Prawda przychodzi nieproszona - Magdalena Majcher - ebook

Prawda przychodzi nieproszona ebook

Magdalena Majcher

4,4

Opis

Zajrzyj za zamknięte drzwi luksusowych domów!

Osiedle Pogodne – poznaj jego tajemnice.

 

Magdalena starannie ukrywa swoją przeszłość przed światem. Sama nie wie już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nie radzi sobie z nasilającymi się zaburzeniami lękowymi i naciskami męża, aby zdecydowali się na dziecko.

Magdalena musi wreszcie skonfrontować się z samą sobą i historią swojej rodziny.

 

Co tak naprawdę wydarzyło się w jej rodzinnym domu?

Kto był prawdziwą ofiarą tragedii, która na zawsze odmieniła życie kobiety?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (373 oceny)
214
105
44
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ktmp99

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ta to realistyczna podróż w najbardziej odległe zakątki ludzkiego umysłu. Przeszłość i teraźniejszość, a wszystko w odpowiednich proporcjach. Doskonała fabuła, bohaterowie autentyczni. Lektura idealna.
10
Joanka74

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Jak wszystkie książki Magdaleny Majcher...
10

Popularność




Au­tor: Mag­da­le­na Maj­cher
Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak
Ko­rek­ta: Zu­zan­na Wie­rus
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska
Skład: Iza­be­la Kruź­lak
Zdję­cia na okład­ce: shut­ter­stock/Aris Su­wan­ma­lee;Stock­sy/Ja­vier Diez;We­ro­ni­ka Smie­szek (zdję­cie Au­tor­ki)
Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Maj­cher © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2020
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-627-6
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Roz­dział 1

Mag­da­le­na ro­zej­rza­ła się wo­kół ner­wo­wo. Za­trzy­ma­ła wzrok na twa­rzy sie­dzą­cej w na­stęp­nym rzę­dzie mło­dej mat­ki, któ­ra pró­bo­wa­ła uspo­ko­ić pła­czą­ce nie­mow­lę. Mąż tam­tej sy­kał z nie­za­do­wo­le­niem i co chwi­la upo­mi­nał żonę, żeby w koń­cu, na li­tość bo­ską, uci­szy­ła dziec­ko. Po­ło­wi­ca pa­trzy­ła na nie­go ze zre­zy­gno­wa­niem i tyl­ko wzru­sza­ła ra­mio­na­mi.

Po­zo­sta­li pa­sa­że­ro­wie wy­da­wa­li się opa­no­wa­ni. Mag­da­le­na za­zdro­ści­ła im tej sa­mo­kon­tro­li. Ją na­wet naj­prost­sze co­dzien­ne czyn­no­ści, jak dro­ga do pra­cy czy za­ku­py w osie­dlo­wym skle­pie, wpra­wia­ły w prze­ra­że­nie, a co do­pie­ro mó­wić o lo­cie sa­mo­lo­tem. Wie­le mo­gło się prze­cież wy­da­rzyć. Mi­chał pod­cho­dził do spra­wy ra­cjo­nal­nie. Tłu­ma­czył żo­nie, że tak na­praw­dę wię­cej osób gi­nie w wy­pad­kach sa­mo­cho­do­wych niż w ka­ta­stro­fach lot­ni­czych, ale o tych dru­gich jest po pro­stu gło­śniej w me­diach. Jego wy­wo­dy nie przy­nio­sły jed­nak ocze­ki­wa­ne­go re­zul­ta­tu. Strach był głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ny w pod­świa­do­mo­ści Mag­da­le­ny. Żad­ne­go in­ne­go uczu­cia nie zna­ła tak do­brze jak lęku. To­wa­rzy­szył jej nie­zmien­nie od lat. Byli ni­czym sta­rzy do­brzy zna­jo­mi. Przy­zwy­cza­iła się do jego obec­no­ści i przy­pusz­cza­ła, że dziw­nie by się czu­ła, gdy­by pew­ne­go dnia po prze­bu­dze­niu od­kry­ła, że znik­nął.

Cze­go się bała? Ła­twiej by­ło­by od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, co nie wzbu­dza w niej lęku. Ot, pa­ra­doks. Oba­wia­ła się utra­ty kon­tro­li nad wła­snym ży­ciem, cho­ciaż na­wet nie po­tra­fi­ła jej spra­wo­wać. Bała się, że po­stra­da zmy­sły, co w grun­cie rze­czy już chy­ba daw­no na­stą­pi­ło. Wo­la­ła się więc nad tym nie za­sta­na­wiać, tyl­ko sku­pić na tu i te­raz, na tym, aby prze­trwać. Aby ko­lej­ny atak po pro­stu mi­nął i mo­gła znów, choć przez chwi­lę, mieć świę­ty spo­kój. Mag­da­le­na prze­szła tak wie­le, że zdą­ży­ła się już prze­ko­nać, iż w ży­ciu nie ma nic waż­niej­sze­go niż wła­śnie świę­ty spo­kój.

Pra­gnę­ła żyć jak inni. To dla­te­go zgo­dzi­ła się na ten wy­jazd i wie­le in­nych rze­czy, któ­re w grun­cie rze­czy chcia­ła ro­bić, ale się ich bała.

Za­ci­snę­ła moc­no po­wie­ki, kie­dy na wła­snej skó­rze po­czu­ła pręd­kość, z jaką sa­mo­lot roz­pę­dzał się na pa­sie star­to­wym. To tyl­ko dwie i pół go­dzi­ny. Wy­trzy­masz – prze­ko­ny­wa­ła samą sie­bie w my­ślach. Wie­dzia­ła, że ma przed sobą wspa­nia­ły week­end z mę­żem. Nie chcia­ła roz­cza­ro­wać ani sie­bie, ani jego. Mi­chał miał do niej tyle cier­pli­wo­ści. Sama się dzi­wi­ła, jak to moż­li­we, że taki męż­czy­zna jak on – przy­stoj­ny, in­te­li­gent­ny, wy­kształ­co­ny i, co chy­ba naj­waż­niej­sze, do­bry – wy­trzy­mu­je z taką wa­riat­ką jak ona.

Po­czu­ła na dło­ni jego do­tyk. Naj­pierw de­li­kat­ny, po chwi­li bar­dziej zde­cy­do­wa­ny. Sku­pi­ła się na tych cia­sno sple­cio­nych ze sobą pal­cach, aby od­go­nić ko­lej­ny atak. Sto­so­wa­ła się do rad po­przed­nie­go le­ka­rza ro­dzin­ne­go, któ­ry wpraw­dzie od­mó­wił jej prze­pi­sa­nia xa­na­xu – co zresz­tą sta­no­wi­ło po­wód zmia­ny przy­chod­ni – ale wcze­śniej za­le­cił jej ćwi­cze­nia od­de­cho­we. Nie za­wsze, ale cza­sem po­ma­ga­ło. Wcią­gnę­ła po­wie­trze głę­bo­ko do płuc na kil­ka se­kund. Na­stęp­nie za­czę­ła je wy­pusz­czać, kon­cen­tru­jąc się na od­dy­cha­niu.

– Już je­ste­śmy w po­wie­trzu – do­tarł do niej ko­ją­cy, głę­bo­ki głos Mi­cha­ła.

– Uhm.

Mag­da­le­na po­wo­li otwo­rzy­ła oczy. Czu­ła dumę na myśl o tym, że tym ra­zem uda­ło jej się po­wstrzy­mać atak. Wiel­kie małe zwy­cię­stwo. Od­szu­ka­ła wzro­kiem spoj­rze­nie męża, aby moc­no za­ko­twi­czyć w rze­czy­wi­sto­ści, a na­wet zmu­si­ła się do tego, aby nie­śmia­ło się uśmiech­nąć.

– La­ta­nie by­ło­by o wie­le przy­jem­niej­sze bez ko­niecz­no­ści star­to­wa­nia i lą­do­wa­nia – po­wie­dzia­ła, czu­jąc, że po­win­na ja­koś uspra­wie­dli­wić ten strach, któ­ry znów wziął nad nią górę. Było jej głu­pio, bo wie­dzia­ła, że Mi­chał jest ostat­nią oso­bą, przed któ­rą musi się tłu­ma­czyć.

On ro­zu­miał. Nie wie­dział wszyst­kie­go, bo na­wet jego Mag­da­le­na nie do­pu­ści­ła do tych naj­głę­biej skry­wa­nych ta­jem­nic, ale i tak ro­zu­miał.

– Spo­koj­nie, nie ty jed­na bo­isz się la­tać – po­wie­dział ła­god­nym to­nem.

At­mos­fe­ra na po­kła­dzie ule­gła zmia­nie. Zga­sła kon­tro­l­ka na­ka­zu­ją­ca za­pię­cie pa­sów bez­pie­czeń­stwa, a za­ło­ga za­czę­ła pro­po­no­wać prze­ką­ski i na­po­je. Mi­chał od­piął pas i wstał, aby się­gnąć po ba­gaż pod­ręcz­ny, ale Mag­da­le­na ani drgnę­ła. Ro­zu­mie­li się bez słów. Wy­cią­gnął z ple­ca­ka książ­kę i po­dał ją żo­nie. Uśmiech­nę­ła się w po­dzię­ko­wa­niu i otwo­rzy­ła po­wieść na sto sie­dem­dzie­sią­tej czwar­tej stro­nie. Ni­g­dy nie uży­wa­ła za­kła­dek. Pa­mię­ta­ła, gdzie skoń­czy­ła. Bab­cia za­wsze chwa­li­ła ją, że pa­mięć ma świet­ną, cho­ciaż ona sama nie mo­gła się z tym zgo­dzić. Wie­le moż­na po­wie­dzieć o czło­wie­ku, któ­ry nie może so­bie przy­po­mnieć naj­waż­niej­szych w jego ży­ciu, de­fi­niu­ją­cych go wy­da­rzeń, ale na pew­no nie to, że ma świet­ną pa­mięć.

Eva Gar­cía Sáenz de Urtu­ri była jej naj­now­szym od­kry­ciem. Prze­czy­ta­ła już w ory­gi­na­le ca­łe­go Za­fó­na, Men­do­zę, Ca­brégo, Pére­za-Re­ver­te­go, a ostat­nio się­gnę­ła po książ­ki tej ba­skij­skiej pi­sar­ki i prze­pa­dła. Wpraw­dzie sły­sza­ła, że otwie­ra­ją­cy try­lo­gię tom El si­len­cio de la ciu­dad blan­ca zo­stał prze­tłu­ma­czo­ny na pol­ski i lada chwi­la bę­dzie wy­da­ny, ale Mag­da­le­na nie chcia­ła cze­kać. Po­chła­nia­ła już trze­cią część, Los se­ño­res del tiem­po, i czu­ła smu­tek na myśl, że wkrót­ce bę­dzie mu­sia­ła po­że­gnać się z cha­rak­ter­nym Kra­ke­nem i spół­ką. Zresz­tą czy­ta­ła w ory­gi­na­le nie tyl­ko dla­te­go, że nie za­mie­rza­ła cze­kać na pol­skie wy­da­nie. Za­fó­na prze­cież daw­no prze­tłu­ma­czo­no, a w jej do­mo­wej bi­blio­tecz­ce były tyl­ko wer­sje hi­spa­no­ję­zycz­ne. Łą­czy­ła przy­jem­ne z po­ży­tecz­nym – zmu­sza­ła swój mózg, aby my­ślał po hisz­pań­sku, by w pra­cy być jesz­cze lep­szą. Naj­lep­szą. Jej stan psy­chicz­ny był ta­jem­ni­cą po­li­szy­ne­la, do­sko­na­le więc zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że musi da­wać z sie­bie wszyst­ko, aby nie pa­trzo­no na nią przez pry­zmat jej pro­ble­mów. Poza tym po pro­stu uwiel­bia­ła mó­wić, my­śleć i czy­tać po hisz­pań­sku. Ta fa­scy­na­cja trwa­ła nie­prze­rwa­nie od lat.

Do­sko­na­le pa­mię­ta­ła ten mo­ment, kie­dy po raz pierw­szy ze­tknę­ła się z tym ję­zy­kiem. Bab­cia słu­cha­ła wła­śnie sta­rych na­grań Ju­lia Igle­sia­sa. I choć Mag­da­le­na od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa była fan­ką zde­cy­do­wa­nie moc­niej­szych brzmień, za­mar­ła, kie­dy wy­śpie­wa­ne po hisz­pań­sku sło­wa tra­fi­ły pro­sto do naj­czul­szych miejsc jej du­szy. Nie ro­zu­mia­ła, o czym jest pio­sen­ka, ale po­sta­no­wi­ła per­fek­cyj­nie na­uczyć się tego ję­zy­ka. Ję­zy­ka, przy któ­rym na­ucza­ny w szko­le an­giel­ski wy­da­wał się taki nie­przy­ja­zny, zwod­ni­czy. Ni­g­dy nie po­tra­fi­ła za­pa­mię­tać wy­mo­wy po­szcze­gól­nych wy­ra­zów. An­giel­ski nie rzą­dził się żad­ny­mi pra­wa­mi, a Mag­da­le­na nade wszyst­ko po­trze­bo­wa­ła sta­ło­ści. Zna­la­zła ją w hisz­pań­skim. W za­sa­dzie wy­star­czy­ło się na­uczyć wy­mo­wy po­dwój­ne­go l, przed­nio­ję­zy­ko­wo-zę­bo­wych z i c oraz cha­rak­te­ry­stycz­nych j i v, aby już po­praw­nie ar­ty­ku­ło­wać więk­szość wy­ra­zów. Oczy­wi­ście z cza­sem prze­ko­na­ła się, że ist­nie­ją pew­ne wy­jąt­ki, a w róż­nych re­gio­nach spo­ty­ka­ne są roz­ma­ite ak­cen­ty, ale to nie zmniej­szy­ło jej za­pa­łu. Wręcz prze­ciw­nie.

Bab­ci nie po­do­ba­ło się, że wnucz­ka wy­ka­zu­je tak nie­zdro­we za­in­te­re­so­wa­nie na­uką ję­zy­ka, któ­ry, jak twier­dzi­ła, do ni­cze­go jej się w ży­ciu nie przy­da.

– Po co ci ten hisz­pań­ski? Ucz się an­giel­skie­go, mó­wią, że te­raz to obo­wią­zek znać ten ję­zyk. Ze zna­jo­mo­ścią an­giel­skie­go na pew­no znaj­dziesz do­brą pra­cę – po­wta­rza­ła Zo­fia, po­sy­ła­jąc wnucz­ce kar­cą­ce spoj­rze­nia.

Mag­da­le­na już my­śla­ła, że to ko­niec ma­rzeń o hisz­pań­skim, bo prze­cież mo­gła zgłę­biać ten ję­zyk tyl­ko na pry­wat­nych lek­cjach, a to, jak wia­do­mo, kosz­to­wa­ło. Nie­spo­dzie­wa­nie z po­mo­cą przy­szedł jej jed­nak dzia­dek. Nie­spo­dzie­wa­nie chy­ba na­wet dla sa­me­go sie­bie, bo kie­dy sprze­ci­wił się żo­nie, miał minę, jak­by nie mógł uwie­rzyć w to, co robi.

– Te­raz wszy­scy uczą się an­giel­skie­go i koń­czą stu­dia. Po­myśl, co bę­dzie, jak to po­ko­le­nie wej­dzie na ry­nek pra­cy – zwró­cił się do żony, któ­ra po­trze­bo­wa­ła dłuż­szej chwi­li, aby zro­zu­mieć, że mąż wła­śnie pró­bu­je przed­sta­wić jej swo­je zda­nie.

Zo­stał prze­cież po­zba­wio­ny tej moż­li­wo­ści daw­no temu, kie­dy zde­cy­do­wa­ła się przy­jąć go z po­wro­tem. Po­sta­wi­ła mu wa­ru­nek. A wła­ści­wie dwa. Miał nie pić i słu­chać się żony.

– Co su­ge­ru­jesz? – za­py­ta­ła Zo­fia, a jej oczy za­mie­ni­ły się w wą­skie szpar­ki.

– My­ślę, że Ma­dzia po­win­na się uczyć tego hisz­pań­skie­go, jak tak chce. Sko­ro tak bar­dzo ją to in­te­re­su­je... – Edward po­dra­pał się z za­kło­po­ta­niem po gło­wie. – Z an­giel­skie­go oczy­wi­ście nie może zre­zy­gno­wać, bo jest obo­wiąz­ko­wy, ale do­dat­ko­wy ję­zyk bę­dzie jej atu­tem, kie­dy już skoń­czy szko­łę i za­cznie roz­glą­dać się za pra­cą.

Ko­niec koń­ców bab­cia przy­zna­ła dziad­ko­wi ra­cję. Edward trzy razy w ty­go­dniu pro­wa­dzał więc wnucz­kę na pry­wat­ne lek­cje, któ­re zresz­tą fi­nan­so­wał ze swo­ich za­skór­nia­ków. Po­tem za­wsze pro­sił, aby na­uczy­ła go pod­staw, ale na­uka szła mu dość opor­nie. Po­wta­rzał, że to już nie te lata na zgłę­bia­nie wie­dzy.

– Ro­zum jest naj­bar­dziej chłon­ny, kie­dy czło­wiek jest mło­dy. Wy­ko­rzy­staj ten po­ten­cjał! – za­chę­cał wnucz­kę.

Po­słu­cha­ła jego rad i wy­ko­rzy­sta­ła. Wy­bór stu­diów był wła­ści­wie oczy­wi­sty. Po raz pierw­szy wy­je­cha­ła do Hisz­pa­nii na dru­gim roku ibe­ry­sty­ki. Kraj, lu­dzie, kul­tu­ra, po­go­da – wszyst­ko było do­kład­nie ta­kie, jak so­bie wy­obra­ża­ła. Aż żal jej było wra­cać do Pol­ski, gdzie lu­dzie mi­ja­ją się obo­jęt­nie na uli­cy, nie po­zwa­la­jąc so­bie na zwy­kły uśmiech czy ser­decz­ność. Przez kil­ka mie­się­cy po­by­tu na Pół­wy­spie Ibe­ryj­skim ani razu nie usły­sza­ła bu­enos dias[1]. Wszy­scy po­zdra­wia­li się krót­kim hola[2], a for­my usted[3] i uste­des[4] wy­da­wa­ły się ar­cha­icz­ne. Hisz­pa­nie ni­g­dy się nie spie­szy­li, bo prze­cież za­wsze jest ma­ña­na[5]. Lu­bi­ła hisz­pań­ską men­tal­ność, dla­te­go z tak ogrom­ną przy­jem­no­ścią wra­ca­ła na pół­wy­sep, na­wet je­śli ozna­cza­ło to ko­niecz­ność zmie­rze­nia się ze swo­imi lę­ka­mi i wej­ścia na po­kład sa­mo­lo­tu.

– Co czy­tasz? – z za­my­śle­nia wy­rwał ją głos Mi­cha­ła.

Mag­da­le­na za­mknę­ła książ­kę, w my­ślach od­no­to­wu­jąc nu­mer stro­ny, na któ­rej skoń­czy­ła.

– Ostat­ni, nie­ste­ty, tom Try­lo­gii bia­łe­go mia­sta.

– Do­bre? – Mi­chał za­trzy­mał wzrok na okład­ce trzy­ma­nej przez żonę po­wie­ści.

Na­zwi­sko pi­sar­ki nic mu nie mó­wi­ło, ale li­te­ra­tu­ra ibe­ryj­ska ni­g­dy nie była jego moc­ną stro­ną.

– Świet­ne! Po lek­tu­rze pierw­sze­go tomu oba­wia­łam się, czy au­tor­ce uda się utrzy­mać po­ziom, ale wi­dzę już, że nie­po­trzeb­nie.

– To kry­mi­nał? – do­my­ślił się Mi­chał.

– Hm. – Mag­da­le­na zmarsz­czy­ła nos. – We­dług mnie to po pro­stu do­bra li­te­ra­tu­ra. Trud­no ją za­kla­sy­fi­ko­wać do jed­ne­go ga­tun­ku. Śledz­twa w spra­wie mor­derstw są tłem dla uni­wer­sal­nej opo­wie­ści o do­bru i złu. No, i moż­na się z tych ksią­żek spo­ro do­wie­dzieć o hi­sto­rii i kul­tu­rze Kra­ju Ba­sków.

W Bil­bao byli z Mi­cha­łem przed ro­kiem, ale zde­cy­do­wa­nie cią­gnę­ło ich na pół­noc­ny wschód i pół­noc Hisz­pa­nii. Ich, bo Mag­da­le­na za­ra­zi­ła męża swo­ją pa­sją. Wpraw­dzie w jego przy­pad­ku nie była to mi­łość na za­bój, ale z każ­dą wi­zy­tą na pół­wy­spie czuł, że co­raz le­piej ro­zu­mie, co spra­wi­ło, że żona upodo­ba­ła so­bie ten kraj.

– Za­raz bę­dzie­my lą­do­wać – mruk­nął Mi­chał, co spro­wa­dzi­ło Mag­da­le­nę, no­men omen, na zie­mię.

Rze­czy­wi­ście, jak­by na po­twier­dze­nie jego słów, po­czu­ła, jak za­ty­ka­ją jej się uszy, a po chwi­li w gło­śni­kach roz­legł się głos pi­lo­ta, któ­ry in­for­mo­wał, że wła­śnie roz­po­czę­li pro­ces scho­dze­nia z wy­so­ko­ści.

Nie­mow­lę, któ­re przed go­dzi­ną w koń­cu uda­ło się uśpić zde­ner­wo­wa­nej mat­ce, znów za­pła­ka­ło i wszyst­ko za­czę­ło się od nowa. Kar­cą­ce spoj­rze­nia męż­czy­zny, jęki nie­za­do­wo­le­nia i co­raz bar­dziej pod­nie­sio­ny głos ko­bie­ty. Mag­da­le­na mia­ła ocho­tę od­wró­cić się i po­wie­dzieć jej, że oj­ciec jest ta­kim sa­mym ro­dzi­cem jak mat­ka, więc sko­ro tak bar­dzo nie pa­su­je mu, że ma­luch pła­cze, może go prze­jąć od żony i spró­bo­wać uspo­ko­ić. Nie zro­bi­ła tego jed­nak. Z za­sa­dy nie lu­bi­ła wtrą­cać się w cu­dze spra­wy. Poza tym uwa­ża­ła, że jest ostat­nią oso­bą, któ­ra po­win­na edu­ko­wać in­nych w kwe­stii ro­dzi­ciel­stwa. Raz, że sama nie była mat­ką, a dwa... Nie. Nie za­mie­rza­ła my­śleć o swo­ich ro­dzi­cach wła­śnie wte­dy, kie­dy znaj­do­wa­ła się po­nad sześć ty­się­cy me­trów nad zie­mią. Praw­dę mó­wiąc, nie za­mie­rza­ła my­śleć o nich w ogó­le, ale te­mat jak­by sam do niej po­wra­cał. I to od­wiecz­ne py­ta­nie: co się wte­dy wła­ści­wie sta­ło. Bar­dzo chcia­ła po­znać od­po­wiedź na to py­ta­nie, ale jed­no­cze­śnie nie chcia­ła jej po­zna­wać. Sama nie wie­dzia­ła już, któ­re z tych wza­jem­nie wy­klu­cza­ją­cych się pra­gnień jest sil­niej­sze. Zo­sta­wi­ła je tam, gdzie było ich miej­sce: w prze­szło­ści.

Bar­ce­lo­nę upodo­ba­ła so­bie naj­bar­dziej. W ogó­le całą Ka­ta­lo­nię: pięk­ną, nie­za­leż­ną, ale przez lata za­nie­dby­wa­ną, ka­ra­ną za swo­je aspi­ra­cje. Ka­ta­lo­nia była dla Mag­da­le­ny miej­scem szcze­gól­nym, bo wła­śnie tu, w jej sto­li­cy po raz pierw­szy ze­tknę­ła się z tym, co wcze­śniej tyl­ko wy­obra­ża­ła so­bie jako sym­bo­le Hisz­pa­nii. La Ram­bla, Sa­gra­da Fa­mília, Mon­tju­ïc, Casa Milà, Casa Ba­tl­ló. Jak cu­dow­nie było wresz­cie na wła­sne oczy zo­ba­czyć wszyst­ko to, o czym przez wie­le lat czy­ta­ła z fa­scy­na­cją i pew­nym nie­do­wie­rza­niem. Ta­kie cuda na­praw­dę ist­nie­ją! I na­wet nie prze­szka­dza­ło jej to, że w są­siedz­twie me­tro­po­lii znaj­do­wa­ło się mo­rze, któ­re­go tak nie­na­wi­dzi­ła, jak zresz­tą wody w ogó­le. Ba­sen, je­zio­ro, mo­rze, oce­an, wan­na – nie­waż­ne. Każ­dy zbior­nik wod­ny wzbu­dzał w niej lęk, któ­re­go nie po­tra­fi­ła wy­tłu­ma­czyć w ra­cjo­nal­ny spo­sób. Pły­ną­ca woda bu­dzi­ła w niej je­dy­nie uczu­cie dys­kom­for­tu, więc mo­gła znieść na przy­kład spa­cer wzdłuż stru­my­ka, ale wo­la­ła tego uni­kać. Po co ry­zy­ko­wać bli­ski kon­takt z wodą? Mi­chał cza­sem śmiał się, że Mag­da­le­na jest ide­al­ną żoną, bo w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ko­biet nie oku­pu­je ła­zien­ki go­dzi­na­mi, tyl­ko szyb­ko wska­ku­je pod prysz­nic. Ona uwa­ża­ła jed­nak, że nie ma w tym ab­so­lut­nie nic za­baw­ne­go. Woda po pro­stu bu­dzi­ła w niej naj­głę­biej skry­wa­ne lęki. Za­ak­cep­to­wa­ła to, jak wie­le in­nych nie­do­god­no­ści wy­ni­ka­ją­cych z bo­jaź­li­wo­ści – bo w ten spo­sób czę­sto tłu­ma­czy­ła jej za­cho­wa­nie bab­cia Zo­fia. Nie pró­bo­wa­ła do­cie­kać, dla­cze­go tak jest. Jed­ni boją się pa­ją­ków, inni wody.

Sa­mo­lot wy­lą­do­wał bez więk­szych pro­ble­mów. Mag­da­le­na z ulgą od­no­to­wa­ła, że zde­rze­nie z zie­mią było ła­god­ne. Do­pie­ro te­raz spoj­rza­ła za okno. Za­zdro­ści­ła lu­dziom, któ­rzy pro­szą o miej­sca przy oknie, że nie po­dzie­la­ją jej lę­ków. Ona zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła sie­dzieć przy przej­ściu, ale, jak na złość, za­zwy­czaj do­sta­wa­li miej­sca z wi­do­kiem.

Pa­no­wa­ła ciem­ność, cho­ciaż ze­ga­rek wska­zy­wał już siód­mą trzy­dzie­ści. Kie­dy pierw­szy raz była w Bar­ce­lo­nie, zdzi­wi­ła się, jak póź­no wscho­dzi tam słoń­ce. We wrze­śniu ja­sno ro­bi­ło się do­pie­ro chwi­lę przed ósmą.

Więk­szość pa­sa­że­rów sta­ła już w przej­ściu, choć drzwi nie zo­sta­ły jesz­cze otwar­te. Oni z Mi­cha­łem ni­g­dzie się jed­nak nie spie­szy­li, za­zwy­czaj opusz­cza­li po­kład sa­mo­lo­tu jako ostat­ni. Po co się prze­py­chać, sko­ro po­tem i tak wszy­scy ra­zem cze­ka­ją na ba­gaż? Cho­ciaż z dru­giej stro­ny Mag­da­le­na była w sta­nie zro­zu­mieć tych, któ­rzy przy­la­ty­wa­li na pół­wy­sep po raz pierw­szy. Ona kie­dyś też nie mo­gła się do­cze­kać, aż po­sta­wi sto­pę na hisz­pań­skiej zie­mi.

W koń­cu sa­mo­lot opu­sto­szał. Mag­da­le­na i Mi­chał chwy­ci­li za ba­gaż pod­ręcz­ny i wy­sie­dli. Słoń­ce aku­rat wscho­dzi­ło nad bar­ce­loń­skim lot­ni­skiem.

***

Mag­da­le­na od­czu­wa­ła już pierw­sze kon­se­kwen­cje ca­łe­go dnia spę­dzo­ne­go na spa­ce­ro­wa­niu ską­pa­ny­mi w słoń­cu ulicz­ka­mi. Ra­mio­na pie­kły, a skó­ra na no­sie szczy­pa­ła, pro­te­stu­jąc prze­ciw­ko na­głej zmia­nie kli­ma­tu. Za­mie­ni­li z Mi­cha­łem desz­czo­wy i dość chłod­ny wrze­sień na moc­ne bar­ce­loń­skie słoń­ce, któ­re świe­ci­ło przez trzy­sta sześć­dzie­siąt dni w roku, z po­mi­nię­ciem tych kil­ku, któ­re Mag­da­le­na na­zy­wa­ła wy­pad­kiem przy pra­cy.

Czę­sto wy­jeż­dża­li do Hisz­pa­nii wła­śnie je­sie­nią, aby od­po­cząć od ka­pry­śnej pol­skiej aury. La­tem ra­czej za­szy­wa­li się po­cząt­ko­wo w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu, a te­raz w domu na nowo wy­bu­do­wa­nym przez de­we­lo­pe­ra osie­dlu, do któ­re­go przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi wy­pro­wa­dzi­li się z blo­ko­wi­ska. W tym aku­rat się zga­dza­li – nie zno­si­li upa­łów, na­wet tych pol­skich, a co do­pie­ro hisz­pań­skich. Mi­chał co praw­da co ja­kiś czas nie­śmia­ło su­ge­ro­wał, że ma­rzą mu się ty­go­dnio­we wa­ka­cje w ho­te­lu z ba­se­nem, ale Mag­da­le­na nie była w sta­nie zro­bić tego na­wet dla nie­go. Ba­sen był nie do przy­ję­cia, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

Dzień koń­czy­li w jed­nej z uro­kli­wych knaj­pek przy La Ram­bli. Pa­no­wał już pół­mrok, a wą­ski­mi ulicz­ka­mi prze­my­ka­ły licz­ne sku­te­ry i mniej licz­ne sa­mo­cho­dy. La Ram­bla mia­ła dla nich szcze­gól­ne zna­cze­nie, bo wła­śnie tam Mi­chał oświad­czył się Mag­da­le­nie. Kom­plet­nie się tego nie spo­dzie­wa­ła. Byli ze sobą do­pie­ro od ośmiu mie­się­cy, nie przy­pusz­cza­ła, że Mi­chał tak szyb­ko po­pro­si ją o rękę. Nie zdą­ży­ła się za­sta­no­wić, po pro­stu po­wie­dzia­ła „tak”. Nie ża­ło­wa­ła, ale cza­sem za­da­wa­ła so­bie py­ta­nie, czy to wszyst­ko nie po­dzia­ło się za szyb­ko. Na samo sło­wo „ro­dzi­na” w jej gło­wie roz­brzmie­wał sy­gnał alar­mo­wy. Po tych za­rę­czy­nach zresz­tą moc­no się od nie­go od­da­li­ła. Zbli­że­nie wy­da­wa­ło jej się za­gro­że­niem. Taki zresz­tą był kli­mat ich związ­ku – kie­dy on był zbyt bli­sko, dy­stan­so­wa­ła się. Mi­cha­ło­wi dużo cza­su za­ję­ło za­ak­cep­to­wa­nie wy­co­fy­wa­nia się Mag­da­le­ny. Wie­lo­krot­nie miał ocho­tę tup­nąć nogą, po­wie­dzieć jej, że nie go­dzi się na ta­kie trak­to­wa­nie, ale w głę­bi du­szy był tra­dy­cjo­na­li­stą za­bie­ga­ją­cym o ko­bie­tę. Mag­da­le­na wpa­so­wy­wa­ła się więc w jego sche­mat, na­wet je­śli dzia­ło się to tyl­ko na nie­ra­cjo­nal­nym po­zio­mie. Ale ostat­nio coś się zmie­ni­ło. Prze­sta­ło mu wy­star­czać to, co jest, a ona bała się, do­kąd ich to może za­pro­wa­dzić.

Nie­waż­ne. Od­su­nę­ła od sie­bie wszyst­kie złe my­śli. Tak. La Ram­bla była ich miej­scem. Tam na do­brą spra­wę za­czę­ła się ich wspól­na dro­ga, bo wcze­śniej to była tyl­ko gra w pod­cho­dy. Pier­ścio­nek na ser­decz­nym pal­cu stał się obiet­ni­cą, a naj­po­pu­lar­niej­sza bar­ce­loń­ska uli­ca – wspo­mnie­niem po­cząt­ku mi­ło­ści. Pa­mię­ta­ła, jak wiel­ki szok prze­ży­ła w sierp­niu dwa ty­sią­ce sie­dem­na­ste­go roku, kie­dy w pro­gra­mie in­for­ma­cyj­nym usły­sza­ła, że ich La Ram­bla pa­dła ofia­rą za­ma­chow­ców.

– Masz już dość na dzi­siaj? – za­py­tał Mi­chał, uważ­nie przy­pa­tru­jąc się twa­rzy żony.

Była pięk­na, ale w taki nie­co­dzien­ny spo­sób. To nie była uro­da, z któ­rą zdo­by­ła­by ty­tuł miss świa­ta. Mag­da­le­na nie od­po­wia­da­ła ogól­nie przy­ję­tym ka­no­nom pięk­na, mia­ła nie­wiel­ką szpa­rę mię­dzy je­dyn­ka­mi i moc­no za­dar­ty nos, a cała jej uro­da skła­da­ła się z kon­tra­stów. Ja­sna cera, czar­ne wło­sy, nie­bie­skie oczy, gę­ste, ciem­ne brwi i rzę­sy. Kie­dy Mi­chał zo­ba­czył ją po raz pierw­szy, nie mógł się na­dzi­wić, jak do­sko­na­le te wszyst­kie skraj­no­ści kom­po­nu­ją się i two­rzą twarz, któ­rej nie spo­sób za­po­mnieć. Je­śli wie­rzyć Zo­fii, Mag­da­le­na była wier­ną ko­pią Iza­be­li, swo­jej tra­gicz­nie zmar­łej mat­ki. Mi­chał nie miał oka­zji jej po­znać, bo umar­ła, kie­dy Mag­da­le­na była małą dziew­czyn­ką. Mu­siał więc za­wie­rzyć sło­wom bab­ci swo­jej uko­cha­nej, z któ­rą de fac­to rów­nież nie miał zbyt wie­le wspól­ne­go, bo żona rzad­ko jeź­dzi­ła do ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści. Nie ro­zu­miał tego – przy każ­dej oka­zji pod­kre­śla­ła, jak wie­le za­wdzię­cza dziad­kom, a od­wie­dza­ła ich spo­ra­dycz­nie. Przy­zwy­cza­ił się jed­nak do tego, że Mag­da­le­na jest jed­ną wiel­ką sprzecz­no­ścią, i prze­stał za­da­wać py­ta­nia. A może wła­śnie po­wi­nien? Prze­cież cho­dzi­ło też o jego ży­cie!

– Oj, tak. Chy­ba prze­sa­dzi­li­śmy. Prze­szli­śmy z dwa­na­ście ki­lo­me­trów! To co, po ko­la­cji wra­ca­my do ho­te­lu?

Ski­nął gło­wą. On tak­że był już zmę­czo­ny i ma­rzył o tym, żeby zna­leźć się w po­ko­ju.

– Tak ci się przy­pa­tru­ję...

– I? – Spoj­rza­ła na nie­go nie­pew­nie, nie ro­zu­mie­jąc, do cze­go zmie­rza.

– Nie wiem dla­cze­go, ale po­my­śla­łem o two­jej ma­mie.

Mag­da­le­na za­mar­ła. Mo­gła się spo­dzie­wać wszyst­kie­go, ale nie tego, że na­gle wy­pły­nie te­mat Iza­be­li.

– O mo­jej ma­mie?

– Two­ja bab­cia za­wsze pod­kre­śla, że je­steś do niej taka po­dob­na. Była mniej wię­cej w two­im wie­ku, kie­dy zmar­ła, praw­da? – wy­rzu­cił z sie­bie szyb­ko Mi­chał.

Tak nie­wie­le wie­dział o prze­szło­ści Mag­da­le­ny. Ro­zu­miał, że te wspo­mnie­nia są dla niej szcze­gól­nie bo­le­sne, ale na li­tość bo­ską, była jego żoną! Co­raz czę­ściej miał wra­że­nie, że przy­czy­ny nie­chę­ci Mag­da­le­ny do po­sia­da­nia dzie­ci są zwią­za­ne z jej prze­szło­ścią, z hi­sto­rią ro­dzi­ny. W po­rząd­ku, to zro­zu­mia­łe, nie mia­ła trwa­łe­go wzor­ca – jej mama umar­ła tak wcze­śnie, że Mag­da­le­na prak­tycz­nie jej nie pa­mię­ta­ła – ale prze­cież wie­le ko­biet wy­cho­wu­je się bez mat­ki, a mimo to ro­dzą dzie­ci i pro­wa­dzą nor­mal­ne ży­cie!

Za­wsze chciał być oj­cem, a zwią­zał się z ko­bie­tą, któ­ra na­wet nie chce sły­szeć o tym, że mia­ła­by zajść w cią­żę. Czy to nie dziw­ne?

– Tak. Wiesz, sama nie­wie­le pa­mię­tam, ale na zdję­ciach wi­dać, że rze­czy­wi­ście je­ste­śmy do sie­bie po­dob­ne.

 – Two­ja bab­cia twier­dzi, że wręcz iden­tycz­ne.

Mag­da­le­na po­czu­ła prze­szy­wa­ją­cy jej cia­ło dreszcz. Dla­cze­go tak dziw­nie re­ago­wa­ła na su­ge­stię, że wy­glą­da tak samo jak mat­ka? Bała się, że skoń­czy jak ona?

– Każ­dy jest do ko­goś po­dob­ny – stwier­dzi­ła, zmu­sza­jąc się do wzru­sze­nia ra­mio­na­mi.

Nie lu­bi­ła roz­mów o prze­szło­ści. Po co grze­bać w czymś, cze­go nie moż­na zmie­nić? Wo­la­ła roz­pra­wiać o tym, co jest tu i te­raz – li­te­ra­tu­rze, ki­nie, pięk­nej Bar­ce­lo­nie, na­wet o pra­cy. Byle nie o jej domu ro­dzin­nym.

– Twoi dziad­ko­wie są już wie­ko­wi. Może po­win­ni­śmy ich od­wie­dzić w naj­bliż­szym cza­sie? – za­su­ge­ro­wał Mi­chał, ob­ser­wu­jąc re­ak­cję żony.

– Z Biel­ska do Wą­se­wa jest ka­wał dro­gi.

Nie ku­po­wał tego tłu­ma­cze­nia. La­ta­li po ca­łej Eu­ro­pie, a nie mo­gli po­ko­nać czte­ry­sta­pięć­dzie­się­cio­ki­lo­me­tro­wej dro­gi na Ma­zow­sze? Od­pu­ścił jed­nak. Jak za­wsze. Przy­zwy­cza­ił się do tego, że Mag­da­le­nę owie­wa aura ta­jem­ni­czo­ści. A może wła­śnie dla­te­go jego żona wciąż tak bar­dzo go po­cią­ga­ła? Byli mał­żeń­stwem od pię­ciu lat, a ona na­dal była dla nie­go nie do koń­ca od­kry­tą kar­tą.

Za­nim się po­zna­li, Mag­da­le­na czę­sto się prze­pro­wa­dza­ła. Nie przy­wią­zy­wa­ła się do miejsc ani lu­dzi. Jak­by cią­gle ucie­ka­ła. Do­pie­ro w Biel­sku-Bia­łej osia­dła na sta­łe. Mi­chał dzię­ko­wał lo­so­wi, że pchnął jego wte­dy jesz­cze przy­szłą żonę na po­łu­dnie, ale nie mógł zro­zu­mieć, jak to się w ogó­le sta­ło, że z ma­łej miej­sco­wo­ści w wo­je­wódz­twie ma­zo­wiec­kim Mag­da­le­na przez Lu­blin, Kiel­ce, Ra­dom i Ka­to­wi­ce tra­fi­ła w koń­cu do Biel­ska. Tłu­ma­czy­ła, że po pro­stu z każ­dą prze­pro­wadz­ką wią­za­ła się zmia­na pra­cy, ale Mi­chał, któ­ry uro­dził się i wy­cho­wał w mie­ście, gdzie żył do te­raz, nie po­tra­fił tego ob­jąć ro­zu­mem. Nie mie­ści­ło mu się w gło­wie, że sa­mot­na ko­bie­ta bo­ry­ka­ją­ca się z sil­ny­mi ata­ka­mi pa­ni­ki mo­gła się tak prze­miesz­czać po kra­ju, z dnia na dzień zo­sta­wia­jąc za sobą całe do­tych­cza­so­we ży­cie. Mag­da­le­na była prze­cież taka kru­cha!

– Sma­ku­je ci? – Mag­da­le­na wska­za­ła na pa­el­lę z owo­ca­mi mo­rza, któ­rą Mi­chał już koń­czył.

Tę­sk­nym wzro­kiem spoj­rzał na ta­lerz.

– Prze­pysz­na. Naj­chęt­niej za­mó­wił­bym dru­gą por­cję, ale roz­są­dek pod­po­wia­da co in­ne­go – ro­ze­śmiał się, kle­piąc de­li­kat­nie po brzu­chu.

Nie był oty­ły. Praw­dę mó­wiąc, tych kil­ka do­dat­ko­wych ki­lo­gra­mów, któ­re osa­dzi­ły się w oko­li­cach brzu­cha, nie ode­bra­ło mu nic z atrak­cyj­no­ści. Od dwóch lat obie­cy­wał so­bie, że od no­we­go ty­go­dnia za­cznie bie­gać, ale na ra­zie na sa­mych obiet­ni­cach się koń­czy­ło.

– Ja też już skoń­czy­łam. Mo­że­my po­pro­sić o ra­chu­nek i wra­cać?

Do ho­te­lu do­tar­li me­trem. Pod­czas pierw­szej wi­zy­ty w Ka­ta­lo­nii no­si­li się z za­mia­rem wy­po­ży­cze­nia sa­mo­cho­du, ale szyb­ko prze­ko­na­li się, że nie ma to naj­mniej­sze­go sen­su. Bar­ce­lo­na jest do­sko­na­le sko­mu­ni­ko­wa­na, a zna­le­zie­nie miej­sca par­kin­go­we­go w cen­trum gra­ni­czy z cu­dem. Te­raz na­wet nie po­my­śle­li o au­cie. Od razu po opusz­cze­niu lot­ni­ska uda­li się tu­ne­lem na­ziem­nym na sta­cję me­tra, przy któ­rej znaj­do­wał się nie­wiel­ki bar. To tam za­wsze za­czy­na­li sma­ko­wać Bar­ce­lo­nę – od po­rząd­ne­go śnia­da­nia.

Mi­chał za­mó­wił do po­ko­ju bu­tel­kę wina. Mag­da­le­na wpraw­dzie tego wie­czo­ru nie mia­ła ocho­ty na żad­ne trun­ki, ale zgo­dzi­ła się to­wa­rzy­szyć mę­żo­wi. Sie­dzie­li na bal­ko­nie, w mil­cze­niu kon­tem­plu­jąc noc­ny kra­jo­braz. Je­śli oprócz No­we­go Jor­ku ist­nie­je inne mia­sto, któ­re ni­g­dy nie śpi, z pew­no­ścią jest nim Bar­ce­lo­na. Ho­tel, w któ­rym się za­trzy­ma­li, znaj­do­wał się w po­bli­żu pubu, z któ­re­go do­bie­ga­ły od­gło­sy do­brej za­ba­wy. Na uli­cy lu­dzie krzy­cze­li, śmia­li się gło­śno, i nie było w tym ab­so­lut­nie nic dziw­ne­go. Z ra­cji wy­ko­ny­wa­ne­go za­wo­du Mag­da­le­na mia­ła do czy­nie­nia z przed­sta­wi­cie­la­mi róż­nych na­ro­do­wo­ści i prze­ko­na­ła się, że ża­den na­ród nie jest tak ha­ła­śli­wy jak Hisz­pa­nie. Do­sko­na­le od­naj­dy­wa­ła się w tym cha­osie. Prze­cież sama od daw­na wła­śnie tym była.

Roz­ma­wia­li jesz­cze przez chwi­lę o ich wspól­nej zna­jo­mej, któ­ra na­gle po­czu­ła w so­bie zew przy­go­dy, zo­sta­wi­ła osłu­pia­łe­go męża i ucie­kła z ko­chan­kiem do Ka­li­sza, pod­czas gdy od­gło­sy noc­nej za­ba­wy nio­sły się echem po mie­ście.

– Ale dla­cze­go aku­rat do Ka­li­sza? Ro­zu­miał­bym nad mo­rze, w góry albo do Bar­ce­lo­ny. – Mi­chał pu­ścił do niej oko. – Ale do Ka­li­sza?

– Po­dob­no on stam­tąd po­cho­dzi, a mi­łość jest śle­pa. – Mag­da­le­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – To co, idzie­my spać? Praw­dę mó­wiąc, je­stem bar­dzo zmę­czo­na.

– Ja­sne. – Mi­chał wstał z krze­sła i otwo­rzył przed żoną drzwi bal­ko­no­we.

Po­ło­żył się obok niej. Wtu­lił twarz w jej wło­sy. Nie po­do­ba­ło mu się to, że żona, mimo iż wie­lo­krot­nie re­zy­gno­wa­ła z pa­pie­ro­sów, kon­se­kwent­nie wra­ca­ła do pa­le­nia. Nie lu­bił, kie­dy pach­nia­ła ty­to­niem. Sam ni­g­dy nie miał żad­nych na­ło­gów, dla­te­go trud­no mu było po­jąć, jak moż­na na wła­sne ży­cze­nie psuć so­bie zdro­wie. Tym ra­zem jed­nak zi­gno­ro­wał ten za­pach. Kie­dy była tak bli­sko, sen­ność od­pły­wa­ła, a w jej miej­sce po­ja­wia­ło się po­żą­da­nie. Po­ło­żył dłoń na bio­drze żony i za­czął ob­sy­py­wać jej ra­mię po­ca­łun­ka­mi.

– Za­bra­łeś pre­zer­wa­ty­wy? – Mag­da­le­na za­re­ago­wa­ła bły­ska­wicz­nie.

Mi­chał wes­tchnął z re­zy­gna­cją.

– Nie. Nie mo­że­my spró­bo­wać bez?

– Wiesz, że to nie wcho­dzi w grę. Mu­si­my uwa­żać. – Od­su­nę­ła się od nie­go na bez­piecz­ną od­le­głość.

Mi­chał opadł ze zło­ścią na po­dusz­kę. Za­ci­snął pię­ści. W jed­nej se­kun­dzie ule­cia­ła z nie­go cała ocho­ta na seks.

Miał trzy­dzie­ści dwa lata i od pię­ciu był żo­na­ty. Czy to ta­kie dziw­ne, że chciał zo­stać oj­cem?

[1] Dzień do­bry.
[2] Cześć.
[3] Pan/Pani.
[4] Pań­stwo.
[5] Ju­tro.

Roz­dział 2

Go­rą­cy week­end w Bar­ce­lo­nie był już od­le­głym wspo­mnie­niem. Po­go­da uła­twi­ła jed­nak po­wrót do rze­czy­wi­sto­ści. Paź­dzier­nik za­sko­czył dość wy­so­ki­mi jak na je­sień tem­pe­ra­tu­ra­mi. Słoń­ce przy­jem­nie przy­grze­wa­ło.

Mag­da­le­na wra­ca­ła z pra­cy z po­czu­ciem do­brze wy­ko­na­ne­go za­da­nia. Jako tłu­macz­ka uczest­ni­czy­ła w waż­nych dla fir­my ne­go­cja­cjach i cho­ciaż sama uwa­ża­ła, że jej obec­ność ogra­ni­czy­ła się tyl­ko do prze­kła­du, szef uznał, że bez niej nie uda­ło­by się pod­pi­sać umo­wy, i obie­cał pre­mię. Pra­ca była czymś, co ją de­fi­nio­wa­ło. Cho­ciaż jej ży­cie skła­da­ło się z ty­się­cy roz­sy­pa­nych ele­men­tów, od­no­si­ła suk­ce­sy za­wo­do­we. One do­da­wa­ły jej skrzy­deł, po­zwa­la­ły choć na chwi­lę uwie­rzyć, że jest war­ta coś wię­cej niż jej trud­na hi­sto­ria. Do­ra­sta­ła z ogrom­nym pięt­nem. Każ­de­go dnia czu­ła na so­bie współ­czu­ją­ce spoj­rze­nia miesz­kań­ców Wą­se­wa. Spo­łecz­ność się po­dzie­li­ła: na tych, któ­rzy wo­le­li trzy­mać się od niej z da­le­ka, i na tych, któ­rzy szu­ka­li z nią kon­tak­tu, bo chcie­li do­wie­dzieć się cze­goś z pierw­szej ręki. Wie­dzia­ła, że wy­je­dzie z ro­dzin­nej wio­ski, jesz­cze za­nim skoń­czy­ła szko­łę śred­nią. Od­li­cza­ła. Naj­pierw lata, po­tem mie­sią­ce, w koń­cu dni. Wy­da­wa­ło jej się, że kie­dy w koń­cu opu­ści Wą­se­wo, zo­sta­wi prze­szłość da­le­ko za sobą. Nikt już nie bę­dzie pa­trzył na nią przez pry­zmat tego, co się sta­ło. Dla­te­go ucie­kła i tak rzad­ko wra­ca­ła. A mimo to pięt­no po­zo­sta­ło. Nie po­tra­fi­ła się go wy­zbyć. Wciąż mu­sia­ła udo­wad­niać so­bie i in­nym, że jest coś war­ta, że coś zna­czy, że jest po pro­stu do­brym czło­wie­kiem. Suk­ce­sy w pra­cy ją pod­bu­do­wy­wa­ły. Pra­co­wa­ła bar­dzo in­ten­syw­nie, cza­sem po­nad wła­sne moż­li­wo­ści.

Za­trzy­ma­ła się przed bra­mą wjaz­do­wą na osie­dle. Wciąż nie mo­gła się przy­zwy­cza­ić do my­śli, że miesz­ka w ta­kim miej­scu. Ze sta­rej, pod­upa­da­ją­cej cha­ty z prze­cie­ka­ją­cym da­chem, któ­ry dzia­dek ła­tał na wła­sną rękę, na luk­su­so­we, ka­me­ral­ne osie­dle. Na za­kup domu mo­gli so­bie po­zwo­lić tyl­ko naj­za­moż­niej­si. Ewen­tu­al­nie ci z naj­więk­szą zdol­no­ścią kre­dy­to­wą. Nie­wiel­ka osa­da na zbo­czu góry, za­pro­jek­to­wa­na i wy­bu­do­wa­na przez zna­ną biel­ską fir­mę de­we­lo­per­ską, przy­cią­ga­ła spoj­rze­nia wszyst­kich tych, któ­rzy prze­jeż­dża­li je­dyn­ką w dro­dze do pra­cy czy do po­bli­skich miej­sco­wo­ści – By­strej, Szczyr­ku i Żyw­ca. Czte­ry domy były już za­miesz­ka­ne, pią­ty ku­pił lo­kal­ny przed­się­bior­ca, któ­ry za­mie­rzał wy­naj­mo­wać nie­ru­cho­mość tu­ry­stom. Mag­da­le­na sły­sza­ła po­gło­ski o tym, że de­we­lo­per za­mie­rza roz­bu­do­wać Osie­dle Po­god­ne, ale mia­ła ci­chą na­dzie­ję, że skoń­czy się tyl­ko na pla­nach. Ce­ni­ła to miej­sce za spo­kój i swe­go ro­dza­ju ano­ni­mo­wość. Na osie­dlu miesz­ka­li bar­dzo za­pra­co­wa­ni lu­dzie, któ­rzy naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie mie­li cza­su na pod­trzy­my­wa­nie re­la­cji z są­sia­da­mi. Wie­dzia­ła, że to ir­ra­cjo­nal­ne, ale przez cały czas to­wa­rzy­szy­ła jej oba­wa, że zo­sta­nie roz­po­zna­na, że ktoś sko­ja­rzy jej twarz z tam­tą spra­wą. Po­win­na spać spo­koj­nie, od­le­głość czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów od ro­dzin­ne­go domu za­pew­nia­ła jej prze­cież ano­ni­mo­wość, jed­nak wciąż nie mo­gła prze­stać my­śleć o tym, że zbu­do­wa­ła swo­je ży­cie na kłam­stwie, a to się ni­g­dy do­brze nie koń­czy.

Przy­wo­ła­ła na twarz służ­bo­wy uśmiech na wi­dok ochro­nia­rza, któ­ry otwo­rzył jej bra­mę, i wje­cha­ła na osie­dle. Za­trzy­ma­ła się przed do­mem. Mimo że mie­li do dys­po­zy­cji dwa miej­sca par­kin­go­we w pod­ziem­nym ga­ra­żu, za­zwy­czaj zo­sta­wia­ła sa­mo­chód na pod­jeź­dzie. Piw­ni­ca, ga­raż, strych – nie zno­si­ła opusz­czo­nych miejsc.

Wy­sia­dła z auta i za­trzy­ma­ła wzrok na domu, któ­ry ku­pi­li wspól­nie z Mi­cha­łem. Wpraw­dzie mu­sie­li wziąć kre­dyt, ale więk­szą część za­pła­ci­li go­tów­ką. Mag­da­le­nie do­brze się żyło z tą świa­do­mo­ścią, że do­szła do tego wszyst­kie­go zu­peł­nie sama. Bez wspar­cia fi­nan­so­we­go ro­dzi­ny, bez moc­nych ple­ców i zna­jo­mo­ści. Od­nio­sła suk­ces, bo cięż­ko na nie­go za­pra­co­wa­ła. Ten dom był jego uko­ro­no­wa­niem. Mie­li być tu­taj z Mi­cha­łem ba­jecz­nie szczę­śli­wi. Bo prze­cież w tak luk­su­so­wych wnę­trzach, z tak pięk­ny­mi wi­do­ka­mi nie moż­na być smut­nym. Wszyst­kie pro­ble­my zo­sta­wia się za pro­giem ta­kich do­mów – na­praw­dę w to uwie­rzy­ła, tak jak i wie­rzy­ła w to, że te­raz bę­dzie już tyl­ko le­piej, kie­dy ucie­ka­ła z Wą­se­wa do Lu­bli­na, z Lu­bli­na do Kielc, z Kielc do Ra­do­mia, z Ra­do­mia do... W każ­dym z tych miejsc było jed­nak tak samo. W tym domu też nic się nie zmie­ni­ło. Ko­lej­na prze­pro­wadz­ka nie od­mie­ni­ła jej ży­cia jak za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdż­ki. Co­raz bar­dziej tra­ci­ła kon­tro­lę.

Od­wró­ci­ła się od domu i ru­szy­ła w stro­nę wyj­ścia z osie­dla. Po pra­cy mia­ła pod­je­chać jesz­cze na za­ku­py, ale uzna­ła, że dzień jest zbyt pięk­ny, aby spę­dzić go za kół­kiem. Po­sta­no­wi­ła więc, że pój­dzie do naj­bliż­sze­go mar­ke­tu spa­ce­rem. Nie było da­le­ko, może z ki­lo­metr, a ona mia­ła ku­pić tyl­ko kil­ka pod­sta­wo­wych pro­duk­tów. Spa­cer po­wi­nien jej do­brze zro­bić, prze­wie­trzy my­śli, za­sta­no­wi się nad tym, co od­po­wie­dzieć Mi­cha­ło­wi, kie­dy on po raz ko­lej­ny za­cznie wał­ko­wać ten sam te­mat. Dziec­ko.

Mag­da­le­na prze­wró­ci­ła ocza­mi na samo wspo­mnie­nie roz­mo­wy, któ­rą mąż za­czął po­przed­nie­go wie­czo­ru. Nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go to dziec­ko jest mu nie­zbęd­ne do ży­cia. Jak moż­na od­czu­wać tę­sk­no­tę za kimś, kogo nie ma i ni­g­dy nie było? Do­brze im się żyło w tej bez­dziet­nej rze­czy­wi­sto­ści, a przy­naj­mniej tak jej się wy­da­wa­ło. Re­ak­cja Mi­cha­ła su­ge­ro­wa­ła jed­nak coś od­mien­ne­go – że do­brze jest tyl­ko jej. Do­brze! Gdy­by wie­dział... W każ­dym ra­zie dzie­ci pso­cą, roz­ra­bia­ją. Są emo­cjo­nal­ne, a wia­do­mo, że zbyt­nia emo­cjo­nal­ność jest zła. Ona, Mag­da­le­na, jest tego naj­lep­szym przy­kła­dem. Nie ak­cep­to­wa­ła tego dziec­ka, któ­rym kie­dyś była. Jak więc mo­gła­by za­ak­cep­to­wać inne, na­wet swo­je? Dziec­ko sta­no­wi­ło­by za­gro­że­nie. Mu­sia­ła­by dać pra­wo tej emo­cjo­nal­no­ści rów­nież so­bie, jemu. Nie. To sta­now­czo zbyt wie­le by ją kosz­to­wa­ło.

We wczo­raj­szej kłót­ni wy­su­nę­ła naj­cięż­sze dzia­ła. Są­dzi­ła, że Mi­chał da jej spo­kój, przy­naj­mniej na ja­kiś czas, ale on, wbrew ocze­ki­wa­niom, jesz­cze bar­dziej się na­krę­cił. Krzy­czał strasz­ne rze­czy – że może to już naj­wyż­szy czas, aby po­szu­kać po­mo­cy. A ona nie chcia­ła szu­kać po­mo­cy, bo do­sko­na­le wie­dzia­ła, z cze­go wy­ni­ka jej stan. Mu­sia­ła­by się zmie­rzyć z praw­dą, ba­brać we wspo­mnie­niach. Nie po to tak da­le­ko ucie­kła przed prze­szło­ścią, aby te­raz do­bro­wol­nie za­pro­sić ją do swo­je­go ży­cia.

Nogi same po­nio­sły ją w kie­run­ku mar­ke­tu. Szła szyb­kim kro­kiem, od­dy­cha­jąc płyt­ko. Przez cały czas w my­ślach ana­li­zo­wa­ła wczo­raj­szą burz­li­wą wy­mia­nę zdań z mę­żem. Mia­ła na­dzie­ję, że zdą­żył ochło­nąć, bo nie mia­ła ocho­ty kon­ty­nu­ować tej kłót­ni. Chcia­ła miło spę­dzić czas, dla­te­go po­sta­no­wi­ła przy­go­to­wać dla nie­go ko­la­cję. Za­sta­na­wia­ła się, czym może go za­sko­czyć. We­szła do skle­pu i ro­zej­rza­ła się nie­pew­nie wo­kół. W koń­cu pa­dło na tar­tę ze szpi­na­kiem i ko­zim se­rem. Wy­gra­ła prak­tycz­ność – wszyst­kie skład­ni­ki były do­stęp­ne w nie­mal każ­dym mar­ke­cie. Była z sie­bie dum­na. Zro­bie­nie za­ku­pów na ko­la­cję może wy­da­wać się pro­stym za­da­niem, ale nie dla Mag­da­le­ny. Co­raz bar­dziej bała się wy­cho­dzić z domu, oba­wia­jąc się ko­lej­ne­go ata­ku. Ostat­nio do­pa­dło ją na po­czcie. Kie­dy po­czu­ła zna­jo­my ból w klat­ce pier­sio­wej, za­mar­ła. Wie­dzia­ła, co to ozna­cza – strach już daw­no prze­jął wła­dzę nad jej ży­ciem – a jed­nak nie po­tra­fi­ła przy­zwy­cza­ić się do tego uczu­cia pa­ni­ki. Za każ­dym ra­zem była pew­na, że umie­ra. Pró­bo­wa­ła prze­ko­nać samą sie­bie, że to nic ta­kie­go, że to tyl­ko ko­lej­ny atak, ale nie uda­wa­ło jej się. Wie­dzia­ła, że tym ra­zem jest ina­czej. Oczy­wi­ście kie­dy ob­ja­wy ustę­po­wa­ły, wy­zy­wa­ła się w my­ślach od naj­gor­szych wa­ria­tek, ale nie po­tra­fi­ła za­pa­no­wać nad lę­kiem, kie­dy się zbli­żał. Dla­te­go wła­śnie ogrom obo­wiąz­ków spa­dał na Mi­cha­ła. Ale tym ra­zem bę­dzie ina­czej – per­swa­do­wa­ła so­bie Mag­da­le­na. Po­ru­sza­ła się po mar­ke­cie nie­pew­nie. Nie umia­ła zlo­ka­li­zo­wać po­szcze­gól­nych pro­duk­tów. To Mi­chał zwy­kle ro­bił za­ku­py, on na pew­no by wie­dział, gdzie co jest.

Po­czu­ła, jak po jej kar­ku spły­wa­ją pierw­sze kro­ple potu. Mia­ła ocho­tę sta­nąć na środ­ku skle­pu i roz­pła­kać się jak mała dziew­czyn­ka. Po­ja­wi­ło się po­czu­cie nie­re­al­no­ści oto­cze­nia, a Mag­da­le­na wie­dzia­ła, że stąd już bar­dzo bli­sko do wy­stą­pie­nia ko­lej­nych ob­ja­wów. Prze­tar­ła spo­co­ną twarz i jęk­nę­ła w du­chu: Bła­gam, nie. Wie­dzia­ła, że nie ma dużo cza­su. Nic, co dzia­ło się wo­kół niej, nie no­si­ło choć­by śla­du re­al­no­ści. Sku­pi­ła się na od­dy­cha­niu. Tyl­ko tak mo­gła za­po­biec uczu­ciu umie­ra­nia, jak na wła­sne po­trze­by na­zy­wa­ła swo­je ata­ki. To nie za­wsze było sku­tecz­ne, ale mo­gła cho­ciaż spró­bo­wać.

Nie do­strze­ga­ła za­cie­ka­wio­nych spoj­rzeń, nie sły­sza­ła py­tań pra­cow­ni­cy skle­pu, któ­ra do­cie­ka­ła, czy wszyst­ko w po­rząd­ku. Za­mknę­ła oczy i wsłu­chi­wa­ła się w swój od­dech. Po­cząt­ko­wo trud­no jej było się na tym sku­pić, bo szum w uszach był nie do znie­sie­nia, ale w koń­cu po­czu­ła, że z tru­dem za­czy­na na­bie­rać po­wie­trza. Po­wo­li je wy­pu­ści­ła. Na­po­tka­ła na blo­ka­dę w gar­dle, ale na­par­ła moc­niej. Uda­ło się. Znów za­czerp­nę­ła od­dech i przy­trzy­ma­ła po­wie­trze w płu­cach. Była ura­to­wa­na, ale o żad­nych za­ku­pach nie mo­gło być mowy. Moc­niej ści­snę­ła to­reb­kę i wy­bie­gła ze skle­pu. Ktoś za nią wo­łał, ale nie mo­gła się te­raz za­trzy­mać, bo ry­zy­ko na­dal było zbyt duże. Do­pa­dła ław­ki przed mar­ke­tem i osu­nę­ła się na nią z ję­kiem. Wspo­mnie­nie pa­ni­ki, któ­ra znów nie­mal ode­bra­ła jej wła­dzę nad wła­snym cia­łem, było na­zbyt żywe. Nie wie­dzia­ła już, któ­re z tych uczuć jest sil­niej­sze – sam strach czy też lęk przed tym stra­chem.

Kosz­mar trwał od kil­ku­na­stu lat. Za­czął się w szko­le śred­niej. Już wcze­śniej za­uwa­ży­ła, że de­ner­wu­je się zwy­kły­mi spra­wa­mi bar­dziej niż inne dzie­ci z kla­sy. Bab­cia uspo­ka­ja­ła ją jed­nak, twier­dząc, iż w ich ro­dzi­nie dziew­czyn­ki za­wsze były bar­dzo uczu­cio­we.

– Two­ja mama też taka była. Moja pięk­na i mą­dra księż­nicz­ka. – Otar­ła łzę z oka. – A ty je­steś iden­tycz­na!

W li­ceum zo­rien­to­wa­ła się jed­nak, że to, co bab­cia tak ład­nie na­zwa­ła uczu­cio­wo­ścią, utrud­nia jej nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie. Aż w koń­cu przy­szedł pierw­szy atak, tuż przed te­stem z ca­łe­go se­me­stru z fi­zy­ki. Krzy­cza­ła, że umie­ra, bła­ga­ła dziad­ków o ra­tu­nek. Pa­trzy­li na nią z prze­ra­że­niem, nie wie­dząc, co się dzie­je, aż w koń­cu dzia­dek zła­pał za te­le­fon i za­dzwo­nił na po­go­to­wie. Za­nim erka przy­je­cha­ła, ob­ja­wy ustą­pi­ły, ale dla świę­te­go spo­ko­ju za­bra­no mło­dą pa­cjent­kę do szpi­ta­la. Le­ka­rze wzru­sza­li ra­mio­na­mi. Nic jej nie do­le­ga­ło. Mo­gła wró­cić do domu. I rze­czy­wi­ście, przez kil­ka mie­się­cy nic się nie dzia­ło, a Mag­da­le­na uwie­rzy­ła, że fak­tycz­nie jest zdro­wa. Po­tem po­ja­wił się ko­lej­ny atak i znów była pew­na, że umie­ra.

Tę­sk­ni­ła za cza­sa­mi, kie­dy ob­ja­wy po­ja­wia­ły się z je­dy­nie co kil­ka mie­się­cy. Od tam­tej pory bar­dzo się na­si­li­ły. Naj­gor­sze jed­nak było to, że ni­g­dy nie moż­na było prze­wi­dzieć, kie­dy i gdzie się po­wtó­rzą. W pra­cy, w domu, w sa­mo­cho­dzie, na spo­tka­niu, w skle­pie – Mag­da­le­na już ni­g­dzie nie była bez­piecz­na. Cza­sem zda­rza­ło się kil­ka ata­ków w ty­go­dniu, by­wa­ło też tak, że po­zor­ny spo­kój trwał przez dwa, trzy mie­sią­ce.

Wy­ję­ła te­le­fon z to­reb­ki i drżą­cy­mi pal­ca­mi wy­bra­ła nu­mer męża.

– Halo, Mi­chał... – wy­chry­pia­ła. – Mo­żesz po mnie przy­je­chać? Chcia­łam zro­bić za­ku­py, ale...

– Je­stem w pra­cy – od­parł ze znie­cier­pli­wie­niem. – Co się dzie­je?

– Przy­jedź, pro­szę. Po­trze­bu­ję cię.

W słu­chaw­ce roz­le­gło się wes­tchnie­nie. Już wie­dział, co się sta­ło. I był zmę­czo­ny. Nie tym, co się dzia­ło z jego żoną, a tym, że nie po­zwa­la­ła so­bie po­móc.

– Do­brze, już wy­cho­dzę. Gdzie je­steś?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki