Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobno umierającemu człowiekowi przewija się przed oczami całe życie. Bohaterowi powieści Derkowskiego jawią się jednak przede wszystkim polskie problemy: tożsamość, religia, tolerancja; myśli też o związkach i uczuciach, a czasem szarga świętości. Zastanawia się, analizuje, stawia pytania. Jeśli czytelnik uważnie przyjrzy się tej książce, bardzo możliwe, że odnajdzie w niej siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 579
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JAROSŁAW DERKOWSKI
BÓG, HONOR, SEKS, OJCZYZNA
Redakcja
Paweł Durbacz
Korekta
Anna Popis-Witkowska
Projekt okładki
Zofia Stybor
Zdjęcie na okładce
Bubusława Górny
Skład
Seqoja
Wersja E-PUB
978-83-67935-13-5
Copyright © by Jarosław Derkowski 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2024
Wydawnictwo Seqoja
ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn
tel. 534 834 852
e-mail: info@seqojawydawnictwo.pl
www.seqojawydawnictwo.pl
Olsztyn 2024
wydanie I
Na wstępie chciałem podziękować Tobie, droga osobo czytająca, że sięgnęłaś po tę właśnie lekturę. Jeśli jednak uznasz, że treści, które nie są zgodne z Twoimi przekonaniami, mogą wywołać u Ciebie dyskomfort, to odłóż tę książkę. Jeśli jakiekolwiek słowa są w stanie urazić Twoje uczucia religijne lub poczucie patriotyzmu, to również zaniechaj dalszego czytania. Podobnie rzecz ma się z kwestią akceptacji innego spojrzenia na świat oraz poczucia smaku i estetyki.
Zaczęło się jak zwykle od muzyki. Potem przyszły słowa. Planując tę powieść, wiedziałem już, o czym będzie. Jej zarys i główne motywy pojawiły się podczas pisania Złej. To banalne stwierdzenie: życie to ciąg zdarzeń. Jedno wynika z drugiego. Jedne są bardziej, a drugie mniej ze sobą powiązane, jednak ten ciąg nigdy nie zostaje przerwany. Zawsze istnieje jakaś kontynuacja, nawet po śmierci.
Jeśli zastanawiasz się, dlaczego podziękowania i słowa od autora znajdują się na początku, to już śpieszę z wyjaśnieniami. Po pierwsze: bo mogę tak zrobić, więc dlaczego by nie. Jak śpiewa Marcin Marten na początku utworu Rapowe ziarno 2: „Druga zwrotka, bo zawsze chciałem zacząć od środka” – no to ja zaczynam od końca. Kiedy postawiłem w tekście ostatnią kropkę, zalała mnie fala refleksji. Liczę na to, że tak też będzie w Twoim przypadku. Dlatego nie chcąc Ci zakłócać tej intymnej chwili bycia sam na sam ze sobą, początkowo chciałem pominąć wstęp, by utwór sam wybrzmiał w Twojej głowie. Potem jednak przypomniałem sobie, ile osób pomogło mi przy pracy nad tą książką, i doszedłem do wniosku, że zwyczajnie nie wypada im nie podziękować. To główny powód, dla którego właśnie teraz czytasz te słowa.
Jak już wspominałem, kiedy zasiadałem do spisywania planu, tkwił mi on w głowie już niemal cały. Poza jednym. Mam ogromny problem z wymyślaniem imion. Kiedy nadaję jakiemuś bohaterowi imię, od razu zaczyna kojarzyć mi się z kimś, kogo znam. Do pewnego momentu mogłem pisać ON, ONA, córka, syn i tak dalej. Jednak tylko do czasu. Pamiętam, że siedziałem w tym samym miejscu, w którym piszę w tej chwili. Odwróciłem się do siedzącej za moimi plecami córki i poprosiłem ją o pomoc. Wyglądało to mniej więcej tak:
– Ewo, podaj mi, proszę, jakieś imiona.
– Jakie? Co robisz?
– Piszę i potrzebuję imienia żony oraz dzieci głównego bohatera. Syn, córka… A, i jeszcze będzie tam taki mały bobas, to dla niego też.
– Zaraz.
Wiadomo, że słowo „zaraz” nie ma ograniczeń czasowych. Zbyt często go nadużywamy i nie ma co się dziwić, że od nas ten paskudny nawyk przejmują dzieci. Wstałem, nalałem sobie kawy i siadając ponownie do laptopa, już mogłem notować to, co podpowiadała mi Ewa. Gdy po raz pierwszy użyłem w fabule podanego przez nią imienia, zapytałem tylko, czy ma ochotę coś zmienić. Nie miała, więc pogrążyłem się w pisaniu. Dziękuję Ci za pomoc przy tym pierwszym kroku, kochanie.
Gdy pisałem pewną scenę, która dzieje się w szkole po zebraniu, napotkałem podobny problem. W tym samym czasie zaczynały spływać do mnie pierwsze recenzje mojego debiutu. Zaproponowałem więc, by recenzentki i recenzent, ponieważ Tomek w tym gronie był rodzynkiem, użyczyli mi imion i nazwisk własnych oraz swoich bliskich lub dalekich mężczyzn – ojców, synów, przyjaciół, kochanków czy nawet wrogów. Nie wnikałem, czyje to miałyby być imiona. Wszyscy się zgodzili, za co jestem im wdzięczny. Muszę nadmienić, że poza samym mianem nie nadawałem bohaterom książki żadnych cech ani poglądów rzeczywistych ludzi. Może gdzieś trafiłem w punkt, a może kulą w płot. W tym miejscu chciałem podziękować nie tylko tym, którzy odnajdą znajome nazwiska na kartach tej powieści, ale wszystkim, którzy przyczyniają się do propagowania czytelnictwa w Polsce. Blogerom, tiktokerom, bookstagramerom, youtuberom, recenzentom. Nieważne, czy robicie to amatorsko, czy wybraliście niełatwą drogę i założyliście działalność, by spróbować utrzymać się ze swojej pasji i jak wielu wykonujących wolne zawody drżeć niemal każdego dnia, czy starczy Wam na opłaty i czy coś potem zostanie na życie. Jeśli robicie to szczerze, róbcie to dalej, bo to między innymi dzięki Wam wzrasta czytelnictwo.
Chciałem napisać, że wszystkie wydarzenie opisane w tej książce są fikcyjne, a podobieństwo do prawdziwych osób jest przypadkowe. Jednak w odniesieniu do tej jednej rzeczy nie wypada mi kłamać i zasłaniać się fikcją literacką. Miejsca opisane na kartach tej powieści istnieją naprawdę. Tło akcji również. Należy pamiętać, że jest to tylko jedna z możliwych rzeczywistości, jeden z możliwych punktów widzenia. Każdy z nas ma bowiem swój. Posłużę się słowami Piłata z musicalu Jesus Christ Superstar Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice’a w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego: „Ja prawdę mam, ty swą i prawdy te nie takie same są”.
Wracając jednak do samych postaci: jak już wspominałem, niektóre imiona podrzuciła mi córka, innych użyczyli mi znajomi blogerzy, jeszcze inne pojawiły się w mojej poprzedniej książce, lecz z jej bohaterami nie mają nic wspólnego. Kilka imion (nie osób) porwałem ze świata realnego i w ramach podziękowania umieściłem w książce. Nie zawsze wprost, jednak mam nadzieję, że kto ma się w niej odszukać, ten to zrobi. Mateusz, który prowadził pierwsze moje spotkanie literackie, Ola, o której szerzej za chwilę, i jeszcze kilka osób, o których zazwyczaj (choć nie zawsze) ciepło myślałem, pisząc tę powieść. Katarzynie Buchacz, na którą zawsze można liczyć – za poświęcony czas, skuteczne podpytanie o to czy tamto. Kasiu, zwolnij czasem choć trochę.
Piotrowi Dyganowi za inspirację przy jednej ze scen oraz wiele chęci. Być może do trzech razy sztuka. Kto wie?
Specjalne podziękowania należą się osobom, z którymi konsultowałem fragmenty tekstu. Soni Styrkacz za szybkość reakcji i merytoryczną wiedzę w skondensowanej formie łatwej do przełknięcia dla laika. Pejterowi Długoszowi z wydawnictwa Silesia Progress za otwartość i umożliwienie kontaktu z Marcinem Melonem. Marcinowi zaś za przetłumaczenie „z polskiego na nasze” partii oupy. Sarze Pająk, Lenie Carver, Emilii Urbańskiej, Juliannie Włodarczyk (@julkawksiazkach) i Szymonowi Tomeckiemu, którzy byli pomostem pokoleniowym między mną a literackimi dziećmi mojego głównego bohatera.
Część sugestii i propozycji przyjąłem, część z różnych powodów odrzuciłem, a jeszcze inne zaowocowały kompromisem. Jednocześnie chciałem nadmienić, że ostateczny kształt powieści wynika z moich własnych poglądów, a ewentualne błędy i potknięcia są spowodowane moim uporem i chęcią realizowania własnej wizji. Wszak ten świat stworzyłem na własny obraz i podobieństwo.
Joannie Sasin i Annie Gogacz, które jako pierwsze zetknęły się z nieoszlifowanym tekstem. Bez waszej pracy nie wypadało wysyłać tego do wydawcy.
Ewie Klimek z Seqoi za to, że dostrzegła w tych słowach tyle sensu, iż postanowiła wejść we współpracę z dość trudnym i wymagającym gościem lubiącym w pełni realizować swoje wizje. Jednym z najważniejszych elementów – poza rzecz jasna słowami – które składają się na mój obraz powieści jako całości, jest okładka. Na bardzo wczesnym etapie wiedziałem, jaka fotografia ma się na niej znaleźć. Przedstawiłem swoją propozycję Ewie, a ona zaaprobowała mój pomysł. Wtedy mogłem odezwać się do Aleksandry Dębskiej i opowiedzieć jej, jak to widzę. Poprosiła mnie o kilka dni, żeby zorientować się, kto jest w stanie wykonać fotografie, jakie były nam potrzebne. Jakiś czas później spotkałem się z Olą w samym sercu Katowic przy ulicy Stawowej w Kaj To Studio. Za aparatem stanęła Bubusława Górny i zaczarowała w obraz fenomenalną Olę, a przy okazji też mnie. Potem spotkaliśmy się jeszcze raz, ale to już inna historia (choć dotyczy fotografii wykorzystanych do promocji tej powieści). Może kiedyś ją opowiem. To jednak tylko część pracy, której efektem jest okładka. Za finalny wygląd wielkie uznanie i również podziękowania z mojej strony należą się Zofii Stybor. Podobnie jak Radosławowi Zalewskiemu, który pomaga mi ogarniać grafiki promocyjne do social mediów.
Żeby uniknąć błędów mogących nawet najlepszą fabułę ubraną w najpiękniejszą okładkę rozłożyć na łopatki, Paweł Durbacz zakasał rękawy i użył całej swojej wiedzy i zapału, by redakcja stała na najwyższym poziomie. Podobnie uczyniła Anna Popis-Witkowska, odpowiedzialna za korektę.
Następnym bardzo ważnym dla mnie etapem tworzenia książki jest nagranie audiobooka. Dla mnie słowo mówione jest ważniejsze od pisanego. Jest pierwotnie bardziej zrozumiałe, dzięki czemu bliższe mojemu sercu i rozumowi. W tym przypadku Ewa Klimek też pozostawiła mi wolną rękę, zastrzegając sobie prawo weta, z którego na szczęście nie musiała korzystać. Za chwilę zapoznasz się z fabułą i odkryjesz, że wybór lektora, który by jej podołał, był ograniczony. I nie chodzi tu o moje wyobrażenie, lecz o faktyczne problemy dotyczące stworzenia wiarygodnej postaci. Mając dwie drogi do wyboru, zazwyczaj wybieram trzecią. Tak było i w tym przypadku. Tu zresztą też główną rolę odegrały muzyka i splot wydarzeń sprzed lat. Żeby nie zanudzać, wspomnę tylko, że kluczową rolę odegrała tu muzyka słuchana w aucie. Tym razem był to musical Jekyll & Hyde, w którym główną rolę śpiewał Janusz Kruciński. Wtedy przypomniałem sobie, że to przecież „synek stąd”. Pamiętałem go z ról w chorzowskim Teatrze Rozrywki: Che Guevary, Rocky’ego czy Świętego Piotra. W skrzynce mailowej miałem naszą rozmowę sprzed kilku lat. Kontakt złapaliśmy po tym, jak Janusz napisał do mnie krótki list z podziękowaniami dołączony do płyty jego zespołu Ordalia, którą nabyłem. Już w tamtym czasie odręczne listy były czymś niespotykanym, dlatego postanowiłem również podziękować, odpisując na dołączony adres mailowy. Po wymianie kilku maili rozmowa się urwała. Aż do tego roku. Napisałem pytanie: czy, jak i tak dalej. Janusz entuzjastycznie podszedł do tematu. Przesłałem mu fragment tekstu, on mnie próbkę nagrania, którą zaprezentowałem Ewie. Tak więc zamiast dostosować swój projekt i wybierać z bazy lektorów, wybrałem idealnego, choć debiutującego w takiej roli aktora dramatycznego specjalizującego się w musicalach. Pewnym dopełnieniem całego dość śmiałego projektu było zaproszenie do współpracy Agnieszki Bałagi-Okońskiej, która jest wiodącą lektorką mojej pierwszej powieści, a z którą znam się… wstyd mówić jak długo. Ogromnie ucieszył mnie jej zapał i chęć ponownej współpracy. Całość została nagrana i poskładana przez świetną, profesjonalną i bezproblemową ekipę Studia TakTo. Wszystkim odpowiedzialnym za audiobooka z całego serca dziękuję za urzeczywistnienie mojej wizji.
Dziękuję również wszystkim tym, z którymi rozmawiałem na różnych etapach tworzenia, jak i tym, którzy w choćby najdrobniejszy sposób poświęcili czas, energię oraz samych siebie, by powieść Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna miała odpowiedni startw samodzielne życie. Teraz bowiem już nikt poza Tobą nie ma wpływu na odbiór tych słów.
Na koniec największe podziękowania dla tych, którzy może nie brali czynnego udziału w pisaniu, lecz bez których ta moja przygoda z literaturą byłaby niemożliwa. Mojemu tacie Wiktorowi i siostrze Annie za pomoc oraz akceptację i wyrozumiałość od pierwszych moich dni na tym świecie. Dziękuję Wam. Jest jeszcze osoba, która nosiła mnie pod sercem, bym teraz to ja mógł ją nosić w swoim. I choć ta Ewa nigdy nie przeczyta tych słów, to i tak je napiszę: dziękuję za wszystko, mamo.
Teraz najważniejsze trzy kobiety w moim życiu: Barbara, Ewa i Żaneta. Co ja bym bez Was zrobił? Dużo by trzeba pisać, a szkoda na to czasu. Lepiej spędzę go z Wami, a tu ograniczę się do tych czterech słów: dziękuję Wam za wszystko.
Jarosław Derkowski
„(…) Kiedy wiarę zastępuje
bałwochwalczy pusty gest,
musisz ufać, że śmierć to nie jest kres.
(…) Gdy wdeptujesz w brudne błoto
własnych marzeń biały bez,
musisz ufać, że śmierć to nie jest kres.
(…) Kiedy topi prostą prawdę
argumentów głupich deszcz,
musisz ufać, że śmierć to nie jest kres”.
Bob Dylan
Death Is Not the End
(tłum. Roman Kołakowski)
Nie żyję. Właśnie tego dnia, kiedy wszystko zdawało się piękne i wreszcie ułożone na swoim miejscu, przestałem żyć. Nie to, że umarłem, co to to nie. Jednak przestałem żyć. I to dosłownie. Nie wiem, czy w tym przypadku definitywna śmierć nie byłaby lepsza. Zdaję sobie sprawę, że to ostateczne i dość radykalne rozwiązanie. Jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że byłoby korzystniejsze od nieżycia. Nie zdążyłem w tym swoim żywocie umierać po kawałku, tak z dnia na dzień, coraz bardziej gubiąc samego siebie, coraz bardziej się rozpadając. Zabrakło mi czasu, jak wielu przede mną i wielu po mnie. Myślałem, że jeszcze go mam, by dostąpić spełnienia, by po prostu nie przeminąć. Lecz już wiem, że nic mi nie zostało.
Słońce wstało dość wcześnie, jak to zwykle bywa o tej porze roku. Bezchmurne niebo rozświetliło się całą gamą odcieniczerwieni i żółci. Miasto spowite szarością przedświtu barwiło się jego ciepłym blaskiem zwiastującym piękną pogodę. Leciutki wietrzyk kołysał leniwie liśćmi drzew. Kiedy patrząc w okno, piłem pierwszą kawę tego dnia, ujrzałem miasto budzące się powoli ze snu. Napój smakował wybornie. Nie wiem, czy lepiej niż zwykle, próbuję sobie to przypomnieć. Z pewnością delektowałem się nim. Lubię, a raczej lubiłem smak i zapach kawy. Najbardziej z dobrego ekspresu ciśnieniowego, jednak woń zwykłej, chamsko zalanej wrzątkiem mielonej jest równie rozkoszna, choć smak nieporównywalnie gorszy. Z pewnością wynika to z faktu, że moi dziadkowie, podobnie jak rodzice i niemal dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy żyli w naszym świecie, taką pijali i ów aromat nieodłącznie towarzyszył mojemu dzieciństwu. Celebracja parzenia plujki, w której trochę później sam już brałem czynny udział, była częścią porannego rytuału nie do pominięcia u staruszków. Przypadał mi zaszczyt mielenia ziaren w ręcznym młynku. Aromat, który unosił się po otwarciu szufladki, jest nie do opisania. No a później, kiedy wrzątek mieszał się w szklankach z brązowym proszkiem, tworząc smolistą ciecz, dom wypełniał się tym jedynym w swoim rodzaju bukietem. Jego wspomnienie wyczuwam, pijąc nie taką znowu małą czarną w swoim ulubionym kubku.
Chciałbym móc powiedzieć, że w tamtej chwili myślałem o czymś wyjątkowym, wzniosłym, jednak tak nie było. Stałem przed otwartym oknem i piłem kawę – jak się miało okazać, ostatnią w swoim życiu; nigdy już nie poczuję takiej rozkosznej feerii doznań na podniebieniu. O ile w ogóle będzie mi dane poczuć jeszcze jakiś smak. Przepiękna chwila, która mogła zdarzyć się niemal każdego dnia. Oczywiście tak nie było, czego z perspektywy czasu mogę tylko żałować. Jednak to chyba najbardziej ludzka cecha, jaką posiadamy: żałowanie zmarnowanych chwil poniewczasie. Zwykłych momentów, które tracimy bezpowrotnie. Wiele ich było w moim życiu. Tych drobnych, acz pięknych, i tych, zdaje się, dużo ważniejszych. Zwykle nie doceniamy ich i nie odczuwamy ich straty do momentu, kiedy jest już za późno. Okazuje się, że już nigdy, ale to nigdy nie będzie nam dane zobaczyć wschodu i zachodu słońca. Uświadamiamy sobie, że już nigdy nie wtulimy się w kochającą osobę, nigdy więcej nie weźmiemy jej w ramiona. Choć tamta kawa jest dla mnie wyjątkowa, nie jestem przekonany, czy w owej chwili taka była, czy oddałem się bez reszty kontemplacji tamtego momentu w takim stopniu, na jaki zasługiwał. Wiem jedno: bez wątpienia była, zaistniała, a potem wszystko wróciło do normy, wpadło w zwichrowane koleiny codzienności. Zamiast stać i patrzeć, jak niebo zmienia kolory, jak rozjaśniają je promienie słońca, jak z zakamarków uliczek znika ciemność, jak gasną latarnie; zamiast wypatrywać pierwszych ludzi, którzy będą spieszyć się do pracy, zamiast patrzeć na prawdziwe życie, wziąłem do ręki swojego smartfona i pogrążyłem się w otchłani cyberświata. Mając na wyciągnięcie ręki prawdziwe życie, wpadłem w pułapkę mediów społecznościowych i portali informacyjnych, po których prześlizgiwałem się wzrokiem, czasem zahaczając o lid, niemal nigdy dalej, nie wspominając o zgłębianiu całego artykułu. Zwyczajnie nie było na to czasu. Tyle ważnych informacji: wzrost cen (jasne, ceny zawsze idą w górę), nowe podatki – w zasadzie nic nowego. Kolejny rząd, kolejni złodzieje, konflikt zbrojny – na szczęście nie u nas. Przynajmniej na razie, więc nie ma co się martwić, choć widmo to jest coraz bliższe. Emigranci, imigranci. Większość moich współziomków i tak ich nie odróżnia, bo i po co. Wiadomo, że to zaraza, zabójstwa, kradzieże, gwałty. Potem kotki, cycki, ale bez sutków, które gorszą; jednorożce, czyjś obiad – to dość ważne, żeby jeść, i tym bardziej, żeby się tym chwalić. Przekręty, wały i wałki, czyjeś zdjęcia z nowym psem, czyjeś z nową dziewczyną, komentarze jego byłej, między tym reklama za reklamą, a wszystko przeplatane informacjami o pandemii czy epidemii, jak kto woli. Te informacje na równi z dezinformacjami zalewają sieć bardziej niż reklamy. Memy ze starymi zdjęciami i hasłem, że jeśli to pamiętam, to miałem fajne dzieciństwo. Cóż za piramidalna bzdura. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że miałem udane dzieciństwo, ale cała masa moich rówieśników, którzy również pamiętają Benny’ego Hilla, gumę Turbo czy wilka zbierającego jajka w małej gierce, nie może tego o sobie powiedzieć. Takie spojrzenie jest płytkie, powierzchowne. Pewnie większość ludzi lubi wracać do wspomnień, w których byli piękni i młodzi, a świat wydawał im się lepszy, ponieważ ktoś za nich decydował, a oni nie odczuwali presji. Stwierdzenie, że kiedyś było lepiej, jest oparte w dużej mierze właśnie na tym. Tyle tylko że jeśli przyjmiemy takie założenie, to najlepiej było człowiekowi prehistorycznemu. Nie wybieramy czasu ani (początkowo) miejsca, w którym żyjemy. Wybrać możemy jednak to, jak żyjemy i co ze swoim życiem robimy.
Upijam kolejny łyk kawy. Krzywię się z niesmakiem, ale nie wypluwam. Napój jest całkowicie zimny. Podnoszę wzrok znad ekranu i widzę jasnobłękitne niebo z puchatymi chmurkami. O cholera, za piętnaście szósta, właśnie straciłem półtorej godziny życia. Stanąłem ze zmarszczonymi brwiami, próbując zrozumieć, co się stało. Może próbowałem czegoś, o czym tak wielu marzy i nigdy im się to nie uda, czyli zawrócić czas. Cofnąć się i nie zrobić czegoś albo coś zrobić, albo po prostu zrobić coś innego lub coś inaczej. Wtedy usłyszałem za swoimi plecami głos.
– Cześć.
– Cześć – odpowiedziałem i zwróciłem się w stronę właścicielki głosu. Dopiero co zdążyłem przywyknąć do jej wyglądu, który w ostatnim czasie zmienił się drastycznie na niekorzyść. Gdybym się nie odwrócił, moglibyśmy prowadzić rozmowę tak jak kiedyś. Wtedy udałoby mi się to, o czym wspomniałem przed chwilą. Mógłbym cofnąć czas, a to dlatego, że jej głos się nie zmienił, a przynajmniej nie w ciągu ostatnich kilku lat. Nadal należał do zazwyczaj wesołej nastolatki. Zazwyczaj, bo innym stanem było nabzdyczone, burkliwe i mrukliwe babsko, również nastoletnie. Różnica polegała na liczbie słów, które wypowiadała, i tonie, który im nadawała. Gdybym więc w tamtej chwili nie zwrócił się w jej stronę, mógłbym zapytać z czystym sumieniem: „Jak minęła noc? Wyspałaś się? Zjesz coś?”. Ja jednak obejrzałem się i ujrzałem przed sobą obraz wywołujący dość skrajne odczucia. Od uśmiechu lekkiej wesołości, przez naprawdę szczery śmiech, następnie smutek, troskę, obawę, żal, niepokój. Stała przede mną, ścierając z oczu resztki snu, ze zmierzwionymi włosami o wyraźnych odrostach, z zaschniętą śliną w kąciku ziewających ust. Z opuchniętą twarzą i bosymi stopami, które człapały, ilekroć chodziła po zimnej podłodze. W rozciągniętej koszuli nocnej, która teraz ledwie przykrywa jej tyłek, choć kiedyś sięgała do połowy ud, jednak wyraźnie się uniosła z powodu nadbagażu z przodu. Oto moja ciężarna córka, moje maleństwo. Teraz nie mogłem jej nawet objąć, a jeszcze niedawno nosiłem ją na rękach. Jak się obesrała w ciągu dnia, to żeby nie napełniać wanienki wodą, na szybko myłem je w umywalce albo w zlewie kuchennym, a teraz nie zmieściłby się tam nawet jej brzuch. Jasne, za kilka dni wyjdzie z niej mały pokurcz; taki, jakim sama była, i będzie się tam mieścił. Jednak teraz to ona ma problem, żeby schylić się do tej właśnie umywalki, w której pewnie nieraz zdarzy mi się i kąpać jej dziecko, i umyć twarz. Tak wtedy myślałem, stojąc w kuchni i próbując jakoś objąć swoją kruszynkę z nadbagażem. Nagle poczułem klepnięcie w tyłek i drobna, lecz silna dłoń ścisnęła jeden z moich pośladków.
– Cześć. Co wy, już na nogach? Która to właściwie jest? O szlag, trochę przysnęłam, jednak znowu nieświadomie przełączyłam komórkę na drzemkę. Powinnaś jeszcze spać, córuś.
Jej głos do dziś kołacze mi w głowie, choć teraz słyszę go jakby z oddali, jak przez mgłę lub jakbym miał głowę pod wodą. Zresztą to najczęstsze uczucie, jakie ostatnio mi towarzyszy. Głowa pod wodą, głowa w imadle, ja sam w czerni, ja sam w białej jak mleko mgle, w której nie widzę swojej wyciągniętej ręki. Spadanie, wznoszenie – w pustce. Pustka. Pustka, w której czasem słyszę głosy, mniej lub bardziej odległe, mniej lub bardziej zrozumiałe. Choć słowa są, zdaje się, wyraźne, wypowiedziane w znanym mi języku zwykle przez znane mi głosy, to jednak ich sens niejednokrotnie jest niezrozumiały. Próbuję analizować, układać, wszak mam mnóstwo czasu. A może tak mi się zdaje? Może czas nie istnieje? Do tych głosów dochodzą jeszcze te ze środka mojej głowy – głosy wspomnień – i one tłumaczą mi, choć nie zawsze, te, które wpadają na bieżąco w moją mgłę. Zazwyczaj są osobnym światem. Światem samym w sobie. Jedynym, jaki mam, jedynym, jaki znam, jedynym, w którym mogę się poruszać. W tym świecie ów głos jest dominujący i zawsze daje ukojenie. Podobnie jak jeden ze starszych, jeśli nie najstarszy, zarejestrowany przez twardy dysk w mojej głowie – głos matki. A przynajmniej ja go tak odbieram. Nie jestem pewien, czy faktycznie należy do mojej rodzicielki, jednak podskórnie mam pewność, że tak. Nie zastanawiam się więc nad tym. Tak, ten głos to głos mojej mamy i choć nie słyszałem go od dobrych piętnastu lat (czas podaję wedle ostatniego swojego dnia) i może różni się od oryginału, to jednak moje „ja” tych kilka tonów, tę barwę, ten akcent i słownictwo klasyfikuje jako jej głos. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Co prawda nigdy go nie wspominałem, a przez lata wręcz zapomniałem. Nawet nie wiem, czy bym go rozpoznał, gdyby mnie zawołał. Pewnie odwróciłbym się – to normalne – ale raczej nie w poszukiwaniu mamy, lecz po prostu po to, by zlokalizować właścicielkę tegoż głosu. A mimo to co jakiś czas mnie nawiedzała. Niezbyt często. Zazwyczaj kiedy spędzałem czas z dziećmi. Zrobiłem coś nieświadomie, a potem przychodziło olśnienie, że tak właśnie ona robiła ze mną.
Głos, który wtedy usłyszałem, a który zwracał się głównie do mojej córki i którego właścicielka nadal trzymała mnie za pośladek, to głos mojej żony. Głos kobiety, z którą spędziłem do tamtego dnia dwadzieścia dwa lata życia, z czego dwadzieścia w sformalizowanym i uświęconym boskimi sakramentami związku małżeńskim. Głos, który na przestrzeni lat zmieniał się subtelnie i niezauważalnie, różni się jednak znacząco od tego, który pierwszy raz usłyszałem, mając szesnaście lat. Tak więc nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć jako nastolatek nie byłem bardzo wybredny – podobała mi się większość dziewczyn i kobiet. Nie chodzi o to, że rzucałem się na wszystko, co się rusza. Zdecydowanie nie. Raczej nieśmiały byłem i to moje podobanie oraz lubienie płci przeciwnej było dość wstydliwe i subtelne. Tak mi się wtedy przynajmniej zdawało. Nie rozmawiałem z kolegami o tym, która dupa wpadła mi w oko, z którą bym to czy tamto. Nie dlatego, że nie chciałem, ale dlatego, że uważałem, iż mówienie o tym jest niewłaściwe. Z tego powodu, choć pewnie nie tylko z tego, byłem zwykle mile postrzegany i akceptowany przez dziewczyny. Może też dlatego, że poza piłką nożną i samicami interesowało mnie coś jeszcze. Nie żebym specjalnie różnił się od rówieśników. Jednak coś musiało być na rzeczy, bo wyłączając chwile poświęcone kumplom z klasy, większość czasu spędzałem w towarzystwie dam. Lubiłem to. Poza strasznym jazgotem, gdy zebrała się ich większa gromada (przed którą spieprzałem), to damskie towarzystwo bardziej mi odpowiadało. Było przyjemniejsze dla oka, a przede wszystkim dla nosa. Nie moja wina, że od zawsze byłem estetą. Lubiłem się nimi otaczać, a właśnie we wczesnych relacjach damsko-męskich to płeć piękna jest tą faktycznie piękną. Później różnie bywa, no i zmieniają się standardy piękna. Czasem odnajdujemy je w brzydocie, czasem w niemal perwersyjnym obcowaniu ze szpetotą doznajemy zaspokojenia. Z czasem też zwracamy uwagę na inne rzeczy. Nie to, że w młodości liczy się tylko wygląd, a później już nie. Liczy się i wcześniej, i później. To raczej kwestia dostrzegania oraz umiejętności nazwania tego, co poza samym obrazkiem, samą fotografią zastygłą w jednej pozycji wpływa na nasz wygląd i na naszą atrakcyjność. Jaki mamy wachlarz min i w jaki sposób przechodzimy od jednej do drugiej; gesty – te mimowolne i te zaplanowane, świadome, zarówno drobne, jak i istotne. To wreszcie gama uczuć, które za pośrednictwem właśnie gestów i min przekazujemy światu. Wszystkie te emocje kształtują nasze ciała i to, jak nasz wygląd zmienia się w oczach innych: od stanu pierwotnego, stanu zero, w zależności od tego, co w nas ci inni dostrzegają. Jednak dla młodych ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, patrzenie jest zwykle dużo łatwiejsze.
Małolatowi będzie odpowiadało najtańsze dyskontowe piwo – do czasu, aż posmakuje kraftowego. To nie do końca jest jednak prawda. Z kobietami i piwem jest tak, że zaczynasz od tego, które jest pod ręką. Niektórzy tak też kończą, ale większość przechodzi przez pewne etapy, by na końcu dojść do, powiedzmy, lepszych marek. Czasami los sprawia, że wracają do punktu wyjścia lub zostają dobrowolnymi albo przymusowymi abstynentami. Jedni są wierni przez całe życie wybranej marce, inni jednemu typowi, a jeszcze inni nie widzą powodów, by się ograniczać. Są i tacy, którzy eksperymentują, no i ci, dla których liczy się ilość. Nie można też zapomnieć o procesie dojrzewania samego trunku. Niektóre z czasem szlachetnieją, inne zwyczajnie kwaśnieją i parszywieją. Duży wpływ na nasze zachowanie w tej materii (i nie tylko) ma cywilizacja, w której żyjemy. Inaczej bowiem rzecz miała się jeszcze pięćdziesiąt, sto czy dwieście lat temu. Zachodzi jakaś korelacja między popędem, między naszą zwierzęcością, a techniką, która zabija w nas pierwotne instynkty, choć tylko te, które – gdy się temu przyjrzeć – są dla nas jako gatunku pożądane. Gdzieś znika popęd seksualny, zastąpiony najczęściej przez cyberświat oraz gry komputerowe. One zaś niejednokrotnie wzbudzają w nas instynkty łowcze. W skrócie: technika zmienia proporcje między chęcią podtrzymania gatunku a jego unicestwieniem. Mimo wszystko człowiek nadal się rozmnaża i pleni jak kąkol, zalewając swoim „ja” każdy skrawek planety.
Zatem gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wywarła na mnie wrażenie takie jak większość ładnych i zgrabnych dziewcząt; zadziałała na mnie dokładnie w ten sam sposób, czyli wywołała wzwód. Swoją drogą: dość śmieszne, że gdy ma się lat naście, to co ładniejsze ciało przejdzie, to wzwód, a za bardzo nie ma co z tym zrobić. Taka supermoc przydałaby się później, czasami nawet znacznie później. A wtedy najczęściej wygląda to tak, jakby w życiu była ograniczona liczba sztywnień penisa i właśnie ich limit się wyczerpał, więc po co marnować je wcześniej bez powodu? To trochę jak strzelanie do puszek w czasie wojny. Oczywiście ważne jest, żeby nauczyć się strzelać, żeby poznać swój oręż, ale na to wystarczy sto powtórzeń, nie trzeba stu tysięcy. Zwykłe marnotrawstwo energii i zasobów ludzkich. Choć tych drugich jakoś mniej żal, a właściwie nawet nie żal wcale. Czy pomyślałem, że bym ją wyruchał? Oczywiście! Takie myśli są jak najbardziej normalne. Gorzej, kiedy je wypowiadamy lub piszemy pod czyimś zdjęciem w mediach społecznościowych. Poza tym samo stwierdzenie w myślach najczęściej nie przyjmuje tak fatalnie brzmiącej wersji, nawet gdy jest dużo bardziej dobitne i perwersyjne. Prym w takowych komentarzach wiodą oczywiście samce, lecz i samice nie gryzą się w język lub nie powstrzymują palców. Bo myśli niech sobie płyną, ich nie należy powstrzymywać. Należy tylko okiełznać czyny, do których one prowadzą. Odrobina delikatności i empatii – nic więcej – na dłuższą metę działa dużo skuteczniej niż bardziej spektakularne „chodź się ruchać”. Tak więc podobnie jak wiele koleżanek czy też napotkanych przelotnie dziewczyn, mój małoletni organizm chciał ich użyć do rozładowania napięć seksualnych. Ot tak, bez żadnej filozofii, najprościej, najszybciej… Najskuteczniej? Niemal zawsze, a w tamtym czasie stuprocentowo zawsze, zostawało to tylko w sferze marzeń. Jednak jako jedno z nielicznych miało się później spełnić. Jakim sposobem nasze drogi się przecięły? Nie do końca jest jasne. Była siostrą mojego kolegi. Istniała więc duża szansa, że nigdy się nie spotkamy, ale równie dobrze mogliśmy spotkać się na ulicy. Kto wie, czy gdzieś się kiedyś nie minęliśmy lub czy może – choć mieszkaliśmy w innych częściach miasta – jako dzieciom nie zdarzyło nam się bawić w tej samej piaskownicy w tym samym czasie. Niemożliwa jest analiza naszych ścieżek od chwili narodzin, choć mogłaby być ciekawa. Czy na swojej drodze lub choćby przy kasie w sklepie nie spotkaliśmy późniejszego laureata Nagrody Nobla, wybitnego aktora lub może kolejnego cybergwiazdora pokroju youtuberów czy innych influencerów? Nie byłem wcale tak stary, żeby za tym nie nadążać. Spora część moich rówieśników załapała się na tę karuzelę. Mnie to jednak jakoś nigdy nie kręciło. Tak jakbym był z innej epoki albo przynajmniej z innego świata. Może nie z trzeciego, ale takiego pomiędzy. Lubiłem udogodnienia, jakie dawał nam dwudziesty pierwszy wiek. Daleki byłem od życia w pełni w zgodzie z naturą, choć może i bym chciał. Ale też przeniesienie ciężaru życia do sieci wydawało mi się niestosowne i bynajmniej mnie nie zadowalało. Chociaż w mojej obecnej sytuacji życie Internetem, tak przeze mnie pogardzane i uznawane za coś mniejszego od erzacu, coś niepełnego – nawet nie jak nowoczesna proteza, lecz jak drewniana noga – nie byłoby takie złe. Z pewnością byłoby bardziej życiem niż mój obecny stan. Mając to na co dzień, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że świetnie jest mieć obie sprawne nogi. Trochę gorzej jest mieć wypasioną protezę, słabo jest mieć drewnianą nogę jak pirat lub poruszać się o kulach czy też na wózku. Bardzo kiepsko jest nie mieć nogi i żadnego podparcia. Ile można skakać na jednej sprawnej nodze? To już lepiej mieć dwa równo przycięte kikuty, wtedy podpierając się na rękach, można poruszać się bez dodatkowej pomocy. A mając tylko jedną nogę, drugą zaś uwaloną przy pachwinie, jak sobie poradzić? Wtedy ta tak zwana zdrowa kończyna jest w zasadzie przeszkodą. Zawadza. Nie, nie chodzi mi o to, że straciłem nogę. To tylko przenośnia. Tak mi się zresztą wydaje, że tak żyje się z brakiem nogi. Bo tu, gdzie i jak jestem, pozostają mi wspomnienia i takie właśnie abstrakcyjne i trochę chore myśli, bez których coraz bardziej zanurzam się w nicość. Póki więc sam jeszcze nie zdecydowałem, co dalej, trzymam te nitki, które w ten czy inny sposób wiążą mnie z tym światem. Właśnie, dopóki określam go jako „ten” świat, „mój” świat, znaczy, że do niego przynależę. Lecz może nadejść chwila, gdy powiem „tamten” świat, gdy moje wspomnienia będą należały właśnie już do tamtego świata, a wtedy… Sam nie wiem, co wtedy. Wiem jednak, że przekonam się o tym niezależnie od tego, czy chcę, czy nie.
Trudno mi powiedzieć, kiedy faktycznie po raz pierwszy przecięły się nasze drogi. Wiem, kiedy to się stało, bo za taki dzień uznaję dzień naszego spotkania. Nie pamiętam, czy to ja przyszedłem na ławkę przy boisku, gdzie siedzieli moi znajomi, czy to oni przyszli, gdy ja już tam byłem. A może Pola przyszła z bratem i jego kumplem? To nie ma znaczenia. Jak wspomniałem, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Sytuacja z ławką przy boisku była zwyczajna, taka jakich wiele.
– …No wiesz, Pola.
– Jaka Pola? – zapytałem, bo to imię nic mi nie mówiło.
– No ta… wiesz która…
– Nie, nie wiem, nie znam dziewczyny – wyjaśniałem znudzony taką rozmową.
– Znosz, poznoł żeś ją wczoraj na boisku. Przyszła z Siwym i jego kumplem – pośpieszył z wyjaśnieniem Wilu.
– A, ta! Siostra tego pryszczatego. – Nareszcie coś zaczęło mi świtać.
– Ja, to ta samo. To Seba pyto, czy dziś może z nią przyleźć na impreza.
– Czyli pyta, czy może zabrać pryszczatego, a laska jest na doczepkę. Jako wkupne.
– No ja.
Czy jakoś tak to było. Fakt pozostaje faktem, że właśnie w ten sposób ugruntowało się w mojej pamięci nasze pierwsze spotkanie, które może – gdyby nie późniejsza impreza – przepadłoby bez śladu. Nie oznacza to, że nie zostalibyśmy małżeństwem. Na owej imprezie nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa poza powitaniem. Ona zajmowała się czymś i kimś innym, zresztą podobnie jak ja. Poza tym w tamtym czasie miałem inny obiekt westchnień i to tej dziewczynie poświęcałem każdą myśl, choć teraz trudno mi przypomnieć sobie jej imię czy nawet twarz. Nigdy nie miałem pamięci do imion. Zazwyczaj utrwalały mi się dopiero po kilku spotkaniach, a i to nie zawsze. Imiona kolegów z klasy zapamiętałem po kilku tygodniach, a przecież przebywaliśmy ze sobą niemal codziennie przez wiele godzin. Kilkadziesiąt razy słyszałem je wyczytywane podczas sprawdzania listy obecności. Jeszcze gorzej miałem później w pracy. Jednak twarze zawsze zapamiętywałem dość szybko i potem kojarzyłem z daną osobą i sytuacją, lecz niekoniecznie z imieniem. Dlaczego więc nie mogę sobie przypomnieć twarzy, którą pierwszy raz całowałem? Nie żeby był to mój zupełnie pierwszy pocałunek. Tych za totalnego małolata nie liczę, podobnie jak tych wynikających z zasad gry w butelkę, bo to były cmoknięcia, a nie prawdziwe pocałunki. Mówię o pierwszych pocałunkach w pełni świadomych, o których wiedziałem, do czego mogą i do czego chcę, żeby prowadziły. Pamiętam (a może mi się tak wydaje) jej smak, jej zapach, jej dotyk, ale nie samą twarz ani osobę, ani jej imię, które wśród podstawowych braków w pamięci zdaje się nieistotnym detalem. A jednak nie do końca. Może przypominając sobie imię, przypomnę sobie całą resztę? Co w końcu ma znaczenie? Kto to wie? Kto wie, którędy błądzą ludzkie myśli i jak tak naprawdę działa ludzki umysł? Przecież jedna drobna i z pozoru nieistotna myśl, która czasem wydaje się zupełnie niezwiązana z danym zagadnieniem, jest katalizatorem, jest kamieniem wywołującym lawinę. Kiedy na głowę Newtona spadło jabłko, mógł pomyśleć o tym, by je normalnie, ordynarnie zeżreć, zaspokajając głód. Mógł pomyśleć o szarlotce lub o kobiecie, która ją upiecze. Od kobiety to już myśli mogą płynąć w przeróżne strony. Jednak samo jabłko może wywołać różne skojarzenia; może uruchomić procesy myślowe biegnące w takim kierunku, którego się nie spodziewamy. Jednakże większość ludzi w takiej sytuacji pomyśli o zaspokojeniu – czy to głodu, czy jakiegoś innego popędu. Niewielu jest Newtonów. Z drugiej zaś strony, gdyby deliberować nad każdą najmniejszą rzeczą, jaka nas spotyka, to ludzkość już dawno by wyginęła.
Może więc nie powinienem próbować sobie przypomnieć jej imienia, tylko skupić się na odczuciach, jakie mi wtedy towarzyszyły, lub iść dalej. Może samo się przypomni, może nagle klocek wskoczy w odpowiednie miejsce w najmniej oczekiwanym momencie. Lub po prostu iść dalej i zapomnieć, nie myśleć o tym więcej, nie przejmować się. Było, minęło. Było fajnie, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Oczywiście wszystko, co przeżywamy, w jakiś sposób nas kształtuje, jednak nie należy przywiązywać aż takiej wagi do pewnych wydarzeń. Ani wtedy nie nauczyłem się całować, ani nie nabrałem jakieś specjalnej odwagi. Po prostu poczułem, że to, o czym od dawna myślałem, naprawdę jest fajną rzeczą, że dobrze będzie pracować nad podtrzymaniem tego zafajdanego gatunku. Nie to, że chciałem od razu rozsiewać swój materiał genetyczny – co to to nie. Chodziło raczej o sparing. Wiadomo, trening czyni mistrza, a ja chciałem być dobrze przygotowany do zadania, które stawia przede mną Matka Natura. Wiedziałem więc, że muszę ćwiczyć, i temu właśnie zajęciu chciałem się oddać jak najsumienniej, z pełnym zaangażowaniem. Przedłużenie gatunku, który jest największym koszmarem zamieszkującym tę planetę; który jako taki ma o sobie zbyt duże mniemanie i na zbyt wiele sobie pozwala, sądząc, że jest nieomylny.
Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, od kiedy mój gatunek mnie przeraża i od kiedy po prostu wstyd mi za całą ludzkość. Zazwyczaj, tak na co dzień, stykałem się z mniejszym gronem i ono jeszcze bardziej mnie przerażało. Moi sąsiedzi, rodzina, ludzie z mojego miasta, z mojego kraju przeważnie wywoływali mój smutek, taki zwykły smutek wywołany głupotą, płytkością ich zachowań i umysłów. Nie to, że uważałem siebie za jakąś wybitną jednostkę. Nigdy taką nie byłem i już nigdy nie będę. Zawsze zastanawiałem się, jaki wpływ na Adamowe plemię mają decyzje pojedynczego człowieka. Czasem są bez znaczenia, a czasem mają ogromne. Dumałem, jak potoczyłyby się losy współczesnego świata, gdyby nigdy nie urodził się taki cesarz Konstantyn Wielki lub gdyby nie uwierzył w to, w co uwierzył, i nie wykorzystał władzy, jaką posiadł. Czy byłby ktoś inny? Ktoś, kto jak on dostrzegłby potencjał i siłę społeczną w ruchu religijnym. Ktoś, kto postanowiłby wykorzystać ją do osiągnięcia celów politycznych. No bo trudno przypuszczać, że było to objawienie, skoro Konstantyn przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci. Rok, dwa, a może dziesięć lat później; ktoś, kto i tak by tego dokonał. Życie to nie doświadczenie laboratoryjne, w którym możemy określić składowe i czas jego rozpoczęcia. Tu trudno jest ustalić, od czego to wszystko się zaczęło – za dużo zmiennych w działaniu. Pewne rzeczy są nieuniknione, a może jednak losy świata potoczyłyby się inaczej? Chciałem zawsze wierzyć, że lepiej, jednak nigdy nie miałem pewności. Może byłoby jeszcze gorzej? Może już byśmy w ogóle nie istnieli jako gatunek? Może wizje roztaczane w różnych filmach by się sprawdziły i zalałaby nas fala zombie? Czy świat potrzebował kogoś takiego jak Hitler? Czy gdyby młodego Adolfa kopnął w głowę koń, uderzył piorun czy dopadło jakieś inne śmiertelne zdarzenie lub gdyby jego rodzice nigdy się nie spotkali; czy to wystarczyłoby, żeby okropieństwa drugiej wojny światowej się nie wydarzyły? Czy może zastąpiłby go ktoś inny? Może świat na niego czekał, może ludzie potrzebowali takiego lub podobnego Hitlera czy Stalina? Może? Wiele pytań i żadnej odpowiedzi – ani wtedy, ani tym bardziej teraz. Nawet nie jestem pewien, czy to nie tylko wspomnienia moich przemyśleń, lecz przemyślenia jako takie. Mimo że o ludzkości nie miałem dobrego zdania, to jednak niektórych ludzi lubiłem, a nawet kochałem. Lub przynajmniej darzyłem sympatią, która z czasem przerodziła się w sentyment. Tak było z tą, której imienia nie pamiętam, a o której zawsze ciepło myślałem. Zajmowała niewiele miejsca w moim sercu i myślach, jednak były to dość dobre miejsca. Przytulne i ciepłe. Na tamtej imprezie moje myśli były zaprzątnięte raczej zaspokajaniem potrzeb ciała niż kondycją gatunku ludzkiego. Jeśli mam być szczery, to dobrze mi z tym było. To właśnie odróżnia młodych od starych: że ich problemy są dużo prostsze, a może po prostu z perspektywy czasu takie się wydają, choć we wcześniejszych latach są to sprawy kluczowe. Problemy urastają do niebotycznych rozmiarów. Może po prostu dorośli zapominają, jakie to ważne dla młodego człowieka, aby dobrze wypaść na zdjęciu klasowym, i jak definitywnie wszystko może pokrzyżować pryszcz, który wyskakuje na środku czoła lub na nosie; taki pryszcz wydaje się ważniejszy niż taki, powiedzmy, problem głodu w Afryce. Bo w Afryce taki młody nigdy nie był, a nos jest jego częścią. Tak z ręką na sercu: ile razy martwimy się sytuacją w pracy, która z czasem wydaje się błaha, jednak w momencie, kiedy nas spotyka, zwala nas z nóg i całkowicie rozbija? Tak czy inaczej, poza wszelkimi problemami dorastania: uważam, że w tamtym okresie żyło mi się całkiem nieźle, a jednym z największych kłopotów było, jak wsadzić dziewczynie łapę w majtki. W takich chwilach raczej nie myśli się o naprawie świata i o tym, jak on właściwie działa. Dajemy się ponieść emocjom i instynktom – i to jest piękne. Czy dobre? Czy słuszne? Trudno powiedzieć. Z pewnością jest o wiele lepsze niż cała masa destrukcyjnych myśli i zachowań, których na ogół przybywa z wiekiem.
Później krążyliśmy gdzieś wokół siebie; coraz bliżej i coraz częściej się spotykając – początkowo zwyczajnie, razem z ekipą, mimochodem. Z upływem dni jednak zaczęliśmy nieświadomie pomagać przypadkowi, by zwiększyła się częstotliwość przecinania się naszych trajektorii, a z czasem zaczęliśmy nieśmiałe podchody. Nie potrafię określić momentu, w którym Pola mi się spodobała, ale tak prawdziwie. Kiedy dostrzegłem w niej rzeczy tylko jej przypisane, kiedy stwierdziłem, że taka krzywizna pośladków i taka ich wielkość to są te idealne i że to do nich teraz przyrównuję inne tyłki. Że taki rozmiar piersi i ich kształt są najbardziej pociągające; że jej grymas, kiedy się uśmiecha, jej ściągnięte brwi i zmarszczony wtedy nosek są tym, co chciałbym zawsze oglądać. Szczerze mówiąc: nie wiem. Nie sądzę, żeby wydarzyło się to z dnia na dzień. To był proces. Zawsze uważałem, że w sferze uczuciowej, podobnie jak w życiu społecznym czy też życiu planety, ewolucja jest trwalsza niż rewolucja, choć wiadomo, że mniej burzliwa, mniej ekscytująca – ale za to dająca oparcie i stabilizację. A to, że trudno wyznaczyć jej ramy, świętować i upamiętniać kolejne rocznice, to sprawa drugorzędna. Później mieliśmy wiele rocznic, które mogliśmy obchodzić, a które gdzieś z czasem zaczęły wyparowywać z naszych umysłów. O rocznicy ślubu na szczęście nigdy nie zapomniałem, jednak już data naszego pierwszego pocałunku gdzieś mi zniknęła. Jakieś dziesięć lat temu celebrowaliśmy ją, podobnie jak nasze pierwsze zbliżenie. Wiele było potem pocałunków i wiele razy się kochaliśmy. Być może to jest powód, dla którego w nawale codzienności te dwa wspomnienia gdzieś przepadły. Nie to, żeby na zawsze i żeby gdzieś uleciały z naszej pamięci. Jednak zostały zepchnięte w głąb i już o tym nie myśleliśmy. Choć nadal pamiętam daty obu tych wydarzeń, to jednak w ostatnich latach ten dzień potrafił gdzieś przemknąć. Patrzyłem później w kalendarz i spływało na mnie olśnienie: o kurczę, to było dwa dni temu albo tydzień temu… Z drugiej strony: nie potrzebowaliśmy sobie udowadniać, że to, co nas łączy, jest czymś wyjątkowym. Nie potrzebowaliśmy potwierdzeń czy kolejnych pomniejszych rocznic do świętowania, by nadawać kolejnemu dniowi głębszy sens. Bo chyba o to też chodzi w celebracji takich dni: im więcej wspomnień, tym mniej czasu na teraźniejszość. Kiedyś żona mojego kumpla ze szkoły wypaliła do niego, do jednego jeszcze naszego ziomka i do mnie:
– Idźcie gdzieś, może zróbcie coś. Umówcie się na jakiś dzień. Może na jakiś wyjazd, bo ciężko się słucha cały czas tych samych wspomnień.
Zdaję sobie sprawę, że nieczęsto facet może usłyszeć takie słowa od żony. Zwłaszcza gdy siedzi z kolegami przy wódce. Jednak coś w tym było. Bartek i ja mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, ale widywaliśmy się od przypadku do przypadku, najczęściej gdzieś w przelocie na ulicy. Katalizatorem spotkań i niegroźnych popijaw był za to Grzesiek, który mieszkał w Reichu i przyjeżdżał raz do roku w okolicach swoich urodzin, żeby świętować ten dzień z nami. Spotykaliśmy się wtedy na chacie u któregoś z nas i zazwyczaj towarzyszyły nam żony. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy one tak naprawdę się z tego wymiksowały i zostawała tylko małżonka gospodarza, a i to nie zawsze. Powód tych, jak się nam zdawało, dość naturalnych odmów spotkania zawierał się w słowach ślubnej Bartka. No bo spotyka się trzech facetów, którzy razem chodzili do szkoły średniej, razem zdali maturę i ich drogi życiowe się rozeszły. Od wielu lat żyją w tych samych związkach, mają tę samą pracę i raczej mało ekscytującą codzienność, więc kiedy się spotykają, rozmawiają o tym, co ich łączy, a łączą ich wspomnienia z młodości. Te same historie i opowieści, które w nich budzą emocje, a u osoby postronnej po którymś razie wywołują przynajmniej znudzenie, jeśli nie frustrację. Ze wspomnieniami w związku jest podobnie. Nie można nimi żyć i wypełniać kalendarza przez pierwsze lata, by potem tylko odcinać kupony. Trzeba żyć tu i teraz. Oczywiście życie nie przynosi każdego dnia nowych niesamowitych wydarzeń i ekscytacji, których w większości tak naprawdę nawet nie chcemy. Cisza, spokój i bezpieczeństwo – oto czego potrzeba na co dzień, zwłaszcza kiedy pojawiają się dzieci. No właśnie, w tamtym momencie stałem z żoną przed naszym pierworodnym dzieckiem i liczyliśmy, że ten dzień, który zaczął się stosunkowo niedawno, będzie właśnie takim spokojnym, nieprzynoszącym niesamowitych wydarzeń dniem. Miałem nadzieję, że bomba, którą przed chwilą próbowałem objąć, nie wybuchnie dziś ani jutro, tylko za te planowane trzy tygodnie. To niewiele czasu tak obiektywnie. Jednak dla kobiety w ciąży, która już ledwo się porusza, to niemal wieczność. Czas to w ogóle dziwna sprawa. Kiedy jesteśmy dziećmi, zdaje się płynąć wolniej, by wraz z naszym wiekiem przyspieszać jak odkręcająca się sprężyna ślimakowa. Oczywiście są takie momenty w życiu, kiedy wlecze się niemiłosiernie. Zazwyczaj w mało przyjemnych okolicznościach. Dla mnie te trzy tygodnie to wieczność, której nie doczekałem, a ona wciąż trwa. A może już się skończyła. Nie mam pojęcia. Czas nie do końca dla mnie istnieje, lecz ja nadal mu podlegam. Co się dzieje z duszą w gnijącym ciele? W wystawionym na ciągłe działanie czasu ciele, w którym zachodzą procesy rozkładu? Czy dusza też gnije? Czy może moment jej upadku mija wraz ze śmiercią ciała i później już nie może się ani zregenerować, ani też bardziej popsuć?
Zostałem wychowany w wierze katolickiej. Wzrastałem w niej, przyjmując po drodze wszystkie sakramenty. Powinienem wierzyć więc w nieśmiertelność duszy, tylko że nie wierzę. Nigdy chyba tak naprawdę do końca nie uwierzyłem. Zawsze widziałem w religii więcej dziur, niejasności i sprzeczności niż spójnej całości. Z drugiej strony: chyba na tym polega wiara – tym mocniejsza i lepsza, im więcej nieścisłości i bzdur ma do pokonania. Kiedy byłem młody, częściej się nad tym zastanawiałem. Później, Bogiem a prawdą, miałem mało czasu na boskie rozmyślania. Ale w młodości – a i owszem. No bo jak to jest? Napisano, że dopiero na Sądzie Ostatecznym dusze i ich uczynki zostaną zważone i albo pójdą do nieba, albo do piekła. Uwaga, są tylko dwie opcje. Co w takim razie z czyśćcem? Jako dziecko i nastolatek uczęszczałem na religię i tam księża straszyli piekłem za byle bzdurę. „No jest też opcja czyśćca, ale o to też musicie się postarać”, zwykli mawiać. Czyściec to przecież dużo późniejszy wymysł mający na celu złagodzenie dość zero-jedynkowego podejścia do tematu zbawienia i potępienia. Taka furtka mająca większej liczbie grzeszników dać życie wieczne w dobrobycie. Skądinąd samo pojęcie grzechu jest dość zabawne. Czyż ludzie sami z siebie nie wiedzą, co jest dobre, a co złe? Prarodzice zeżarli ponoć owoc poznania dobra i zła. Czy naprawdę potrzebujemy takiego strachu? Zły postępek jest po prostu zły i należy się za niego kara komuś, kto się go dopuszcza. Sama jednak waga ma tu kluczowe znaczenie. Zdaję sobie sprawę, że dla Kościoła są grzechy i grzechy ciężkie, jednak ich gradacja jakoś do mnie nigdy nie przemawiała. Pamiętam, że jako dziecko żyłem w przekonaniu, że niepójście do kościoła jest traktowane tak samo jak zabójstwo, okłamanie rodziców, zwykła kłótnia z kolegą i masturbacja (o której w szkole przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prawie się nie mówiło). Wszystkie te przewiny, jeśli się z nich nie wyspowiadać, miały moją duszę skazać po śmierci na wieczne cierpienie. No jasne, o ile nie załapię się na pociąg zwany czyśćcem. Tu jednak objawiał mi się kolejny błąd logiczny. Jeśli po śmierci dusza idzie do nieba lub piekła, lub czyśćca, to jak do tego ma się dzień Sądu Ostatecznego? Przecież dopiero tam mamy być sądzeni. Co w tym momencie będzie z moją duszą i z tymi, które odeszły w zaświaty przede mną? A z tymi, które odchodzą od dwóch tysięcy lat, no i z duszami tych, co zmarli jeszcze przed Chrystusem? Czy jest jakaś poczekalnia? A jeśli jest, to jakim sposobem dobry łotr, wisząc obok Jezusa, słyszy słowa: „Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju”1? Rozumiałem, że znajomość z synem szefa daje profity, ale żeby aż takie? Dziwiło mnie, że nawet w sprawach najważniejszych istniały nepotyzm i kumoterstwo. Wiedziałem, że ojciec załatwił bratu pracę u siebie w firmie. To znaczy nie w swojej, tylko tam, gdzie pracował, a dzięki jego pozycji wujo był prawie nie do ruszenia. Wiedziałem, że mój kumpel z klasy przynosi pani wychowawczyni ciastka z piekarni, w której pracuje jego matka, dzięki czemu jakimś dziwnym trafem nigdy nie był wyrywany do odpowiedzi, gdy nie zdążył się przygotować do lekcji. A kiedy już do niej szedł, to zawsze pytania zdawały mi się dość proste. Przykładów w życiu codziennym miałem wtedy wiele, jeszcze więcej zacząłem dostrzegać w późniejszych latach. Ale żeby tak otwarcie taki przekręt i wciskanie się przed kolejkę odbywały się w księdze, którą stawiano przede mną jako drogowskaz życia, trudne było do pojęcia. I dość demobilizujące, zwłaszcza ze strony moralnej, a przecież na tym, tak mi się naiwnie zdawało, powinna się opierać wiara. W tamtym czasie w ogóle nie podawałem w wątpliwość autorytetu dorosłych – wliczając w to księży, których moi rodzice zawsze stawiali dość wysoko. Z perspektywy czasu widzę, że zdecydowanie zbyt wysoko. Jednak nie powinienem się temu dziwić, skoro do ostatniego mojego dnia – mimo wypływających na światło dzienne coraz to nowszych i coraz obrzydliwszych faktów dotyczących kapłanów Kościoła katolickiego – lwia część społeczeństwa kraju nad Wisłą nadal tak właśnie traktuje stan duchowny. W którym poziom zepsucia, śmiem podejrzewać, w dwudziestym pierwszym wieku jakoś drastycznie się nie zwiększył, tylko najzwyczajniej został obnażony przez szybki dostęp do informacji. Ponadto w coraz bardziej (choć jak dla mnie nie dość) laickim społeczeństwie ludzie zaczęli patrzeć krytycznie na postępki panów w czarnych sukienkach. To nie jest tak, że pewne złe czy niemoralne, a nawet zbrodnicze rzeczy zaczęły dziać się w ostatnich kilkudziesięciu latach. Teraz po prostu widać je jak na dłoni. Przynajmniej niektóre, bo Bóg jeden raczy wiedzieć, ile jest jeszcze skrzętnie ukrywanych.
Swoją drogą: czy Bóg naprawdę istnieje? Jestem tu, gdzie jestem, i jakoś nie odczuwam jego bliskości. Nie czuję jego wielkiej łaski czy też jej palącego braku. To też nie jest tak, że wcześniej nic na temat niemoralnego prowadzenia się kleru nie wiedziano. Wiedziano, i to sporo, jednak tylko o grubych rybach, które dzięki swej pozycji i wpływom były nie do ruszenia. Poza tym ci, którzy mogli im zaszkodzić wiedzieli, że są tacy sami lub bardzo podobni. Co za tym idzie, nie było im na rękę demaskowanie zła, gdyż liczyli się z opcją, że kiedyś to oni będą na świeczniku, i mieli nadzieję, że ktoś też okaże im „łaskę milczenia”. Zwyczajna kolejność dziobania połączona ze świadomością, że przyjdzie mój czas – bylebym nie próbował wyprzedzać kolejki. Wtedy bowiem z kolejki można wypaść na jej koniec lub trafić w miejsce z dala od koryta. Tylko co z przeciętnym Kowalskim czy jak go tam nazwać? Raczej nikt się nigdy nim nie przejmował. To też nie jest tak, że wszyscy są źli. Tylko zdecydowana większość. Są oczywiście tacy, którzy pomagają, jednak mnie chodzi o system jako taki, a ten jest po prostu – delikatnie rzecz ujmując – kulawy. Zbyt daleko (i to już kilkaset lat temu, o ile nie u samego zarania) Kościół odszedł od swoich pierwotnych założeń i stał się aparatem politycznym. Z drugiej strony: czy były jakieś inne założenia? Może to tylko poprzedzająca autentyczną walką o władzę, wpływy i pieniądze zasłona dymna, w którą to ja i pozostały ciemny lud uwierzyliśmy? Tak czy inaczej, jestem na zawsze skażony katolicyzmem, przesiąknięty nim do szpiku kości, jak cały mój kraj. Moje myśli błądziły i błądzić będą po tej orbicie, choć to przyciąganie teraz bardziej działa jak odpychanie. Mam się od czego oddalać i to jest rzecz niezaprzeczalna. Nie do wykorzenienia.
Później próbowałem poznać inne religie. Można powiedzieć, że poszukiwałem. Dość szybko mi przeszło. Odkryłem bowiem, że religia jako taka raczej nie jest dla mnie, a już na pewno nie taka, jaką różni kapłani sprzedają swoim wiernym. Nie potrzebowałem nazywania tego, co czułem gdzieś pod skórą. Nie potrzebowałem nadawania imienia sile, która to wszystko stworzyła. Bo w to, że taka siła sprawcza istnieje, wierzyłem, a raczej wiedziałem to lub chciałem wiedzieć. Nie wiem, czy jest nadal, a jeśli tak, to czy interesuje się swoim dziełem. Boskość nie jest do ogarnięcia przez ludzkość, bo Bóg stworzył człowieka, człowiek zaś stworzył Boga. Kto kogo na swoje podobieństwo, to rzecz nie do ustalenia; jak to, co było pierwsze: kura czy jajko. Dlatego śmiertelnicy sprowadzają ją do swojego poziomu i próbują wcisnąć w swoje ograniczone postrzeganie. Im ciaśniejsze ramy, tym chętniej tworzy się tam wiara. Wiara, czyli przeciwieństwo nauki. To jak światło i cień. Z tego powstają religie, a każda jest tą jedyną i prawdziwą. Zwalniającą z samodzielnego myślenia i odpowiedzialności, bo przecież Bóg tak chciał. Litości! Obecności Boga nie czułem za życia. Może na upartego, jeśli przyjąć, że stworzył świat, to spotkać go można wszędzie w jego dziele. Jednak tu, gdzie teraz jestem, też go nie ma. Zaraz pewnie podniosą się głosy, że go nie dostrzegam, bo w niego nie wierzę. Że nie zasłużyłem, by oglądać jego oblicze, a dla mnie to dowód na to, że jeśli miałby się pokazywać tylko wiernym, to jest zaledwie ich wyobrażeniem. Mój mózg, który przez całe życie karmiłem kłamstwami i wymyślonymi obrazami Boga, po śmierci odtwarza mi je niczym film. Skoro więc nie malowałem jego obrazu, teraz najnormalniej w świecie go nie widzę, więc przyjmuję, że Boga nie ma. A chyba chciałbym, żeby był. Chciałbym, żeby się nami opiekował jak matka: kiedy dziecko jest chore, ona dogląda go i troszczy się o nie. Bo bez wątpienia ludzkość jest chora. Wiele jednostek chorobowych trawi przedstawicieli homo sapiens, sieroty Stwórcy. Nie wiem, czy jesteśmy nieudanym eksperymentem, czy też żyjemy na zbyt małym świecie, żeby nas zauważać, lub po prostu jesteśmy upośledzeni jako gatunek. Jednak matka się o nas nie troszczy. Toteż wychowujemy się sami, powielając najgorsze i najbardziej destruktywne zachowania, a wszystko to robimy, próbując nakreślić obraz Boga. Może w tym tkwi błąd, że mówimy o Bogu w rodzaju męskim, jako o ojcu. Może to go tak denerwuje, bo tak naprawdę jest NIĄ? Jest matką. Lub zwyczajnie nie ma płci. Lub ma ich wiele. W takim razie świat heteronormatywny byłby niemiły Bogu. Trzeba by nie tylko uszanować, ale może nawet i pokochać wszystkich, których nazywamy „innymi”. Lesbijki, geje, bi, trans są (o zgrozo!) równi nam, heterykom. Nie, to nie przejdzie – a szkoda. To jednak bez znaczenia. Dlaczego seksualność ma określać człowieczeństwo? Nigdy nie byłem w stanie tego pojąć. Dlaczego Kościół tak zaciekle walczy z seksem, który przecież jest naturalny? I co kogo obchodzi, kto z kim, jak i ile razy? Czyż nie jest ważniejsze, żeby odbywało się to z szacunkiem dla drugiej osoby? Kler nigdy jednak na to nie zważał. Święty węzeł małżeństwa łączy trwale i nierozerwalnie kobietę i mężczyznę. Nieważne jest, czy wiążą się z miłości, czy obowiązku. Czy obie strony tego chcą. A przecież jeśli jedna nie chce i zostaje przymuszona, to jest to podręcznikowy przykład gwałtu. Zaraz pojawią się głosy, że Kościół nie uznaje sakramentów pod przymusem, że takie są nieważne. Nie bądźcie śmieszni. Nikt nie patrzy na pokrzywdzonego, a sakrament jest uświęceniem i sprawę zamyka. Gwałt, którego ta instytucja nigdy nie dostrzegała. Gwałt na duszy młodego człowieka, gwałt na duszy dziecka na siłę wpychanego w wiarę, której nie rozumie; gwałt, który na zawsze odciska się na jego psychice, zmieniając ją nieodwracalnie. Wiem coś o tym, jestem naznaczony i nie potrafię wyjść poza pewne schematy myślowe, choć bardzo bym chciał. Nie byłem w dorosłym życiu religijny. Poza świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy jakoś nie obchodziłem żadnych innych, moja codzienność zaś daleka była od kościelnej celebry, jednak moje spojrzenie na świat było skrzywione. Widziałem go przez katolicki pryzmat, co dość oczywiste w Polsce. Do ostatniego dnia, a i nawet później (czyli teraz) ta skaza mi towarzyszy. Choć bardzo tego nie chcę i walczę z tym, mimo wszystko to mnie ukształtowało, jednak na szczęście mnie nie definiuje. Jakie to śmieszne określenie, „definiować kogoś”. Czy można człowieka zamknąć w definicji? Nie jako stworzenie, bo człowiek jak koń – jaki jest, każdy widzi – lecz jako byt. Z drugiej zaś strony: czyż nie krzywdząca, a z pewnością płytka i niepełna, była to definicja konia? I to w państwie, które ma tak bogatą historię związaną z hodowlą tych pięknych zwierząt, gdzie opiewa się zarówno jeźdźców, jak i ich rumaki? To jakby iść do najlepszej restauracji na świecie, zamówić jakieś popisowe danie, a później skwitować je słowami: „No, dobre było”, albo jeszcze gorzej: „Było OK”. To jak cios setkami ostrzy wymierzony w plecy mistrza kuchni, jak splunięcie w twarz Stwórcy, a przy tym pokazanie swej ignorancji, buty i totalnego zobojętnienia na to, co w istocie jest dla nas ważne i piękne. Zdefiniować człowieka to zamknąć nieodgadnione w ciasne ramy, w których sami nie chcielibyśmy się znaleźć. Przedstawienie tylko z jednej strony. Ukazanie awersu bez rewersu. Czegoś, co tak naprawdę ma więcej niż dwie strony; co jest tak wielowymiarowe, że sami siebie nie jesteśmy w stanie do końca poznać. Jednak codziennie to robimy: codziennie wtłaczamy innych w ciasne pudełka, w szuflady swoich własnych fobii i ignorancji. W ramy niewiedzy i braku chęci poznania. To jest chyba największy lub jeden z większych istniejących grzechów, jakich możemy się dopuścić i jakie codziennie w swoim życiu popełniamy. Nie samo okrajanie, tylko niechcenie spojrzenia na bliźniego swego z szerszej perspektywy. Jednak my potrafimy z tym żyć. Nauczyliśmy się, że grzechy to nic wielkiego, przywykliśmy do nich. Od dziecka nas nimi straszą, a my z czasem uczymy się, że to przecież nic strasznego, że takie jest życie, no i brniemy w to, nie dostrzegając spustoszenia, jakie zaczyna nas otaczać. Też tego nie dostrzegałem. Widzę to dopiero teraz, kiedy mój świat się zatrzymał. Może w tym tkwi cały problem, że z pędzącego pociągu zwanego życiem po prostu tego nie widać. Dostrzec to może tylko ten, kto stoi na stacji lub gdzieś wzdłuż torów. Czasem najzwyczajniej blask nas oślepia. Jeśli ktoś zaświeci nam latarką w oczy, nie zostaniemy oświeceni, tylko oślepieni. Ale nie o to chodzi. Kiedy stoi się w blasku latarni, nie sposób dojrzeć, co jest w cieniu. Nasz wzrok nie może przebić się przez mrok na granicy światła, jednak jeśli staniemy poza nim, zanurzymy się w ciężką i lepką czerń, zaczniemy z czasem się do niej przyzwyczajać i to, co jeszcze przed chwilą jawiło się jako jednolita masa, zacznie ukazywać nam swe odcienie. A czerń ma ich wiele. Pogrążeni w tych odcieniach rozpoznamy bez trudu każdy najdrobniejszy szczegół, dostrzeżemy najmniejszy ruch tego, co w świetle, bo już nic nas nie oślepia. Tu czas nie płynie. Przesuwają się tylko obrazy, z którymi jeszcze mam jakiś kontakt. Powoli jednak gdzieś zanika. Nie odczuwam potrzeby, by go utrzymać. Osiągnąłem bezstan i bezczas. Zwyczajnie, bezgłośnie, bez pośpiechu, spokojnie. Cicho… Znowu jest cicho. A potem słyszę głos, który kolejny raz mnie wywołuje i wyrywa z miejsca, w którym jestem. Ten sam głos, który na wewnętrznej stronie zaciśniętych do bólu powiek wywołuje projekcję tak wyraźną, że aż bolesną. A potem rozbłysk feerii barw i czerń; znowu blask tysięcy świateł i kolorów i czerń. Z każdym nowym rozbłyskiem powidoków – dźwięk w uszach. Bum, bum. Cisza. I bum, bum. Bicie dzwonów. Całe życie je słyszałem. Jako dziecko mieszkałem w pobliżu kościoła. Później również. Codzienna droga do pracy wiodła koło dwóch kolejnych kościołów. Tak jakby w moim mieście były same kościoły. Z czasem przestałem zwracać na nie uwagę. One jednak zawsze były i nawoływały do wstąpienia w progi świątyń, w których nie było gospodarza. Tęskne zawodzenie, jak płacz dziecka, kiedy matka odchodzi od kołyski. Uporczywe, nie do zniesienia. Jednak do wszystkiego można przywyknąć, na wszystko zobojętnieć, wszystko może stać się niezauważalnym tłem. Czy teraz na nowo zaczynam je słyszeć? Czy są prawdą, czy kolejnym wspomnieniem? Jeśli tak, to którym? Tym z dzieciństwa, oznajmiającym, że zbliża się kolejna wizyta w domu Ojca mego, która będzie dla młodego mnie godziną wyrwaną z życia? Jednym z tych, które towarzyszyły mi w drodze do pracy, kiedy czasem przysiadałem w słoneczny dzień na ławce, delektując się poranną fajką? Może tym, który słyszałem, wciągając ostatnie w swoim życiu niebieskawe kłęby papierosowego dymu nikotynowego? Przypomina mi się, co wtedy czułem. Pamiętam, o czym myślałem. Pierwszy odgłos spiżu przyspawał mi nogi do chodnika. Pierwszy, cichy jeszcze i pojedynczy, do którego za chwilę miał dołączyć niższy ton kolejnego dzwonu, a potem wyższy, by w kilka uderzeń serca później rozbrzmieć kanonadą niosącą się echem po okolicy i po moim ciele. Wypatrzyłem ławkę, usiadłem. Zapaliłem papierosa. Zaciągnąłem się aż po same trzewia. Zaciągnąłem się dymem swojego własnego kadzidła, patrząc tylko na ten mały wycinek losu mojej rodziny naznaczonej kościołem. Moi dziadkowie – przynajmniej ci, których znałem – byli nie tylko wierzący, ale wręcz bogobojni. Wiara w Boga i zinstytucjonalizowany Kościół katolicki była dla nich jednością. Nie widzieli wiary poza jego murami. Nie uznawali osoby wierzącej niepraktykującej, nie wspominając o tych, którzy błądzili w mrokach obcych religii. Bo przecież nie ma innej jak tylko nasza słuszna. Nie ma innego Kościoła niż Kościół katolicki – jedyna droga do właściwego Boga. Jego namiestnicy zaś przemawiają głosem Najwyższego, jakby mieli wyłączność na komunikowanie się z nim i oznajmianie wiernym jego woli. Straszna szarlataneria. Mimo że dziadkowie byli osobami dość światłymi (jak mi się zawsze zdawało), nie dostrzegali żadnych wad w tym systemie. Nie zauważali nawet analogii w jego działaniu. Bez problemu krytykowali i obnażali manipulację starożytnych kapłanów. Dziadek fascynował się taką historią. Nieraz opowiadał mi o duchownych w świątyniach faraonów. O tym, jak sterowali ludźmi, wmawiając im swój rzekomy kontakt z bogami i narzucając poprzez to swoją wolę. W podobnym tonie wypowiadał się zresztą o mitologii greckiej czy rzymskiej, ukazując łgarstwo kapłanów i łatwowierność ciemnego ludu. Nie dostrzegał jednak tego mechanizmu w swoim Kościele. Kiedyś, jako wczesny nastolatek, podzieliłem się z nim swoimi odczuciami na ten temat. Usłyszałem w odpowiedzi, że różnica jest w tym, iż oni wierzyli w złych bogów, że się mylili, a on wierzy w jedynego i prawdziwego Boga. Co za hipokryzja. Kiedy dalej drążyłem temat, nie dając za wygraną i nie przyjmując tego do wiadomości, strasznie się rozzłościł. Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale wiem, że była jakaś awantura. Wiem, że dziadek krzyczał coś do ojca, jednak przez zamknięte drzwi nie słyszałem dokładnie co. Później już nigdy z dziadkiem nie rozmawiałem o religii. Skończyły się też skądinąd zajmujące i lubiane przeze mnie opowieści dziadka. W ogóle jakby przestał do mnie mówić. Potem zmarł. Nie mogę określić, czy było to kilka dni, czy miesięcy, a może lat po tym wydarzeniu. Fakt jest taki, że się skończyło. Z kolei z babcią nigdy na takie tematy nie rozmawiałem. Zawsze słyszałem, że podważanie tego, co mówi ksiądz – nawet nie tego, co mówi Biblia, tylko właśnie ksiądz – to grzech. Tak za każdym razem urywały się nasze rozmowy, które choćby lekko zahaczały o te tematy. Ponadto babcia zdawała się być kalką dziadka i kiedy on umarł, zamknęła się w sobie i poza odwiedzaniem jego grobu większość czasu spędzała w kościele, odmawiając różaniec. To jednak nie była zwykła modlitwa. To była mantra, w której staruszka się zatraciła. Cały czas z zamkniętymi oczami poruszała wargami, przerzucając między palcami kolejne paciorki. Poza chwilami w domu, kiedy ją odwiedzaliśmy, pewnie robiła to cały czas. Może przerywała w trakcie posiłku i pewnie na wizytę w toalecie; poza tym ‒ dałbym sobie rękę uciąć – bez ustanku trwała w swojej niekończącej się modlitwie. Któregoś dnia chciałem ją odwiedzić. Pukałem do drzwi coraz mocniej, kiedy nagle z sąsiedniego mieszkania wysunęła się siwiuteńka głowa zasuszonej babinki. Raczyła mnie poinformować, że nie należy tak walić, bo tu wszystko słychać, no i że to moje walenie jest w ogóle niepotrzebne, bo babci i tak nie ma. Poszedłem więc na cmentarz, oddalony o jakiś kilometr, i już z daleka zobaczyłem ją siedzącą na ławeczce przed kwaterą mojego przodka i mamroczącą coś pod nosem. Nie skradałem się, szedłem normalnie. Liście szeleściły mi pod stopami, ale ona mnie nie usłyszała. Przystanąłem dwa groby dalej. Nie wiem, jak długo tak stałem, wpatrując się w babcię. Musiało to jednak być kilka ładnych minut, bo noga mi ścierpła i złapał mnie skurcz. Chcąc ulżyć bolącej kończynie, zacząłem wykonywać dziwne ruchy, przez co było mnie słychać jeszcze bardziej. Babcia jednak i na to nie zwróciła uwagi. Zawsze wydawało mi się, że człowiek ma naturalnie wyczuloną wrażliwość na to, że ktoś go obserwuje. Tę pierwotną iskrę zwierzęcego instynktu, która ostrzega go przed czającym się myśliwym, tę reakcję obronną organizmu zwierzyny łownej. Nie raz i nie dwa czułem na sobie czyjeś spojrzenie, stąd przekonanie, że to się po prostu wyczuwa. Jednak nie ona – do niej nie docierały żadne bodźce ze świata zewnętrznego. Gdzie wtedy była? Czy o to chodzi jej Bogu, żeby nie żyć za życia? Czy na tym polega głębia jej wiary? Czy to tak przygotowuje się najlepiej, jej zdaniem, do życia wiecznego w swoim obiecanym wymarzonym raju? Zapominając o życiu i już tu na ziemi przenosząc się w zaświaty? Nie potrafiłem pojąć, czy naprawdę tego oczekuje ten Bóg, czy to po prostu jakaś poślednia interpretacja nie tylko mojej babci, ale wielu osób z jej pokolenia – i nie tylko. Widywałem bowiem także innych, którzy zamiast skupiać się na mszy, oddają się ekstazie własnej modlitwy. Czy w ich mniemaniu msza jest czymś tak dalece niewystarczającym, że muszą ją udoskonalać, uwznioślać? A jeśli nie – czy to, że nie poświęcają jej należytej uwagi, nie jest z ich strony błędem, by nie rzec: grzechem? Ja sam nigdy nie skupiałem się na tym, co dzieje się przy ołtarzu, ponieważ bardziej zajmowało mnie śledzenie zachowań innych. Zawsze lubiłem wyszukiwać jakieś ciekawe indywidua. A to gościa z wielkim ropniem pod okiem, a to jakiegoś z wolem na szyi albo jakoś dziwnie ubraną staruszkę. Dodatkową atrakcję stanowił fakt, że musiałem zawsze robić to dyskretnie, żeby nie narazić się na karcące spojrzenie ojca, które zwykle szybko mnie dosięgało. Z tego samego powodu nie bardzo mogłem śledzić freski i rozwieszone na ścianach malowidła, które dużo bardziej mnie interesowały niż niespójne i – jak dla mnie – nie bardzo przystające do rzeczywistości słowa celebrującego nabożeństwo. Z jego ust nigdy zresztą nie usłyszałem prawdziwego głosu Boga ani bożych prawd. Zawsze były dla mnie tylko słowami mistrza ceremonii prowadzącego jakiś zagadkowy show w celu, który nie bardzo rozumiałem i ni cholery zrozumieć nie miałem ochoty. Szarlataneria i kuglarskie sztuczki, mające omamić wzrok i zahipnotyzować podatne umysły. A więc moja babcia idealnie się w to wpasowywała. Ze stuporu wyrwał ją dopiero dotyk mojej ręki na ramieniu, gdyż nawet kiedy stanąłem tuż obok, nie zrobiło to na staruszce żadnego wrażenia. Nie wiem, czy wierzyła, że po śmierci połączy się z dziadkiem. Za to na pewno wierzyła, iż połączy się ze swoim Bogiem, i mam nadzieję, że tak się stało. Ona i dziadek byli naprawdę dobrymi ludźmi. Mógłbym rzec, że biednymi przez swoje zamknięcie, ale wtedy umniejszyłbym to, co dla nich było najważniejsze w życiu, a tego nie mam zamiaru robić. Chciałbym, żeby ich Bóg istniał chociażby tylko dla nich. Teoretycznie w tego samego Boga wierzyli mój ojciec i moja matka. Choć ich religijność już nie była tak bezkrytyczna jak w przypadku
„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”
Tysiące ebooków i audiobooków
Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.
Napisali o nas: