Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co zrobisz, gdy twoje życie zamieni się w kryminał?
Maria Błonicz, zwana Marą, wiedzie spokojne i nieco samotne życie emerytki. Niespodziewana wiadomość od notariusza wywraca jednak jej codzienność do góry nogami: oto na skutek tragicznego splotu okoliczności Mara została jedynym prawnym opiekunem swojego wnuka! Mało tego, do chwili osiągnięcia przez niego pełnoletności będzie musiała zarządzać jego majątkiem, który chłopiec otrzymał w spadku.
Kobieta robi wszystko, by przystosować się do nowej roli, ale los po raz kolejny szykuje dla niej niespodziankę. W dniu ukończenia zerówki jej wnuczek znika – okazuje się, że odebrał go tajemniczy wujek. Mara rozpoczyna gorączkowe poszukiwania chłopca. By go odnaleźć, musi użyć całego swojego sprytu i wieloletniego doświadczenia. Zrobi wszystko, by porywacze dostali za swoje, nawet jeśli w tym celu będzie musiała udawać swoją śmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 219
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miłosława Barkowska
Mara i porywacze
Dwa lata wcześniej
Mara poderwała się nerwowo z miejsca, widząc, jak drzwi notariusza Jana Kozłowskiego się otwierają. Dźwiękoszczelny pokój opuszczała para w średnim wieku. Kobieta wycierała chusteczką zaczerwienione oczy, a wzburzony mężczyzna rzucał słowa pożegnania przeplatane jakimiś niezrozumiałymi odniesieniami do odbytej rozmowy. Para zamknęła za sobą drzwi i wyszła z poczekalni, a stojąca Mara nie wiedziała, czy ma wejść, zapukać czy czekać.
– Mecenas panią wezwie – rzuciła sekretarka siedząca w kącie w pobliżu okna.
Mara bez słowa usiadła. Poczekalnia połączona z sekretariatem sprawiała niezbyt miłe wrażenie. Wymagała odmalowania, krzesłom stylizowanym na fotele przydałaby się wymiana tapicerki lub przynajmniej chemiczne czyszczenie. Najwyraźniej notariusz Jan Kozłowski nie zbija majątku.
Zapewne jest młody albo nie ma wygórowanych cen – pomyślała Mara. Nie był to jednak jej problem. Została tu wezwana w sprawie, domyślała się jakiej, zapewne wcześniej opłaconej przez Roberta lub jego rodzinę. Nic innego nie mogło wchodzić w rachubę.
Wspomnienie Roberta sprawiło, że oczy Mary wypełniły się łzami. Stanowczo dzieci nie powinny odchodzić przed rodzicami.
– Pani Maria Błonicz? – zwrócił się do niej niemłody mężczyzna.
Mara zaskoczona, że przegapiła ukazanie się w drzwiach notariusza, ponownie nerwowo zerwała się z miejsca.
– To ja.
– Zapraszam.
Notariusz z nabytą wprawą ukrył zaskoczenie, jakie sprawił mu widok Marii. Kobieta była łysa. No może widać było jakieś pojedyncze włoski na głowie. W dodatku miała szarą, obwisłą cerę z sinoczerwonymi plamami z jednej strony twarzy. Znoszony kostium wskazywał na kogoś, kto wie, jak powinien wyglądać, ale nie ma na to środków.
Ma chyba z siedemdziesiątkę – pomyślał notariusz, który poza adresem Mary nie miał jej danych osobowych. Wiedział jednak, że jej syn miał dwadzieścia cztery lata. Teraz kobiety rodzą nawet po czterdziestce – podsumował swoje rozmyślania Kozłowski i wskazał Marii krzesło-fotel z tej samej serii, co krzesła w poczekalni, a sam usiadł za biurkiem.
– Zapewne domyśla się pani, w jakim celu została wezwana. Ojciec Heleny Błonicz, z domu Rawskiej, uczynił mnie wykonawcą swojej ostatniej woli. Zgodnie z nią przekazał cały majątek córce i zięciowi.
– To ojciec Heleny nie żyje?
– Nie wiedziała pani o tym? Miał wylew szóstego listopada. Jego zięć, Robert Błonicz, pani syn, ani jego żona, Helena Błonicz, nie zostawili testamentu. Nie ma jednak wątpliwości, że jedynym spadkobiercą jest ich jedyny syn, Marcin Błonicz. Po wypadku, jaki miał miejsce siódmego listopada, Marcin Błonicz poza panią nie ma żadnych krewnych. Pozostałe przy życiu Justyna Rawska i Teresa Rawska są, to znaczy były zaledwie spowinowacone z rodziną Heleny Rawskiej.
Maria rzuciła pytające spojrzenie na mecenasa. Pierwszy raz słyszała o tych osobach.
– To pierwsza i druga żona stryja pani synowej. Stryj zmarł trzy lata temu i wcześniej zdążył rozwieść się z Teresą. Mówię to tylko dlatego, żeby wyjaśnić, dlaczego osoby te nie są brane pod uwagę jako spadkobiercy rodziny Rawskich.
– A ja? Przecież ja z Rawskimi nie mam nic wspólnego.
– Jako babcia małoletniego Marcina Błonicza jest pani zobowiązana do przejęcia opieki nad wnukiem.
– Ja go nigdy na oczy nie widziałam!
Kozłowski zaskoczony podniósł głowę znad papierów i spojrzał w oczy Mary. Zmieszała się. Nie była w stanie w kilku słowach wyjaśnić swoich stosunków z synem przed, a potem po jego ślubie, opisać swojej samotnej walki z chorobą, odcięcia się od syna. Potem przyszła jego nagła śmierć i wczorajszy podwójny pogrzeb. A ona w ogóle nie pomyślała o Marcinku. A przecież trzy lata temu dostała pełen euforii telegram, że urodził mu się synek i że dadzą mu na imię Marcin. Było to na dzień przed rozpoczęciem chemioterapii. Nie odpowiedziała na tę wiadomość.
– Gdzie jest Marcinek?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. – Mecenas Kozłowski zmieszał się nieco. – Z gminy Gadziejowice przekazano mi dokumenty dotyczące śmierci Tadeusza Rawskiego szóstego listopada oraz państwa Błonicz siódmego listopada z prośbą o ustalenie i odszukanie spadkobierców majątku Rawskich w postaci czterdziestu hektarów ziemi uprawnej, murowanego domu, czterech szklarni, dwóch magazynów i majątku ruchomego znajdującego się na terenie posiadłości. Pełny spis rzeczy znajduje się w tej teczce, ale może być już nieaktualny. Zrobił go Tadeusz Rawski dwa lata temu, gdy pisał z moją pomocą testament. Gdy przejmie pani opiekę nad wnukiem, jest pani zobowiązana do sprowadzenia na teren majątku komornika sądowego, by spisał mienie, które odziedziczył Marcin Błoński. Bez zgody sądu nie będzie mogła pani nic z tych rzeczy sprzedać. Wszystko sprowadza…
– Ale gdzie teraz jest Marcinek? – Mara przerwała wywody mecenasa, bo problem aktualnego pobytu wnuka był ważniejszy niż wyliczanka tego, co mieli Rawscy. – Nikt z Gadziejowic nie przybył na pogrzeb, nikt go nie przywiózł. Przecież nie zginął w wypadku, bo by go także pochowano.
– Chyba ktoś w Gadziejowicach zaopiekował się nim tymczasowo. Może ktoś mieszkał z Rawskimi? Może pani zapytać w urzędzie gminy albo na policji. – Notariusz wreszcie skierował swoje myśli na nowy problem.
– Panie mecenasie… – Mara wstała. – Jeżeli jestem do czegoś potrzebna, przyjdę w wyznaczonym przez pana terminie. Teraz biorę taksówkę i jadę do Gadziejowic. Proszę się nie dziwić. Nie wiedziałam prawie nic o rodzinie Rawskich. Choć zdawałam sobie sprawę, że Helena Rawska nie miała rodzeństwa, nawet przez chwilę nie sądziłam, że nikt z tej rodziny już nie żyje. Nie wiedziałam nawet, że ojciec Heleny Rawskiej miał na imię Tadeusz i że zmarł. Wyprawiłam pogrzeb synowi i jego żonie w Warszawie z własnych środków i nie pytałam, dlaczego nikt z Rawskich nie przyjechał na pogrzeb. Nie miałam kogo zapytać. Ale teraz muszę się dowiedzieć, gdzie jest Marcinek.
Mara wygłosiła tę przemowę, kierując się do drzwi. Powstrzymały ją gesty mecenasa.
– Tylko jeszcze chwileczkę. Więc przejmuje pani opiekę nad Marcinem Błoniczem?
– Oczywiście.
– Przygotuję odpowiednie dokumenty i prześlę na pani adres. Z mojej strony to wszystko, ale pani będzie musiała jeszcze załatwić kilka formalności w sądzie rejonowym.
– Ale co załatwić? – Mara się zatrzymała.
– Napiszę to pani w punktach. To tylko formalności, ale konieczne, by Marcin, pani wnuk, nie miał później kłopotów.
Mara skinęła tylko głową i już była za drzwiami. Notariusz doszedł do wniosku, że pewnie Maria Błonicz jest trochę młodsza. Takiego przypływu energii nie spodziewał się po staruszce. Gdy zamykał drzwi, sekretarka w kącie pod oknem mruknęła niezadowolona, że już któraś z kolei interesantka nie mówi jej „do widzenia”.
***
Maria Błonicz została Marą jeszcze na studiach. W czteroosobowym pokoju w akademiku, z dwoma piętrowymi łóżkami, jej koleżanka z roku, Dorota, oświadczyła, że Maria w swojej długiej nocnej koszuli wygląda jak mara z najgorszych koszmarów. Zwłaszcza gdy w nocy wymyka się do łazienki, zataczając się i obijając o meble. Maria przyjęła to przezwisko bez protestów. Wysoka, długowłosa, ciesząca się powodzeniem dziewczyna nie miała powodu, by widzieć w tym przydomku coś nieprzyjemnego. Studia skończyła terminowo i z wysoką średnią, mimo zawartego na trzecim roku związku małżeńskiego i mocno zaawansowanej ciąży, gdy zdawała egzamin magisterski. Została nauczycielką w liceum jeszcze przed urodzeniem Roberta, gdyż dyplomowanych nauczycieli informatyki brakowało. Po porodzie, gdy tuliła do siebie malutkiego synka, była najszczęśliwszą kobietą na Ziemi. A potem jakoś zaczęło się coś psuć w jej małżeństwie. Ostatecznie mąż wyjechał, zostawiwszy jej maleńkie jednopokojowe mieszkanko w starym budownictwie. Robert ojca nie pamiętał i nigdy o niego nie zapytał.
Samotna matka i nauczycielka nie miała środków, aby zmienić mieszkanie na większe. Pogodziła się z tym i starała rozwijać w synu inne wartości niż posiadanie i szpanowanie drogimi gadżetami. Była pewna, że z powodzeniem. Robert poszedł w jej ślady i zaczął studiować informatykę. Po pierwszym roku studiów zakończonym zdanymi egzaminami, prawie wszystkimi na piątki, przyszedł do niej i powiedział, że rzuca studia. Ma już dość życia w nędzy, używanych ubrań, gnieżdżenia się z matką w jednym pokoju, tłumaczeń, dlaczego nie oglądał wczorajszego meczu – nie mieli przecież telewizora. Tydzień później przedstawił jej pretensjonalną blondynkę obwieszoną złotem i oznajmił, że zamierza ją poślubić i zamieszkać na wsi. Nie mogła się z tym pogodzić. Od słowa do słowa postawiła sprawę na ostrzu noża: „albo ja, albo ona”. Wybrał dziewczynę.
A potem zdiagnozowano u niej raka. Przeszła operację i dwuletnie leczenie samotnie. W pracy poproszono ją o zwolnienie miejsca młodym nauczycielom informatyki. Tych już na rynku pracy nie brakowało. Nie musiała się na to godzić, ale uniosła się dumą. Dostała rentę. Po dwudziestu przepracowanych latach była to najniższa renta wypłacana przez ZUS. Choć każdego roku rewaloryzowana, zawsze miała wysokość najniższej renty. Okazało się, że malutkie mieszkanko, trzydzieści metrów kwadratowych, ma swoje zalety. Renta bowiem starczała na czynsz oraz opłaty za gaz i prąd. Zostawało jej nawet piętnaście złotych na życie. Nie szukała pieniędzy w ośrodkach pomocy społecznej. W końcu miała studia, co nieco umiała. Wymyślała zadania logiczne i posyłała do gazet. Utworzyła własny blog z łamigłówkami. Wyróżniał się wśród innych tym, że zadaniom towarzyszyły teksty dotyczące historii różnych typów zadań i ciekawostki. Początkowo dostawała tylko tantiemy po opublikowaniu wymyślonych przez nią zadań, średnio około sto złotych miesięcznie, tyle, że bardzo nieregularnie. W zeszłym roku w grudniu nie dostała nic. Na święta nie miała już nic do jedzenia i spędziła je w łóżku, czytając po kolei kryminały Agaty Christie. Miała z dobrych czasów kolekcję ponad osiemdziesięciu powieści tej autorki. Potem nieoczekiwanie jej blog zaczął przynosić dochody. Gdy liczba odwiedzających stronę przekroczyła tysiąc, zaczęły przychodzić przekazy na początku na kilkadziesiąt, a potem kilkaset złotych za reklamy umieszczane na jej stronie. Zwyciężyła chorobę, zwyciężyła nędzę i myślała, że teraz już tylko może być lepiej.
Tymczasem siódmego listopada wieczorem zapukała do jej drzwi policja. Spała już. Poprosiła policjantów, aby poczekali, aż się ubierze. Posłuchali. Wpuściła ich do środka i usłyszała, że kilkanaście godzin wcześniej Robert miał wypadek i zginął na miejscu. Nie chciała, nie potrafiła im uwierzyć. Zostawili jej dane, powiedzieli gdzie zadzwonić, z kim się skontaktować, a potem samotnie musiała pogodzić się z faktem, że zawsze może być gorzej.
***
W Gadziejowicach Mara kazała taksówkarzowi pojechać pod adres uzyskany u notariusza. Wysokie ogrodzenie i zamknięta furtka nie pozwoliły zbliżyć się jej do ciemnej piętrowej willi z licznymi dobudówkami. Było już ciemno, jak to w listopadzie, choć godzinę tę latem uznawano za popołudnie. W żadnym oknie nie paliło się światło. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Wyobraźnia podsunęła koszmarny obraz trzyletniego dziecka, konającego gdzieś z głodu, gdy nagle zza węgla wypadły dwa wilczury i zaczęły obszczekiwać Marę. Nie wyglądały na głodne i opuszczone. Ktoś musiał przychodzić i je karmić. Na pewno też nie zostawił tu dziecka.
Mara skierowała swoje kroki do centrum gminy. Wskazano jej posterunek.
– Zatem zgłasza pani zaginięcie wnuka Marcina Błonicza. – Młody, umundurowany policjant otworzył książkę zgłoszeń i gotów był zanotować zgłoszenie. – Kiedy dziecko zaginęło?
– Siódmego, nie, raczej szóstego listopada.
– Co? Jedenaście dni temu i dopiero teraz pani to zgłasza?
– Dopiero przed godziną dowiedziałam się o tym.
– Kto pani to powiedział?
– Notariusz Jan Kozłowski.
– A skąd on to wiedział?
– Notariusz Kozłowski powiedział mi o śmierci dziadka Marcinka szóstego listopada, a siódmego listopada zginęli w wypadku jego rodzice. O śmierci dziadka nic nie wiedziałam. Myślałam, że zajmuje się Marcinkiem.
– Mówi pani, że jest babcią Marcina Błonicza lat trzy, a nic nie wie pani o śmierci jego dziadka?
– Tak, proszę pana. Nigdy nie byłam w tej miejscowości. Nie znałam rodziny, do której wszedł mój syn.
– No dobrze. Kiedy pani widziała ostatni raz wnuka?
– Nigdy go nie widziałam.
Policjant z hukiem zamknął książkę zgłoszeń.
– Zgłasza pani zaginięcie dziecka, którego pani nie widziała, nie zna jego rodziny, nie wie, kto się nim ostatnio zajmował i u kogo może ono przebywać. To jest zupełnie niepoważne. Skąd na przykład przyszło pani do głowy zgłaszać to w komisariacie w Gadziejowicach, a nie na przykład w Zakopanem?
– Bo on tu mieszka. Jedenaście dni temu przebywał w domu dziadka, Tadeusza Rawskiego.
– Rawskiego? – Policjant na chwilę stracił nonszalancką postawę. – Proszę chwilę poczekać.
Policjant zniknął w sąsiednim pomieszczeniu na dobre dziesięć minut. Gdy wrócił, powiedział:
– U Rawskich pracuje dużo osób. Ktoś się zajął dzieckiem. Nie możemy przyjąć pani zgłoszenia o zaginięciu dziecka.
Policjant patrzył gdzieś w bok, gdy mówił do Marii.
– Proszę mi powiedzieć, kto pracuje u Rawskich, kogo mam pytać o Marcinka.
– Nie udzielamy takich informacji.
– Jestem jego babcią, chcę wiedzieć, gdzie jest mój wnuk.
– Z tego, co pani powiedziała, jest pani dla niego zupełnie obcą osobą.
– Zostałam wyznaczona na jego opiekunkę prawną jako najbliższa krewna.
Policjant ponownie zniknął za drzwiami na pięć minut. Mara doszła do wniosku, że policja wie, gdzie jest Marcinek. Uspokoiła się nieco, wiedząc, że nic mu się nie stało. Siedziała samotnie w pokoju zgłoszeń, zaczęła więc się rozglądać i notować w pamięci wygląd komisariatu. Ostatni raz była w podobnym miejscu prawie dwadzieścia lat temu, gdy Robertowi na podwórku ukradziono dziecinny rowerek.
Do pokoju weszło dwóch policjantów. Starszy zapewne był przełożonym młodszego.
– Ma pani jakieś papiery, że jest opiekunką prawną Marcina Rawskiego?
– Marcina Błonicza. Nie. Dopiero notariusz przygotowuje mi dokumenty. O ile wiem, będą miały charakter tymczasowy, aż odpowiednie procedury przejdą drogę sądową. Notariusz Kozłowski twierdzi, że to formalność, bo jest tylko jeden spadkobierca, a ja jedyną spokrewnioną z nim osobą.
– Jak będzie miała pani papiery, to wydamy pani klucze – powiedział starszy policjant. – Na razie willa Rawskich jest zapieczętowana.
– Dlaczego? – zdziwiła się Mara. – Stary Rawski miał przecież wylew?
– Nie udzielimy pani żadnych informacji, dopóki nie uzyska pani odpowiednich dokumentów. Na razie jest pani osobą obcą.
– Chcę wiedzieć tylko, gdzie jest Marcin Błonicz, syn Heleny, z domu Rawskiej, i mojego syna Roberta Błonicza.
– Nie możemy udzielić pani takich informacji.
Maria poczuła, że nic więcej nie wskóra. Wyszła z komisariatu przegrana. Zupełnie nie wiedziała, co ma robić. Bezmyślnie skierowała swoje kroki w kierunku willi Rawskich, choć nie miało to zupełnie sensu. Zrobiło się późno i ulica opustoszała. Gdy przechodziła koło jakiegoś sklepu, kilka osób przemknęło się obok niej, ale ona pogrążona w swoim bólu nawet tego nie dostrzegła.
– Gdzie jest Marcinek? – powiedziała w pewnym momencie na głos zupełnie bezwiednie.
– A pyta pani o Marcinka Rawskiego, to znaczy Błonicza? – Kobieta, która ją minęła, zatrzymała się niespodziewanie i odwróciła.
– Tak. To mój wnuk. Szukam go.
– A Marcinek jest u mnie. A nic mu się nie stało, tylko ciągle o mamę pyta. Ale je i brudzi się strasznie, a z willi żadnych jego ubranek brać nie można. A to go ubrałam w rzeczy mojego najmłodszego. Ale trochę przyduże. Plącze się w tym malutki.
Mara słuchała tej przemowy i powoli szczęście zaczęło wypełniać jej duszę. Kobieta gadała bez przerwy i wskazała tylko, że Mara ma iść za nią. Czterdziestoletnia, otyła, wiecznie gadająca, zaczynająca większość zdań od „A” albo od „Ale” kobieta wydała jej się aniołem zwiastującym szczęśliwą nowinę.
Tak Mara poznała Małgosię Klepę, zwaną wszędzie Gosią. Mimo że później niejednokrotnie irytowała ją głupota Gosi i jej zabobonny strach przed grzechem, już zawsze miała do niej słabość. Kojarzyła się jej z tą radosną chwilą, gdy odnalazła, a potem ujrzała po raz pierwszy w życiu swojego wnuka.
***
– Ja chcię do mamy!
To żądanie trzyletniego brzdąca kroiło za każdym razem serce Mary. Próbowała odciągać uwagę chłopca od zmian, które nastąpiły w jego życiu. Zabawić go, zainteresować jakąś zabawą, a on powtarzał i powtarzał:
– Ja chcię do mamy!
– Ja chcię do mamy!
– Ja chcię do mamy!
Tłumaczyła mu, że mama jest w niebie. A on wściekał się, piąstkami okładał Marę i wrzeszczał:
– Ja chcię do mamy!
Dziesiątki takich samych żądań zmieniło się w setki, setki w tysiące.
Mara zabrała go do swojego domu w Warszawie jeszcze tego samego dnia, gdy go odnalazła. Malutkie mieszkanko zainteresowało go na chwilę. Ale tylko na chwilę, a potem:
– Ja chcię do mamy!
Nie dawał się utulić. Nie można go było uspokoić. Rzucał się w jej ramionach i bił piąstkami. Nie płakał, tylko z nią walczył. Była jego największym wrogiem, bo nie chciała go zabrać do mamy.
Musiała zabierać go wszędzie, gdy wychodziła z domu. Po kilku dniach dostała od notariusza gruby list. Do głowy jej nie przyszło, że nieskomplikowany spadek wymaga tyle załatwiania, że musi założyć i opłacić sprawę spadkową oraz komornika. Dopiero po tygodniu mogła wykazać na policji w Gadziejowicach, że jest tymczasową opiekunką prawną Marcina Błonicza, odebrać klucze i po raz pierwszy wejść do domu, w którym musiała jako opiekunka Marcina zamieszkać. Było to ciężkie przeżycie. Marcinek zaczął wszędzie szukać mamy, wołał ją, biegał po całym domu, potem po ogrodzie i nie mógł się uspokoić.
Później zaczął zapominać.
Po sześciu miesiącach zakończyła się sprawa spadkowa, majątek Marcina został spisany, a Mara zobowiązała się do zachowania go dla prawowitego spadkobiercy. Kilkakrotnie dawano jej do zrozumienia, że ona sama nie stała się wcale bogata. Miała czasami wrażenie, że urzędniczki w sądzie dziwią się, że Mara z własnej woli podejmuje się zadania opieki prawnej nad wnukiem. A przecież nie było innej alternatywy.
Po sześciu miesiącach jedyną pociechą w jej życiu stał się Marcinek. Całym światem Marcinka stała się babcia.
– Ja chcię do babci! – Usłyszała pewnego wiosennego dnia przez okno.
Poniedziałek
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Mara i porywacze
ISBN: 978-83-8373-038-7
© Miłosława Barkowska i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Monika Turała
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: sekretariat@novaeres.pl
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”
Tysiące ebooków i audiobooków
Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.
Napisali o nas: