Nowa Fantastyka 05/24 - różni - ebook

Nowa Fantastyka 05/24 ebook

Różni

5,0

28 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA

 

2 DWOROWY Witold Vargas
3 NA ARCHIPELAGACH Michał Cetnarowski
8 FANTASTYCZNY KOMBATANT Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem
12 POLSKI SMUTEK Wywiad z Bartoszem Sztyborem
65 KTO CHCE UKRAŚĆ WYNALAZEK? Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz
70 THE FUTURE IS NOW Wywiad i galeria Deathburgera
74 MINISTERSTWO PRAWDY Rafał Kosik
75 LIL I PUT Maciej Kur, Piotr Bednarczyk
78 RAPORT Z WNĘTRZA GŁOWY SERYJNEGO MORDERCY Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 ZIARNO Istvan Vizvary
22 MAGIA U KRESU Adrianna Filimonowicz
30 PODAREK Szymon Stoczek
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
37 KWESTIA HONORU Valentino Poppi
42 PINGWINY Lavie Tidhar
46 WIECZNY BAL POTĘPIONYCH Fonda Lee
50 DOWÓD PRZEZ INDUKCJĘ Jose Pablo Iriarte
59 WILK Z WCZORAJ Ray Nayler
 
RECENZJE
 
67 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy numer, oby więcej numerów w abonamencie :)
10

Popularność




05/2024 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

NIEPOHAMOWANA SIŁA

Spróbuj zapalić zapałkę o galaretę ‒ takie wyzwanie w „Pomniejszych bóstwach” Terry’ego Pratchetta stawia bóg Om, egzystujący pod postacią maleńkiego żółwia, przed inkwizytorem Vorbisem, gdy ten oznajmia, że dla silnych w wierze nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy to przeczytałem, moją reakcją było: Challenge accepted! Potrafię klaskać jedną dłonią, zdarzyło mi się trzasnąć drzwiami obrotowymi i wyleczyć tygodniowy katar w cztery dni, więc miałem już pewną wprawę w osiąganiu rzeczy uznawanych za niemożliwe. Potraktowałem to jako wyzwanie intelektualne i już wkrótce pierwsza zapałka zaiskrzyła o wiśniową galaretkę Dr. Oetkera.

Wspominam to zdarzenie, gdy celebrujemy 500. wydanie „Nowej Fantastyki” ‒ miesięcznika, który od ponad czterdziestu lat dokumentuje niepohamowaną siłę ludzkiej wyobraźni i kreatywności. Najlepiej podsumowują ją dwa zbliżone cytaty: Wszystko wydaje się niemożliwe, dopóki nie zostanie zrobione ‒ to słowa Nelsona Mandeli; z kolei Albert Einstein stwierdził: Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie i to robi. Zbyt często ograniczenia tkwią w ludzkich głowach, a pierwszym krokiem do postępu jest po prostu nieprzyjmowanie ich do wiadomości. Dodam do tego jeszcze jeden cytat, z amerykańskiego przedsiębiorcy Jima Rohna: Jeśli naprawdę chcesz coś zrobić, znajdziesz sposób; jeśli nie chcesz ‒ znajdziesz wymówkę. Ja chciałem i znalazłem sposób, żeby zapalić zapałkę o galaretę. Specjalnie nie mówię, jak to zrobiłem; spróbujcie go odkryć sami.

Zachęcam, żebyście w życiu szukali sposobów, nie wymówek. Już niebawem ogłosimy z dawna wyczekiwany konkurs literacki, w którym damy Wam okazję kolejny raz udowodnić nam i światu, że wyobraźnia nie zna granic. Wcześniejsze konkursy pozwoliły nam odkryć m.in. Andrzeja Sapkowskiego, Feliksa W. Kresa, Marka S. Huberatha, Jakuba Nowaka i Marcina Podlewskiego ‒ czas, by kolejni twórcy poszli w ich ślady.

Zapraszam do lektury i świętowania!

Jerzy Rzymowski

PUBLICYSTYKA

Michał Cetnarowski

NA ARCHIPELAGACH

Polska fantastyka w trzeciej dekadzie XXI wieku

W życia wędrówce, na połowie czasu / Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, / W głębi ciemnego znalazłem się lasu. / Jak ciężko słowem opisać ten srogi / Bór, owe stromych puszcz pustynne dzicze, / Co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi. / Gorzko – śmierć chyba większe zna gorycze; / Lecz dla korzyści, dobytych z przeprawy, / Opowiem lasu rzeczy tajemnicze.

Dante Alighieri, „Boska komedia. Piekło”, tłum. E. Porębowicz

 

Nie planowałem tego tekstu. Powstał on w dużej mierze jako kompilacja i rozwinięcie kilkunastu dyskusji e-mailowych (także publicznych postów) o sytuacji polskiej fantastyki, po których coraz wyraźniejsze stawało się dla mnie, iż nastąpiła właśnie głęboka zmiana: fantastyka nie jest już tą fantastyką, o której ja nadal z rozpędu mówię i do której przykładam stare kryteria. Należy zrewidować podświadome założenia i spojrzeć bez uprzedzeń. To nie moje słowa. Ale w sumie pasują i dzisiaj. Cytat pochodzi z pamiętnego tekstu Jacka Dukaja „Krajobraz po zwycięstwie, czyli polska fantastyka AD 2006”, opublikowanego na naszych łamach w „NF” 01/07. Przytaczam je, bo minęło piętnaście lat, historia zatoczyła koło. Wypadałoby jeszcze raz spróbować wejść do tej rzeki. Zwłaszcza że jest okazja, a nawet dwie.

Pierwsza to okrągły jubileusz naszego macierzystego portu – „Nowa Fantastyka” ma już 500 numerów, niesamowite. Magazyn wychodzi od ponad 40 lat, na jego łamach ukazały się tysiące (!) opowiadań, artykułów, recenzji. Ale właśnie – ile nowych pokoleń fantastów wzrasta, czerpiąc już energię z innych gwiazd, dojrzewając po innymi słońcami?

Drugim powodem jest kolejny artykuł w mediach „pozaśrodowiskowych”, który operując na materiałach sprzed ponad dekady, przyprawia fantastyce poręczną gębę. Fantastyka, komiks, gry komputerowe od zawsze były wygodnym chłopcem do bicia. Można jednak odnieść wrażenie, że cały czas pozostajemy w kręgu rozpoznań sprzed lat. Wskazują na to „przypisy na marginesach” w kolejnych sieciowych dyskusjach, tak samo gwałtownych jak efemerycznych, nieustanne scholastyczne powroty do świętych tekstów ojców założycieli. Być może nastał czas, by spróbować z tym pójść do przodu. Czy rzeczywiście nic się w polskiej fantastyce nie zmienia? Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy w trzeciej dekadzie nowego wieku?

Od lat tytaniczną robotę na polu fantastycznej publicystyki wykonuje Marcin Zwierzchowski (aka Kulturalny Człowiek), na łamach nie tylko magazynów branżowych śledząc główne trendy, nazwiska, zjawiska. Rolę opiniotwórczą po magazynach takich jak „NF” – i portalach sieciowych; one też przeszły już w większości na stronę kulturowych skamielin – przejęły profile socialmediowe i kanały na YT. „Mistycyzm Popkulturowy”, „Zwierz Popkulturalny”, „Czerw Fantastyczny”, „Krzysztof M. Maj”, „Bez/Schematu”, „Drwal Rębajło” to tylko niektóre z nich. Różni je wiele – począwszy od światopoglądu twórców – lecz łączy jedno: literatura, a już zwłaszcza polska, zajmuje w nich najczęściej miejsce na marginesach marginesów. Wyjątkiem są takie miejsca jak „Graf Zero” czy „CzaPa Kulturalna”, nastawione głównie na literaturę, lecz o wyraźnie mniejszych zasięgach (choć i tu pojawiają się wyjątki, jak np. popularny, a literacki, „Okoń w Sieci”). Oraz, oczywiście, odmęty książkowego Instagrama i BookToka, fenomenu naszych czasów – gdzie pojawiają się dziś największe okołoliterackie zasięgi. Ich wpływ bywa niebagatelny, ale prędkość dezaktualizowania się tych treści też proporcjonalnie rośnie. Taka już specyfika medium, że wczorajszy hit znika dzisiaj jak łzy w deszczu, przykryty nowymi treściami.

Ktoś inny – młodszy? – zapewne przytoczyłby inne tytuły, zwrócił uwagę na innych autorów. To nieuniknione, zwłaszcza biorąc pod uwagę zalew tekstów na rynku. Z tego samego powodu na pewno też kogoś przegapię. Ale pomijając dobór przykładów, ufam, że procesy i tendencje, które zachodzą na naszych oczach, mapuję prawidłowo. Jeśli nie, z chęcią poczytam polemiki. I w ogóle z wielką radością przeczytałbym podobny tekst, opisujący ostatnie dwie dekady w polskiej fantastyce z perspektywy innego pokolenia, doświadczenia, fandomu.

Tymczasem spróbujmy objąć okiem zarys tego zwierza.

*

Najpierw zerknijmy, jaka fantastyka powstaje obecnie na Zachodzie. To stamtąd, z metropolii, płyną najbardziej widoczne trendy. Jakie z nich wydają się najgłośniejsze?

Na upatrzone pozycje wycofały się dystopie YA w typie „Igrzysk śmierci”, tak popularne dekadę temu; ich miejsce zajęło romantasy (romans fantastyczny). Co nie znaczy, że samo young adult jest w odwrocie – wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że przesycona elektroniką i socialmediami młodzież, jak tyle razy przedtem, odnalazła schronienie na kartkach literackiej fikcji. Fantasy zaczęło śmielej sięgać po oryginalne motywy etnograficzne (Azja, Afryka) i podejmować tematy popularne takie jak ekologia, kolonializm, relacje władzy (N.K. Jemsin, Marlon James, Rebecca F. Kuang). Poniekąd jako reakcja na grimdark fantasy (George R.R. Martin, Joe Abercrombie) pojawiło się cozy fantasy: „fantastyka przytulna”, stroniąca od ciężkich emocjonalnie treści. Obrodziło tematyką gender która budzi coraz większe zainteresowanie, a często kontrowersje (afera „Sad Puppies”). Przykładem tekstów podejmujących tę kwestię jest znany i u nas cykl SF „Imperium Radch” Ann Leckie, w którym nie rozróżnia się płci, wszystkich bohaterów określa się rodzajem żeńskim, a biologiczne ciała mogą być nośnikiem Sztucznej Inteligencji.

Zachodni twórcy w ogóle przypomnieli sobie o science fiction. Niewątpliwie przyczyną było najpierw wzmożenie wokół planów orbitalnych „baronów kosmosu” w typie Elona Muska czy Jeffa Bezosa, a potem akceleracja historii w momencie wybuchu pandemii, rosyjskiej agresji na Ukrainę czy najświeższego boomu sztucznej inteligencji. Zaczęło się od sukcesu „Marsjanina” Andy’ego Weira (2014) i fetowania drętwego literacko, ale za to ciekawego poznawczo cyklu Liu Cixina „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” (pierwszy tom w 2008), zwłaszcza jeśli założyć, że najciekawsi Obcy to w tej historii Chińczycy. Inne wyróżniające się tytuły to postoświeceniowy cykl Ady Palmer „Terra Ignota”, rozmachem i szczegółami dorównujący klasykom hard SF, czy seria „Teixcalaan” Arkady Martine, gdzie główne tematy tej z pozoru klasycznej historii o gwiezdnym imperium krążą wokół problemów kolonializmu, formalnych i nieformalnych struktur władzy czy ekonomii pamięci. Starzy mistrzowie też wrócili w nowych odsłonach i podejmują np. kwestię ekologii (N. Stephenson – „Termination Shock”, K.S. Robinson – „The Ministry of the Future”, I. McDonald – „Hopelandia”). Za zwieńczenie trendu można uznać pojawienie się tak zwanego „kreatywnego futuryzmu” (creative futurism) – SF jak najbardziej realistycznej i „pozbawionej fajerwerków” (także fabularnych); w praktyce to już bardziej eseje czy „reportaże z nieodległej przyszłości” niż gatunkowa fikcja („Sztuczna inteligencja 2041. 10 wizji przyszłości” Kai-Fu Lee i Chena Qiufana). Z drugiej strony, do łask wróciła zabawa formą: „nowofalowa” dbałość o kwestie językowe czy nietypową perspektywę, z której opowiadana jest często dość przewidywalna i klasyczna fabuła („Tak właśnie przegrywasz Wojnę Czasu” A. El-Mohtar, M. Gladstone).

Jak na tym tle wypadają Polki i Polacy?

*

Istotnych zjawisk, które wpływają dziś na kształt współczesnej polskiej fantastyki, jest co najmniej kilka.

Fantastyka jest kobietą. Minął czas dominacji wąsatych inżynierów, przynajmniej wnioskując z tego, co pisze się najczęściej i najchętniej czyta. Autorki takie jak Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Milena Wójtowicz, Magdalena Kubasińska, Katarzyna Puzyńska, Katarzyna Berenika Miszczuk, Paulina Hendel to tylko czubek góry lodowej. W środowisku najlepiej jest znana inicjatywa Hardej Hordy – grupy wspierających się autorek – ale podobnych twórczyń jest znacznie więcej. Cechą charakterystyczną tych tekstów jest wykorzystanie fantastyki w stanie light: najczęściej są to teksty urban fantasy, w których komedia miesza się z kryminałem, a wątek obyczajowy z mystery. Jeśli miałbym wyszczególnić tu jakiś nurt, to pewnie byłoby to „sloviantasy” (?) – fantastyczny romans z elementami słowiańszczyzny.

Drugi filar współczesnej fantastyki to oczywiście fantasy, które trzymało się mocno już przed dekadą. Nową energię w ten nurt wlała popularność serialowej „Gry o tron”, a wśród regularnie publikujących twórców wyróżniają się dziś m.in. Marcin Mortka (cykl o Kociołku i jego „patchworkowej rodzinie fantastycznej”), Michał Gołkowski (cykl o elrykopodobnym Zahredzie), Adam Przechrzta (akcyjne fantasy w klimacie XIX i początków XX wieku), Agnieszka Hałas (epickie high fantasy) czy Arkady Saulski (fantasy orientalna, a ostatnio autor podjął się ambitnego zadania dokończenia monumentalnej „Księgi Całości” po Feliksie W. Kresie). Czy też – jeśli przywołać przede wszystkim twórców, którzy przed dekadą byli nieznani – Sonia Korta i Piotr T. Dudek (epickie „Za kamień i za ciemność”), Joanna Gajzler (steampunkujący „Bóg-Maszyna”), Adriana Filimonowicz (oparty na folklorze Tatr „Taniec gór żywych”), Marta Kładź-Kocot (mitopetyczna „Daraena”) czy Łukasz Kucharczyk (humorystyczne „Granty i smoki”).

Równocześnie daje się zauważyć ostrożny renesans science fiction. Książki Rafała Kosika, Istvana Vizvarego, Magdaleny Salik, Michała Cholewy, Michała Protasiuka, Marty Sobieckiej czy Marcina Podlewskiego podejmują aktualne tematy (np. kwestie ekologiczne w tekstach Salik, Protasiuka, Vizvarego; problematyka AI u Sobieckiej), a jednocześnie inteligentnie bawią się gatunkowymi puzzlami (Kosik, Cholewa, Podlewski). O sile konwencji zadecydują zapewne najbliższe lata – i to, czy SF podejmie w zaktualizowanej formie temat przemian cywilizacyjnych, które zachodzą na naszych oczach. Bartek Biedrzycki i Romek Pawlak bronią honoru SF retro.

(A i tak najliczniej czytają się autorzy zagraniczni: R.F. Kuang, T. Kingfisher, B. Sanderson, P.V. Brett, M.J. Sullivan; czy fantastyczne serie nieocenionego na tym polu Wydawnictwa Mag).

Afera wokół tekstu Jacka Komudy „Dalian, będziesz ćwiartowany!” ujawniła głębokie pęknięcie w fandomie. W praktyce ten podział zarysowywał się już wcześniej, ale wydarzenia związane z tą publikacją ujawniły go z całą mocą; w praktyce powinniśmy już pewnie mówić nie o fandomie, a o fandomach, w najlepszym razie ignorujących nawzajem swoją obecność, w gorszym, aktywnie się wykluczających i zwalczających. Czy to stan trwały, czy okres przejściowy, po którym możliwe będzie współistnienie, czas pokaże.

Równolegle trwa dalszy odpływ fantastów do „mainstreamu”. Kiedyś w tym gronie wymienialiśmy Szczepana Twardocha, Wita Szostaka, Łukasza Orbitowskiego czy Jakuba Małeckiego; dziś dołączyli do nich Anna Kańtoch, Tomasz Duszyński, Jacek Łukawski czy Jakub Ćwiek. Albo Elżbieta Cherezińska, Anna Brzezińska, Grzegorz Gajek, Łukasz Malinowski – którzy „życie po fantastycznym życiu” wiodą na polu powieści historycznej. Transfer nie jest zerojedynkowy, wymienionym osobom zdarza się wciąż wydawać fantastykę, ale trend wydaje się wyraźny.

Obrodziło inicjatywami fanowskimi: wydawanymi głównie w modelu non-profit e-antologiami (Fantazmaty, Fantastyczne Pióra, Zapomniane Sny, antologie Grupy Wydawniczej Alpaka), czy licznymi zinami i antologiami przygotowywanymi przez kluby fantastyczne (inicjatywy ze Śląska, Krakowa, antologie Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej, „Sny umarłych”). Z jednej strony spowodowane jest to demokratyzacją i pauperyzacją wszelkich procesów kulturowych w sieci, o czym pisał m.in. Andrew Keen w „Kulcie amatora”. Z drugiej – zapaścią na rynku wydawniczym. Pomijając kilkunastu-kilkudziesięciu twórców z ugruntowaną pozycją, najczęściej obecnych na rynku od lat, nakład pozostałej reszty oscyluje najczęściej w okolicach tysiąca egzemplarzy (a to często i tak zawyżona liczba). W takiej sytuacji rynkowa zasadność ich wydawania traci rację bytu: wydawnictwa albo maksymalnie skalują swój model w dół (Wydawnictwo IX, Stalker Books, OdeSFa); albo skupiają się na wąskim gronie „swoich autorów” i ograniczają debiuty (Powergraph); albo traktują fantastykę jako margines działalności i (chlubny) dodatek do innych, bardziej merkantylnych tytułów (SQN). Proces dotyczy nie tylko debiutantów, ale ich dotyka najbardziej. W praktyce coraz bardziej przypomina to sytuację fandomu sprzed boomu na fantastykę; historia zatacza koło. Polską literaturą fantastyczną zajmują się coraz częściej znów przede wszystkim hobbyści.

Renesans przeżywa horror, przynajmniej jeśli patrzeć na liczbę wydawanych tekstów (choć i tu zdarzają się wyjątki z wyższymi nakładami, np. książki Artura Urbanowicza). To zjawisko nie tylko lokalne, horror jako konwencja w ogóle przezywa światowy rozkwit. Pojawiły się wydawnictwa skupione głównie na tekstach grozy (Dom Horroru), kwitną ziny tematyczne („Okolice Strachu”, „Histeria”). Wiele z tych tekstów to klasyczna pulpa, zresztą bardzo świadoma swoich korzeni i grająca nimi z premedytacją, ale jeśli ktoś szuka nie tylko wściekłości, wrzasku i obrzydzenia, powinien sięgnąć po teksty np. Wojtka Guni, Jakuba Bielawskiego, Anny Marii Wybraniec, Aleksandry Bednarskiej, Dawida Kaina.

Obrodziło samowydawcami. Kwestia wydawnictw vanity press to zjawisko warte osobnego artykułu (który zresztą już napisał Marcin Zwierzchowski – odsyłam na jego blog do tekstu „Zapłać, a będziesz pisarzem”); tu mówię raczej o autorach, którzy unikają pośredników i sami wydają swoje książki albo tylko w wersji elektronicznej – sprzedając je później np. na Amazonie – albo także w papierowej, objeżdżając z nimi konwentową mapę Polski. Biorąc pod uwagę, że w takim układzie nie trzeba dzielić się marżą z wydawcą ani dystrybutorem, okazuje się, że ten model ma w sytuacji zapaści nakładów w klasycznych wydawnictwach może najwięcej sensu ekonomicznego. Ale zdaję sobie sprawę, że to ciężki kawałek chleba – cała promocja leży na barkach osoby, która zdecydowała się pójść tą drogą. Kto ciekaw, jakie teksty powstają w ten sposób, zapraszam na stronę Samowydawcy.pl, żeby wyrobił sobie własne zdanie.

 

Aktywność w mediach społecznościowych to zresztą osobny temat. Autorzy, którzy najlepiej opanowali tę czarną magię, mogą liczyć na wierność czytelników. Robert J. Szmidt mógłby stanowić tu wzór takiej działalności; podobnie Marta Kisiel, Michał Gołkowski czy Anna Brzezińska, publikująca regularnie wpisy okołohistoryczne.

Częścią procesu pluralizacji i demokratyzacji konwencji jest także wyjście fantastyki do innych mediów niż tylko książka – a co za tym idzie, do innych odbiorców. Cykl wiedźmiński od CDP na podstawia prozy Sapkowskiego, „Gamedec” Przybyłka, „SlavicPunk” Gołkowskiego, „Inwizytor” Piekary, dopiero co zapowiedziany „Night Wanderer” Grzędowicza – to przykłady najbardziej znanych egranizacji. Osób, które pracują w gamedevie, jest drugie i trzecie tyle (Piotrek Rogoża, Tomek Marchewka, Rafał W. Orkan, Magda Kucenty, Marta Malinowska, Michał Stonawski – a to tylko osoby, które informują o tym oficjalnie).

Za podobny rekonesans na nowe terytoria należałoby uznać inicjatywy Storytela i Empik Go. To platformy z audiobookami, które pozostawiły również na fantastów. W tym pierwszym, w ramach serii Originals, pojawiły się – obok wielu innych – „seriale audio” m.in. Krzysztofa Piskorskiego. Michała Protasiuka czy Marcina Rusnaka. W tym drugim – historie napisane przez nowych na fantastycznym boisku: Marcina Kowala (cykl „Stażysta”), Emilię Kolosę (cykl „Więzy krwi”), Klaudię Gregorczyk (cykl „Piekielna”). Część z zaprezentowanych w ten sposób historii trafia zresztą następnie na papier. Podobne multiplatformowe podejście ma wydawnictwo Pulp Books ‒ wspólna inicjatywa m.in. Jakuba Ćwieka i Agnieszki Włoki ‒ proponujące swoje opowieści w formie papierowej, e-bookowej czy aplikacji audio, w której z powodzeniem funkcjonują formy zarówno powieściowe, jak i krótsze opowiadania do sczytania/przesłuchania na raz. Przykład ich oferty może stanowić „Metamorf” Andrzeja Kwietnia, cyberpunkujące SF w duchu „Modyfikowanego węgla” R. Morgana.

Fantasta dostał Nike. To raczej ewenement, nie reguła, ale jednak. Radek Rak – całe literackie zjawisko na fantastycznym firmamencie – został w ten sposób dostrzeżony za „Baśń o wężowym sercu albo Wtóre słowo o Jakóbie Szeli”, historię wieloznaczną, magiczną i krwawą, opowiadającą z innej perspektywy o rabacji galicyjskiej.

Na marginesie tych rozważań, nie mieszcząc się za bardzo w żadnych podziałkach, znajdują się autorzy osobni, ochoczo schodzący ze szlaków konwencji: Paweł Matuszek („Zejście 49”), Szymon Stoczek („Miasto Wszystkich Zdrowych”), Magdalena Świerczek-Gryboś (”Nieświat”), Krzysztof Matkowski i Krzysztof Rewiuk (tworzący często w duecie), Justyna Hankus („Grisaille o zwykłym osiedlu”), Jan Maszczyszyn (wiktoriański retrofuturyzm). Albo Paula Wanarska, Przemysław Zańko, Olga Niziołek lub Kamila Regel, którzy nie opublikowali jeszcze samodzielnej książki, ale w swoich tekstach też zręcznie uciekają z każdej wygodnej szufladki. Rzutem na taśmę dodałbym tu także teksty Pawła Majki, Radomira Darmiły czy Marcina Rusnaka – specjalizujących się w egzotycznych, rozbuchanych miksach gatunkowych. Każda nowa publikacja wyżej wymienionych osób jest jak pudełko czekoladek (albo Fasolki Wszystkich Smaków, żeby pozostać w fantastycznym decorum): nigdy nie wiesz, na co trafisz.

Co to wszystko oznacza?

*

Przygotowując się do tego artykułu, zerknąłem na listy pomocnicze przygotowywane w ramach Zewu Zajdla – przezacnej inicjatywy animowanej m.in. przez Jacka Falejczyka. Liczby są nieubłagane. W ostatnich pięciu latach ukazało się u nas ponad tysiąc powieści (!) – więcej niż 200 na rok – i jakieś 3800 (!!) opowiadań. Nie wiem, czy istnieje człowiek, który byłby w stanie to wszystko przeczytać (sprawdzić, czy nie Olka Klęczar). Na papierze wygląda to bardzo obficie. Skoro jest tak dobrze, czemu jest tak źle? I czy naprawdę jest źle – czy to po prostu fantastyczna stała, a raczej wcześniejsze lata były tu zawirowaniem?

Skutek w każdym razie wydaje się oczywisty: nie ma już jednego nurtu fantastyki, tylko rozległa, rozlewająca się w dorzecze delta, w której istnieją osobne kanony, osobne nurty i popkulturowe wysepki, funkcjonują osobne literackie zjawiska, nawet jeśli podziwiane tylko przez kilkadziesiąt osób. Coraz bardziej żyjemy na archipelagach i czytamy na archipelagach, otoczeni przez wzburzone wody odmiennych etyk i estetyk, często nie wiedząc, co się dzieje tuż obok.

Dalej: wydaje się, zwłaszcza patrząc po sieci, że ton fandomowym sporom nadaje dziś głównie lokalna miniodsłona globalnej wojny kulturowej. Przyjrzawszy się jednak bliżej, można odnieść wrażenie, że to nie tyle kwestie światopoglądowo-polityczne, a podział pokoleniowy fandomu jest dziś w nim najmocniejszą cezurą. Byłaby to zatem kolejna odsłona klasycznego, tylko zintensyfikowanego przez technologię sieci, sporu „między dawnymi a młodszymi laty”? Jakąś próbą odpowiedzi byłby dający się zaobserwować równoległy renesans fantastyki retro (m.in. serie Artefakty i Wehikuł Czasu, katalog wydawnictwa Vesper), który sugerowałby, że czytelnicy być może chętnie angażują się w doraźne spory, ale portfelami głosują już za klasyką. Pytanie, czy sięgają po nią jedynie weterani, czy również nowe pokolenie, pozostaje otwarte. Wzrost zainteresowania takimi książkowymi seriami jak „Diuna” czy „Fundacja” wskazywałby, że do książkowych pierwowzorów trafia mimo wszystko wiele nowych osób, które poznało je dopiero z ekranu.

Nie da się jednak ukryć, że dochodzi do pokoleniowej zmiany warty. Coraz częściej milczą autorzy, którzy przed dwiema dekadami nadawali ton środowisku. Jacek Dukaj i Andrzej Sapkowski – który zresztą zapowiedział nową książkę, więc jest szansa, że ten stan nie jest permanentny – to przykłady zapewne najgłośniejsze, ale nie jedyne. Marcin Przybyłek zakończył monumentalny cykl o Gamedecu i szuka swojej nowej drogi w lżejszym gatunkowym wydaniu. Zamilkł Krzysztof Piskorski. Milczy Cezary Zbierzchowski. „Ostatnia Rzeczypospolita” Tomasza Kołodziejczaka od lat czeka na dokończenie. Podobnie „Meekhan” Roberta M. Wegnera. A to tylko niektóre przykłady. Olśniewającymi „Wodą na sicie” i „Mgłą” na obrzeża gatunku – na dłużej czy na chwilę? – wróciła ostatnio w zasadzie jedynie Anna Brzezińska, która jednak od lat gra we własnej literackiej lidze. Niewykluczone zresztą, że autorzy ci za chwilę zapowiedzą kolejną książkę, ale daje się odczuć zmęczenie materiału. Najlepiej widać to pewnie na przykładzie autorów Fabryki Słów. Andrzej Ziemiański ugrzązł w cyklu o Achai, Jacek Piekara nie może skończyć cyklu inkwizytorskiego, Jacek Komuda przerzucił się na tworzenie gatunkowych powieści historycznych, Jarosław Grzędowicz, dotknięty prywatną tragedią, nigdy nie pisał zbyt dużo i często. Honoru „pokolenia FS” broni w zasadzie tylko Andrzej Pilipiuk, który zresztą też nie pisze tyle, co kiedyś, ale cały czas próbuje sił z nowymi tematami („Przetaina”). Czasami to odejście ma także, niestety, wymiar bardzo dosłowny. Maciej Parowski, Mirosław Gołuński, Maja Lidia Kossakowska, Feliks W. Kres, Lech Jęczmyk, to przykłady osób, które w ostatnich latach odeszły z fandomu na zawsze.

Na to wszystko nakładają się galopujące zmiany cywilizacyjne. Opierająca się na wzbudzaniu mocnych emocji, jakie rodzi najczęściej konflikt, epoka kultury obrazkowej nie sprzyja mediom „propiśmiennym” i treściom zniuansowanym. Jeśli trend się nie zmieni, będzie jeszcze prościej, głośniej, krócej. Do tego sztuczne inteligencje i large language models, jeśli ich rozwój będzie przebiegał w podobnym do dotychczasowego tempie, wpłyną zapewne na każdą dziedzinę życia, z fantastyką włącznie (sprawa magazynu „Clarkesworld”, zalanego przez teksty pisane przez AI).

I tak dalej.

W trzeciej dekadzie XXI wieku fantastyka wygrała bój o popkulturę, spełniła swój sen sprzed dekad i trafiła do mainstreamu – a teraz szuka drogi, by zdefiniować się na nowo. Mury fantastycznego getta – hasło popularne przed laty – runęły już dawno. Teraz w poszukiwaniu tożsamości poszczególne fantastyczne plemiona-fandomy próbują je z mozołem odbudować, tyle tylko że już od środka. W poszukiwaniu bezpieczeństwa, tożsamości, przynależności.

By na nowo zakreślić kształt swojego świata.

PUBLICYSTYKA

FANTASTYCZNY KOMBATANT

Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem

 

 

Tomasz Kołodziejczak ‒ pisarz, publicysta, scenarzysta komiksowy i redaktor. Długoletni wydawca komiksów w wydawnictwie Egmont. Laureat Nagrody im. Janusza A. Zajdla za powieść „Kolory sztandarów”. Członek Klubu Tfurców. Uhonorowany Złotym Krzyżem Zasługi za wkład w rozwój kultury i pielęgnowanie pamięci o historii najnowszej.

 

 

Waldemar Miaśkiewicz: Pretekstem do naszej rozmowy jest publikacja komiksu „Historia Science Fiction”[recenzja w „NF” 04/24]. To dzieło potrzebne, bo systematyzujące i pozycjonujące fantastykę naukową w historii literatury oraz innych dzieł narracyjnych. Z naszej, polskiej perspektywy wydaje się ono jednak niepełne. Czytelnicy szukający polskich śladów znajdą w nim jedynie kadr ze Stanisławem Lemem i wzmiankę o grze „Cyberpunk 2077”.

Tomasz Kołodziejczak: Jest to bez wątpienia książka bardzo anglosaskocentryczna, co jednak łatwo wytłumaczyć – to przecież Amerykanie i Anglicy od Herberta George’a Wellsa, przez popową literaturę amerykańską, po Philipa K. Dicka byli głównym dostawcą literatury fantastycznej i innych mediów fantastycznych na wszystkie rynki światowe. Za dużo w nim trochę o SF frankofońskiej. Wynika to oczywiście z faktu, że twórcami komiksu są Francuzi, którzy chcieli mocniej zaznaczyć obecność swojej fantastyki. Oczywiście, jest to bardzo ważna literatura, bo tacy jej przedstawiciele jak Juliusz Verne, J.-H. Rosny (pseudonim literacki belgijskich braci piszących wspólnie, właśc. Joseph Henri Honoré Boex i Justin François Boex – twórcy „Walki o ogień”) czy Pierre Boulle (twórca „Planety małp”) to kanoniczni twórcy światowej fantastyki. Myślę jednak, że jest tam o dziesięć stron za dużo o Francuzach, a za mało o reszcie świata, w tym o fantastyce polskiej. Właśnie z tego powodu wydawca, Story House Egmont, zdecydował się dodać moje posłowie. Rozważaliśmy pierwotnie dodanie wkładki komiksowej o polskiej fantastyce w formie dostosowanej do całości, ale zabrakło czasu i miejsca, ponieważ „Historia Science Fiction” była drukowana w koprodukcji międzynarodowej, która ma ograniczenia technologiczne. Stąd mój dodatek w takiej, a nie innej formie.

Czy możemy mówić o wyjątkowości polskiej fantastyki? Jest coś, co ją wyróżnia?

Uogólniając, uważam, że polska SF mocno koncentruje się na sprawach społeczno-politycznych kosztem wynalazku, przygody, eksploracji obcego świata. Weźmy „Trylogię księżycową” Jerzego Żuławskiego – mimo że pierwsza część, czyli „Na srebrnym globie”, jest przygodową robinsonadą, to już w niej widać nacisk na tematykę społeczną i cywilizacyjną. Nasz kraj i my sami od stuleci poddawani byliśmy takim ciśnieniom historycznym, że musiało to znaleźć odbicie w literaturze, również fantastycznej.

Osobnym zjawiskiem jest twórczość Lema.

Stanisław Lem zdominował fantastykę lat 60. i 70., bo był geniuszem literackim: umiał tworzyć atrakcyjne fabuły, miał wspaniałe pomysły, świetnie władał językiem i ogarniał dorobek współczesnej mu nauki. Połączył te elementy w literaturze fantastycznej, która była dla niego idealnym medium. Bez wątpienia zawładnął ówczesną fantastyką. Jednak już w czasach największej Lemowskiej sławy wielu autorów debiutujących w jego cieniu zaczynało tworzyć własną jakość. Przykładem jest Janusz Zajdel zaczynający od zgrabnych opowiadań z konceptem i puentą, takich „amerykańskich” w stylu, by w pewnym momencie eksplodować falą powieści socjologicznych, które były odmienne od książek Lema i opowiadały o czym innym, ale były równie znakomite.

Kiedy do tej układanki zaczęło dokładać swoje puzzle twoje pokolenie?

Zacząłem czytać fantastykę w pierwszej połowie lat 70. jako mały dzieciak. Jak wielu fanów, szybko podjąłem własne próby pisarskie. Pierwsze opowiadanie opublikowałem jako siedemnastolatek. Byliśmy pokoleniem, które wychowało się na Lemie, na dostępnej wówczas fantastyce polskiej, na nielicznych przykładach amerykańskich oraz niezłej fantastyce radzieckiej (Arkadiju i Borisie Strugacckich, Kirze Bułyczowie), a gdzieś pod koniec lat 70. wskoczyliśmy w nowy świat. W „Relaxie” ukazał się komiks „Thorgal” i trochę rozrywkowej fantastyki komiksowej, zaistniał wspomniany wcześniej Zajdel ze swymi znakomitymi powieściami science fiction. Pojawiła się proza iberoamerykańska, powoli wkraczała fantasy, w 1981 roku ukazało się kluczowe wydanie „Władcy Pierścieni”. Chwilę później powstała „Fantastyka”, która nagle zaczęła dostarczać nowe treści i nowych autorów. W kilka lat dostaliśmy solidną dawkę szybko rozwijającego się rynku fantastyki. To była nasza baza czytelnicza. A chcieliśmy tworzyć prozę niegłupią, ale atrakcyjną dla czytelnika. Wielu ówczesnych polskich autorów nie znosiliśmy. Choć byli drukowani, to wydawało nam się, że mają słabe pomysły i nie umieją składać zdań albo robią to w nudny sposób. Dlatego ja i moi koledzy zaczęliśmy pisać przygodową, rozrywkową fantastykę, ale dość szybko zaczęliśmy w nią wkładać treści socjologiczne, sięgnęliśmy też do raczkującej wtedy literatury fantasy.

Czyli doszliśmy do Klubu Tfurcóf?

Na początku lat 80. w Klubie fantastyki SFAN powstała grupa literacka Trust. Trzy główne nazwiska to Jarosław Grzędowicz, Jacek Piekara, Rafał Ziemkiewicz. Potem grupa przekształciła się w Klub Tfurcuf. Dołączyliśmy tam ja, Tomasz Bochiński, Feliks W. Kres, Krzysztof Kochański, Mirosława Sędzikowska, Artur Szrejter, Katarzyna Urbanowicz, Dariusz Zalewski, Dariusz Zientalak, a już w latach 90. kolejni autorzy m.in. Jacek Drewnowski, Jacek Komuda, Andrzej Pilipiuk czy Michał Studniarek. Przez te dwie dekady przewinęło się też wiele innych osób. Spotykaliśmy się, gadaliśmy o życiu, polityce, historii, fantastyce. Zakładaliśmy fanziny, organizowaliśmy konwenty, pisaliśmy.

Oś klubowych działań stanowiły warsztaty literackie. Polegało to na tym, że jeden z nas czytał na głos opowiadanie, a pozostali wynajdowali wszystkie błędy, które w tym tekście popełnił. Mówiliśmy także, co nam się podobało, ale przecież cała przyjemność warsztatów polegała na tym, by dopaść kolegę na złym zdaniu, głupim skojarzeniu czy nielogiczności. Wtedy wydawało mi się, że ta krytyczna analiza tekstów była główną zaletą warsztatów. Z perspektywy czasu myślę, że była druga, ważniejsza. Czytając i analizując teksty różnych autorów, uczyliśmy się różnych literackich wrażliwości. Przecież pisaliśmy w odmiennych stylach, koncentrowaliśmy się na innych treściach, konfrontowaliśmy różne wyobraźnie. Wydaje mi się, że ta lekcja różnorodności literackiej była cenniejszym elementem warsztatowym, niźli sama walka ze zdaniami czy próby znalezienia logicznego uzasadnienia wydarzeń w tekstach nastolatków, skądinąd też istotne.

Co się działo dalej z tymi tekstami?

Niektóre opowiadania przechodzące przez Klub Tfórcuw ukazywały się w czasopismach jeszcze w latach 80. Mój debiut „Kukiełki” z „Przeglądu Technicznego” w 1985 roku, to było opowiadanie, które wcześniej w Klubie SFAN (jeszcze w Truście) wzięli na warsztat Jarek i Rafał. Mieli sporo uwag – napisałem je w końcu jako piętnastolatek. Po roku 1989, kiedy komuna przeniosła się na z góry upatrzone pozycje, otworzył się wolny rynek książki. Byliśmy młodymi energicznymi ludźmi. Natychmiast przystąpiliśmy do własnych działań – w 1990 roku powstał „Fenix”, rok później „Voyager”. To w nich znajdowało się miejsce dla naszego pisarstwa. Jest faktem, że w tamtych czasach Maciej Parowski i „Nowa Fantastyka” nie byli z nami zaprzyjaźnieni. Maciej czasem drukował niektórych z nas, innych całkowicie pomijał. Więc stworzyliśmy własne kanały dotarcia do czytelników, gdzie znalazło się miejsce także dla innych autorów, nietrafiających na łamy „Fantastyki” ‒ na przykład dołączyło też środowisko fantastyczne z Bydgoszczy z Tadeuszem Oszubskim i Piotrem Pieńkowskim. Ale Klub Twurcóf był takim spiritus movens obu tych pism.

Kupując „Voyagera”, „Fenixa” i „Fantastykę” w tamtych latach, nie podejrzewałem, że ludzie tworzący moją ulubioną literaturę, są powaśnieni z Maciejem Parowskim.

Bywało ostro. Spór wynikał z podejścia do samej literatury ale też z prostego faktu, że panował niedobór miejsc do druku. W latach 80. „Fantastyka” była oknem na świat. Jeżeli ktoś nie mógł tam publikować ‒ a ja nie mogłem, bo Maciek odrzucał wszystkie moje opowiadania – no to nie było miło. Choć przecież u niego debiutowałem, bo to on wybrał „Kukiełki” i wydrukował w „Przeglądzie Technicznym”. Potem konsekwentnie odrzucał wszystkie moje teksty. Do momentu, gdy na konkurs „Fantastyki” wysłałem opowiadanie pod pseudonimem. Zajęło drugie miejsce i Maciek dopiero wtedy dowiedział się, że ja je napisałem. Oczywiście tekst wydrukował. Tak to się kręciło.

Toczyliśmy jeszcze różne wojenki aż do przełomu wieków. A potem się zakumplowaliśmy i z czasem zaprzyjaźniliśmy. Okazało się, że w literaturze chodziło nam o podobne rzeczy, tylko inaczej na nie patrzyliśmy. Dla mnie Maciej i jego osoba to życiowa podróż z zakrętami, zakończona bardzo pozytywnie. Przechowuję jego autografy: i z 1983 roku, gdy na jakimś spotkaniu ostro się go czepiałem, i z 2015, gdy już byliśmy w świetnych stosunkach.

Z punktu widzenia dzisiejszej młodzieży byliście niezwykle przedsiębiorczy. Już jako nastolatkowie zaczynaliście tworzyć i wydawać własne pisma.

Studiowałem na Politechnice Warszawskiej, grałem w trzeciej lidze koszykówki, czytałem i pisałem, a jeszcze do tego sporo imprezowałem, więc tak – prowadziłem bardzo intensywne życie, tak jak większość moich kolegów. Więc za zwykłe marudzenie uważam gadki o przemęczonej i przepracowanej współczesnej młodzieży. Nam zadawano kupę lekcji, codzienne życie w PRL-u zbierało swój czasowy haracz, a mimo to mieliśmy czas na wszystko. I aktywnie próbowaliśmy stworzyć swoją przestrzeń w otaczającej nas rzeczywistości, czy to późnego socjalizmu, czy wczesnego kapitalizmu, nie czekając, aż ktoś nam coś sprezentuje. Pierwszy fanzin – wycinany nożyczkami, przepisany na maszynie, przyklejony do kartek i kserowany nielegalnie w pracy mojego ojca – zrobiłem, kiedy miałem trzynaście lat. W SFAN-ie chłopaki działali podobnie.

Gdy nastał wolny rynek, natychmiast musieliśmy spróbować na nim swoich sił – z różnym oczywiście skutkiem. Dostaliśmy wtedy dużo życiowych lekcji, ale zbieraliśmy cenne doświadczenia. „Voyagera” zamknąłem po kilku latach, ale to w nim opanowałem redakcyjną robotę i poznałem rynek książki. Dzięki temu mogłem, już pracując w wydawnictwie Egmont, zbudować w nim wielki segment komiksowy, a i finalnie – współtworzyć rynek komiksu w Polsce.

Skromnie powiedziane. Pamiętam lata 90., kiedy wychodziło pięćdziesiąt komiksów na rok. Po prawie trzydziestu latach działalności Egmont wkrótce będzie świętował trzytysięczny wydany album.

Zgadza się. Kiedy zaczynałem w Egmoncie, w Polsce ukazywało się 50-70 komiksów rocznie. To były inne czasy. Musieliśmy nie tylko dostarczać produkty na rynek, ale i zbudować sam rynek właściwie od podstaw. Podobnie mieli pionierzy gier planszowych. Współzałożyciel „Kanału Fantastycznego” Ignacy Trzewiczek od zera zbudował firmę, która dziś wydaje i dystrybuuje gry na całym świecie i zdobywa międzynarodowe nagrody. A pamiętam pierwsze stoisko Portal Games na targach w Essen – to był boks dwa metry na trzy. Nie miał nawet lady, gry stały w wielkich pudłach. Jacek Rodek, gdy odszedł z „Fantastyki”, zbudował firmę, która rozkręciła rynek RPG-ów w Polsce, a do dziś w MAGu wydaje świetną literaturę fantastyczną. Wspomnę jeszcze o CD Projekcie, który stworzył największą franczyzę popkulturową w historii Polski i jest światowym producentem gier. Te rzeczy wymagały czasu, wszystko trzeba było wypracować od zera. Tworzyliśmy rynek popkultury w Polsce i była to świetna przygoda.

Tworzyliście główny nurt, a inni zajmowali nisze?

Mówisz o komiksie, ale ja mówię szerzej o wszystkich zjawiskach i działaniach związanych z tworzeniem rynku fantastyki, gier i komiksów. Byliśmy młodzi, napracowaliśmy się przy tym; mnóstwo różnych projektów upadło, ale wiele się nauczyliśmy. Nadaliśmy kształt rynkowi, który dziś w obszarze literatury, gier i komiksu można już nazwać dojrzałym. Oczywiście jest on biedniejszy niż rynki zachodnich krajów Europy. Polska jest nadal mniej zamożna, ale to już normalny, dojrzały rynek, na którym polski autor fantastyki może osiągnąć sukces.

Wiem – autorzy narzekają, że jest ciężko, że wydawcy nie chcą wydawać ich książek, że małe nakłady… Ale czterdzieści lat temu, gdy miałem siedemnaście lat, to z Grzędowiczem, Kresem i Szrejterem rozmawialiśmy dokładnie o tym samym. Też było ciężko znaleźć wydawcę, hurtownie nie płaciły, a księgarskie półki zostały zalane zachodnią produkcją. Własne miejsce trzeba było sobie wywalczyć, a potem się okopać i je bronić. Oraz reagować na to, co się dzieje wokół, często modyfikując plany. Na przykład ja – w drugiej połowie lat 90. zrezygnowałem z pisania, mimo że moje książki się ukazywały, miałem całkiem przyzwoite nakłady, zaczęły się ukazywać nawet tłumaczenia i mogłem się już pochwalić Nagrodą Zajdla. Jednak to wszystko było za mało, by przy ówczesnych stawkach utrzymać rodzinę, a wtedy właśnie ją założyłem. Dlatego „odszedłem” od literatury, by redagować tygodnik „Kaczor Donald”, a przy okazji zbudowałem komiksową ofertę Egmontu. No i coś tam sobie nadal pisywałem na boku.

„Historia Science Fiction” pokazuje, że fantastyka jest teraz systemem naczyń połączonych i ludzie mogą przyswajać całą wiedzę o grach, komiksach, książkach, filmach jednocześnie.

To optymistyczne założenie. 30-40 lat temu, kiedy w Polsce było mało popkultury, każdy fan fantastyki był też fanem komiksu, filmu i gier planszowych. Gdy ukazała się „Bitwa na polach Pelennoru” [gra Jeremiego Kasińskiego wydana przez Encore na początku lat 80.], wszyscy tę grę znali i kupowali. Myślę, że teraz media się rozjechały. Oczywiście nadal się przenikają. Mamy film czy powieść w danym uniwersum, czasem komiks, film na podstawie powieści. To prawda. Ale mamy również masę ludzi, którzy zajmują się na przykład wyłącznie czytaniem komiksów lub głównie grami. Funkcjonuję w tym środowisku od dekad, a wielokrotnie spotkałem się z miłośnikami komiksu, którzy nie mieli zielonego pojęcia, że jestem jakimś tam nagrodzonym Zajdlem pisarzem fantastyki. I odwrotnie. Miałem kumpli ze świata fantastyki, którzy przez lata nie zarejestrowali skali działań komiksowych, które zrobiłem z Egmontem.

Czyli następuje specjalizacja w wąskiej fantastycznej podgrupie?

To proces związany przede wszystkim z podażą. Rocznie ukazują się tysiące książek, komiksów i gier. Rozjazd jest więc naturalny, nawet w obrębie każdego z mediów. W komiksie mamy fanów superbohaterów, fanów komiksu frankofońskiego, fanów mangi. W literaturze mamy ludzi kupujących starą SF, np. serie takie jak „Wehikuł czasu” Rebisu czy „Artefakty” MAGa, które obsługuje nasze pokolenie i tych młodych czytelników, którzy chcą poznać klasykę. Ale to nie są raczej z kolei odbiorcy young adult fiction czy rozrywkowej słowiańskiej fantasy, po którą nie sięgają czytelnicy wychowani na Zajdlu i Lemie. Oczywiście coś na tym tracimy, ale tu chodzi fizycznie o deficyt czasu. Nikt nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego.

Prosty przykład: na „Kanale Fantastycznym” opowiedziałem, jak zabrać się za „Fundację” Isaaca Asimova. W ramach przygotowań przeczytałem około dwudziestu książek z tego uniwersum. Zajęło mi to dwa miesiące, więc w tym czasie niespecjalnie czytałem inne rzeczy. Podaż nowości i klasyki jest tak duża, że w naturalny sposób następuje rozdrobnienie odbiorców na podgrupy. Stąd rola takich wydawnictw jak „Historia Science Fiction” czy wszelkiego rodzaju „topek”, które pokazują, co było najlepsze. Nie rozumiałem kiedyś, czemu w USA wydawano rocznie po kilka antologii najlepszych opowiadań. No ale jeśli teraz w Polsce w ciągu roku ukazują się setki opowiadań, bardzo chętnie przytuliłbym taką coroczną antologię.

Inny przykład: regularnie jeden wieczór w tygodniu poświęcam na planszówki, co daje plus-minus 50 partii rocznie. Często repetujemy ulubione gry, więc jestem w stanie sprawdzić tylko 15-20 nowości. A ukazują się setki gier. Jesteśmy więc skazani na selekcję i „bańkizację” naszego hobby. Widać to na Pyrkonie – wielkim fantastycznym konwencie, na którym poszczególne fandomy, mam wrażenie, działają równolegle. Ciekawe jest też to, że grupy te rozwarstwiają się również wiekowo. Istnieją takie konwenty w Polsce, na które zjeżdżają się ludzie 40+, którzy wychowali się na starej fantastyce i odnajdują się jedynie w swoim środowisku, sztafażu i detalach, a niekoniecznie będą się dobrze czuli otoczeni (z całym szacunkiem) tabunem siedemnastoletnich dziewcząt i chłopców poprzebieranych w mangowe stroje. Ale, jak powiedziałem, jest to tendencja ogólnoświatowa i wynika z nadmiaru produktów.

„Kanał Fantastyczny” jest właśnie takim pomostem pomiędzy miłośnikami fantastyki wszelakiej?

Takie założenie przyjęliśmy z Ignacym Trzewiczkiem, z którym ten kanał założyliśmy. Znamy się na literaturze, grach planszowych i komiksach. Nagrywamy w ramach kanału kilka cykli, poświęconych poszczególnym mediom. Zapewne część widzów skupi się na jednym z nich, ale wiemy już, że wielu ogląda niemal wszystkie nagrania. Obaj siedzimy w fantastyce od kilkudziesięciu lat. Spotkaliśmy mnóstwo twórców i wydawców. Tworzyliśmy własne utwory, pisma i konwenty. Przeczytaliśmy, zagraliśmy i obejrzeliśmy tysiące fantastycznych dzieł. Oczywiście, obaj mamy różne teorie i mądrości do przekazaniu ludzkości (śmiech), a przynajmniej widzom naszego kanału. Będziemy się dzielić w nim naszą perspektywą – odbiorców, którzy stali się zawodowcami; autorów, którzy byli wydawcami; fanów, którzy zamienili się w organizatorów.

Na starcie dołączyło do nas dwóch młodszych kolegów, specjalistów od gier (Jan Święcicki, i Marek Spychalski), na pewno pojawią się kolejne osoby i nowe formaty. Kanał skupi się na mediach drukowanych ale czasami pojawią się też wycieczki w inne rejony. Będziemy przedstawiać nasze spojrzenie na fantastykę oraz poruszać różne ciekawe dla nas tematy. Wrzucać niepublikowane nigdzie wcześniej materiały, jak zdjęcia Kresa wciskającego mnie w piaski plaży w ramach nauki judo. Mamy naprawdę sporo kontaktów, starych fotek i anegdot. Niemniej, to kanał amatorski, nie porównujemy się z Kanałem Zero Krzysztofa Stanowskiego (śmiech). Już widzimy, że mamy dwie grupy odbiorców: starszych, mogących z nami przenieść się do fanowskiej przeszłości i młodych chcący zgłębiać historię i klasykę. Wszyscy robimy kanał dla własnej przyjemności i – mam nadzieję – przyjemności licznej grupy odbiorców. Strasznie mnie ten projekt bawi i nakręca, jak kiedyś w przeszłości wydawanie fanzinów czy pism.

Wrócisz do pisania?

Powoli znów zaczynam dłubać w starych i nowych światach, ale tu się nic nagłego nie wydarzy. Pracuję nad kilkoma drobnymi projektami, wciąż wykonuje pewne prace dla Egmontu, nagrywam dla „Kanału Fantastycznego”. Poza tym dużo czytam, gram i podróżuję, bo po to właśnie rzuciłem robotę w korporacji, żeby mieć więcej czasu na przyjemności.

Jak się udawało i nadal udaje łączyć tyle aktywności?

Łączyłem i łączę wszystko, bo mam super żonę, która wzięła na siebie ciężar zarządzania różnymi obszarami funkcjonowania naszej rodziny, jednocześnie wspomagając „Projekt Kołodziejczak”. Moja głowa była zluzowana do zajmowania się karierą zawodową w Egmoncie, więc miałem dość czasu i energii, by od czasu do czasu coś popisać. Dziękuję Kochanie!

Dziękuję za rozmowę.

PUBLICYSTYKA

POLSKI SMUTEK

Wywiad z Bartoszem Sztyborem

Przemek Pawełek: Bartosz Sztybor. Dziennikarz i publicysta, pisarz, scenarzysta komiksowy i filmowy, producent i reżyser, współautor serialu anime i dziesiątek publikacji komiksowych, laureat wielu nagród komiksowych, w tym ubiegłorocznej Hugo za najlepszy komiks roku. Sporo tego. Czego nie wymieniłem?

Bartosz Sztybor: Nie wiem. Może tego, że jestem niespełnionym raperem? I chyba tyle. Ale gdy to mówiłeś, pomyślałem sobie: no, trochę tego jest, może za dużo i powinienem się skupić na jednej rzeczy?

Cofnijmy się w czasie. Jak rozpoczyna się kariera twórcza kogoś, kto dwie dekady później dostanie nagrodę Hugo?

Rozpoczyna się jak u Spielberga. Czyli jestem ja, jest grupka kolegów, a jeden z nich ma kamerę od rodziców. Po szkole chodzimy po osiedlu, w domach gramy w „Metal Gear Solid 2”, a potem kręcimy ekranizacje scen. I tak to wygląda: ja jestem wtedy scenarzystą i reżyserem, a moi koledzy są aktorami. Pamiętam do dzisiaj, jak jeszcze przed „Matriksem” wymyślaliśmy bullet time - to był nabój nawinięty na nitkę – widać było oczywiście tę nitkę i wszystko – i ten nabój tak powoooli leciał przed kamerą. Straszne to były rzeczy, wizualnie i w ogóle, ale tak to się zaczęło, od potrzeby opowiadania historii i potem już poszło. Bardzo szybko zacząłem się angażować w tematy dziennikarskie, czy to w internetowych serwisach, jak Esensja, czy to magazynach, tytułach coraz bardziej znanych i poważanych, gdzie pisałem o popkulturze, po nocach bawiąc się w film i komiks. Czyli dziennikarzenie za dnia, pisanie po nocy, aż do stwierdzenia, że wszystko stawiam na pisanie, co mnie doprowadziło tam, gdzie jestem teraz.

Czyli fantastyką byłeś niejako naznaczony od początku.

Powiedziałbym raczej, że nie tyle fantastyką, co popkulturą. Od zawsze lubiłem gatunki – fantastykę, SF i horror, to musiało być dla mnie wyraziste. W czasach pierwszych kablówek, miałem tam kanał PRO7 i w nieskończoność oglądałem „Conana” - choć nie kumałem nic! Oni gadali po niemiecku, a ja po prostu nasiąkałem tym, czy „Predatorem”, „Excaliburem”, tego typu klimatami, nic z tego nie rozumiejąc, za to zapamiętując obrazy. Tego typu filmy mnie kręciły, to była chyba pierwsza miłość. Mam też wrażenie, że tak mieliśmy w Polsce: jak ktoś miał dojście do komiksów, to z automatu był naznaczony fantastyką, bo do nas najpierw docierały komiksy, głównie francuskie, dopiero potem pojawił się TM-Semic i superbohaterowie. Ale mnie jara gatunek w ogóle, opowiadanie historii ważnych, ale przez pryzmat fantasy, SF czy horroru. Lubię brać znane gatunkowe motywy, wywracać je do góry nogami i tworzyć z nich coś nowego.

Przed poważnym pisarstwem stworzyłeś dziesiątki scenariuszy komiksowych do niezależnych publikacji, zinów i magazynów. Łącznie to pewnie setki godzin nad klawiaturą?

To była na początku chyba jedyna szansa na zaistnienie w polskim komiksie, ale też dobry trening. Trafiłem na różne fora i poznałem różnych rysowników. Najłatwiej jest zrobić krótki komiks – dla scenarzysty nie jest to za dużo roboty, a narysowanie kilku stron nie absorbuje tak bardzo czasowo rysownika. Robiłem to wtedy masowo, aż do nocy; miałem mnóstwo pomysłów, zgłaszałem się do wielu rysowników i rysowniczek. Za dnia pracowałem w różnych redakcjach, wracałem, pisałem po nocy swoje i wysyłałem, gdzie się da. No i oczywiście zgłaszałem się na łódzki festiwal komiksowy, gdzie był super konkurs na krótką formę.

Ile czasu minęło od rozpoczęcia pisania, do momentu, gdy odpuściłeś sobie dziennikarstwo i w pełni przeszedłeś pisarsko na zawodowstwo?

Stosunkowo wcześnie, bo w wieku jakichś 15-16 lat, zacząłem pisać do prasy, zarabiać, a niewiele później utrzymywać się z tego. Bardzo dużo też pisałem do szuflady, a potem wysyłałem. Miałem odrobinę szczęścia, że to, co robiłem, spodobało się pewnym osobom w określonym momencie, przez co szybko trafiłem do telewizji, gdzie byłem powiedzmy ghost writerem w telewizjach śniadaniowych czy talk showach. To dawało mi utrzymanie, ale nie zajmowało aż tyle czasu, przez co mogłem sobie po trzech-czterech latach darować dziennikarstwo i po prostu pisać. Żebym jednak mógł zacząć utrzymywać się już tylko z własnego pisania, musiały minąć kolejne lata, w zasadzie nastąpiło to z pięć-sześć lat temu. Szczególnie w komiksie jest trudno, bo to po prostu mniejsze stawki niż film.

Z czasem zacząłeś tworzyć także na rynek międzynarodowy i tu się zaczęła współpraca z zagranicznymi twórcami.

Od zawsze chciałem tworzyć, ale miałem poczucie, że to, co tworzę, nie zawsze się podoba tutaj, w Polsce, a byłem wychowany w dużej mierze na zagranicznej popkulturze, nie licząc może Sapkowskiego. Ciężko też powiedzieć, czy jest coś takiego jak „polska filmowa popkultura”, no chyba że Juliusza Machulskiego uznamy za polską popkulturę. Zawsze chciałem tworzyć rzeczy, które będą porywały nie tylko Polaków, ale też odbiorcę zagranicznego, no i wiedziałem, że to zagranica pomoże mi się z tego utrzymać.

Od razu gdy stworzyłem pierwsze krótkie komiksy, starałem się je tłumaczyć i rozsyłać za granicę. Gdy miałem jakieś dwadzieścia jeden lat, po raz pierwszy pojechałem na największy i najciekawszy w Europie festiwal komiksowy ‒ we Francji, w Angouleme, a potem jeździłem tam co roku. Miałem dwa albo trzy projekty przetłumaczone na angielski bądź francuski, próbowałem je wciskać wydawcom. Pierwszy raz udało się po dziesięciu latach i wtedy się zaczęło. Na zagranicznych serwisach branżowych szukałem twórców do współpracy, większość i tak nie odpowiadała, ale część się godziła. Budowałem kontakty z artystami i wydawcami, aż zaczęło się to kręcić, by raz albo dwa razy do roku coś na rynku zagranicznym się ukazało.

Od zawsze lubiłeś tematy gatunkowe, w amerykańskim stylu, właśnie tego typu historie piszesz teraz w CD Projekt Red, ale zanim przebiłeś się na europejskim rynku, musiała minąć dekada. Może jeździłeś od początku nie na ten festiwal, co trzeba, a gdybyś jeździł na przykład na konwent do Nowego Jorku, zażarłoby po dwóch latach?

Śmieszne jest to, że mój pierwszy projekt sprzedany do Francji nazywa się „Janitor”, dzieje się w Nowym Jorku i był skierowany do wydawców amerykańskich. Kontakt z USA był jednak utrudniony ‒ oni nie przyjmują materiałów niezamówionych, tam jest bardzo rozwinięty rynek agentów; trzeba jednak kogoś znać albo zostać poleconym. Owszem, można było pojechać z portfolio na New York Comic Con, to łatwa opcja, ale nie było mnie na to stać. Stworzyłem jednak amerykański komiks, który odrzuciły amerykańskie wydawnictwa, więc wysłałem go do wydawnictwa francuskiego, Ankama, które specjalizowało się w wydawaniu komiksów w stylu amerykańskim ‒ i oni go przyjęli. Poszło to więc okrężną drogą, gdy Francuzi wydali komiks Polaka w amerykańskim klimacie, o tytułowym dozorcy, łowcy potworów ‒ mój hołd dla Wiedźmina i Hellboya. Potem poszło to dwiema ścieżkami, bo tworzyłem historie bardziej obyczajowe, indie, a z drugiej strony gatunkowe, ponieważ obie te rzeczy lubię. W liceum zaczęła się też moja fascynacja kinem arthouse’owym, który trwa do dzisiaj, więc zacząłem łączyć te rzeczy. Po drodze, zanim trafiłem do CDP Red, udało mi się jednak z Jakubem Rebelką przebić na rynek USA z zeszytem wpisującym się w cykl „Jim Henson’s The Storyteller: Sirens”.

CDP Red był w tym momencie już znany jako producent gier o Wiedźminie, zbliżała się premiera „Cyberpunka 2077” i na amerykański, a potem polski rynek zaczęły trafiać komiksy oparte na tych markach. Za scenariuszami stali jednak głównie scenarzyści tych gier, a to inne media, pisze się je nieco inaczej. Przynajmniej z mojej perspektywy nie działało to najlepiej. Ale że polskie światy komiksu, animacji i gier nieco się przenikają, a byłeś już chyba wtedy głównym polskim nazwiskiem eksportowym w dziedzinie pisania scenariuszy, to kwestią czasu było, kiedy nastąpi przynajmniej rozmowa o możliwych, wspólnych projektach.

Nie myślałem nigdy, że to CDP zgłosi się do mnie i coś mi zaproponuje, ale gdy zaczynałem tu pracę, faktycznie miałem za sobą trzy czy cztery premiery komiksów we Francji, zadebiutowałem w Stanach, więc coś już się udało zrobić. To był akurat moment, gdy CDP pracował nad linią komiksów cyberpunkowych, a także nad anime, które znane jest obecnie jako „Cyberpunk: Edgerunners”. No i tak się śmiesznie złożyło, że ja byłem tym nazwiskiem eksportowym, po jakichś dwóch udanych premierach, z drugiej strony CDP szukał kogoś od animacji i komiksu, te multiwersa się spotkały i pierwotnie jako freelancer, a potem już oficjalnie zacząłem u nich pracować jako gość od komiksu i animacji. Postanowiłem, by to rzeczywiście twórcy komiksowi tworzyli komiksy, by to były oryginalne opowieści i myślę że to bardzo pomogło tym seriom. Jest to chyba generalnie nowe podejście na polu franczyz filmowych i growych. To się udało i trwa do dziś.

Pisząc scenariusze do „Wiedźmina” czy „Cyberpunka” starasz się zachować własny styl, przy zachowaniu poprawki na specyfikę tych marek, czy gdzieś tam, z tyłu głowy masz to, jak wygląda amerykański rynek, jak piszą amerykańscy scenarzyści i czego oczekuje amerykański odbiorca?

To jest chyba parę rzeczy. Na pewno tam muszę być JA. Pamiętam, jak po przyjściu tu, rozmawiałem najpierw z Rafałem Jakim, który był moim przełożonym, a później też z trójką bardzo mi bliskich osób z zarządu, czyli Marcinem Iwińskim, Michałem Nowakowskim i Adamem Badowskim o tym, jak widzę tę markę, jej rozwój i robienie tych komiksów. Od początku mówiłem, że tam musi być autorskie podejście. Że czasem nawet trzeba zaryzykować, ale jeśli tego rysu autorskiego się nie doda, to będzie to czysty skok na kasę albo fanserwis i to nie wyjdzie. Super było to, że wszyscy powiedzieli: To tak rób; od początku było zaufanie. Zwykle komiksy na licencji omijane są szerokim łukiem przez komiksiarzy i innych czytelników; sięgają po nie tylko fani marki, a moją ambicją było, by trafiać i do fanów komiksów, i do ludzi, którzy ich nie czytają. Myślę, że się to udało. Wydaje mi się, że właśnie przez to autorskie podejście ‒ w pisaniu, dobieraniu rysowników i rysowniczek, przez to, że to nie jest takie klasyczne czy sztampowe, to nie są origin story postaci z gier, wszystko jest jakby obok gry, ale nawiązuje do świata.