, jakby miały lada chwila ją rozerwać.

Stanęłam w nogach łóżka mamy i poczułam kamień w brzuchu. „Coś tu jest nie tak” – kołatało mi w głowie jak zdesperowany szczur. Nie mogłam wyczuć, co jest nie w porządku z jej pokojem. Jakiś zleżały zapach? Dezorientujący deseń tapety?

Musiałam stamtąd wyjść.

Sąsiedni pokój, do którego mama zabroniła nam wchodzić, był zamknięty na klucz. Gałka, nowoczesna i niklowana, nie pasowała do staroświeckich sreber i złoceń reszty domu. Zamek też musiał być nowy. Pewnie założyła go mama, zanim nas tu przywiozła.

Tłumaczyła, że nie mamy wstępu do tego pokoju, bo ma wady konstrukcyjne. Ale jej dłubanie przy paznokciach, półsłówka i uciekające spojrzenia świadczyły o tym, że coś ukrywa. Może to coś znajdowało się za zamkniętymi drzwiami.

A może były to zwyczajnie zamknięte drzwi i wyobraźnia płatała mi figle.

Nawet faceci od przeprowadzek chodzili jakby ciszej w tym domu. Wynosząc graty z naszego mieszkania, pokrzykiwali do siebie, śmiali się, dowcipkowali – tutaj nic z tych rzeczy. Ściszone głosy, ściszone kroki. Jeden z nich obił róg ściany biurkiem Vivi i, słowo daję, wymamrotał przeprosiny.

Więc może nie tylko ja czułam tu na sobie czyjś wzrok. Tak jakby dom nas taksował.

Razem z mamą i Vivi pracowałyśmy przez całe popołudnie, długo po odjeździe ciężarówki przeprowadzkowej, przestawiając meble i pudła, ocierając spocone czoła i na zmianę wybiegając na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

W końcu burczało nam w brzuchach tak głośno, że mama kazała mi zamówić pizzę na kolację. Doszła widocznie do wniosku, że przyda się coś znanego i lubianego.

Jeśli o mnie chodzi, owszem. Tylko że osoba, która odebrała telefon w pizzerii, była zaszokowana, kiedy podałam adres, a potem kazała mi czekać kilka minut, zanim raczyła przyjąć zamówienie. Gdy godzinę później zatrąbił pod domem dostawca, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak rzuca pudełko na ziemię przed naszą niezamkniętą furtką.

Szczerze mówiąc, gdybym to ja miała możliwość odjechania na widok tego domu, zrobiłabym to samo. Kusiło mnie nawet, żeby zrobić to teraz, gdy zamglone niebo zasnuła krwawa czerwień, a dzienne brzęczenie cykad przeszło w nocne cykanie świerszczy.

W monumentalnym cieniu domu podeszłam do furtki, żeby ocalić naszą kolację przed mrówkami. Złapałam zwiotczałe od gorąca pudło i już zamierzałam z nim wrócić, kiedy poczułam to samo przykre łaskotanie, którego bałam się jak ognia przez ostatnie miesiące w szkole.

Ktoś mnie obserwował.

Dostawca pizzy dawno już odjechał. Ciekawskie oczy patrzyły z przeciwnej strony ulicy. Na chodniku zatrzymał się chłopak w moim wieku.

Zamarłam i odwróciłam wzrok.

Chłopak stał w mglistym świetle latarni. Wysoki, chudy, ubrany za ciepło na tę pogodę w bluzę w czarno-czerwone pasy z naciągniętym kapturem. Mimo to dostrzegłam piegi na jego policzkach i podbródku.

Na jego widok zalała mnie fala gorąca. Od czubka głowy po dno żołądka.

Zdawało mi się, że za nic w świecie nie chcę się socjalizować. Że jest mi potrzebny każdy dzień ośmiu ostatnich tygodni lata, żeby się przemienić w kogoś, kto jest do przyjęcia albo przynajmniej niewidzialny, zanim zmierzę się z kolegami z nowej klasy.

Tymczasem stałam jak zaklęta, zachwycona tym, że chłopak mnie zauważył. W każdym razie gapił się tak, jakby mój widok go nie raził. I miał czarne conversy do kostek – moje ulubione. Buty, których mi nie pozwolili wziąć do psychiatryka (bo podobno nie można było mi ufać, gdy chodzi o niebezpieczne przedmioty w rodzaju sznurówek).

Uniosłam rękę i pomachałam mu, siląc się na uśmiech.

Ten gest widocznie sprawił, że prysnął czar, który trzymał chłopaka w miejscu. Spojrzał w popłochu na dom, na mnie i na nasz samochód zaparkowany na ulicy i chyba wykombinował, że przybyłam tutaj na dobre.

I nagle coś się zmieniło.

Usztywnił ramiona jak do walki, zmarszczył brwi, wetknął ręce w kieszenie i oddalił się miarowym krokiem.

Nie miałam pojęcia, gdzie popełniłam błąd. Jak to możliwe, że jedno spojrzenie na mnie, kiedy się uśmiechałam, przekonało tego chłopaka, że nie chce mieć ze mną do czynienia. A powinnam była wiedzieć, że nie ma nic świeżego, nic czystego, w zaczynaniu od nowa.

Pozwoliłam sobie spojrzeć na niego jeszcze raz, gdy znikał na końcu ulicy, stapiając się z ostatnimi tego dnia falami upału – tymi, które porządne domki za naszą furtką zamieniały w miraże. Jak gdyby świat dla mnie już nie istniał.

Jeżeli naprawdę chcę dostać w życiu drugą szansę, to powinnam sama się zmienić.

Albo chociaż znaleźć sobie bardziej przekonującą maskę.

Jak dotąd nikogo jeszcze nie nabrałam, nawet obcych ludzi.

Wiedziałam, że gdy zacznę się urządzać w swoim pokoju, będzie to znak, że go akceptuję. Teraz mieszkamy tutaj. Uczynimy tę rozchwianą, skrzypiącą kreaturę naszym domem.

Starałam się robić dobrą minę, ale wszystkie pokoje były za ciemne, wszystkie cienie za długie. Przy pierwszej próbie umycia rąk kran w łazience opluł mnie do pasa. W rurach coś burczało, a gdy pokazała się woda, była gęsta jak muł. Pozostawiała przy odpływie rdzawą obwódkę. Musiałyśmy z każdego kranu spuszczać wodę przez piętnaście minut, zanim poleciała czystsza. Nie czysta. Nadal zabarwiona na różowo i brunatno.

Ale zjadłyśmy już kolację w tym domu – przeżułyśmy pizzę w zbyt dużej jadalni z krzykliwą tapetą, przy mahoniowym stole na dwanaście osób. A ja przed snem chciałam przygotować sobie sypialnię.

W moim nowym pokoju stała pordzewiała mosiężna rama łóżka, nocna szafka i dwie lampy z abażurami. Wstawiłam tam swoje biureczko, pomazane w czasach mojej fazy „artystycznej”, kiedy miałam pięć lat, i rozklekotane krzesło. Czteroszufladowa komoda nigdy nie mieściła nawet połowy moich ubrań, ale miałam tu wielką starą szafę.

Zaczęłam wypakowywać ciuchy, co było umiarkowaną torturą. Wszystkie były albo za małe, albo za stare. Bluzy miały wystrzępione ściągacze. Dżinsy na tyłku były przetarte prawie na wylot. No i te koszmarne zdobycze mamy ze sklepów z używanymi ciuchami! Nie chodziła tam z konieczności. Po prostu kręciło ją przekształcanie badziewia w skarby. Nie znosiła marnotrawstwa. „Co za osamotnienie” – ubolewała nad wyszczerbionym i zapomnianym kubkiem stojącym na półce.

Zawsze mnie dziwiło to jej „osamotnienie”.

Tak jakby koń na biegunach wiedział, że jest połamany. I że już nikt się na nim nie pobuja.

W końcu musiała więc upomnieć się o ten opuszczony dom, chociaż tak długo go omijała.

Wlazłam głębiej do szafy, żeby tam ukryć najbardziej żenujące swetry, i nagle moją uwagę zwrócił jakiś dziwny błysk.

Pochodził z tylnej ściany szafy.

Szafa nie miała wewnętrznego oświetlenia, więc sprawa wyjaśniła się, dopiero gdy niemal wpadłam na… lustro.

Pęknięte, wąskie, wysokie lustro, osadzone na… drzwiach?

Macałam w ciemności, chcąc znaleźć gałkę. Znalazłam. Rzeźbiona równie misternie, jak narożniki mojego łóżka. Przekręciłam ją, ale ani drgnęła.

Jeszcze jedne zamknięte drzwi, poza tymi na końcu korytarza.

Drzwi z lustrem musiały należeć do pierwotnego wyposażenia domu. Może jego kolejny właściciel chciał mieć więcej miejsca na swoje rzeczy i postawił większą szafę przed tą pierwszą. Nic dziwnego, że ten dom był tak zwichrowany i dziwaczny, skoro nie wyrzucało się tu nic starego, tylko dodawało nowe.

Żeby przyjąć nowe, trzeba unicestwić stare.

Ta reguła dla mnie też była dobra.

Brnęłam przez gąszcz swoich ubrań, żeby uwolnić się z tej szafy. W moim dawnym pokoju, który dzieliłam z Vivi, nie było prawie na nic miejsca, więc nie miałam zbyt wielu toreb i pudeł do rozpakowania. A jednak czułam, że tonę w tych starociach, które stanowiły dawną mnie. Tę mnie złamaną, której już nie będzie.

Była na to prosta rada.

Wyciągnęłam pudło, na którym mama napisała DEKORACJE LIBBY – wyraźny ukłon w stronę moich rupieci – i zaczęłam przerzucać stare plakaty i programy teatralne do worka na śmieci. Odkąd zaczęłam występować na scenie, mama zachowywała każdy program, od „Lwa, czarownicy i starej szafy”, w której jako piątoklasistka byłam narratorką.

Wyłowiłam po omacku program z wiosennego spektaklu „Romea i Julii”. I aż skuliłam się cała w środku.

Ten spektakl powinien był mi zostawić miłe wspomnienia. Grałam w nim – o dziwo – Julię, moją pierwszą główną rolę. Czułam się jak we śnie. Chociaż obsada wywołała skandal na wydziale dramatu.

Wszyscy się spodziewali, że główną rolę zagra moja koleżanka Gemma. Ze swoim perlistym śmiechem, falowanymi włosami i perfumami o zapachu miodu i nektarynki, była stworzona do sztuki o miłości. Ale przygotowałam się do castingu i to zostało zauważone. Gemma próbowała cieszyć się razem ze mną, ale jakoś jej to nie wyszło.

Więc moja grupa teatralna zaczęła się rozpadać już w marcu, przed bankietem zespołu, który grał „Romea i Julię”. Ale tamtego wieczoru podziały się utrwaliły. Tamtej nocy pierwszy raz piłam alkohol.

Będąc już na rauszu po naszym końcowym spektaklu, beztrosko wlewałam w siebie nieznośnie słodki poncz z plastikowych kubków. Nie zdając sobie sprawy – nie znałam wówczas tego słownictwa – że wpadam w stan, który doktor Glaser nazywała „hipomanią”. Hipomania zdarzała mi się już wcześniej, ale nigdy w miejscu publicznym.

Tamtej nocy upiłam się nie tylko ponczem. Podkręcona chemia mózgu zalała mnie energią, dając poczucie niezniszczalności. Każdy mój pomysł był dobry – a nawet świetny – najlepszy. Warto było kochać się w sekrecie w moim scenicznym partnerze Masonie, alias Romeo. Mimo że na trzeźwo wiedziałam, że jemu podoba się Gemma. Cały bankiet mienił się złociście od owocowej gorzały i uśmiechów.

Tak to przynajmniej układało się w mojej głowie.

W rzeczywistości byłam pijaną szmatą, z ustami spękanymi od zbyt szerokich uśmiechów. W pewnym momencie Mason dosłownie zepchnął mnie z podłokietnika swojego fotela. Ale nawet wtedy pomyślałam, że żartuje – i wgramoliłam się tam z powrotem.

Wszyscy nagrywali filmiki na dowód mojego upadku.

Na tym mniej więcej etapie zaczęłam rzygać. Gemma i inne koleżanki tak się tym przejęły, że zmyły się bez pożegnania.

Już ich nie było, kiedy padłam, a właściwie osunęłam się, na posadzkę łazienki.

Może ludzie z chorobą afektywną typu I albo II mają inaczej, ale ja, po zasranych przygodach z typem III, przekonałam się, że mój nastrój nie zawsze zmienia się co kilka dni. Czasami to były godziny. A przy odpowiednich bodźcach przełączenie z euforii w rozpacz następowało natychmiast.

Gdy zobaczyłam, że płaszczy koleżanek już nie ma, i usłyszałam, jak Mason obsmarowuje mnie przed kolegami, skończyło mi się paliwo.

Nie mogłam wstać, chociaż ludzie walili pięściami w drzwi łazienki.

To też zostało nagrane.

Podobnie jak moja mama, do której w końcu musiałam zadzwonić, żeby po mnie przyjechała.

Nie popełniłam wielu błędów, ale same spektakularne. A ich upokarzające następstwa dowiodły, że moje koleżanki nie były takie, jak myślałam.

Izolacja w szkole, która nastąpiła po tamtym incydencie, stała się oczywistym powodem mojej depresji. Dała mi w kość, nasilała się coraz bardziej, aż…

Cóż. Chciałam móc obwinić ostracyzm społeczny za to, co się później stało.

Zmiany moich nastrojów nasilały się od gimnazjum, spychając na dno, wynosząc w górę, miotając mną w tę i we w tę. Mama najpierw składała to na karb dojrzewania, a potem trudnego wieku nastolatków. Udawałyśmy, że tak właśnie jest. Mama pozwoliła mi brodzić w życiu, jakbym brodziła w tych samych wodach, co wszyscy inni. Jakby prąd nie miotał mną bardziej, wciągając pod powierzchnię.

Straszna prawda jest taka, że w końcu każdy drobiazg mógł mnie zatopić.

Teraz z przyjemnością podarłam program „Romea i Julii”. Przez sam środek. I w poprzek. I jeszcze raz. I jeszcze wiele razy. Na drobne kawałeczki.

Gdybym tak mogła podobnie postąpić ze wspomnieniem tamtego wieczoru!

Podarty program wylądował w śmieciach.

Na dnie pudła leżał mój misio, Freddie, wyliniały, z brązowymi paciorkami oczu. Moja przytulanka do łóżka od czasów niemowlęcych aż do… Do dzisiaj trzymałam go pod poduszką.

Ręka mi zadrżała, kiedy wrzucałam go do worka na śmieci.

Ale wiedziałam, że nie wolno mi zatrzymać tej dziecinnej tandety. Gdybym jakimś cudem zaprzyjaźniła się z kimś w szkole tej jesieni, nie mogłam ryzykować, że osoba ta dostrzeże Freddiego na moim łóżku.

– Och nie, kochanie. Freddiego nie wyrzucaj! – Głos mamy doszedł mnie od drzwi.

– Mamo! Od dawna tam stoisz?

– Właśnie przyszłam. Puk, puk. – Zastukała paznokciami w otwarte drzwi, chociaż nie miało to sensu, i uklękła koło mnie na podłodze. – Całe szczęście! Przyszłam w samą porę, żeby uratować biednego Freddiego.

Pożałowałam, że zostawiłam otwarte skrzypiące drzwi. Ale nie wolno mi już było zamykać się w swoim pokoju. Okazało się, że prywatność jest przywilejem, a ja go utraciłam. Mimo wszystko trzeba było poczekać, aż drzwi same się zatrzasną, na co niewątpliwie miały ochotę – i zgrywać niewiniątko.

Mama wyrwała mi Freddiego.

– Pamiętasz, jak się upierałaś, żeby się z tobą kąpał? Tłumaczyłam ci, że popsułaby się pozytywka, ale tobie było to obojętne. Dopiero gdy ociekał wodą i spróbowałaś go nakręcić, zrozumiałaś, o co chodzi. – Uśmiechnęła się do misia, gładząc jego wyliniałe futro.

Oczywiście, że tego nie pamiętałam. Miałam wtedy może ze dwa lata.

– Nawet nie wiedziałam, że on ma w brzuchu pozytywkę – powiedziałam, wyrywając misia z powrotem. – Ale teraz już nie mam dwóch lat. I dlatego …

Wcisnęłam go do worka na śmieci.

– Lib, nie. W takim razie ja go dla ciebie przechowam. Tak, że nie będziesz widziała, obiecuję. – Mama wyciągnęła Freddiego i zapuściła żurawia do worka. – Nie rozumiem, dlaczego to wszystko wyrzucasz.

Nie mogłam już wytrzymać przy niej na tej podłodze, patrzeć na kurze łapki w kącikach jej załzawionych oczu. Wstałam i przeszłam do łóżka.

– Ludzie się zmieniają, mamo. Tak powinno być, no nie? – Udawałam, że poprawiam pościel na materacu. – Zmiana jest dobra.

Obserwowała mnie z podłogi.

– Bywa, że tak.

Znowu niedomówienie.

Ona z pewnością nie była taka sama po tamtym strasznym dniu.

Po pierwsze, przestała pracować. Jako agentka handlu nieruchomościami miała elastyczne godziny pracy, więc nie groziło jej zwolnienie, ale im dłużej siedziała w domu, tym bardziej marniała.

Jakby moja prawdziwa mama gdzieś się ukryła.

Nawet wyglądała inaczej. Dawniej jej garderoba sprowadzała się do koszulowych bluzek we wszystkich pastelowych odcieniach. Teraz nosiła rzeczy białe i kremowe – w odcieniu kości słoniowej, gdy czuła się bojowo. Dawniej nosiła rozpuszczone włosy do ramion, a teraz je lakierowała i zaczesywała do tyłu. Nie wyglądało to dobrze, ale ona sama tego nie widziała. Jakby popsuła swój wygląd, żeby odczarować zło. Może dlatego wyzbyła się rezerwy wobec tego domu, która wcześniej trzymała ją od niego z daleka.

Wiedziałam jedno: że nienawidzi tego słonecznego muru, którym oddzieliła się od reszty świata, a szczególnie ode mnie. Chciałam ją chwycić za ramiona i potrząsnąć, aż ten sztuczny dosładzacz wypadnie jej z ust.

Dawniej rozmawiała ze mną jak z osobą. Brakowało mi tego.

Brakowało mi jej.

– Czy nie mamy w tym domu zacząć wszystkiego od nowa? – spytałam. – Wszystkim nam dobrze to zrobi. Więc pozwól mi spróbować. Czy żądam zbyt wiele? Czy już mi nie wolno podejmować samodzielnych decyzji?

– Okej – odrzekła mama bardziej bezbarwnym głosem. – Ty wiesz lepiej, Libby.

Wstała i wyszła na korytarz, zabierając ze sobą misia.

– Pamiętaj – powiedziała, dotykając drzwi – żeby zawsze mieć je otwarte.

Sól na otwartą ranę. Dzięki.

Późnym wieczorem, gdy już rozeszłyśmy się do swoich pokoi i położyłyśmy do łóżek, uświadomiłam sobie, jak dalekie stały się dla mnie mama i Vivi. Nasze stare mieszkanko trzymało nas razem. A ten dom – ten wielki, wielki dom – rozrzedzał powietrze między nami.

Zamiast świszczącego pochrapywania Vivi miałam teraz odgłosy nocy.

Dom skrzypiał. Jęczał. Stękał.

Głosy pełzających stworzeń ukrywających się w krzakach róż wsączały się przez zabite deskami okna. Gdyby tak razem z nimi wsączył się podmuch świeżego powietrza! Mama kazała założyć klimatyzację, ale ta nie zdawała egzaminu. Dobrze, że mama chociaż obiecała, że jutro pozdejmują nam te deski z okien.

Trzeba będzie jakoś przeżyć tę noc.

Wściekły lipcowy upał nasilił wszechobecny w tym domu kwiecisty odór, zaprawiony czymś dziwnie kwaśnym. Za każdym oddechem czułam smród zgnilizny.

Ktoś musiał tutaj umrzeć.

Całą koszulę nocną i pościel miałam już przepocone. Zrzuciłam pościel z łóżka i przewróciłam się płasko na plecy.

Zdjęłabym i koszulę, gdyby nie zakaz zamykania drzwi. Przystawiłam je koszem na śmieci. Czeluść otwartych drzwi ziała na mnie gęstym mrokiem korytarza.

W psychiatryku też kazali zostawiać otwarte drzwi. Ale tam w korytarzu stale paliło się światło. Nieśmiertelne jarzeniówki bzyczały mi pod czaszką i był to drwiący odgłos nie do zapomnienia: „To nie jest dom. Tacy jak ty nie nadają się do mieszkania w domu. Tacy, którzy zrobili to, co ty”.

Tutaj buczenie owadów za oknem było nazbyt podobne, żebym mogła zasnąć.

„To nie jest dom. Tacy jak ty nie nadają się do mieszkania w domu. Dom to nie jest miejsce dla takich jak ty…”

Spojrzałam na zegar na nocnej szafce. Północ.

Ustawiłam łóżko pod świetlikiem, moim jedynym oknem na świat. Prawdziwy księżyc nakładał się na księżyc z witraża. Półksiężyc. Pół światło, pół mrok.

Bum!

Aż podskoczyłam w łóżku, z sercem w gardle. Odgłos dochodził z góry.

Pękła następna rura kanalizacyjna?

Ale zaraz usłyszałam szuranie. Skrzypienie drewna.

To nie rura.

Coś się ruszało nad sufitem. Mój pokój częściowo wystawał z fasady i dlatego widziałam księżyc przez świetlik, ale resztę zasłaniał nawisły dach. Bardzo możliwe, że na górze był strych.

Siedziałam nieruchomo, nasłuchując.

Szur, szur, szurrrr…

Zaschło mi w ustach, serce biło jak oszalałe. Ile robactwa trzeba, żeby wydawać takie odgłosy?

Może insekty gnieżdżą się na strychu niczym ruchliwe żywe góry?

Ale po dwóch fumigacjach wszystko to powinno być martwe.

Złapałam telefon z szafki i wstukałam pytanie: „Czy owady mogą przeżyć fumigację?”.

Gdy wyniki się załadowały, przeleciałam je pospiesznie wzrokiem, a i tak palce stóp podwijały mi się z obrzydzenia, gdy czytałam o karaluchach, termitach i żukach, o szczurach i wszelkiej pełzającej zwierzynie, która mogła przekopać się do naszego domu.

Fumigacja powinna była je wszystkie wytruć. Chociaż niektóre odmiany żyją jeszcze kilka tygodni po wytruciu. Zabieg można powtórzyć.

Chyba że… mama skłamała, że sprowadziła tu eksterminatora. Nie bardzo widziałam, po co miałaby kłamać. Ale trudno było jej nie podejrzewać po tej nagłej zmianie stosunku do domu. Odkąd skończyła cztery lata, ignorowała go – i nagle sześć tygodni temu nabrała szaleńczej ochoty do przeprowadzenia się tutaj. A pytań unikała.

Westchnęłam stęchłym powietrzem i niecierpliwie postukałam palcami w telefon. Jeszcze w nim nie sprawdziłam mojego nowego domu. Tej „lokalnej atrakcji”, o której mama nie chciała mówić. Nazwy „Dom Masek”.

Mogłam znaleźć coś, czego wolałabym nie wiedzieć. Ale internet nie mógł mi przynieść nic gorszego, niż podsuwała wyobraźnia, gdy leżałam bezsennie wśród gęstniejącej nocy, dręczona szmerami z góry.

Wpisałam w wyszukiwarkę „Dom Masek” i wcisnęłam OK.

Ekran powoli zapełniał się tekstem.

Pierwszy pochodził ze strony PrawdziweNawiedzoneDomy.net.

To chyba jakieś żarty.

Otworzyłam tę stronę i pokazało się żółte morze tekstu na czarnym tle.

Czcionką imitującą kapiącą krew wypisany był nagłówek „Dom Masek”, a dalej leciał blok tekstu:

Dom Masek założyła w roku 1894 znana spirytystka Madame Ellen Clery.

Ta lokalna atrakcja słynna dzięki seansom spirytystycznym w maskach, wspaniałym witrażom i żywemu labiryntowi z błękitnych róż (sic!) działała zaledwie kilka lat, gdyż potem Ellen Clery i jej mąż Joseph Clery zaginęli.

Nie oni jedni.

Co najmniej dziewięć osób wprowadziło się do Domu Masek i nigdy stamtąd nie wyszło. Niektórzy wręcz uważają, że z domem tym związane jest dziesiąte zniknięcie – sąsiada – sprzed siedmiu lat (2017).

Od lat siedemdziesiątych XX wieku nikt nie odważył się zamieszkać w Domu Masek, a powód tego jest oczywisty. Pomyśl dwa razy, zanim powąchasz błękitne róże!

Drżenie przebiegło mi po spoconych plecach.

Seanse spirytystyczne w maskach?

Odkąd zaginęli pierwsi właściciele, w tym domu znikają ludzie?

Innymi słowy: znikają stąd moi krewni?

Mama nigdy nam do końca nie wyjaśniła, co stało się w tym domu z jej rodzicami. Powiedziała, że zginęli w wypadku, kiedy ona miała cztery lata. O żadnych zniknięciach nie wspomniała.

Skoro krążyły takie plotki, to nic dziwnego, że dostawca z pizzerii porzucił nasze zamówienie przed furtką. Że sąsiad, na którego spojrzałam, dał nogę w stronę wzgórz.

Nie mogłam w to uwierzyć. Przecież gdyby to była prawda, po cholerę mama by nas tu ściągnęła?

Nagle ktoś wrzasnął. Znowu usiadłam w łóżku. Wrzask przerażenia przenikał przez ściany, przez aksamitne obicia, koronkowe firany i grube, dźwiękochłonne dywany.

Niósł się z głębi korytarza.

To mama tak wrzeszczała.

Rozdział trzeci

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy

„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.