Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fabryka Smoków - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 grudnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fabryka Smoków - ebook

W Pacjencie zero Joe Ledger i jego starannie dobrany oddział z Wojskowego Departamentu Nauki ocalili świat przed plagą zombie, zaraz jednak trafiają w sam środek jeszcze większego kryzysu.

Program inżynierii genetycznej posłużył do stworzenia najdoskonalszej maszyny do zabijania – żołnierzy hodowanych do walki, obdarzonych ogromną siłą, szybkością reakcji oraz całkowicie niewrażliwych na ból. Własny i cudzy.

Brzmi jak koszmar jak z powieści o doktorze Moreau. Joe i jego oddział wkrótce będą musieli stawić czoło wielkim korporacjom, które zainwestowały miliardy w projekt, a do tego przeciwnikom wyhodowanym, by ich zabić. Aż można zatęsknić za zombie…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66065-56-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

1.

Tydzień wcześniej

Otto Wirths był drugim największym zbrodniarzem w historii ludzkości. W porównaniu z nim Hitler, Stalin, Attyla, a nawet Aleksander Wielki byli amatorami, pozerami, którzy do pięt nie dorastali Ottonowi i liczbie jego ofiar.

Tylko jeden człowiek był gorszy.

Cyrus Jakoby.

Naprawdę się tak nie nazywał – w pewnym sensie w ogóle nie miał prawdziwego nazwiska. Podobnie jak Otto, Cyrus był dziwadłem. Podobnie jak Otto, Cyrus był potworem.

Jeszcze tydzień wcześniej o nich nie słyszałem. Właściwie nikt nie słyszał. Tydzień wcześniej nie znajdowali się na listach obserwowanych, nie poszukiwały ich władze żadnego kraju, ich imion nie przeklinał ani nie wypowiadał w gniewnych modłach żaden człowiek na planecie Ziemia.

Jednakże wspólnie uczynili więcej zła niż ktokolwiek inny. Wspólnie bez większego rozgłosu zamordowali dziesiątki milionów ludzi.

Dziesiątki milionów.

Wieczorem, kiedy siadali do kolacji, nie rozpamiętywali dawnych osiągnięć. Mistrz sportu nie rozpamiętuje eliminacji. Dla nich zawsze liczyło się to, co nadchodziło. Co miało wkrótce nadejść.

Tydzień wcześniej, siedem dni, zanim w ogóle o nich usłyszałem, Otto Wirths umieścił duży cyfrowy zegar na ścianie nad rozbudowaną stacją roboczą, przy której spędzali z Cyrusem całe dnie. Zegar ustawiono, by odliczał sekundy i minuty. Otto ustawił go na 10 080. Dziesięć tysięcy i osiemdziesiąt minut.

Sto sześćdziesiąt osiem godzin.

Siedem dni.

Tydzień.

Po naciśnięciu przycisku start Otto i Cyrus stuknęli się kieliszkami najdroższego szampana „Perrier-Jouët”, którego butelka kosztowała ponad sześć tysięcy dolarów.

Sączyli musujący trunek, uśmiechali się i patrzyli, jak mija pierwsze sześćdziesiąt sekund, a później drugie.

Zegar Wymierania zaczął tykać.

2.

Teraz

Kuliłem się w ciemności. Krwawiłem i miałem połamane kości. A może i coś nie po kolei w głowie.

Drzwi były zabarykadowane. Zostały mi trzy naboje. Trzy naboje i nóż.

Walenie w drzwi brzmiało jak grzmot. Wiedziałem, że nie wytrzymają.

Tamci dostaną się do środka.

Gdzieś wciąż tykał Zegar Wymierania. Jeśli nie opuszczę tego pomieszczenia do czasu, gdy zakończy odliczanie, zginie więcej ludzi niż w czasie Czarnej Śmierci i wszystkich innych pandemii razem wziętych.

Sądziłem, że uda mi się ich powstrzymać.

Musiałem ich powstrzymać. Poza mną nie było nikogo.

Nie moja wina, że zająłem się tym tak późno. Ścigali nas, mieszali nam w głowach i zwodzili na manowce, a kiedy zorientowaliśmy się, czemu mamy stawić czoło, czas prawie się skończył.

Próbowaliśmy. Przez ostatni tydzień pozostawiłem za sobą ślad trupów – od Denver, przez Kostarykę, po Bahamy. Niektóre z tych ciał należały do ludzi. Inne, cóż, do diabła, nie mam pojęcia, jak można by je określić.

Walenie stało się głośniejsze. Drzwi wyginały się do środka, podobnie jak zasuwa. Jeszcze kilka sekund i albo zamek, albo zawiasy się poddadzą. A wtedy tamci wpadną z wyciem do środka. I staną naprzeciwko mnie.

Byłem ranny. Krwawiłem.

Miałem trzy naboje i nóż.

Podniosłem się i stanąłem zwrócony twarzą do drzwi, w lewej ręce trzymałem pistolet, a w prawej nóż.

Uśmiechnąłem się.

Niech przyjdą.Rozdział pierwszy

Cmentarz Najświętszego Zbawiciela, Baltimore, Maryland,
sobota, 28 sierpnia, 8.04
Czas pozostały na Zegarze Wymierania:
99 godzin, 56 minut

– Detektyw Ledger? – Mężczyzna wyciągnął identyfikator. – NSA.

– Może pan to przeliterować?

Na jego twarzy przypominającej betonowy bloczek nie pojawił się nawet ślad uśmiechu. Dorównywał mi wzrostem i sylwetką, a trzy towarzyszące mu zbiry były jeszcze większe. Wszyscy mieli ciemne okulary na nosach i amerykańską flagę w klapie. Dlaczego takie rzeczy zawsze muszą się przytrafiać właśnie mnie?

– Chcielibyśmy, żeby nam pan towarzyszył – powiedział gość o płaskiej twarzy.

– Dlaczego?

Znajdowaliśmy się na parkingu Cmentarza Najświętszego Zbawiciela w Baltimore. W jednej ręce trzymałem bukiet żonkili, a w drugiej butelkę wody mineralnej. Koszulka drużyny baseballowej Orioles zasłaniała pistolet za paskiem dżinsów. Wcześniej, gdy odwiedzałem grób Helen, nie zabierałem broni, ale przez ostatnie kilka miesięcy dużo się zmieniło. Życie stało się o wiele bardziej skomplikowane i nie ruszałem się nigdzie nieuzbrojony. Nawet tutaj.

Drużyna Zbirów bez wątpienia miała broń. Trzech praworęcznych i jeden leworęczny. Niewielkie wybrzuszenia rysowały się nawet pod starannie skrojonymi garniturami. Leworęczny był największy z całej bandy, wyglądał jak łoś na sterydach, a jego nos sprawiał wrażenie, jakby oberwał po kilka razy z każdej strony. Gdyby doszło co do czego, on próbowałby mnie obezwładnić. Goście po obu jego stronach byli przystojniaczkami – trzymaliby się na dystans i wyciągnęli broń. W tej chwili stali w odległości około czerech metrów ode mnie, a sportowe płaszcze mieli rozpięte. Dobra robota.

– Chcielibyśmy, żeby nam pan towarzyszył – powtórzył Bloczek.

– Usłyszałem pana. I spytałem: „Dlaczego?”.

– Proszę, detektywie.

– Kapitanie Ledger. – Wypowiedziałem te słowa lodowatym tonem, choć nie przestawałem się uśmiechać.

Nie odpowiedział.

– Życzę miłego dnia – stwierdziłem i zacząłem się odwracać.

Gość obok Bloczka – ten z krzywym nosem – położył mi dłoń na ramieniu.

Zatrzymałem się i spojrzałem w dół na jego wielką dłoń, a później do góry na jego twarz. Nie odezwałem się, a on nie zdjął ręki. Było ich czterech, a ja jeden. Nos pewnie myślał, że to daje im dużą przewagę, a ponieważ goście z NSA są twardzi, pewnie miał rację. Z drugiej strony oni wierzą we własne przechwałki, a to się czasem potrafi zemścić. Nie wiedziałem, ile wiedzieli o mnie, ale jeśli ten błazen położył na mnie rękę, to pewnie nie wiedzieli dosyć. Postukałem żonkilami w jego nadgarstek.

– Mógłby pan?

Zdjął rękę, ale podszedł bliżej.

– Niech pan tego nie komplikuje.

– „Dlaczego?” nie jest skomplikowanym pytaniem – stwierdziłem.

Jego warga drgnęła w cieniu uśmiechu.

– Bezpieczeństwo narodowe.

– Bzdura. Sam jestem w bezpieczeństwie narodowym. Zwróćcie się do mnie odpowiednimi kanałami.

Bloczek dotknął ramienia Nosa i odsunął go na bok, a sam spojrzał mi w oczy.

– Dostaliśmy polecenie, by pana sprowadzić.

– Kto podpisał rozkaz?

– Detektywie.

– I znów to samo.

Bloczek sapnął przez nos.

– Kapitanie Ledger. – W jego słowach było tyle jadu, że mógłby przepalić pancerz okrętu wojennego.

– Jak się pan nazywa? – spytałem.

Tak szybko schował identyfikator, że nie zdążyłem przeczytać.

– Agent specjalny John Andrews – odpowiedział po chwili wahania.

– Wie pan co, Andrews, rozegramy to w następujący sposób. Ja pójdę tam i położę kwiaty na grobie mojej najstarszej i najbliższej przyjaciółki, kobiety, która koszmarnie w życiu cierpiała i umarła paskudną śmiercią. Zamierzam przez chwilę z nią posiedzieć i mam nadzieję, że macie dość klasy, by zapewnić mi odrobinę prywatności. Jeśli chcecie, obserwujcie mnie, ale nie siedźcie mi na głowie. Jeśli nadal tu będziecie, kiedy skończę, możemy znów spróbować z pytaniem „Dlaczego?”, a wtedy zdecyduję, czy pójdę z wami.

– Co to za bzdury? – warknął Nos.

Andrews popatrzył na mnie.

– Taki jest plan działania, Andrews. Może pan go przyjąć albo nie.

Mimo rozkazów i profesjonalnego chłodu był odrobinę wytrącony z równowagi. Sam fakt, że się zawahał, świadczył, że w tym wszystkim coś śmierdziało. Jeśli miałbym zgadywać, nie do końca wiedział, o co chodzi, i dlatego jeszcze nie spróbował podejścia siłowego. Byłem agentem federalnym, powiązanym z Bezpieczeństwem Krajowym – na ile mógł wiedzieć – a do tego wszystkiego ze stopniem wojskowym. Nie mógł mieć gwarancji, że jeśli popełni błąd, nie zaszkodzi to w jakiś sposób jego karierze. Patrzyłem mu w oczy, gdy zastanawiał się nad taktyką.

– Dziesięć minut – stwierdził w końcu.

Powinienem jedynie skinąć głową i pójść na grób Helen, ale fakt, że zaczepili mnie w tym właśnie miejscu, naprawdę mnie wnerwił.

– Wiecie co... – cofnąłem się, ale na twarzy wciąż miałem uśmiech – kiedy minie dziesięć minut, zacznijcie wstrzymywać oddech.

Mrugnąłem radośnie, a palec wskazujący ręki, w której trzymałem butelkę, wycelowałem w Nosa. Później odwróciłem się i ruszyłem między nagrobkami, czując na plecach gorąco ich spojrzeń jak celowniki laserowe.Rozdział drugi

Cmentarz Najświętszego Zbawiciela, Baltimore, Maryland,
sobota, 28 sierpnia, 8.06
Czas pozostały na Zegarze Wymierania:
99 godzin, 54 minuty

Grób Helen znajdował się na drugim końcu cmentarza, w jednej z nowszych części. Cały teren był płaski jak deska, ale krypty i większe pomniki zapewniały minimalną osłonę. Choć psy mnie widziały, mogłem sobie pozwolić na pewną swobodę, pod warunkiem zachowania ostrożności. Kątem oka widziałem, jak Nos i jeden z pozostałych gości – blondyn o urodzie surfera – idą drogą dojazdową, by zajść mnie z boku.

Uśmiechnąłem się. Ta czwórka razem mogła mieć szansę. W chwili gdy się rozdzielili, utracili całą przewagę poza obserwacją. Przy obecnej odległości mogłem doprowadzić do walki dwóch na jednego albo z Bloczkiem i jego wsparciem, albo z Nosem i Surferem. Taki stosunek sił mi odpowiadał.

Do grobu dotarłem na autopilocie. Przełożyłem kwiaty i butelkę z wodą do lewej ręki, a prawą wsunąłem do kieszeni. Ćwiczyłem ukradkowe szybkie wybieranie i teraz paznokciem kciuka wybrałem numer i trzycyfrowy kod sytuacji.

Przychodzenie tutaj zawsze bolało, ale rezygnacja z cotygodniowych odwiedzin bolała jeszcze bardziej. W ciągu dwóch lat od samobójstwa Helen zdarzyło mi się to może cztery razy. W tym raz przed tygodniem, bo właśnie przeprowadzałem nalot na laboratorium w Wirginii, gdzie para całkowicie ześwirowanych naukowców próbowała stworzyć nowy szczep wirusa SARS, przenoszony drogą powietrzną, a następnie sprzedać go terrorystom. Musieliśmy ich zniechęcić. Uznałem, że Helen by mi wybaczyła.

Kiedy położyłem kwiaty na jaskrawozielonej trawie na jej grobie, komórka zawibrowała mi w kieszeni.

– Wybacz mi, kochanie – szepnąłem, dotykając chłodnego nagrobka – ale muszę to wyjąć.

Wyciągnąłem telefon i ukląkłem, jakbym się modlił, by osłonić komórkę ciałem. Otworzyłem ją. Na wyświetlaczu nie było imienia, ale wiedziałem, że to mój szef.

– Ten ranek zapowiada się ciekawie. – „Ciekawie” było umówionym hasłem.

– Linia jest bezpieczna. Raport – polecił pan Church.

Pracowałem dla niego od prawie dwóch miesięcy i wciąż nie znałem jego prawdziwego nazwiska. Ludzie mówili o nim Diakon, pułkownik Niesamowity, Kościelny albo jeszcze inaczej, lecz kiedy się poznaliśmy, przedstawił się jako pan Church, więc tego nazwiska używałem. Oceniałem, że jest po sześćdziesiątce, ale nie było tego po nim widać. Moi chłopcy zakładali się, czy jest byłym rewolwerowcem z Delty, czy może szpiegiem CIA, który awansował do kierownictwa.

– Wnerwiliśmy ostatnio kogoś w Waszyngtonie?

– Dziś rano jeszcze nie. A czemu pan pyta?

– Jestem na cmentarzu. Paru sztywniaków z NSA poprosiło mnie, żebym im towarzyszył, twierdząc, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego, ale odpowiadali wymijająco, kiedy próbowałem się dowiedzieć, o co chodzi.

– Jakieś nazwiska?

– Tylko jedno. John Andrews. – Opisałem jego i pozostałych. – Nie machają nakazami, ale wyraźnie widać, że to nie prośba.

– Muszę zadzwonić w parę miejsc. Niech pan nic nie robi do chwili, aż oddzwonię.

– Te zbiry na mnie czekają.

– Przeszkadza to panu?

– Nie bardzo.

– Mnie też nie.

Rozłączył się. Uśmiechnąłem się do ważek, które unosiły się nad nagrobkiem Helen, i pozwoliłem, by minęło kilka minut. Wewnątrz się gotowałem. O co w tym wszystkim chodzi? Choć wiedziałem, że nie zrobiłem nic aż tak złego, by zasłużyć na takie traktowanie, w środku wciąż czułem się winien. To dziwne, bo nie myślałem, że obecność glin tak wpływa na inne gliny.

Jak na razie nic nie miało sensu. Zamknąłem ostatnią misję i nie miałem nic nowego w kolejce, a ostatni raz otarłem się o NSA przed miesiącem, ale tamto zadanie skończyło się ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych. Żadnych nadepniętych odcisków ani urażonych uczuć. Dlaczego więc chcieli mnie zwinąć?

Mój licznik niepokoju podskoczył o parę punktów, kiedy zobaczyłem, jak przez bramę przejeżdżają dwa rządowe fordy crown victoria i parkują po obu stronach mojego jeepa explorera. Wysiedli z nich czterej kolejni agenci NSA i szybko zajęli stanowiska przy oczywistych drogach wyjścia. Cztery wyjścia, cztery dwuosobowe drużyny. Bloczek stał przy samochodach, a Nos i kolejny agent między moim samochodem a wyjazdem.

– A niech to.

Komórka zawibrowała, a ja odebrałem.

– Niech pan mnie posłucha. Najwyraźniej nadepnęliśmy na odcisk komuś w Waszyngtonie i sytuacja się skomplikowała. Jak pan wie, prezydent przechodzi operację wszczepienia bypassów, a do czasu jej zakończenia oficjalnie rządzi wiceprezydent. Wice nigdy nie lubił WDN i mówił to głośno. Wygląda na to, że próbuje go rozwiązać.

– Na jakiej podstawie?

– Jakimś sposobem przekonał prokuratora generalnego, że szantażowałem prezydenta, by dał WDN niespotykane uprawnienia i swobodę działania.

– Ale to w pewnym sensie prawda.

– W bardzo dużym uproszczeniu, w każdym razie NSA może zgodnie z prawem aresztować cały personel WDN, zająć wszystkie obiekty i tak dalej.

– Czy on może to zrobić?

– Tak. Pełni obowiązki głównodowodzącego. Choć kiedy prezydent się obudzi i znów obejmie władzę, wice pewnie będzie miał kłopoty z tego powodu, ale to dopiero za kilka godzin, a wice może w tym czasie narobić dużo szkód. Cioteczka Sallie mówi, że dwa śmigłowce NSA wylądowały na Floyd Bennett Field. Ci mają nakazy.

Cioteczka Sallie była zastępczynią Churcha i dowódcą Hangaru, kwatery głównej WDN na Brooklynie. Nie miałem okazji jej poznać, ale wśród personelu WDN krążyły najdziwniejsze pogłoski na jej temat.

– Wice nie ma dużo czasu – stwierdził Church. – Musimy go powstrzymać do chwili, kiedy prezydent odzyska władzę. Ja mogę opóźnić działania prokuratora generalnego.

Prawie się roześmiałem.

– Tu chodzi o MindReadera, prawda?

– Najpewniej.

MindReader był systemem komputerowym, który Church albo stworzył, albo zamówił – wciąż nie wiedziałem, która wersja jest prawdziwa – a który mógł obejść wszelkie zabezpieczenia i dotrzeć do każdego twardego dysku, dopóki istniało jakiekolwiek łącze, przewodowe lub bezprzewodowe, i wydostać się z niego bez pozostawiania śladów. O ile wiedziałem, na całym świecie nie było niczego podobnego, i uważam, że wszyscy powinniśmy być za to wdzięczni – to MindReader sprawiał, że WDN pozostawał o krok przed głównymi siatkami terrorystów. Moja przyjaciółka major Grace Courtland zwierzyła mi się z podejrzenia, że to dzięki MindReaderowi Church miał wystarczająco silną pozycję, by prezydent i inni urzędnicy rządowi nie stali mu nad głową. Skuteczność WDN zależała od swobody działania, bo dzięki niej unikaliśmy biurokracji, która tak spowolniła Bezpieczeństwo Krajowe.

MindReader był bardzo niebezpiecznym narzędziem z wielu różnych powodów, a wszyscy mogliśmy jedynie mieć nadzieję, że Church jest człowiekiem dość dalekowzrocznym i prawym, by używać go jedynie we właściwych celach. Gdyby wice przejął kontrolę nad systemem, bylibyśmy ugotowani. Poza tym Church nie oddałby MindReadera w cudze ręce. Nie wierzył w szlachetniejsze pobudki polityków. Rozsądnie.

– Major Courtland mówi, że trzy nieoznaczone humvee zaparkowały przed Magazynem – stwierdził Church.

– Jaki plan ma wice?

– Nie wiem. Wątpię, by nawet jako pełniący obowiązki prezydenta zaryzykował użycie siły, by nas powstrzymać. To daje nam trochę pola manewru.

– Ale dlaczego chce mnie? Nie mam dostępu do MindReadera, o ile osobiście mnie pan do niego nie zaloguje.

– On tego nie wie. Oddziały NSA otoczyły cztery pozostałe biura WDN i dowódców oddziałów. Szykują obławę. Ale cokolwiek robią, musi być bezkrwawe, i dlatego pewnie agent Andrews dał panu kilka minut z panią Ryan.

– Może, ale wezwał wsparcie. Właśnie wjechały dwa kolejne samochody. Dużo Indian, tylko jeden kowboj.

– Uda się panu wydostać?

– Zależy, jak będę mógł się do tego zabrać.

– Niech się pan nie da pojmać, kapitanie, albo zniknie pan w systemie. Minie pół roku, zanim pana znajdę, a wtedy już na nic mi się pan nie przyda.

– Aż czuję tę miłość – mruknąłem, ale on mnie zignorował.

– Sytuacja jest delikatna – ostrzegł mnie Church. – Jeśli ktoś naciśnie na spust, wykorzystają to, by zlikwidować WDN.

– Może będę musiał poszczerbić paru z tych chłopców.

– Z tym mogę żyć.

Rozłączył się.

Kiedy chowałem telefon do kieszeni, kątem oka zobaczyłem ruch. Moje dziesięć minut minęło. Andrews i jego Drużyna Zbirów się zbliżali.

Ci goście nie powinni tu przychodzić. Nie tutaj.

– W porządku – powiedziałem. – Zatańczmy.Rozdział trzeci

Deck, na południowy zachód od Gila Bend, Arizona,
sobota, 28 sierpnia, 8.07
Czas pozostały na Zegarze Wymierania:
99 godzin, 53 minuty

Szaleństwo to miła odmiana. A jego świadomość wyzwala.

Cyrus Jakoby od lat znał tę swobodę i zadowolenie. Traktował je jak narzędzie, które wykorzystywał tak często, jakby było bronią. Z jego punktu widzenia nie stanowiło w najmniejszym stopniu ograniczenia. Nie wtedy, gdy jest się świadomym kształtu i zasięgu osobistego szaleństwa, a Cyrus znał każdy centymetr i gram swojego.

– Wygodnie panu, panie Cyrusie?

Obok stał jego wieloletni pomocnik i towarzysz, Otto Wirths, chudy mężczyzna ubrany w białą liberię. Jego oczy miały odcień błota, a usta i lewe nozdrze przecinała blizna po ranie zadanej nożem. Wypowiadał się z mocnym niemieckim akcentem, a jego ciało kojarzyło się z patyczakiem. On jeden wciąż mógł się zwracać do Cyrusa, używając jego prawdziwego imienia – a w każdym razie imienia, które stało się prawdziwe dla nich obu.

– Jak najbardziej, Otto – mruknął Cyrus.

– Dziękuję.

Cyrus oparł się o ścianę ozdobnych poduszek zdobionych jaskrawym haftem przedstawiającym różnorodne mitologiczne zwierzęta. Na kolanach trzymał tacę z lunchem, na której błyszczały srebrne sztućce i rżnięte szkło. Cyrus nie jadał śniadań – jajka we wszelkiej postaci uważał za obrzydliwe – i nie wstawał przed trzynastą. Cały harmonogram pracy, czasu wolnego i snu w Decku odzwierciedlał ten fakt, a Cyrusa radowała świadomość, że może zmienić cały wzorzec życia, by dostosować je do swojego punktu widzenia. Kiedy poprawiał się na łóżku, Otto przeszedł przez sypialnię i położył świeże kwiaty przed dużym olejnym portretem samicy rezusa, której przed laty nadali imię Gretel. We wszystkich pozostałych pomieszczeniach obiektu znajdowały się wysokiej jakości wydruki obrazu, podobnie jak w każdym pomieszczeniu Ula – ich tajnej fabryki w Kostaryce. Cyrus niemalże oddawał cześć zwierzęciu i często powtarzał, że zawdzięcza mu więcej niż jakiejkolwiek istocie ludzkiej, którą poznał w życiu. To dzięki temu rezusowi ich kampania przeciwko czarnym i homoseksualistom okazała się ogromnym sukcesem, a liczbą ofiar śmiertelnych przewyższyła drugą wojnę światową. Otto w pełni się zgadzał, choć osobiście sądził, że wieszanie wydruków było niejaką przesadą.

Na stoliku pod obrazem spoczywało duże podświetlone pleksiglasowe pudełko, otoczone niemal równie wielkim szacunkiem, jak obraz. W jego wnętrzu kłębiło się stado jętek. Przez rurki do środka wpadało powietrze o stałej temperaturze. Malutkie owady były pierwszym prawdziwym sukcesem Cyrusa i Ottona. Tamten zespół w Instytucie Badań nad Komórkami Macierzystymi w Edynburgu wciąż chełpił się odkryciem tak zwanego genu nadrzędnego nieśmiertelności w mysim DNA, choć nie mieli pojęcia, jak wykorzystać jego potencjał. Otton i Cyrus – wraz z grupą współpracowników, którzy niestety już nie żyli – rozwiązali tę zagadkę przed czterdziestu laty. I znaleźli odpowiedź w skromnej jętce.

– Co dziś mamy w planach?

Otto zwinnie strzepnął serwetkę z irlandzkiego lnu i założył ją za dekolt zapinanej na guziki piżamy Cyrusa.

– Wbrew pańskiej rekomendacji pan Sunderland pozwolił, by Bliźnięta przekonały go do próby przejęcia systemu komputerowego MindReader. Najwyraźniej wydaje im się, że wyrosły z Pangei.

Cyrus machnął lekceważąco ręką.

– Przejąć go? Nonsens. Nie będzie działał.

– Oczywiście, że nie.

– Sunderland powinien o tym wiedzieć.

– Wie – mruknął Otto. – Ale jest chciwy, a chciwość sprawia, że nawet bystrzy ludzie robią głupie rzeczy. Sądzę jednak, że ma gotowego kozła ofiarnego na wypadek, gdyby mu się nie powiodło. Jak się pewnie stanie. Jego to nie dotknie i nie dotknie nas.

– Może zaszkodzić Bliźniętom.

Otto się uśmiechnął.

– Wyhodował je pan, by były zaradne.

– Hm. Co jeszcze mamy?

– Przeprowadziliśmy udane próby w Nigerii, Zimbabwe, Beninie i Kenii, jeśli zaś chodzi o nasze terytorium, próby w Luizjanie powinny wkrótce przynieść wymierne efekty.

– Nie za szybko. Nie chcemy, żeby CDC...

Otto cmoknął.

– Będą wyłączeni z gry na długo, nim to do nich dotrze. I nie będą zdolni czegokolwiek zrobić, kiedy nasi rosyjscy przyjaciele zniszczą ich system.

– Rosjanie. – Cyrus pociągnął nosem. – Nie wiem, czemu darzysz tych tępaków taką sympatią.

– Sympatią? – Otto się uśmiechnął. – Użyłbym innego słowa, panie Cyrusie, ale musi pan przyznać, że są entuzjastyczni.

– Odrobinę za bardzo entuzjastyczni, jak na mój gust. Kiedyś byłeś wyjątkowo subtelny, Otto. Wykorzystywanie czerwonej mafii jest... Nie wiem. – Machnął ręką. – Takie stereotypowe. I oni nie są „nami”.

– Stać nas na nich, a jeśli zostaną wyeliminowani, co z tego? Nie stracimy przyjaciół. I czy ktoś w ogóle wpadłby na pomysł, że to właśnie my korzystamy z usług zbirów z byłego Specnazu? Nawet jeśli Rosjanie będą działać bardzo niezgrabnie, nikt nie spojrzy w naszą stronę. A w każdym razie nie do chwili, gdy będzie już za późno.

Cyrus zrobił nadąsaną minę.

– Żałuję, że nie mamy paru Berserków. To jedyny przypadek, kiedy muszę przyznać, że Bliźnięta poradziły sobie lepiej od nas.

– Może. Moje źródła twierdzą, że mają pewne problemy behawioralne z Berserkami. – Otto spojrzał na zegarek. – Kupcy z Północnej Korei wyjeżdżają i chcą się pożegnać.

Cyrus pokręcił głową.

– Nie, to nudne. Wyślij jednego z moich dublerów. Poślij Mila, on jest dobrze wychowany.

Otto ułożył sztućce.

– Zastrzelił pan Mila przed dwoma tygodniami.

– Naprawdę? Dlaczego?

– To był wtorek.

– Ach tak.

Cyrus sądził, że wtorek jest najnudniejszym i najmniej użytecznym dniem tygodnia, i próbował ożywić ten najgorszy moment każdego tygodnia odrobiną pikanterii.

– Szkoda Mila. – Cyrus przyjął kubek herbaty. – Był dobry.

– Owszem. Ale było, minęło, panie Cyrusie – mruknął Otto. – Poślemy Kimballa.

– Jesteś pewien, że jeszcze go nie zabiłem?

– Jeszcze nie.

Cyrus spojrzał na niego z ukosa, ale Otto jedynie mrugnął do swojego pana. Nie uśmiechnął się jednak.

– Może w przyszły wtorek powinienem zabić ciebie.

– A kiedy skończy mi pan grozić, poszukam sobie schowka na szczotki, żeby się ukryć.

– Co jeszcze mamy dziś w planach?

– Najnowsza partia Nowych Ludzi została wysłana do Ula. Carteret i pozostali teraz ich warunkują. Mamy zamówienie na sześćdziesiąt kobiet i dwustu mężczyzn. Obecna partia wystarczy, by je zrealizować, ale jeśli dostaniemy większe zamówienia, których się pan spodziewa, będziemy musieli zwiększyć produkcję o dwadzieścia procent.

– Zrób to. A skoro mowa o Nowych Ludziach, czy ten idiota van der Meer próbował targować się o cenę jednostkową?

– Próbował.

– I?

– To nie jest rynek kupującego.

Cyrus z zadowoleniem pokiwał głową. Już przeznaczył część pieniędzy na nową linię badań. Coś, co rozważał przez te długie godziny w basenie do deprywacji sensorycznej. Zawsze najlepiej mu się myślało w tym miejscu, gdzie czuł się połączony z całym wszechświatem, gdzie mógł otworzyć każdą komnatę swojego nieskończonego umysłu. Uniósł ciężką pokrywę znad talerza i przyjrzał się posiłkowi. Cztery plastry białego mięsa z piersi rozłożone jak karty do gry, w gęstym kremowym sosie. Nie rozpoznawał struktury mięsa, choć warzywa były znajomymi egzotykami – małe ziemniaczki, całe główki karłowatych brokułów i hybryda szpinaku z marchwią. Otto wziął od niego pokrywę.

– Coś nowego? – spytał Cyrus.

– Właściwie starego.

– Ach tak?

– Pierś dodo w kremowym sosie z białym winem.

Cyrus klasnął w dłonie jak dziecko.

– Cudownie! – Sięgnął po widelec, ale się zawahał. – Próbowałeś?

– Oczywiście.

– I?

– Nie smakuje jak kurczak.

Cyrus roześmiał się.

Otto zacisnął wargi.

– Nieco bardziej przypomina dziczyznę. Trochę jak bielik amerykański, ale mniej żylaste.

Cyrus podniósł nóż i widelec.

– Nie chciałbym popsuć panu apetytu, sir – dodał Otto – ale muszę przypomnieć, że Bliźnięta są w drodze. Niemal z całą pewnością chcą omówić kwestię Berserków. – Cyrus zaczął protestować, ale Otto uniósł uspokajająco dłoń. – Proszę się nie martwić, podjęliśmy zwyczajowe środki ostrożności. Zobaczą i usłyszą dokładnie to, co spodziewają się zobaczyć i usłyszeć.

Cyrus odkroił kawałek mięsa dodo i przeżuł je z namysłem. Otto czekał cierpliwie.

– Chcę, żeby w trakcie rozmów prowadzono skanowanie termiczne.

– Już się tym zajęliśmy. Sprawdzono czujniki wszystkich krzeseł w prywatnym ogrodzie. Jeśli dodamy do tego nowe czujniki gęstości pary wodnej, doktor sądzi, że odczyty będą wiarygodne w zakresie od siedemdziesięciu do siedemdziesięciu trzech procent. Jeśli będą kłamać, najpewniej się tego dowiemy.

– Ta dwójka jest bystra – ostrzegł Cyrus.

– Muszą być. – Otto się uśmiechnął. – I nie, sir, to wbrew pozorom nie jest aż tak służalcze, jak zabrzmiało. W rzeczywistości darzę Bliźnięta sporym szacunkiem.

– Do pewnego stopnia – poprawił go Cyrus.

– Do pewnego stopnia – zgodził się Otto.

– Moi młodzi bogowie. – Cyrus przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń, a na jego wargach pojawił się słaby uśmiech. Zamrugał i spojrzał na Ottona. – A co z KIMami?

– Jeden Szesnaście i Jeden Czterdzieści Cztery dobrze się rozwijają. Dziś przechodzą czwartą serię badań psychologicznych, a jeśli rezultaty nam się spodobają, możemy włączyć ich do Rodziny. Dziewięćdziesiąt Pięć ma wysokie oceny na zajęciach z chirurgii i chyba mu się to spodobało. Cecha rodzinna. Większość pozostałych się rozwija.

– Upewnij się, że nie będą widoczni. Nie chcę, żeby Hekate albo Parys ich zobaczyli.

Otto pokiwał głową.

– Jak mówiłem, zobaczą tylko to, co chcemy, żeby zobaczyli. Jedynym dzieckiem, które Bliźnięta zobaczyły... i które kiedykolwiek zobaczą, jest Osiemdziesiąt Dwa, a on nadal jest w Ulu.

Cyrus zawahał się.

– Co z Osiemdziesiąt Dwa? – A kiedy Otto nie odpowiedział, mówił dalej: – Wciąż wiążę z nim nadzieje. Czuję z nim większe pokrewieństwo niż z pozostałymi.

– Wiem, ale widział pan wyniki jego badań psychologicznych, panie Cyrusie. Wie pan, co mówią o nim lekarze.

– Co? Że nie można mu zaufać? Że jest wypaczony? Do diabła, ja w to nie wierzę – warknął Cyrus z nagłą złością w głosie. – Lekarze się mylą!

Jego służący założył ręce na piersi i oparł się o wezgłowie.

– To już trzecia grupa lekarzy, która doszła do dokładnie takich samych błędnych wniosków. Jak bardzo jest to prawdopodobne?

Cyrus odwrócił głowę i wpatrzył się w dziesiątki bukietów stojących wzdłuż jednej ze ścian. Jego pierś uniosła się i opadała, kilka razy zaczynał mówić, ale w końcu nie wypowiedział swoich myśli. To była stara kłótnia, coś, z czym zmagali się we dwóch od prawie trzech lat. Wściekłość Cyrusa, gdy poznał wyniki Osiemdziesiąt Dwa, była ogromna, niszczycielska. Cała poprzednia szóstka lekarzy została stracona. Cyrus zrobił to własnoręcznie, udusił ich strunami wiolonczeli, które wyrwał z instrumentu należącego do Osiemdziesiąt Dwa.

– Niech znów przeprowadzą testy – powiedział cichym głosem, który nie pozostawiał miejsca na dyskusję. – Niech znów przeprowadzą każdy jebany test.

– Już wydałem takie polecenie. Posłałem nowy zespół specjalistów do Ula, a oni przeprowadzą je ponownie. Ile razy będzie trzeba.

Cyrus spojrzał na niego, po czym znów się odwrócił.

– Ach tak, to powinno pana ucieszyć. – Otto zręcznie zmienił temat. – Ten nowy Hindus, Bannerjee, rozwiązał problem erozji gazowej w czujnikach-meduzach. Wpompujemy kilkanaście do odrzutowca Bliźniąt, kiedy będą tankować.

Cyrus uśmiechnął się i znów odwrócił. Odkroił kawałek mięsa i wrócił do posiłku.

– Daj Bannerjee premię. Nie. Zaczekaj, aż będziemy pewni, że uda nam się wytropić Bliźnięta do miejsca, w którym ukrywają się przede mną. Jeśli znajdziemy Fabrykę Smoków, Bannerjee dostanie jako premię podwójną pensję, jako dodatek do ustalonej wypłaty.

– To bardzo szczodre, sir.

– I powiedz mu, że patent na ten laminat, który wymyślił do czujników, należy do niego, choć doceniłbym piętnaście procent jako dziesięcinę.

– „Dziesięcinę”?

– Nazwij to, jak chcesz. Łapówka, cokolwiek.

– Doktor Bannerjee bez wątpienia z radością odda panu dwadzieścia procent.

– Na starość robisz się chciwy, Otto.

Niemiec złożył mu ukłon.

– Uczyłem się tego u stóp wielkiego mistrza.

Cyrus śmiał się, aż się zadławił, a później, gdy już wykrztusił kawałek brokuła, zaśmiał się znowu. Otto włączył telewizor, ustawił podzielony ekran na BBC World News i CNN, a dołem bezustannie pełzały ceny akcji na rynkach nowych technologii i biotechnologii. Poprawił poduszki wokół Cyrusa, ułożył kwiaty w dwudziestu siedmiu wazonach wokół pokoju i upewnił się, że pistolet przy łóżku nie jest naładowany. Lepiej nie ryzykować.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: