Północ - Merethe Lindstrøm - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Północ ebook i audiobook

Merethe Lindstrøm

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdzieś na wschodzie rozpętała się wojna. To nie tylko koniec życia dla setek tysięcy, ale i koniec świata dla milionów.

Masy wygnanych ze swych domów ludzi zmuszane są do marszów bez celu, wśród nich bezimienny chłopak o zniekształconych plecach, któremu udaje się uciec. Rusza w drogę na północ, by odnaleźć spokój. Przeżyć. Towarzyszy mu głód. I pies.

Północ to postapokaliptyczny majstersztyk. Przejmująca powieść, która jednak nie pozostawia czytelnika bez nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 36 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Aleksander Orsztynowicz-Czyż

Oceny
3,3 (25 ocen)
4
6
9
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Niepokojąca opowieść drogi.
30
Dapikus

Z braku laku…

bezbarwna i nudna
00
Alba123

Dobrze spędzony czas

polecam
00
wojtekwrona

Z braku laku…

ale nuda
02

Popularność




Merethe Lindstrøm

Północ

Z norweskiego przełożyła Katarzyna Tunkiel

Mirze

Chłopak siedział na drzewie.

Zauważyłem go, bo spojrzałem w górę, nie w dół, czasem potykam się, gdy idę, drzewa szepczą albo machają do światła w górze, zapominam się rozglądać. Chłopak na drzewie był jedynie twarzą, na resztę składał się nierówny pejzaż, jakieś łachmany, para butów i kości obciągnięte skórą. Pod drzewem ciągnęła się droga, tak samo pusta jak pola i krawędź wzgórza.

Nikt nie wie, co tam robił. I nikogo to nie obchodzi. Ja też jestem tylko częściami siebie, samymi oczami, uszami i nogami, albo i nawet nie tym, wszystko jest drogą. Idę i idę, na północ, wzdłuż pól, ścieżkami w lesie, szerokimi szutrowymi drogami, po których biegłby przede mną pies, gdyby mógł. Zima została wyżęta z tej okolicy jak z brudnej, zużytej szmaty. Od wielu dni niczego nie widać, psa też nie. Tylko ten chłopak na drzewie. Nie odpowiedział, gdy zawołałem, siedział tylko i się gapił. Drzewo było szare, jakby pokryte własnym popiołem, ziąb wygryzł większość kory, tylko na co większych gałęziach ostały się pojedyncze, odłażące płaty. Chłopak mocniej ścisnął pień, nie chciał zejść, udawał, że się rozgląda. Powinien rozumieć, że głupio tak mieszkać na drzewie, gdzie widzi go cała dolina. Powinien raczej chować się przy ziemi, bo wciąż jeszcze zjawiają się samoloty, ostre sylwetki na tle nieba, o tłustych brzuchach i pełnych jelitach opróżnianych na zbocze wzgórza. Przez zimowe miesiące powywracali drzewa, całe zbocze jest popękane, pełne wyrw po trafieniach.

Pogrzebałem nogą w ziemi, zrobiłem kilka kroków, krzyknąłem, że mogę dać mu jedzenie, a gdyby zapytał, mogłem powiedzieć prawdę – trochę korzeni, piętkę. Ale chłopak pewnie nie był głodny. W końcu znudziła mi się ta milcząca morda wśród gałęzi, odlałem się na pień, zobaczyłem, że spłynęło. To, co ze mnie wychodzi, nie przypomina już sików, tylko gęstą żywicę albo ropę w oczodołach psa, który zresztą pewnie już przepadł. Drzewo miało usta, ciemną dziurę wielkości mojej pięści, do której trochę wleciało. Odnalazłem drogę, jej rytm, dalej powlokłem za sobą nogi. Odwróciłem się i spostrzegłem, że zszedł, pochylił się nad piętką, którą tam zostawiłem. A później był już za mną, ilekroć się odwracałem. Człapał za mną. Tak samo często robił pies, ta sama zaświerzbiona morda.

Przez pierwsze dni, kiedy szedłem na północ, zwracałem uwagę na znaki przy drodze, a to gęsty mech na pniaku, a to przewrócony słup ogrodzenia czy ptasią padlinę, upuszczałem za sobą na ziemię kamyczki, żeby pamiętać, skąd przyszedłem, jak dzieci w bajkach, żeby nie zgubić się w głębokim lesie. Każdego dnia wkładałem do kieszeni patyczek, ale nigdy się nie zgadzało, dni zlewały się ze sobą, nie dało się ich rozdzielić, wiele szarych i ciężkich jak noc, niektóre noce zaś nie pozwalały mi zasnąć, rozżarzone własnym światłem. Wcześniej, kiedy z innymi więźniami z obozu musiałem brać udział w długich marszach, noc i dzień też nie różniły się od siebie, pamiętam jednak jedną kobietę, dotarła do szeregu, w którym szedłem, miała chustkę na białych włosach, błękitny fartuch i wielkie kosze na obu ramionach, uśmiechała się i kiwała głową do każdego i do nikogo, szła tak szybko, że prędko wysunęła się na czoło, wesoła, jakbyśmy wybierali się na wycieczkę do lasu. Dzień się przejaśnił, strażnicy wołali do niej zadowoleni, gwizdali, nagle w dobrym nastroju, my też wyprostowaliśmy się, żeby dotrzymać jej kroku, na kilka minut zapomnieliśmy, kim jesteśmy, że osuwaliśmy się na tę ziemię, kładliśmy się jak krowie placki, byłem pewien, że czuję zapach świeżego chleba, kiełbasy i sera; z okna, koło którego przemaszerowaliśmy, doleciał aromat jakby kawy. Na bębnie w oddali odegrano jakąś pieśń, żeby – takie można było odnieść wrażenie – nadać nam odpowiedni rytm, nam i naszym żałosnym stopom, tak w każdym razie pomyślałem później. Ale my oczywiście nie wybieraliśmy się do lasu, kobieta szła wciąż dalej przed siebie. Nie mam pojęcia, gdzie się podziała, ten jej fartuch, dwa kosze i zapach jedzenia, obojętnie, jak bardzo się wysilaliśmy, nie umieliśmy dotrzymać jej kroku.

Tylko idzie i idzie, cały czas trzy kroki za mną. Nigdy nie jestem pewien, czy chłopak tam będzie, gdy się odwrócę, słuch mi się pogorszył po tym, jak strażnik przywalił mi pięścią w prawe ucho, nigdy nie zapomnę jego twarzy, krzyczałem i wyłem, zataczając się, i słyszałem piękny, cichy dźwięk w przewodzie słuchowym, wciśnięty klawisz akordeonu. Chłopak zawsze idzie stroną drogi bez dźwięku. Nie jest taki mały, jak myślałem, ale też żaden olbrzym, chuchro takie, jak byłoby trzeba, mógłbym powalić go na ziemię. Zafajdany podkoszulek ma naciągnięty na uda, jeżyk na ogolonej głowie lśni jak stal, kiedy zaświeci słońce, a czernieje, kiedy chowamy się przed deszczem pod krzakiem. Wtedy na mnie zerka. Wiem, czym teraz jestem, gdybym minął okna opuszczonego domu, też nie rozpoznałbym tej zjawy, muszę zatrzymać się i spojrzeć. Ramiona wychudzonej kozy, kościste palce starucha. Zaledwie kilka dni temu miałem urodziny, tutaj, na drodze. Siedemnaste, to było tego samego dnia, kiedy znalazłem chłopaka.

Nie wiem, w jakim jest wieku, jak teraz pomyślę, to też wygląda jak szkielet, ma może kilka lat mniej ode mnie, powinienem być młodszy, niż jestem, młodość gdzieś we mnie lśni, ale nie w moich kończynach, nie w myślach. Chłopak śpi z kamieniem w ustach, chyba jest głodny, mówię mu, żeby nie trzymał kamienia w ustach, jak śpi. Możesz się udławić. Marszczy czoło, kiedy myśli, to nic takiego, mówi, że nie śpi twardo. Chuda gęba połyka ten kamień jak szary język. Wkrótce będziemy tam, gdzie wszystko zamyka się i rośnie gęściej, lubię las, który coś obejmuje, drzewa strzegą wnętrza, jest też cicho. Zresztą chłopak niewiele mówi, oszczędza struny głosowe. Ja jednak widziałem ludzi, którzy tracili głos, nie mówiąc ani słowa. Jest zaschnięty, chudy, rankiem, gdy się obudzę, na pewno odkryję, że w nocy się zasuszył, że porwał go wiatr albo że nieświadomie wciągnąłem go nosem, odkłada się we mnie jak kurz na drodze. Wtedy już się go nie pozbędę. Chłopak już zawsze będzie drapał mnie w tchawicę, gdy będę oddychał. Budzę się jednak, a on wciąż tutaj jest.

Może chłopak pochodzi z którejś wioski dalej na wschodzie, a może nie, ale mówi jak ludzie stamtąd. Pewnie też uciekł, skoro wojna prawie już się skończyła, wyzwoliciele pukają do drzwi, uwalniają mieszkańców z ich domów i ziem. Niektórzy twierdzą, że zamierzają zostać, żołnierze przybyli z jeszcze dalszego wschodu, że wybierają sobie ziemie, wybierają rzeki, domy i dziewczyny. Nic dziwnego, że chłopak dał nogę. Któregoś dnia po prostu sobie poszedł, szedł najdalej, jak mógł, aż usadowił się na drzewie.

Dokąd idziesz? – pyta. Odpowiadam, że na północ. Dlaczego na północ? – ciągnie, jakby to było jakieś pytanie. Tam jest dom, mówię. Widzę, że nie rozumie albo po prostu nie pamięta, że istnieje jakiś dom, jakieś południe, północ, wschód czy zachód, ale skąd wiesz, gdzie to jest? – mówi, wybałusza oczy, pyta całą twarzą. Wyciągam przed siebie kompas, działa, lśni w słońcu, a oczy chłopaka jeszcze bardziej się rozszerzają, ale się nie odzywa. To dokąd sam się wybiera? Wzrusza ramionami, długa szyja wystaje z dziury w podkoszulku, szara rynna z nierówną obszywką brudu.

Wbija wzrok we mnie, w kompas, w moje plecy, które nie wyglądają do końca jak coś, co wcześniej widział, ale nie są aż tak zdeformowane, żeby odwracał spojrzenie. Kiedy widzi się je po raz pierwszy, myśli się, że są jak wybój na drodze, że może da się go wymazać wzrokiem, uprościć, naprawić. Nic nie poradzę na to, że inni zerkają i się gapią, może i oni nic nie mogą na to poradzić. Noszę te plecy albo one noszą mnie. Schylam się i drapię w kolano, żeby miał czas się napatrzeć. Potem pytam, czy może widział w okolicy psa, jakiego psa, powiedzmy, że burego, brzydkiego bękarta. Kręci głową, tą na cienkiej szyi.

Myślę o psie, od dawna go nie widziałem, co pewnie oznacza, że przepadł. Ale mógł za mną pójść, psy potrafią odnaleźć tych, na których im zależy, biegną, aż opadną z sił, a po odpoczynku biegną dalej. Twarz psa, jego oczy, gdy czekał. Wiem, co mówił. Na jakiś czas opuściliśmy drogę i łazimy po błotnistej płytkiej kałuży, jest tutaj dolina, las zepchnął niskie pagórki, a po drugiej stronie, gdzie las się otwiera, ciągną się równiny i łąki. Ale wśród drzew jesteśmy bezpieczniejsi, obejmują nas gałęzie, pod pachami chowają się wiewiórki i tłuste sowy, w ciemności gwiazdy są jak opiłki metalu na niebie, wyrywają dziury w nocy, tworzą lśniące tunele. Kolejny kawałek podartej tkaniny, tylko tym jest noc. Chłopak idzie i się obejmuje, marznie, bo jego wnętrze od zewnętrza dzieli tylko cienka warstwa skóry, brzuch ma gładki jak papier. Więcej powinno wiązać go z sobą, pilnować trzewi, coś grubszego niż skóra, coś silniejszego i elastyczniejszego.

Nie pyta, dlaczego się odwracam i patrzę na drogę za nami, po kilku dniach nie wpatruje się już też tak bardzo w moje łopatki, częściej zerka na znak wycięty w skórze, który zrobiono mi przed marszami, teraz to blizna, chłopak patrzy, gdy myśli, że nie widzę, a kiedy go przyłapuję, odwraca wzrok. Tatuażysta się spieszył i pomylił, cyfry za bardzo się do siebie zbliżyły, zlały w drzewo, a może po prostu chciał stworzyć coś ładnego. Może dość już miał szeregów cyfr, bólu na twarzach przed nim, w wejściu do obozów zbiorczych, na długo zanim wygnano nas jak stada bydła. Uciekłem od marszów, upadłem, kiedy nie miałem upaść. Ci, którzy upadali, nie dawali sobie rady, rozpływali się na miejscu. Ja sobie poradziłem, to prawda. Mogę powiedzieć to chłopakowi, jeśli zapyta. Blada, twarda ziemia połyskiwała pode mną, a upadek nie zdawał mi się upadkiem, lecz biegiem, jakbym miał pod sobą nogi i biegł, wyciągał je przez ten czas, jaki zajęło mi dotarcie do ziemi, jakbym przebiegł tę drogę. Moje ciało miało głos, miękki głos, który śpiewał i opadał, podczas gdy ziemia skowyczała albo wrzeszczała.

Nie ja jedyny upadłem po tygodniach na drodze, gdy byliśmy rojem, czarnym ruchomym rojem. Dowódca podszedł, żeby krzykiem wydać jakiś zrezygnowany rozkaz, nikt już w te rozkazy nie wierzył. Ktoś może zdołał się podnieść, inni leżeli twarzą do ziemi, jakby zasnęli, mogli tam zostać, zapuścić korzenie, skoro zmienili się w powykręcane łodygi. Ten, który wcześniej krzyknął, wziął swoją broń i zaczął ładować, musiał spieszyć się do następnej osoby, bo rozległ się kolejny strzał. Słyszałem, jak się zbliża, jego kroki, kiedy okrążał ludzi i strzelał, niektórzy cicho krzyczeli, inni zdążyli się zapaść, najbardziej podobni do grzybów rosnących w rowie, albo stali nawet na nogach, ale kolana mieli ugięte, jakby chcieli usiąść, zmienili się w składany stół albo krzesło. Albo w książki, zamykali się jeden po drugim. Wtedy czekałem. Nie zostały mi żadne myśli, kiedy się czeka, nie ma się myśli. Musiałem uderzyć o powierzchnię, huk, który usłyszałem, nie pochodził z broni, był czymś innym, widziałem ziemię i odłamki tego, co roztrzaskano po drugiej stronie doliny. Wokół mnie nastała cisza. Gdy się obudziłem, byłem już sam, nikogo nie było widać, żywi zniknęli, co do jednego.

Może po kilku godzinach otworzyłem oczy, bardziej czułem światło, niż je widziałem, świeciło wewnątrz mnie tak samo jak na zewnątrz, wibrowało gdzieś pod siatkówką. Niebo nade mną opadło i wisiało, poszarzałe prześcieradło, nigdzie schronienia, mrok na skraju świata, drzewa ciągnęły się wokół mnie. Miałem wtedy czas, żeby myśleć, bo w chwilach po upadku nadal go czułem, jakbym nie uderzył jeszcze o powierzchnię. A później, kiedy leżałem, spostrzegłem, jak godziny zmieniają dzień, widziałem siebie, jak biegnę, przypomniałem sobie, że ja też kiedyś miałem siłę. Byłem chłopakiem, który często biegał, po ulicy, przez pole. Popatrzyłem prosto na strzępy nieba, ziemia była zimna, mógł spaść śnieg. Ciało, to, co zostało z niego po tygodniach marszu, nie czuło niczego innego, to dlatego miałem wrażenie, jakbym wciąż był w powietrzu, jakbym się unosił, pomyślałem, dlaczego wtedy, dawno temu, tak biegałem, nie było do czego zdążać, były tylko ulice, tak teraz odległe.

Stojące przede mną buty. Mogły stać tam same, nie jako część czegoś, nie włożone na kogoś, w każdym razie nie na człowieka, dwa znoszone buty z piórem przyczepionym do skóry. Gdzieś rozległ się dźwięk trąbki, może we mnie albo nawet pod ziemią, przeszywający i czysty. Dźwięk otworzył uszy, rozedrgał skórę. Bez względu na to, czego chciały te nieznane buty, zawsze wybierało się między stałymi procedurami, dokładnymi protokołami. Czekałem na komando: Och, wstawaj już, pierdoło zasrany, ruszaj to zdechłe dupsko albo wybiję ci gałę. Albo: ten tutaj ma krosty i zatacza się jak imbecyl, do niczego się nie nada, ale może ucieszy lekarza z lazaretu, on zbiera takich felernych.

Dwie twarze w czarnej ramie, żadna nic nie mówiła. Nastała noc ze swoimi kulisami, drzewa urosły, twarze się zbliżyły. Buty wciąż były ustawione przede mną, obok nich o ziemię opierała się kolba przechodząca w cylinder, w lufę karabinu. Na drugim końcu pewnie czekała kula. Nie zamykałem oczu, skoro już je otworzyłem, nic jednak nie rozdzielało mroku od mroku, tylko cienka błona, luźna ściana jednego z pozbawionych duszy domów przy drodze. Przestałem czekać. Bez myśli nie było czasu, unosiłem się, zostałem uniesiony nad ziemię, ciśnięty na twardą drewnianą podłogę. Przykryli mnie płaszczem jednego z tamtych, którzy mieli mniej szczęścia, oczy zmrużyły się, kiedy wóz ruszył. Obok mnie leżało coś, co obijało się o trociny, kiedy koła wozu natrafiały na nierówności terenu, miało oczy i rozglądało się wokół, turlało się, tam i z powrotem, tam i z powrotem, szukało ciała, którego częścią mogło się stać. A może był to tylko okrągły kamień, główka kapusty; potem dojechaliśmy na miejsce.

To chyba nie jest jedyna droga, mówi chłopak ogolony na zapałkę, odwraca się, a wiatr porywa mu głos, spojrzenie ma rozbiegane, nie zatrzymuje się, mówi, że gdyby tak było, wszyscy tędy by szli, a przecież jesteśmy tu sami.

Wszyscy, jakby wybierali się tam, gdzie my.

Ale my idziemy tędy, mówię, on zaś kiwa głową, drapie się w krągły czerep. Tak, odpowiada z wahaniem, ale myślę. Nie doprowadza nigdzie tego zdania, po prostu od niego odchodzi, odwraca cienką chłopięcą szyję, spogląda w górę, na drzewa, nad bladozielone korony. Trochę go polubiłem, dobrze jest nie być samemu, a jednak, zanim go spotkałem, zacząłem mówić do siebie. Codziennie – tylko wpatrzony w drogę i własne palce u stóp. Teraz robię te same grymasy co on, kiedy się drapie, ja też muszę, kiedy on ziewa, ja też, kiedy spluwa, czuję przemożną potrzebę splunięcia, jakbym był tylko lustrem, jedynie nim.

Nie lubię już za bardzo samego siebie, dlatego to dziwne, że zaledwie kilka tygodni przed spotkaniem chłopaka pomnażałem tego, kim jestem, samotność nie wytrzymywała siebie i tworzyła kogoś innego, ale jednakowego, coraz częściej było nas dwóch. Bo ilekroć mówiłem sobie, że jestem jeden, jestem tu sam, kiedy to powtarzałem, ktoś jeszcze chciał się ze mnie wydostać; głos dochodził gdzieś z wewnątrz. Widziałem go też, dostrzegałem postać kątem oka, miałem świadomość, że on także jest mną. On za to, jeżeli mogę go tak nazwać, marudził, że potrzebujemy towarzystwa, chociaż jest się w pojedynkę, nie we dwóch, nie trzeba być samemu, miał mój głos, mówił jak ja. Tego, który jest mną, widywałem najczęściej, gdy byłem zmęczony, wtedy był widmem czegoś, czym byłem kiedyś ja, mnie samego w moich myślach, może to właśnie dzieje się z ludźmi, którzy chodzą tymi drogami, wywędrowują z siebie, tracą zmysły i wpadają w szaleństwo, to samo działo się podczas marszów, pamiętam kogoś, kto zaczął się śmiać, chichotać pod nosem, zatrzymał się na drodze i śmiał się, niegłośno, a jednak był to śmiech. Wzrok mu pojaśniał, wycofał się dokądś, do wspomnienia, które może uczepiło się go gdzieś w zakamarkach umysłu. Jego przyjaciel, a może tylko facet, który szedł obok, uszczypnął go w bok, bo tam się nie śmiano, nie należało się śmiać, nie było to miejsce, w którym należało się śmiać, śmiech oznaczał jedynie, że trafiło się tam, gdzie znikali ludzie popadający na drodze w obłęd, zostawała po nich jedynie pusta, smutna powierzchowność złożona z kości i szmat. Z bólu nawet nie wybałuszył oczu, ale przestał się śmiać.

Po przybyciu chłopaka tamtego widuję rzadziej. Chłopak jest taki wyraźny. Przez pierwsze dni oczywiście myślałem, że nieświadomie wymyśliłem sobie chłopaka, że on też jest inną częścią mnie, co, jeśli to tylko lepsze wydanie tego samego głosu, że lepiej sprawdzam się jako reżyser własnego przedstawienia, a może bardziej oszalałem. Oczywiście wzbudzało to moje podejrzenia. Ale chłopak robi rzeczy, na które ja nigdy bym nie wpadł, często wspina się na drzewa, jest szybki i nie boi się, że inni go zobaczą, a ja nigdy nie siedziałem na drzewach, nigdy nie siedziałem tak, że ktoś mógłby mnie zauważyć, może po prostu nie lubię wywyższać się ponad innych, zawsze bałem się sprowadzenia do parteru, śmiechem, szyderstwem. Prędko pojąłem, że on nie może być mną. Którejś nocy, kiedy śpi, budzę się i znowu wątpię, zwątpienie tkwi we mnie jak zacięta larwa, wyciągam rękę i go dotykam, kładę mu dłoń na głowie i równie szybko ją cofam, nie przypomina mnie, choć przecież nie wiem, jaki sam jestem w dotyku. Wyczuwam w nim inne miejsca, drogi, pomieszczenia, rzeczy, w których nie brałem udziału, których nie widziałem, o których nie wiem, i dlatego nie mogłem ich wymyślić. On nie jest mną. Nieważne, jak niepocieszony i mały, ale jest sobą. Wciskam twarz w fałdy koca i płaczę, szczęśliwy, że nie jest kolejną zjawą. Płaczę, aż sen wyrywa myśli z korzeniami, ciska je na odłóg świadomości.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: Nord

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Projekt okładki: Magdalena Skrolecka

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Gabriela Niemiec

Korekta: Monika Paduch, Aleksandra Marczuk-Radoszek

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

© Merethe Lindstrøm

© First published by Forlaget Oktober AS, 2017

© Polish edition by ArtRage, 2025

Published in agreement with Oslo Literary Agency and Book/lab Literary Agency

This translation has been published with the financial support of NORLA, Norwegian Literature Abroad

All rights reserved

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-68191-10-3

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.