Mocno Śpij - J.H. Markert - ebook + audiobook

Mocno Śpij ebook i audiobook

Markert J.H.

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najnowsza pełna zwrotów akcji powieść J.H. Markerta, uznanego przez krytyków i wielbicieli gatunku za dziedzica Stephena Kinga.

W kolejnej po Gościu z koszmaru i Panu kołysance powieści Markerta, jak na klasykę gatunku przystało, nie brakuje trudnych do wyjaśnienia zjawisk i wydarzeń, mrocznych postaci oraz nastroju niesamowitej grozy, gdzie prawdziwe źródło zła to nie wymyślone potwory, lecz realni ludzie.

Przed laty w miasteczku Twisted Tree w domu Ojca Ciszy – mężczyzny, który udawał księdza, policja znalazła kilkanaście ciał dzieci. Mordercę nazwano tak, ponieważ od chwili aresztowania nie odezwał się słowem. Dopiero tuż przed egzekucją wypowiedział zdanie, które uruchomiło lawinę koszmarnych, niewyjaśnionych zgonów. Rozpoczyna się pełne zwrotów akcji śledztwo. Czy kluczem do rozwiązania zagadki okaże się jedyny ocalały z masakry w domu Ojca Ciszy, obecnie dorosły człowiek, przebywający w zakładzie psychiatrycznym?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 14 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adriana89

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




Przedtem

Chło­piec kolo­ro­wał tak zapal­czy­wie, że czarna kredka zła­mała mu się w dłoni na pół.

W przy­padku tego koloru to nie było nic nie­zwy­kłego.

Chło­piec pamię­tał, że ciem­ność wokół tych oczu była gęsta i tylko przy­ci­ska­jąc kredkę odpo­wied­nio mocno, można było odtwo­rzyć tak głę­boką, ciemną czerń.

Sie­dział na drew­nia­nej pod­ło­dze, się­gnął po kolejną czarną kredkę z pojem­nika sto­ją­cego obok i wró­cił do kolo­ro­wa­nia z furią i pośpie­chem – wła­śnie usły­szał, że matka idzie na górę.

Zro­bił coś złego i była wście­kła.

A kiedy była wście­kła, sta­wała się okrutna. Ale nie mógł sobie przy­po­mnieć, co zro­bił tym razem.

– Noah! – piskliwy głos matki zawo­łał go ze scho­dów za zamknię­tymi drzwiami sypialni. – Noah Nichols!

Z każ­dym jej kro­kiem jęczały stop­nie.

To spra­wiało, że z jego ser­cem działo się coś złego, było obrzmiałe i dud­niące.

Wyobra­ził sobie jej się­ga­jącą kolan baweł­nianą spód­nicę, grubą jak zasłona, sze­lesz­czącą przy każ­dym kroku, jej wiel­kie stopy upchnięte w cięż­kich butach.

Z całych sił doci­snął kredkę do papieru.

Musiało być ciem­niej.

Musiał to dobrze zro­bić.

Jej głos za drzwiami zbli­żał się coraz bar­dziej.

– Noah, idę do cie­bie. Ktoś tu był nie­grzecz­nym chłop­cem! Ktoś był nie­do­brzy­kiem!

Wyobra­ził sobie, jak schody zała­mują się pod jej cię­ża­rem, jak wpada do ciem­nej, zaku­rzo­nej dziury, spada do piw­nicy, w któ­rej spały wszyst­kie pająki, do piw­nicy z wężami i róż­nymi nędz­nymi kre­atu­rami, zapada się w ziemi z roba­kami, korze­niami i kośćmi dino­zau­rów. Wyobra­ził sobie, jak matka umiera tam na dole.

Roz­pa­da­jąc się w pył.

Na malut­kie dro­binki.

Kolo­ro­wał mocno, zła­mał kolejną czarną kredkę. Odrzu­cił ją na bok jak poprzed­nie, zado­wo­lony, że skoń­czył rysu­nek na czas. Skoń­czył wystar­cza­jąco.

– Noah! – Była tuż za drzwiami.

Co on takiego zro­bił?

Zdmuch­nął kred­kowy pył z rysunku, roz­sie­wa­jąc czarne okru­chy wśród dro­bi­nek kurzu, które uno­siły się w pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cego przez okno. Czarne resztki osia­dły na wybla­kłych deskach pod­łogi, mie­sza­jąc się z tymi w dzie­siąt­kach innych kolo­rów bar­wią­cymi drewno jak paleta farb. Tak sobie wyobra­żał tęczę, gdyby nagle roz­pa­dła się na miliardy maleń­kich kawał­ków.

Klamka zagrze­cho­tała.

– Noah, otwórz te drzwi, natych­miast! Natych­miast!

Nie powi­nien był zamy­kać drzwi. Przy­się­gła, że następ­nym razem, gdy je zamknie, ojciec weź­mie pasek, ten z grud­kami utwar­dzo­nego kleju w każ­dej z dziu­rek.

Ale chło­piec nie pamię­tał, żeby zamy­kał drzwi.

Spoj­rzał na kolo­rowy obra­zek w swo­ich dło­niach i prze­stra­szył się.

W pra­wym dol­nym rogu wid­niał pod­pis czer­woną kredką – Dean.

Klamka zatrzę­sła się, jakby zaraz miała odpaść.

– Chcesz do swo­jej arki, Noe? Wła­śnie tam chcesz tra­fić?

Sta­rał się nie patrzeć na drzwi szafy w kącie pokoju, małe jak dla hob­bita, teraz zbli­ża­jące się jak tunel.

Nad nimi sta­ran­nie nama­lo­wane słowa.

– Nie zamy­kaj mnie w arce – szep­nął do sie­bie.

Wstał i na mięk­kich kola­nach podrep­tał w stronę ściany, do któ­rej przy­kleił rysunki two­rzące już dość roz­le­głą płasz­czy­znę. Różne wer­sje oczu – były ich dzie­siątki – nary­so­wane po powro­cie z tego prze­ra­ża­ją­cego domu.

Drzwi sypialni zatrzę­sły się, a matka krzy­czała coś o powo­dzi i arce.

– NOAH!

Wziął kilka pine­zek z miseczki na pod­ło­dze i przy­piął nowy obra­zek obok innych, wiszą­cych tam jak gigan­tyczny kolaż, wszyst­kie pod­pi­sane imio­nami, któ­rych nie znał.

Zagi­nieni nasto­lat­ko­wie zna­le­zieni w Twi­sted Tree

Trwa­jące mie­siąc poszu­ki­wa­nia koń­czą się tra­ge­dią

Wczo­raj po połu­dniu, zaraz po godzi­nie 16.00, poszu­ki­wa­nia dwóch zagi­nio­nych nasto­lat­ków, Gri­shama Gra­hama i Jeremy’ego Sha­kesa, uczniów ostat­niej klasy szkoły śred­niej w Twi­sted Tree i gwiazd lokal­nej dru­żyny fut­bo­lo­wej, dobie­gły smut­nego i przy­gnę­bia­ją­cego końca. Po tym, gdy na scho­dach komi­sa­riatu poli­cji w Twi­sted Tree zosta­wiono ano­ni­mowy list, w któ­rym podano loka­li­za­cję zagi­nio­nych nasto­lat­ków, ciała obu chłop­ców zna­le­ziono zako­pane dwa­dzie­ścia jar­dów od opusz­czo­nej rezy­den­cji Craw­ley Man­sion, popu­lar­nego miej­sca spo­tkań nasto­lat­ków w Twi­sted Tree, rzut bere­tem od słyn­nych powy­krę­ca­nych drzew, które dały mia­stu nazwę. Obaj chłopcy zostali zna­le­zieni z podob­nymi ura­zami głowy powsta­łymi w wyniku cio­sów zada­nych tępym narzę­dziem, praw­do­po­dob­nie młot­kiem. Ciosy te oka­zały się śmier­telne. Pierw­sze donie­sie­nia o zagi­nię­ciu dwóch chłop­ców napły­nęły cztery tygo­dnie temu, w noc aresz­to­wa­nia Jeffa Prit­charda. Wła­dze badają obec­nie moż­liwy zwią­zek mię­dzy tymi dwiema spra­wami, ponie­waż Craw­ley Man­sion, ostat­nie miej­sce, w któ­rym widziano chłop­ców, znaj­duje się zale­d­wie nieco ponad kilo­metr przez las od „Domu Grozy” Prit­charda. Zarówno Gri­sham, jak i Jeremy mieli przed sobą obie­cu­jącą karierę…

Rozdział 1

Świa­tło na ganku było zapa­lone.

Za dzie­sięć dzie­wiąta, a jej córka czwar­to­kla­sistka wciąż jesz­cze nie spała – drobna syl­wetka dziew­czynki poja­wiła się w oknie salonu i znik­nęła, gdy tylko zatrzy­mali się przy kra­węż­niku. Cztery duże kro­ple desz­czu ude­rzyły w przed­nią szybę, a potem poja­wiła się rów­no­mierna, upo­rczywa mżawka.

Tess Cla­iborne zasty­gła na chwilę, zanim wysia­dła z nie­ozna­ko­wa­nego sedana swo­jego part­nera, który nie wyłą­czył sil­nika.

– Wszystko w porządku? – Danny Gomes bęb­nił kciu­kami o kie­row­nicę, co, jak dobrze wie­dział, dopro­wa­dzało Tess do szału. Nie dla­tego, że w ogóle to robił, ale dla­tego, że nie trzy­mał rytmu. Zero wyczu­cia tempa. Żad­nej wska­zówki, że cho­dzi o jakiś kon­kretny kawa­łek. A dla kogoś takiego jak Tess, kto uro­dził się z nie­usta­jącą potrzebą dotar­cia do sedna sprawy, jego bez­ładne bęb­nie­nie było jak dra­pa­nie paznok­ciami po tablicy. Ale aku­rat teraz nie miała prawa narze­kać. Aku­mu­la­tor w jej samocho­dzie się roz­ła­do­wał, nie miała czasu się z tym bawić, więc była wdzięczna za pod­wózkę.

– Tak, okej – odpo­wie­działa i znów spoj­rzała na teraz już puste okno. Szcze­rze mówiąc, nie była jesz­cze gotowa, by sta­nąć twa­rzą w twarz z wła­sną córką, i nie podo­bało jej się, jakie to żało­sne uczu­cie. Jeśli przed roz­sta­niem z Justi­nem były jesz­cze jakieś wąt­pli­wo­ści, to teraz się roz­wiały – ulu­biony rodzic wyko­pany na orbitę, a ona została sama z tym całym cha­osem.

Danny, jako naj­lep­szy przy­ja­ciel jej męża, siłą rze­czy trzy­mał stronę Justina. Tess spoj­rzała na Danny’ego.

Prze­stał bęb­nić.

Deszcz kaska­dami spły­wał po przed­niej szy­bie. Wygła­dziła białą bluzkę i nama­cała kaburę, w któ­rej trzy­mała swoją dzie­wiątkę.

– Włącz wycie­raczki. Pro­szę.

Włą­czył. Kaskady znik­nęły.

– Lepiej?

Przy­tak­nęła.

– Jutro roz­ma­wiam z praw­ni­kiem.

– Co? Tess, poważ­nie?

– Tak, Danny, poważ­nie. Masz z tym jakiś pro­blem?

– Nie, ale… Cho­lera, nie wiem. Może mam. To się chyba dzieje za szybko, wiesz? Co z tera­pią? Eliza dała ci ten numer, prawda?

– A co z nie­wtrą­ca­niem się w nie swoje sprawy?

Danny prze­su­nął się na sie­dze­niu, żeby zna­leźć się z nią twa­rzą w twarz. Miał na koszuli tro­chę pyłu z pra­żo­nej kuku­ry­dzy, którą się wcze­śniej raczył. Zabru­dze­nie znaj­do­wało się tuż nad brzu­chem, bo tam lubił wycie­rać ręce po zje­dze­niu cze­goś syp­kiego.

– A co z tym, że twoje sprawy są nasze, a nasze są twoje? Mówimy sobie wszystko? Czte­rech Jeźdź­ców i inne głu­poty?

– Tylko żar­to­wa­li­śmy – powie­działa Tess, przy­po­mi­na­jąc sobie noc, kiedy sie­dzieli we czwórkę przy ogni­sku i, już dość mocno pijani, poprzy­się­gli sobie różne rze­czy. Justin nawet pro­po­no­wał, żeby zawarli pakt krwi, jakby byli nasto­lat­kami. Tess zanu­rzyła w swo­jej wódce z toni­kiem papie­rek po lizaku Dum-Dum, po czym żuła go przez chwilę, a w końcu nazwała Justina idiotą i była to scena bar­dzo w ich kli­ma­cie.

Mogliby razem konie kraść. Dwie pary trzy­ma­jące ze sobą na dobre i złe. A teraz to wszystko poszło się pie­przyć z powodu jej męża.

Żeby cię cho­lera, Justin.

Odwró­ciła wzrok od part­nera, spoj­rzała znowu na dom, puste okno.

Nie potra­fiła stwier­dzić, na kogo Danny był bar­dziej wku­rzony – na Justina za zdradę czy na nią za to, że go wyrzu­ciła z domu. Do czego miała pełne prawo. Nawet żona Danny’ego, Eliza, która pra­co­wała w opiece spo­łecz­nej, a przy tym jakoś zna­la­zła czas, żeby porząd­nie wycho­wać piątkę dzieci razem z Dan­nym, nie miała zastrze­żeń. A może Danny był wku­rzony tak ogól­nie, bo ich świat został zabu­rzony.

Pra­co­wali jako detek­tywi w depar­ta­men­cie poli­cji w Mis­so­uli w Mon­ta­nie i fakt, że nie­mal prze­stali ze sobą roz­ma­wiać, nie uła­twiał im roboty. Ponadto nawyki jej part­nera stały się dla niej jesz­cze bar­dziej iry­tu­jące. Trzeba pod­kre­ślić, że Danny miał wielką skłon­ność do wygłu­pów, czym czę­sto dzia­łał jej na nerwy, zwa­żyw­szy, że ona była zawsze poważna.

Grzmot zawi­bro­wał na wscho­dzie powol­nym pomru­kiem. Tess poczuła się nie­swojo. Jej serce zaczęło szyb­ciej bić.

Nad­cho­dzi burza.

Danny podra­pał się po prze­rze­dzo­nych brą­zo­wa­wych wło­sach i wypu­ścił powie­trze jak roz­dymka, co robił zawsze, gdy się z czymś pogo­dził.

– Dasz sobie radę wie­czo­rem?

Tess ski­nęła głową.

– Tak. Będzie dobrze.

Jej fobia na punk­cie burz, pro­blem od cza­sów nasto­let­nich, kiedy jesz­cze uży­wała imie­nia Tessa, to nie jego pro­blem.

– O któ­rej to się ma stać?

– O pół­nocy. Czasu wschod­niego.

– Mam nadzieję, że to przy­nie­sie two­jemu tacie tro­chę spo­koju.

– Taaa… – powie­działa, myśląc o egze­ku­cji, która miała się odbyć po dru­giej stro­nie kraju za kilka godzin. – Mam nadzieję.

Patrzyła na deszcz, otwo­rzyła drzwi samo­chodu.

– Do zoba­cze­nia rano – rzu­ciła, wysia­da­jąc, i zamknęła drzwi, omi­nęła różowy rower Julii sto­jący na środku chod­nika i pospiesz­nie weszła do domu.

Tammy i Lin­coln Bel­ling­so­wie byli sąsia­dami, któ­rzy zostali regu­lar­nymi opie­ku­nami do dziecka, odkąd wyrzu­ciła Justina dwa tygo­dnie temu. Mieli czwórkę wła­snych dzieci, już doro­słych, które wypro­wa­dziły się jakiś czas temu, więc teraz chęt­nie zaj­mo­wali się Julią. Tess weszła do kuchni i zoba­czyła Tammy z rękami po łok­cie w mydli­nach w zle­wie, a Lin­colna przy stole gra­ją­cego z Julią w war­caby.

– No i kto tu jesz­cze nie śpi? – zapy­tała Tess.

Julia rzu­ciła matce poiry­to­wane spoj­rze­nie, które było stan­dar­dem od mie­sięcy, odkąd skoń­czyła dzie­więć lat, a zaczęło się poja­wiać jesz­cze czę­ściej od czasu odej­ścia Justina.

Lin­coln prze­su­nął pio­nek.

– To moja wina. Wcią­gnęła mnie w jesz­cze jedną par­tyjkę – powie­dział i pozbie­rał pionki, które prze­sko­czył. Julia zmarsz­czyła brwi, stu­diu­jąc plan­szę, jakby zasta­na­wiała się, jak mogła nie prze­wi­dzieć tego ruchu. – Nała­do­wa­łem aku­mu­la­tor two­jego samo­chodu – dodał Lin­coln.

– Nie musia­łeś tego robić, ale dzię­kuję.

– Robi się takie rze­czy dla sąsia­dów, Tess.

Wstał od stołu, potar­gał rude włosy Julii i podał żonie płaszcz prze­ciw­desz­czowy.

Tess obser­wo­wała, jak Julia zdej­muje pionki z sza­chow­nicy.

Tammy dotknęła ramie­nia Tess.

– Trzy­maj się. I zadzwoń, jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wać – powie­działa cichym gło­sem, po czym nie­mal wyszep­tała: – Odmó­wię modli­twę za two­jego ojca dziś wie­czo­rem.

– Są w domku na działce – powie­działa Tess. – Myślę, że potrze­bują tro­chę pry­wat­no­ści.

Tess odpro­wa­dziła sąsia­dów i zamknęła za nimi drzwi. Kiedy wró­ciła do kuchni, Julia miała już przy­go­to­waną sza­chow­nicę do kolej­nej par­tii.

– Nie dzi­siaj, kocha­nie. Powin­naś już spać. Jutro szkoła.

Julia gwał­tow­nie wstała, zrzu­ca­jąc sza­chow­nicę na pod­łogę, pionki poto­czyły się w różne strony.

– Tata by mi pozwo­lił! – wykrzy­czała i wybie­gła z pokoju.

Tess zawo­łała za nią, ale córka była już na kory­ta­rzu, za chwilę trza­snęła drzwiami sypialni.

Roz­legł się grzmot; serce Tess przy­spie­szyło. Wycią­gnęła szklankę z szafki, napeł­niła ją Old Samem na dwa palce, dorzu­ciła lód i piła, aż cie­pło uspo­ko­iło bicie jej serca. Pomy­ślała, że Julia rano posprząta war­caby. Popi­jała bour­bona. Nuta kar­melu przy­po­mniała jej Twi­sted Tree, jej rodzinne mia­sto w Ken­tucky, gdzie bour­bon był nie tylko napo­jem, ale wręcz sty­lem życia.

Wresz­cie zde­cy­do­wała, że nie chce zaczy­nać następ­nego dnia od kłótni, więc schy­liła się, by pozbie­rać czer­wone i czarne pionki roz­sy­pane po wyło­żo­nej kafel­kami pod­ło­dze.

Aż znów roz­legł się grzmot; zamiast dud­nie­nia gło­śne kla­ska­nie.

Tess drgnęła, po czym z iry­ta­cją kop­nęła leżące na pod­ło­dze pionki i wyszła z kuchni. Myślała o tym, że ona i Eliza zawsze muszą trzy­mać dys­cy­plinę, pod­czas gdy ich mężo­wie są towa­rzy­szami zabaw. Kobiety kochały swoje dzieci nie mniej niż męż­czyźni, ale to zawsze do Justina i Danny’ego dzieci pod­bie­gały, kiedy wra­cali z pracy. Justin, gdy tylko prze­kra­czał próg, upusz­czał teczkę w przed­po­koju, sym­bo­liczny spo­sób zosta­wia­nia pracy za drzwiami – czego ona ni­gdy nie była w sta­nie zro­bić – i stał tam jak posąg z rękami roz­cią­gnię­tymi na boki. Nazy­wał to Drze­wem Pandy. W któ­rym­kol­wiek miej­scu domu była Julia, natych­miast przy­bie­gała i wska­ki­wała na niego. Cza­sem przo­dem i wtedy było to kla­syczne przy­tu­le­nie, cza­sem bokiem. Ale bez względu na to, pod jakim kątem ska­kała, trzy­mała się ojca jak panda drzewa i stali tak nie­ru­chomo, jakby połą­czeni rze­pem, aż jedno z nich wypa­dało z roli i zaczy­nało się śmiać.

Tess zna­la­zła się przy drzwiach sypialni Julii, uśmie­cha­jąc się do wspo­mnień, tro­chę wbrew sobie. Pchnęła drzwi i zoba­czyła córkę leżącą na łóżku i uda­jącą, że śpi, z ramie­niem obej­mu­ją­cym nową lalkę, którą nazwała Dolly. Tess poszła do wła­snej sypialni i sta­rała się igno­ro­wać zapach wody koloń­skiej Justina, którą dziś rano nostal­gicz­nie psik­nęła kilka razy w powie­trze. Żało­sne. Jakoś wciąż się utrzy­my­wał, jak to bywa ze wspo­mnie­niami. Rzu­ciła torebkę na pod­łogę, zzuła bale­riny, zdjęła kaburę i zamknęła pisto­let w środ­ko­wej szu­fla­dzie komody. Roze­brała się do biu­sto­no­sza i maj­tek, odwró­ciła się bokiem, żeby zoba­czyć swój pro­fil w lustrze toa­letki. W wieku trzy­dzie­stu trzech lat na­dal miała wyspor­to­waną, wyrzeź­bioną syl­wetkę. Eliza żar­to­wała z nią na ten temat, bo sama, po piątce dzieci, tro­chę przy­tyła – jak mówiła, stała się bar­dziej krą­gła i bar­dziej ponętna, doda­jąc, że Danny jako dobry mąż łaska­wie przy­tył razem z nią. Żar­to­wali, że Tess i Justin na­dal są w for­mie, ponie­waż mieli tylko jedno dziecko, a w domy­śle poja­wiała się suge­stia, że dawno powinni mieć kolejne.

Suge­ro­wali, że jedno to łatwi­zna, cho­ciaż wcale tak nie było.

Tess posy­łała im wtedy wymu­szony uśmiech, ale w głębi duszy bolało ją to za każ­dym razem, gdy o tym wspo­mi­nali. Nie dla­tego, że nie mogła, ale raczej dla­tego, że nie chciała, a cała ich czte­ro­oso­bowa banda dobrze wie­działa, że Justin od lat pra­gnął kolej­nego dziecka.

Tess odwró­ciła się od lustra i zro­biła to, co zawsze, kiedy wkra­dało się poczu­cie winy – pomy­ślała, jak trudno było przy pierw­szym. Trudny poród. Pro­blemy, jakie miała z kar­mie­niem pier­sią. Depre­sja popo­ro­dowa, która doskwie­rała jej przez pra­wie rok. Nie­prze­spane noce. Cią­gły płacz dziecka z kolką.

Julia była trud­nym nie­mow­lę­ciem.

Danny i Eliza naj­wy­raź­niej nie prze­szli przez nic podob­nego z żad­nym ze swo­jej piątki albo jeśli prze­szli, to ni­gdy się do tego nie przy­znali.

Eliza po pro­stu wyda­wała się w tym lep­sza. W macie­rzyń­stwie.

A wszystko to stało się bar­dziej widoczne dla Tess, odkąd zmu­siła Justina do odej­ścia.

Krzy­czała na niego dwa tygo­dnie temu, bo nie mogła wtedy na niego patrzeć. A teraz, tutaj, upi­nała swoje się­ga­jące ramion brą­zowe włosy w kok i wło­żyła jeden z T-shir­tów Justina, bo stare nawyki trudno wyple­nić.

Zaczy­nała za nim tęsk­nić.

Jej obrączka ślubna leżała na komo­dzie, deszcz ude­rzał o dach, roz­le­wał się po ryn­nach, które trzeba było wyczy­ścić.

Pro­blem na jutro.

Za oknem bły­snęło. Jesz­cze wię­cej grzmo­tów, tym razem gło­śniej­szych. Dokoń­czyła drinka i z impe­tem odsta­wiła szklankę na komodę, wciąż ziry­to­wana tym, w jaki spo­sób Julia wybie­gła z kuchni.

Ale jutro szkoła i musiała iść spać.

Justina nie było w domu i Tess zasta­na­wiała się, czy ma wszystko, co trzeba, by grać obie role, dobrego i złego poli­cjanta.

Drzwi do jej sypialni skrzyp­nęły.

Julia stała w progu z Dolly w jed­nej ręce i postrzę­pio­nym różo­wym kocy­kiem w dru­giej. – Mamo, naj­pierw poja­wia się bły­ska­wica czy grzmot?

Nie­bie­skie oczy Julii przy­po­mi­nały jej Justina. Córeczkę tatu­sia.

Do dia­bła z nim.

Na doda­tek córka odzie­dzi­czyła jej lęki.

W tym momen­cie zabra­kło prądu. Tess zmu­siła się, by uda­wać spo­kój.

– Mam przy­nieść świece?

Julia przy­tak­nęła.

– A ja przy­niosę papier.

***

Gar­de­roba ide­al­nie tłu­miła hałas burzy.

Byłoby zupeł­nie ciemno, gdyby nie blask świec – to był pomysł Justina z daw­nych lat, by odwró­cić myśli od burzy poprzez two­rze­nie, powiedzmy, sztuki. Ale to pierw­sza burza, pod­czas któ­rej były tylko we dwie. Julia prze­chy­liła świeczkę, chlu­snęła żół­tym woskiem na papier, uzu­peł­nia­jąc kształt, który już wysechł.

Patrzyła na niego z ukosa.

– Wygląda tro­chę jak kwiat – zde­cy­do­wała i spoj­rzała na kartkę swo­jej matki. Czer­wona plama roz­ma­zana na środku. – Czy to słoń?

– Może i tak. To rze­czy­wi­ście wygląda jak trąba – powie­działa Tess i dodała jesz­cze dwie kro­ple, by utwo­rzyć nogę i wydłu­żyć trąbę.

Cza­sami zamiast kapać woskiem, ryso­wały obrazki, które miały utwo­rzyć słowa, jak w kalam­bu­rach, ale takich ryso­wa­nych; kolejny pomysł Justina, który Julii bar­dzo się spodo­bał. Tej nocy po pro­stu kapały woskiem, ale na ster­cie kar­tek leżał obra­zek, który zro­bili pod­czas ostat­niej burzy, przed­sta­wia­jący cho­inkę i cia­steczko, a mię­dzy nimi znak plus. Cia­steczko świą­teczne. Bar­dzo pro­sty rebus, ale Tess bar­dziej lubiła wosk. Przy wosku nie musiała myśleć.

Julia pochy­liła się do przodu i wlała jedną kro­plę żół­tego wosku w to, co mogło być głową czer­wo­nego sło­nia Tess.

– No i już. Teraz może widzieć – stwier­dziła, po czym zdmuch­nęła świecę i poło­żyła się na pod­ło­dze, jej włosy roz­ło­żyły się na poduszce jak dzika trawa. Zamknęła oczy, gdy roz­legł się odle­gły grzmot. – Pamię­tasz, jak Danny pró­bo­wał zro­bić Drzewo Pandy z całą piątką swo­ich dzieci?

W ciem­no­ści Tess odpo­wie­działa:

– Tak, pamię­tam.

Potem jej córka zapy­tała:

– Kiedy wróci tatuś?

W gar­dle Tess utwo­rzyła się gula. Wola­łaby poroz­ma­wiać o burzy.

– Nie wiem.

Julia na tym poprze­stała, a Tess poczuła ulgę.

Kilka minut póź­niej córka cicho chra­pała.

Tess patrzyła, jak śpi, patrzyła, jak chu­dziutka klatka pier­siowa unosi się i opada z led­wie sły­szal­nym dźwię­kiem. Zro­biło jej się cie­plej na sercu.

Spraw­dziła tele­fon; zapo­mniała wcze­śniej wyłą­czyć wibra­cję. Justin wysłał SMS-a dzie­sięć minut temu.

Jak się trzy­masz? Świece są w sza­fie. Papier też. Poroz­ma­wiamy wkrótce?

Nie odpo­wie­działa. Poło­żyła tele­fon ekra­nem do dołu na pod­ło­dze i w gar­de­ro­bie znów zro­biło się ciemno. Była dzie­siąta. Zasta­na­wiała się, jak sobie radzą jej rodzice w domku. Oczyma duszy widziała ojca w fotelu, słu­cha­ją­cego radia, cze­ka­ją­cego na wie­ści, że to się stało.

Pół­noc w Ken­tucky.

Egze­ku­cja.

Rozdział 2

– Oko za oko! – krzy­czała kobieta w koszulce z anty­abor­cyj­nym hasłem przed sta­no­wym zakła­dem peni­ten­cjar­nym w Eddy­ville w Ken­tucky. Niskie chmury wisiały nad wię­zie­niem jak fio­le­towy cze­pek. – Zasłu­guje na śmierć!

Linie zostały nama­lo­wane na par­kingu dosłow­nie kilka godzin temu, białą farbą, więc teraz pro­te­stu­jący prze­ciwko karze śmierci krzy­czeli na jej zwo­len­ni­ków oddzie­leni pasem ziemi niczy­jej. Obie strony trzy­mały trans­pa­renty i rwały się do boju, pod­czas gdy poli­cyjne oddziały pre­wen­cji sta­rały się nad nimi pano­wać.

USMA­ŻYĆ OJCA CISZĘ!

ZABI­JA­NIE NI­GDY NIE JEST W PORZĄDKU!

ZNIEŚĆ KARĘ ŚMIERCI!

Za kilka minut czło­wiek zosta­nie uśmier­cony przez pora­że­nie prą­dem, co było nie­gdyś naj­pow­szech­niej sto­so­waną metodą egze­ku­cji w USA. Jeff Prit­chard, były woźny szkoły para­fial­nej, przez lata prze­bie­rał się za księ­dza, gdy zabi­jał swoje ofiary, które uwa­żał za wyrzut­ków spo­łe­czeń­stwa. Przez sie­dem­na­ście lat, wyczer­pu­jąc wszyst­kie znane sądom ape­la­cje, Prit­chard nie powie­dział ani słowa.

Nie był księ­dzem, ni­gdy nim nie był, ale zdję­cia z jego aresz­to­wa­nia w Twi­sted Tree, na któ­rych widać go było ubra­nego w ukra­dzione szaty kapłań­skie, migały we wszyst­kich wia­do­mo­ściach i inter­ne­cie. Tak mocno zako­rze­niły się w umy­słach opi­nii publicz­nej, że ludzie przy­jęli to jako fakt. Kiedy zauwa­żono, że kon­se­kwent­nie mil­czy, odma­wia­jąc jakich­kol­wiek wypo­wie­dzi, któ­raś gazeta nazwała go Ojcem Ciszą.

Ekipy repor­te­rów z całego kraju tło­czyły się w lasach wokół wię­zie­nia, pró­bu­jąc się dostać jak naj­bli­żej bram z kutego żelaza. Bły­skały fle­sze apa­ra­tów. Wielu ludzi trzy­mało świece. Różne sekty reli­gijne krzy­czały na sie­bie nawza­jem, oce­nia­jąc moralne aspekty tego, co miało się wyda­rzyć; inni byli wście­kli, że tak długo to wszystko trwało.

– Znieść karę śmierci! – krzy­czał męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze.

– Zrób­cie to dla dzieci! – krzy­czała kobieta z lokami.

– Usma­żyć Ojca Ciszę!

Było to nagry­wane z każ­dego moż­li­wego kąta i każ­dym spo­so­bem – tele­fo­nami, kame­rami na sta­ty­wie i iPa­dami, atmos­fera robiła się nie­bez­piecz­nie bli­ska zamie­szek.

Ale wewnątrz murów wię­zie­nia pro­ce­dura egze­ku­cji toczyła się swoim ryt­mem.

I pano­wała tam cisza.

***

Naczel­nik podą­żył za czte­rema straż­ni­kami wię­zien­nymi, któ­rzy pro­wa­dzili Jeffa Prit­charda do sali egze­ku­cyj­nej na końcu bloku nr 3.

Jak dotąd wszystko prze­bie­gało zgod­nie z pla­nem.

Pew­nej wil­got­nej nocy w maju 1911 roku osiem­na­sto­letni chło­piec o imie­niu James Buck­ner zapi­sał się w histo­rii jako pierw­sza ofiara krze­sła elek­trycz­nego w Ken­tucky, a cze­ka­jąc na śmierć, został ochrzczony, odro­dził się w wie­rze i spę­dził ostat­nie godziny na czy­ta­niu Biblii.

Jeff Prit­chard nie uczest­ni­czył w żad­nym z przed­eg­ze­ku­cyj­nych zwy­cza­jów. Odmó­wił kape­lana, odmó­wił ostat­niego posiłku. Ska­zani na śmierć współ­więź­nio­wie szep­tali słowa poże­gna­nia, gdy prze­cho­dził obok nich, a miał do przej­ścia kawał drogi. W odpo­wie­dzi kiwał głową, ale jego oczy nie odry­wały się od czar­nych drzwi na końcu kory­ta­rza.

Sala stra­ceń, gdzie stał Stary Skwier­czak, była ste­rylna i zimna, nie­uży­wana od ponad trzy­dzie­stu lat, bo stan Ken­tucky prze­sta­wił się z krze­sła elek­trycz­nego na zastrzyki śmierci pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku. Ale nowy guber­na­tor, Clin­ton Bul­l­sworth, był sta­ro­mod­nym twar­dzie­lem, który pod­czas kam­pa­nii wybor­czej dekla­ro­wał, że pra­gnie zała­twić Jeffa Prit­charda na gorąco.

Bul­l­sworth wie­dział, że śmier­telny zastrzyk ma naj­wyż­szy wskaź­nik nie­uda­nych egze­ku­cji i z Jef­fem Prit­char­dem nie zamie­rzał ryzy­ko­wać. Prawda była taka – i można było usły­szeć, jak to mówił w vira­lo­wym fil­miku na Tik­Toku – że chciał zoba­czyć, jak ten czło­wiek skwier­czy. Krze­słu elek­trycz­nemu przy­wró­cono dawną świet­ność, Stary Skwier­czak znów był gotowy do dzia­ła­nia.

Media obser­wo­wały z sąsied­niego pomiesz­cze­nia przez pan­cerne szyby, jak straż­nicy poma­gali Prit­char­dowi zająć miej­sce na krze­śle. Po zapię­ciu pierw­szego pasa naczel­nik sta­nął twa­rzą w innym kie­runku. Po dru­giej stro­nie szkła sie­dzieli człon­ko­wie rodzin ofiar. Kat. Praw­nik Prit­charda, Bar­rett Ste­vens. Sze­ryf, lekarz wię­zienny, kape­lan. Jedy­nymi oso­bami, które odrzu­ciły zapro­sze­nie, byli detek­tywi, któ­rzy zła­pali Prit­charda pra­wie dwie dekady temu.

Prit­chard uni­kał kon­taktu wzro­ko­wego z rodzi­nami, ale ski­nął głową w stronę swo­jego praw­nika, który w reak­cji odsu­nął się od szyby. Straż­nicy zaci­snęli paski wokół ramion Prit­charda i popra­wili elek­trody na jego łyd­kach i nad­garst­kach. Prze­cią­gnęli gruby skó­rzany pas przez klatkę pier­siową męż­czy­zny i zarzu­cili skó­rzaną maskę z dru­tami na jego dłu­gie włosy. Przez otwory widać było tylko usta i nos.

Naczel­nik ski­nął głową, a straż­nicy opu­ścili pomiesz­cze­nie szyb­ciej, niż to robili pod­czas prób.

– Jef­fie Prit­char­dzie, sły­szysz mnie?

Prit­chard przy­tak­nął.

– Zosta­łeś osą­dzony przez ławę przy­się­głych zło­żoną z rów­nych tobie i ska­zany na śmierć przez pora­że­nie prą­dem. Jeśli masz jakieś ostat­nie słowa przed egze­ku­cją, wypo­wiedz je teraz.

Przez lata spę­dzone w celi śmierci męż­czy­zna sie­dzący na krze­śle ni­gdy nie powie­dział ani słowa naczel­ni­kowi, poli­cji, dorad­com czy repor­te­rom. Odrzu­cił psy­cho­lo­gów, NBC, ABC, CNN, Fox i Bar­barę Wal­ters.

Ale teraz jego usta się poru­szyły i wyszep­tał coś, czego naczel­nik nie mógł zro­zu­mieć, ale straż­nik sto­jący obok zbladł.

Okrą­gły zegar na ścia­nie wska­zy­wał pół­noc.

Naczel­nik dał znak katu, a następ­nie dołą­czył do niego w bocz­nym pomiesz­cze­niu. Po włą­cze­niu prądu o napię­ciu tysiąca pię­ciu­set wol­tów usły­szano cichy jęk, a potem gło­śny trzask, gdy prąd wdarł się do ciała Prit­charda.

Rozdział 3

Gdy burza minęła, Tess zdmuch­nęła świece, otwo­rzyła drzwi gar­de­roby i pod­nio­sła Julię z pokry­tej wykła­dziną pod­łogi.

Była już pra­wie na kory­ta­rzu, gdy Julia mruk­nęła:

– Śpię w twoim łóżku.

To nie była prośba czy pyta­nie, tylko stwier­dze­nie. Justin zawsze powta­rzał, że dzieci w łóżku to naj­lep­sza anty­kon­cep­cja, ale jego tu nie było, a Tess rów­nież nie miała ochoty spać sama.

Uło­żyła Julię po stro­nie Justina i patrzyła, jak córka znów zasy­pia. Tess powie­działa sobie wcze­śniej tego dnia, że dziś wie­czo­rem nie włą­czy tele­wi­zora. Jej ojciec posta­no­wił to samo i oboje z matką ucie­kli do chatki w Lesie Naro­do­wym Lolo, żeby być z dala od medial­nego szumu. Nie było tak źle jak w dniach tuż po aresz­to­wa­niu Prit­charda, ale trzy tygo­dnie temu lokalne media zaczęły dzwo­nić, pro­sząc o wywiady i oświad­cze­nia, a ojciec przy­sta­wał na to, dopóki matka nie poło­żyła temu kresu i nie zażą­dała, by wyje­chali z mia­sta.

Ale Tess wąt­piła, by ojciec, odzna­czony były detek­tyw, który wraz ze swoim part­ne­rem, Bur­tem Lobel­lem, aresz­to­wał Jeffa Prit­charda, sie­dział teraz zupeł­nie bier­nie. Praw­do­po­dob­nie nie spał i oglą­dał CNN.

Tak jak się uma­wiali, że nie zro­bią.

Ale Betsy zawsze mawiała, że Tess tę swoją szczerą nie­ustę­pli­wość bez wąt­pie­nia ma po Lelan­dzie, i jeśli chcieli coś zro­bić, to robili i już. W kuchni Tess przy­go­to­wała sobie bour­bona z lodem, wró­ciła do sypialni i włą­czyła tele­wi­zor.

Piękna kobieta z mikro­fo­nem roz­ma­wiała z dobrze ubra­nym męż­czy­zną w stu­diu CNN.

…i wresz­cie kon­tro­wer­sje się skoń­czyły, gdy po pół­nocy Jeff Prit­chard został pora­żony prą­dem w wię­zie­niu sta­no­wym w Eddy­ville w sta­nie Ken­tucky. Jako jeden z naj­bar­dziej tajem­ni­czych seryj­nych mor­der­ców, któ­rych…

Wyłą­czyła tele­wi­zor i rzu­ciła pilota na łóżko. Serce jej mocno waliło. Jeff Prit­chard. Ojciec Cisza. Nie­ważne, jak go nazy­wano, nie żył.

Nie­ważne, jak głę­boko go pocho­wają, i tak będzie za płytko.

Roz­wa­żała, czy zadzwo­nić do ojca. Zostaw go w spo­koju. Ma się dobrze. Praw­do­po­dob­nie pije Old Sama, tak jak ona. A jed­nak wysłała mu SMS-a:

No cóż, już po wszyst­kim. Jak się macie z mamą?

Klik­nęła „wyślij” i cze­kała, wąt­piąc, czy odpi­sze – nie był fanem SMS-ów. Przy­tknęła nos do kra­wę­dzi szklanki, poczuła kar­me­lowe i wani­liowe nuty, które przy­po­mi­nały jej dom, i wypiła solidny łyk bour­bona, by pogrze­bać wszel­kie wspo­mnie­nia, które pró­bo­wały wypły­nąć na powierzch­nię.

Pogrze­bane wspo­mnie­nia z nasto­let­nich cza­sów, wspo­mnie­nia, które Justin, zawo­dowy psy­cho­log, zbyt czę­sto pró­bo­wał odko­py­wać przez dzie­sięć lat mał­żeń­stwa. Jej dzie­ciń­stwo było dobre, dopóki nie prze­stało takie być. Ale znu­dziły jej się jego pyta­nia. Nie była jego pacjentką. Była jego żoną. I po pew­nym cza­sie poczuła, że nawet w tym nie jest dobra.

Zadzwo­nił tele­fon.

Uśmiech­nęła się, gdy zauwa­żyła, że jej ręka lekko drży, gdy odbie­rała.

– Tatuś?

– Twarda pani detek­tyw wciąż nazywa swo­jego sta­ruszka tatu­siem?

Tess odcze­kała chwilę, zanim się ode­zwała.

– Naresz­cie nie żyje.

– Zała­twiony na amen – powie­dział.

– Jak się czu­jesz?

– Ofi­cjal­nie?

– Tak.

– Ulżyło.

– A nie­ofi­cjal­nie?

– Ulżyło.

– Tyle to mogłeś mi napi­sać w SMS-ie.

– Wtedy nie usły­szał­bym two­jego głosu w środku nocy, kocha­nie.

Drże­nie w jego gło­sie nie umknęło jej uwa­dze. Jak­kol­wiek by się sta­rał, jej ojciec nie był dobrym akto­rem – nosił swoje emo­cje na wierz­chu – a tele­fon nie pomógł mu zama­sko­wać nie­po­koju.

Coś ukrywa.

– Mama w łóżku?

– Przy­go­to­wuje kąpiel. Ma swój spo­sób na relaks.

Lód brzęk­nął w szklance, gdy ojciec wziął łyk.

– A ja mam swój – dodał.

Zro­biła to samo i ten łyk wszedł jej dużo łagod­niej niż poprzed­nie.

Teraz, gdy usły­szała lód w szkle, zdała sobie sprawę, że ojciec brzmiał jak wsta­wiony. Ale kto mógłby go za to winić w tę noc?

– Ktoś się odzy­wał?

Pauza. Kolejny łyk.

– Burt zadzwo­nił. Roz­ma­wia­li­śmy krótko. On też się ukrywa, przy­naj­mniej w tę noc.

Burt i jej ojciec wspól­nie popro­wa­dzili szarżę na dom Prit­charda w noc jego aresz­to­wa­nia. Roz­ma­wiali z Bur­tem regu­lar­nie przez kilka lat po tym, jak rodzina Tess prze­pro­wa­dziła się do Mon­tany, a ostat­nio tylko od czasu do czasu. Ale przy­naj­mniej utrzy­my­wali kon­takt. Tess wie­działa, że nie­kiedy roz­mowy ze sta­rym part­ne­rem smucą ojca, i teraz żało­wała, że wywo­łała ten temat. Zawsze myślała, że Burt czuł się zra­niony, gdy jego wie­lo­letni part­ner nagle odszedł ze służby, mie­siąc lub dwa po aresz­to­wa­niu Jeffa Prit­charda.

Tess była świeżo upie­czoną nasto­latką, gdy nagle musiała zacząć wal­czyć o utrzy­ma­nie się w gro­nie zna­jo­mych, z czym ni­gdy wcze­śniej nie było pro­blemu. Rodzice powie­dzieli, że prze­pro­wadzka była spo­wo­do­wana nie­zdro­wym zain­te­re­so­wa­niem, jakie mimo­wol­nie przy­cią­gała ich rodzina. Trzeba było uciec od tego cyrku, cho­ciaż kiedy prze­pro­wa­dzali się na zachód, medialny szum już nie­mal ustał. Nie cał­ko­wi­cie, ale pra­wie. Repor­te­rzy już ich nie ści­gali; ojciec i Burt nie poja­wiali się w wia­do­mo­ściach co wie­czór. Ale jej rodzina wolała dmu­chać na zimne i wypro­wa­dzić się ze sły­ną­cego z gorzelni mia­sta, które zawsze kochali, dopóki nie odko­pano tak wiele zła i strach nie wypełzł na powierzch­nię.

Tess czuła to wtedy, tak jak teraz – w pew­nym sen­sie prze­pro­wa­dzili się przez nią.

Ta potrzeba chro­nie­nia jej.

Ale przed czym? Co takiego zro­biła? To były wspo­mnie­nia, które gdzieś prze­pa­dły – te, o któ­rych Justin wie­dział, że gdzieś tam się cho­wają – z czasu, kiedy aresz­to­wano Jeffa Prit­charda.

„Nie trzeba mnie napra­wiać, Justin!” – krzyk­nęła kie­dyś do niego, nie mogąc przy­znać przed samą sobą, że jej gniew przy­naj­mniej czę­ściowo wyni­kał z faktu, że mąż się nie mylił.

– Rzeka dzi­siaj wez­brała – powie­dział ojciec, przy­wra­ca­jąc ją do teraź­niej­szo­ści.

Rzeka Pat­tee wiła się za ich chatą w Lolo. Ojciec lubił sie­dzieć na ganku z tyłu domu i pić poranną czarną kawę, słu­cha­jąc pły­ną­cej wody.

– Wszystko w porządku, tato?

Długa pauza.

– Nic takiego, czego by wcze­śniej nie widzieli. Egze­ku­cja jak egze­ku­cja. – Wypił kolejny łyk. – Tak mi donie­śli naoczni świad­ko­wie. Potrzeba było trzech strza­łów prą­dem, żeby ode­słać dra­nia z powro­tem do pie­kła.

Tess miała trud­no­ści z przy­po­mnie­niem sobie ojca sprzed tego aresz­to­wa­nia – na pewno kie­dyś czę­ściej się uśmie­chał – ale mama powie­działa, że to, co zoba­czył w tym domu, zmie­niło go na dobre. Zaczął wię­cej pić i mniej spać, a kiedy uda­wało mu się zamknąć oczy, budziły go kosz­mary. Trwało to latami, z cza­sem osła­bło, ale ni­gdy nie ustą­piło. Mama powie­działa, że znów miał kosz­mar w zeszłym tygo­dniu.

Tess pozwo­liła ojcu mówić, ponie­waż rzadko to robił.

– Guber­na­tor zwy­mio­to­wał, a potem naczel­nik na niego nasko­czył. Pokłó­cili się na oczach wszyst­kich. Ni­gdy wię­cej nie powinni budzić Sta­rego Skwier­czaka.

Kolejny drink.

– I ten smród. Przez tele­fon ten mój gość… Powie­dział, że myślał, że ni­gdy nie pozbę­dzie się tego smrodu.

Lód brzęk­nął w pustej szklance. Tess poczuła mdło­ści – ta roz­mowa nie słu­żyła żad­nemu z nich.

– Co powiesz na to, żeby­śmy poga­dali jutro? Przy­jadę z Julią do was do domku. Może pizza u Tony’ego?

– Ja chęt­nie. Twoja mama też. – Zro­bił pauzę. – Jak tam Justin?

– Justin jak to Justin.

Miała nadzieję, że taka odpo­wiedź wystar­czy, bo nie była gotowa zaofe­ro­wać dłuż­szej. Justin i Leland zawsze dobrze się doga­dy­wali – Justin doga­dy­wał się ze wszyst­kimi. Od pierw­szego dnia nawią­zali więź jak naj­lepsi kum­ple z brac­twa. Leland jako ojciec, któ­rego Justin ni­gdy nie miał. Tak, jej ojciec był wku­rzony, kiedy usły­szał, co zro­bił Justin, ale wku­rzony nie­wy­star­cza­jąco, jak na gust Tess. Powta­rzał jej nie­raz, żeby pamię­tała, że nie wyszła za mąż za swoją robotę. Że spę­dza zbyt dużo czasu w pracy, a za mało z rodziną. Jakby pono­siła część winy za romans męża.

Już miała powie­dzieć dobra­noc, gdy ojciec dodał:

– To była naj­lep­sza rzecz dla nas wszyst­kich.

Na początku pomy­ślała, że mówi o roman­sie Justina, ale zdała sobie sprawę, że wró­cił do wcze­śniej­szego wątku.

– Co było naj­lep­sze?

– Że się tu prze­pro­wa­dzi­li­śmy.

I tyle. Nie wyja­śnił dla­czego, a ona nie zapy­tała. Wię­cej mate­riału do roz­mowy na jutro, gdy słońce zaświeci, a butelka bour­bona znów będzie pełna.

– Kocham cię, tato.

– Ja też cię kocham, sło­neczko.

Miała się roz­łą­czyć, gdy jesz­cze się ode­zwał.

– Tessa?

– Tak?

Nic. Toczył jakiś wewnętrzny spór, coś w sobie dusił. Prze­stań mnie chro­nić. Ale powie­dział tylko:

– Dobra­noc.

Zakoń­czyła roz­mowę.

Dopiła bour­bona.

Nie spała przez całą noc.

Rozdział 4

Lisa Bucha­non spała z bro­nią przy łóżku.

Miała nadzieję, że nie będzie musiała jej użyć, ale może jed­nak.

Posta­no­wiła nie oglą­dać wia­do­mo­ści w dniach poprze­dza­ją­cych egze­ku­cję Jeffa Prit­charda. Ten szum infor­ma­cyjny budził w niej zbyt duży nie­po­kój.

I tak już zbyt wielu w małym mia­steczku Twi­sted Tree uwa­żało, że jest chyba stuk­nięta, skoro mieszka w tym domu po wszyst­kim, co w nim zna­le­ziono sie­dem­na­ście lat temu. Uwa­ża­liby ją za jesz­cze bar­dziej sza­loną, gdyby nie zdję­cie, które gazety zamie­ściły, gdy kupiła to miej­sce lata temu. Bez naj­mniej­szego pro­blemu mogła ucho­dzić za atrak­cyjną kobietę. Czter­dzie­sto­let­nia, ale wciąż sin­gielka. Uoso­bie­nie ogłady i ele­gan­cji z Połu­dnia.

Ale jeśli Jeff Prit­chard został stra­cony o pół­nocy, jak dono­szono pocztą pan­to­flową, to nie zdzi­wiła się, że pierw­szy kamień wpadł przez okno do salonu minutę po pół­nocy. A potem śmiech i odgłosy innych, mniej cięż­kich rze­czy ude­rza­ją­cych w fasadę jej domu.

Jej domu.

Już nie jego.

Cho­lerne dzie­ciaki.

Gdy tylko otwo­rzyła drzwi i strze­liła na postrach w stronę drzew, zaczęli ucie­kać na swo­ich quadach i moto­cy­klach, a kilku innych bie­giem, ich śmiech wisiał w powie­trzu jak dym z lufy, zanim cał­ko­wi­cie roz­pro­szył się, gdy dotarli do głów­nej drogi.

Podwórko przed domem sta­no­wiło obraz nędzy i roz­pa­czy.

Jajka roz­bry­zgane po całym ganku. Na ścia­nach. Na drzwiach. Jedno okno roz­bite. Dwa krzewy dere­nia przy­stro­jone czymś, co wyglą­dało na ser­pen­tyny z dzie­sią­tek rolek papieru toa­le­to­wego.

Odcze­kała chwilę, żeby się upew­nić, że nie wrócą, cie­szyła się, że przy­naj­mniej egze­ku­cja na krze­śle elek­trycz­nym dobie­gła końca. Zasta­na­wiała się, czy miesz­ka­nie w domu byłego seryj­nego mor­dercy będzie teraz łatwiej­sze, skoro seryjny mor­derca już nie żyje.

Weszła do środka, zamknęła drzwi i zadzwo­niła na poli­cję.

Rozdział 5

W klasz­to­rze Sióstr Kla­ry­sek w Bow­ling Green sio­stra Mary Rose obu­dziła się na sło­mia­nym mate­racu, gdy zapu­kano do drzwi jej celi, wzy­wa­jąc na modli­twę za kwa­drans pierw­sza.

Tra­dy­cją sióstr kla­ry­sek było wsta­wa­nie w środku nocy, by modlić się za świat, gdy niebo spo­wi­jał mrok, a ludzie popeł­niali tak wiele grze­chów.

Usia­dła w ciszy, ale z cięż­kim, gło­śno biją­cym ser­cem, czu­jąc w kościach, że to już się stało i Jef­frey Prit­chard, chło­piec, któ­rego kie­dyś znała z sie­ro­cińca Sióstr Miło­sier­dzia, nie żyje.

Czym prę­dzej prze­brała się z powłó­czy­stej koszuli noc­nej w habit, otwo­rzyła drew­niane drzwi i ruszyła wraz z pozo­sta­łymi dwu­dzie­stoma trzema kla­ry­skami, boso i w kon­tem­pla­cyj­nej ciszy, w stronę kaplicy.

Tam sio­stra Mary Rose ponow­nie pomo­dliła się za jego duszę.

Bo już dawno temu mu wyba­czyła.

Przedtem

Z nagra­nej roz­mowy detek­tywa Lelanda Pat­ter­sona z Tod­dem Black­stone’em (eme­ry­to­wa­nym wete­ry­na­rzem z Bow­ling Green w sta­nie Ken­tucky).

Black­stone: Jest pan pewien, że to on? Zabił tych wszyst­kich ludzi, jak gadają? Łącz­nie z dziećmi?

Detek­tyw Pat­ter­son: To on. To Jeff Prit­chard. Co do tego nie mamy wąt­pli­wo­ści.

Black­stone: No dobrze, niech mnie pan źle nie zro­zu­mie. Możemy sobie poroz­ma­wiać. Ale co to ma teraz za zna­cze­nie?

Detek­tyw Pat­ter­son: Ma takie, dok­to­rze, że śledz­two, przy­naj­mniej w moim poję­ciu, nie koń­czy się na tym „kto”. Nie zaznam spo­koju, dopóki nie dowiem się „dla­czego”.

Black­stone (odchy­la­jąc się na krze­śle): A on nie chce mówić.

Detek­tyw Pat­ter­son: Nie chce mówić.

Black­stone: Więc ta cała farsa z Ojcem Ciszą to prawda?

Detek­tyw Pat­ter­son: Poza tym, że nie jest księ­dzem, to tak, mil­czał w inte­re­su­ją­cych nas kwe­stiach. Ale powie­dziano mi, że miał pan z nim kon­takt, gdy był chłop­cem. W pań­skiej kli­nice?

Black­stone (kiwa głową, na chwilę zamyka oczy): Tak, wtedy po raz pierw­szy. I ostatni, bym powie­dział. Jeff miał dzie­więć lat. Bada­łem wła­śnie uro­czego kociaka, miał na imię Raga­muf­fin, jeśli dobrze pamię­tam. Ten dzień wrył mi się w pamięć z wielu powo­dów, detek­ty­wie. Na pewno nie chce pan cze­goś do picia?

Detek­tyw Pat­ter­son: Nie, dzię­kuję bar­dzo. Pro­szę kon­ty­nu­ować.

Black­stone (popi­ja­jąc kawę): Spoj­rza­łem przez okno, zoba­czy­łem chłopca cią­gną­cego stary wózek Radio Flyer. Kla­syczny czer­wony, zaku­rzony pyłem z bocz­nych dróg. Wiózł na nim psa, od razu było widać, że ran­nego. Skoń­czy­łem bada­nie kota i wysze­dłem chłopcu na spo­tka­nie.

Detek­tyw Pat­ter­son: Znał go pan?

Black­stone: Nie, nie­zu­peł­nie. Ni­gdy wcze­śniej się nie spo­tka­li­śmy.

Detek­tyw Pat­ter­son: Ale wie­dział pan, kim on jest?

Black­stone: Tak. Był mini­stran­tem w kościele. I widy­wa­łem go, jak cho­dził bocz­nymi dro­gami wokół mia­sta, cią­gnąc zakupy tym samym radio fly­erem.

Detek­tyw Pat­ter­son: Sam?

Black­stone: Tak, i dla­tego z początku nie zdzi­wi­łem się, że przy­szedł sam do mojej kli­niki. Chło­piec wyda­wał się bar­dzo nie­za­leżny. Rodzice nie przej­mo­wali się nim zbyt mocno. (Jesz­cze jeden łyk kawy). Przy­wiózł doro­słego gol­den retrie­vera potrą­co­nego tego ranka przez samo­chód. Biedny pies był cały we krwi, trząsł się na wózku, przy­kryty przez chłopca kocem. Trzeba go było uśpić, a kiedy powie­dzia­łem o tym Jef­fowi, ski­nął głową ze łzami w oczach. Spo­dzie­wał się tego. I powie­dział mi, że dla­tego go przy­wiózł. By skró­cić jego cier­pie­nie.

Detek­tyw Pat­ter­son: A rodzice?

Black­stone: Zapy­ta­łem, gdzie są. Odparł, że powie­dzieli, że to nie ich pies i nie ich pro­blem. Widzi pan, chło­piec przy­gar­nął psa jakoś rok wcze­śniej i umowa była taka, że pies może zostać, jeśli chło­piec sam się nim zaj­mie. Więc zro­bił, co mógł.

Detek­tyw Pat­ter­son: Poli­czy­łem to i owo. Stary dom Jeffa…

Black­stone: Wtedy jesz­cze nie był spa­lony.

Detek­tyw Pat­ter­son: Ale to było sześć kilo­me­trów od miej­sca, gdzie kie­dyś miał pan kli­nikę.

Black­stone: Tak, cią­gnął tego psa sześć kilo­me­trów. I tulił go, czule, kiedy usy­pia­łem biedne psi­sko. Był w tym wszyst­kim sam. A potem nale­gał, że odwie­zie mar­twego psa z powro­tem. Zaofe­ro­wa­łem, że go tutaj skre­muję. Wyja­śni­łem, że się tym zajmę. Wszystko za darmo, ale on nale­gał, że zabie­rze psa do domu i sam go pochowa. A ja pamię­tam, jakby to było wczo­raj, że chło­piec gła­skał uśpio­nego psa i cicho mu śpie­wał do ucha.

Detek­tyw Pat­ter­son: Pamięta pan, co śpie­wał?

Black­stone: Tę koły­sankę dla dzieci. Good Night, Sleep Tight. A co, wie pan coś o tym?

Detek­tyw Pat­ter­son: Śpie­wał to samo swoim ofia­rom, więc tak, sły­sza­łem o tym.

Black­stone: Cho­lera, to czyni to wszystko jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym.

Detek­tyw Pat­ter­son: Prze­pra­szam, dok­to­rze, ale czy kie­dy­kol­wiek póź­niej widy­wał pan Jeffa Prit­charda?

Black­stone: Tak. Przy­jeż­dżał jesz­cze sześć razy w ciągu następ­nych czte­rech lat. Za każ­dym razem cią­gnąc ranne zwie­rzęta w tym radio fly­erze. Za każ­dym razem pytał, czy można je ura­to­wać. Wszyst­kie były bli­skie śmierci, zbłą­kane kun­dle, które, jak mówił, zna­lazł. Wędrowcy. Ranni wędrowcy, tak je nazy­wał.

Detek­tyw Pat­ter­son: A pan je usy­piał?

Black­stone: Oczy­wi­ście. Nie ma nic gor­szego niż cier­piące zwie­rzę. To jego słowa. Oczy­wi­ście się zga­dza­łem.

Detek­tyw Pat­ter­son: Prze­pra­szam, że spy­tam bez ogró­dek, ale czy ni­gdy nie pomy­ślał pan, żeby zadzwo­nić do jego rodzi­ców? Albo nawet odpro­wa­dzić go do domu?

Black­stone: Tak. I jedno, i dru­gie. Przez tele­fon jego ojciec był obo­jętny. Twier­dził, że chło­pak po pro­stu ma swoje dzi­wac­twa. Jest tro­chę eks­cen­tryczny. Ale oni wie­dzieli, co robi, i mu nie prze­szka­dzali. Ale to… To mi nie wystar­czyło, detek­ty­wie. Więc pew­nego dnia posze­dłem za nim do domu. Z daleka obser­wo­wa­łem, jak zako­py­wał jakieś zwie­rzę.

Detek­tyw Pat­ter­son: I?

Black­stone: Obok domu, w pobliżu lasu, który gra­ni­czył z ich pose­sją, chło­pak miał wła­sny cmen­tarz dla zwie­rząt. I tam było pocho­wa­nych wię­cej niż tylko tych sie­dem psów. Widzi pan, on każdy mały kop­czyk ozna­czył krzy­żem z paty­ków.

Detek­tyw Pat­ter­son: Odwró­co­nym krzy­żem?

Black­stone: Nie, te wyda­wały się nor­malne.

Detek­tyw Pat­ter­son: Ile ich było? Dok­to­rze?

Black­stone: Przy­naj­mniej dwa tuziny. (Patrzy na mnie pro­sto). Powi­nie­nem był się domy­ślić, detek­ty­wie.

Detek­tyw Pat­ter­son: Jeśli spoj­rzeć z dystansu, wiele osób powinno było się domy­ślić wielu rze­czy. Ale nie­stety czasu cof­nąć się nie da. I jedyna rzecz, która z doświad­cze­nia wydaje mi się nie­pod­wa­żalną prawdą, to fakt, że ten cały dystans ni­gdy do niczego się nie przy­daje.

Rozdział 6

Podob­nie jak przez ostat­nie dwa tygo­dnie, kiedy Tess odwo­ziła Julię, poranny korek wił się zde­rzak w zde­rzak wokół budynku szkoły, poru­sza­jąc się jak zimna melasa. Tess spoj­rzała na zega­rek; siłą woli sta­rała się zmu­sić sznur samo­cho­dów do bar­dziej żwa­wych ruchów. Przy­po­mniała sobie, jak pierw­szego dnia, kiedy to ona wio­zła córkę do szkoły, a nie Justin, Julia nie­ustan­nie wygła­szała komen­ta­rze. „Tata nie jechał tędy”. „Tata skrę­cał w tę ulicę”. „Tata opusz­cza szyby. Cza­sami pusz­cza gło­śno muzykę, a nasz samo­chód tań­czy, kiedy inne stają. Nauczy­ciele uwa­żają to za zabawne”.

Oczy­wi­ście, że tak uwa­żają – pomy­ślała.

Julia, owi­nięta w nie­bie­ski płasz­czyk prze­ciw­desz­czowy i żująca cia­steczko Pop-Tarts, odpięła pas bez­pie­czeń­stwa i otwo­rzyła drzwi.

– Julia, jesz­cze nie doje­cha­ły­śmy na par­king.

Córka wska­zała gro­madkę dzieci prze­cho­dzą­cych obok sznura samo­cho­dów.

– One idą.

Bo cho­dzą do szkoły na pie­chotę – pomy­ślała Tess. – A ty nie. A potem wes­tchnęła. Wybie­raj, o co warto wal­czyć. Żeby Justin udzie­lił jej tej zło­tej rady raz, ale nie, to były dzie­siątki razy.

– No to idź – powie­działa. – Idź z nimi. Ale trzy­maj się bli­sko nich i uwa­żaj na samo­chody.

Julia prze­wró­ciła oczami, po czym zatrza­snęła za sobą drzwi, zanim Tess zdą­żyła się z nią poże­gnać. Różowy ple­cak pod­ska­ki­wał na jej ramio­nach, gdy goniła inne dzieci, a potem skrę­ciła z nimi za róg w stronę głów­nego wej­ścia. Gdy Julia znik­nęła jej z oczu, Tess wypro­wa­dziła samo­chód z korka i ruszyła w prze­ciw­nym kie­runku.

Ktoś zatrą­bił.

Tess poma­chała.

Dzie­sięć minut póź­niej dotarła na poste­ru­nek poli­cji. Zaczy­nało mżyć.

Pospiesz­nie weszła do holu, gdzie Marla Wolfe, dys­po­zy­torka, popi­jała kawę z popla­mio­nego szminką sty­ro­pia­no­wego kubka i ski­nęła głową w stronę biura Tess.

– Masz towa­rzy­stwo. Przy­je­chał jakieś dzie­sięć minut temu – oznaj­miła.

Tess głę­boko wcią­gnęła powie­trze i otwo­rzyła drzwi do swo­jego biura. Sta­rała się spra­wiać wra­że­nie, że wszystko ma pod kon­trolą.

Justin miał na sobie białą koszulę z guzi­kami na koł­nie­rzyku, dokład­nie w tym samym stylu jak ta, którą nosił, gdy poznali się na stu­diach. Wła­śnie taką nie­mal zerwała mu z piersi, guziki i w ogóle, po trzech rand­kach. Teraz sie­dział zre­lak­so­wany w fotelu naprze­ciwko jej biurka. Brą­zowe, krę­cone, ale przy­strzy­żone włosy. Oku­lary w rogo­wej opra­wie i twe­edowy płaszcz. Nie­bie­skie dżinsy i moka­syny. Pro­to­typ wykła­dowcy col­lege’u. Młody Indiana Jones.

Nie wstał, gdy weszła, ale powie­dział:

– Dzień dobry.

Tess powie­siła płaszcz i pode­szła do biurka.

– Justin, co ty tu robisz?

– Jestem kon­sul­tan­tem psy­chia­trycz­nym tego wydziału. Pra­cuję tu, w pew­nym sen­sie.

– Mam na myśli tutaj. W moim biu­rze, Justin. Co robisz w moim biu­rze?

– Tylko spraw­dzam, co u cie­bie, Tess. Wczo­raj wie­czo­rem dostało ci się z dwóch stron.

– Dwóch stron?

– Burza? Jeff Prit­chard… Jego egze­ku­cja?

– Prze­ży­łam. – Tess ode­tchnęła głę­boko, wpa­tru­jąc się w okno.

– Nic nie wypły­nęło na powierzch­nię? – zapy­tał Justin.

– Nie, Justin… Jezu. Prze­stań. Nie dzi­siaj.

– A twoi rodzice?

– Mają się dobrze. Roz­ma­wia­łam z tatą wczo­raj wie­czo­rem. Cie­szymy się, że to już koniec.

Tess sie­działa przy biurku i nagle jej fru­stra­cja, uraza, gniew na Justina wzro­sły, gorące i silne, i musiała powstrzy­mać się od wyła­do­wa­nia się na nim za to, że tam sie­dział, za ist­nie­nie, za to, że znisz­czył ich mał­żeń­stwo, więc nie był z nią wczo­raj w nocy, wła­śnie tej ze wszyst­kich innych nocy.

Wzięła głę­boki wdech, mach­nęła ręką.

– Po pro­stu sobie idź. Pro­szę. Poroz­ma­wiamy póź­niej.

Wpa­try­wała się w naj­nud­niej­sze miej­sce na biurku, aż drzwi się zamknęły, a następ­nie prze­kie­ro­wała swoją fru­stra­cję na pracę. Według Justina jej poświę­ce­nie się pracy było czę­ścią pro­blemu. Pozwo­liła, aby jej ambi­cje zosta­nia sław­nym detek­ty­wem, takim jak jej ojciec, prze­sło­niły rze­czy­wi­stość. Czę­sto była zdy­stan­so­waną żoną, nie­an­ga­żu­jącą się matką. Zbyt wiele nocy spę­dzo­nych w biu­rze, a nie w łóżku.

Zbyt wiele nocy w tra­sie.

Wycho­wała się na CSI, Poli­cjan­tach z Miami i powtór­kach Napi­sała: Mor­der­stwo, ale w wieku trzy­na­stu lat, po tym jak rodzina prze­pro­wa­dziła się na zachód, jej zain­te­re­so­wa­nia roz­ryw­kowe dzięki nowej przy­ja­ciółce z sąsiedz­twa stały się mrocz­niej­sze. Powieść Mil­cze­nie owiec była jak jej Biblia, film Sie­dem naj­chęt­niej oglą­da­nym fil­mem. Zawsze chciała pójść w ślady ojca. Bła­gała, żeby zabie­rał ją do pracy. Roz­wią­zy­wała wyima­gi­no­wane sprawy, sie­dząc obok niego, pod­czas gdy on przy swoim biurku zaj­mo­wał się praw­dzi­wymi, a ta jej jazda tylko się nasi­liła po prze­pro­wadzce na zachód, kiedy począt­kowo nikogo nie znała i czę­sto się nudziła. W liceum cho­dziła na zaję­cia z kry­mi­no­lo­gii i kry­mi­na­li­styki. Ukoń­czyła Uni­wer­sy­tet Sta­nowy w Mon­ta­nie i wkrótce po tym, jak jej ojciec prze­szedł na eme­ry­turę, pod­jęła pracę w poli­cji w Mis­so­uli. Po dwóch latach została skie­ro­wana na czte­ro­mie­sięczne szko­le­nie docho­dze­niowe w Rocky Moun­tain Infor­ma­tion Network w Ari­zo­nie. Została peł­no­praw­nym detek­ty­wem do spraw zabójstw i marzyła o tym, by pew­nego dnia zająć się sprawą for­matu tej Ojca Ciszy.

Uwa­żaj, o czym marzysz – powie­dział jej ojciec.

Przez dzie­sięć minut Tess prze­glą­dała akta doty­czące wzno­wio­nej sprawy napadu, w któ­rym zastrze­lono kasjera w banku. Ona i Danny mieli to zakoń­czyć tego popo­łu­dnia. No to gdzie jest Danny? Mieli spo­tka­nie za pięć minut, a on zwy­kle przy­cho­dził wcze­śniej, żeby po pro­stu poga­wę­dzić lub, jak to nazy­wał, „popier­dzie­lić”. Dzień zaczął powoli zmie­rzać do nor­mal­no­ści. Ale jej ojciec zawsze powta­rzał, że w ich zawo­dzie nor­mal­ność ni­gdy nie trwa długo. W oka­mgnie­niu ciemna chmura może prze­sło­nić słońce. W jed­nej chwili ktoś żyje, a w dru­giej nie.

I wtedy odbie­ramy tele­fon, kocha­nie.

Tess nagle poczuła mdło­ści, jakby zja­dła coś nie­świe­żego, cho­ciaż nic nie jadła przez cały pora­nek.

A potem ktoś zapu­kał. Nie Danny, który rzadko pukał – to Marla wsu­nęła głowę do gabi­netu.

– Tess, linia pierw­sza. Podobno to pilne.

Pod­nio­sła słu­chawkę, mdło­ści zmie­niły się w prze­ra­że­nie.

– Detek­tyw Tess Cla­iborne.

– Ups – powie­dział głos.

– Co? Kto mówi?

– Prze­pra­szam – powie­dział męż­czy­zna. – My…

– Co?

I wtedy głos wykrzyk­nął:

– Zro­bi­łem złe rze­czy!

Tess ści­snęła słu­chawkę.

– O czym ty mówisz, czło­wieku? Kim jesteś?

– Oboje nie żyją.

Tess zesztyw­niała.

– Kto mówi?

– Jestem Wyrzut­kiem – powie­dział, nie z dumą, bar­dziej z rezy­gna­cją, szcze­rze. – Prze­pra­szam. Nie zawra­caj sobie głowy namie­rza­niem. Jestem w domku w Lesie Naro­do­wym Lolo. Pat­tee Canyon Drive. Oboje widzą teraz ciem­ność.

– Kto?! – krzyk­nęła, cho­ciaż już wie­działa.

Mamo… Tato…

– Prze­pra­szam – powtó­rzył głos.

Połą­cze­nie zostało prze­rwane.

Rozdział 7

Danny przy­je­chał na miej­sce pierw­szy.

Był trzy kilo­me­try od Lolo, kiedy Tess zadzwo­niła, spa­ni­ko­wana. Gdy już zabez­pie­czył domek, skon­tak­to­wał się z Elizą i popro­sił, żeby zadzwo­niła do Tess i spró­bo­wała ją prze­ko­nać, by trzy­mała się z daleka, ale ona nie chciała o tym sły­szeć.

– Już pra­wie tam jestem, Danny. I wejdę do środka.

Tess roz­łą­czyła się, zapar­ko­wała i pobie­gła w stronę domku pra­wie czter­dzie­ści metrów przez las. Eliza zadzwo­niła ponow­nie, ale włą­czyła się poczta gło­sowa. Człon­ko­wie ekipy odgra­dzali miej­sce żółtą taśmą, inni robili zdję­cia wewnątrz i na zewnątrz. Fur­go­netka CSI była zapar­ko­wana obok sterty drewna na opał, a dwóch funk­cjo­na­riu­szy prze­szu­ki­wało błot­ni­ste poszy­cie lasu, uży­wa­jąc lata­rek; tech­nik pobie­rał odci­ski śla­dów odda­la­ją­cych się od ganku.

Danny zszedł po scho­dach z dyk­ta­fo­nem przy ustach. Kiedy ją zauwa­żył, scho­wał dyk­ta­fon do kie­szeni i ją objął.

Łzy napły­nęły jej do oczu.

– Jest bar­dzo źle?

– Źle, Tess. Nie powinno cię tu być.

Zaj­rzała do domku, drzwi były otwarte. Jeden z funk­cjo­na­riu­szy wyszedł z pla­sti­kową torbą w ręku. Dwóch kolej­nych podą­żało za śla­dami opon na tyłach domu.

– Ich jeep, Danny – powie­działa. – Przy­je­chali nim tutaj. Nie ma go. Musiał nim uciec.

– Tess.

– To jeep grand che­ro­kee rocz­nik dwa tysiące dzie­więć, jasno­czer­wony. Miał rysę na drzwiach kie­rowcy. Numer reje­stra­cyjny to, cho­lera, nie pamię­tam, to…

– Tess, mamy wszystko. Już go szu­kamy.

Tess rozej­rzała się. Nie było wybi­tych szyb.

– Jacyś podej­rzani? Świad­ko­wie?

– Jesz­cze nie, ale zosta­wił wszę­dzie odci­ski pal­ców. I narzę­dzie zbrodni.

Zała­mała się, sły­sząc słowo „zbrod­nia”. Pró­bo­wał ją pocie­szyć, ale odsu­nęła się na bok, ocie­ra­jąc łzy z policz­ków.

– Wcho­dzę tam.

Danny zła­pał ją za ramię, ale zbyt słabo, więc się uwol­niła. Wcią­gnęła powie­trze i sze­roko otwo­rzyła oczy, przy­go­to­wu­jąc się.

– On jest dumny z tego, co zro­bił, Danny. Zosta­wił dowody. Zadzwo­nił do mnie. Mówił przez tele­fon w taki spo­sób, jakby mnie znał.

Danny poszedł za nią.

– Tess, nie powin­naś. Mówię ci… Jest źle.

Tess zoba­czyła krew, gdy tylko weszła do domku, i po jej śla­dach dotarła do ojca. Sie­dział przy­wią­zany do buja­nego fotela, z twa­rzą zwró­coną do ściany. Głowa mu opa­dła, broda na piersi. Z tą bladą twa­rzą nie wyglą­dał jak on. To ja, kocha­nie. Kochany stary tatuś. Jego powieki były zamknięte i poma­zane zaschniętą czarną farbą, dwa ciemne kręgi nad pagór­kami oczu.

Widzą teraz ciem­ność.

Prze­łknęła ślinę, by poko­nać ucisk w gar­dle, a potem zoba­czyła ślad po śmier­tel­nym cio­sie w tylną prawą część jego głowy – włosy zle­pione zakrze­płą krwią z kawał­kami kości. Dosłow­nie wbito mu mózg głę­biej do środka. Na pod­ło­dze obok krze­sła leżał mło­tek – praw­do­po­dob­nie narzę­dzie zbrodni. Kredą zazna­czono czę­ści drew­nia­nej pod­łogi, po któ­rych mogli cho­dzić bez obawy, że znisz­czą ślady na miej­scu zbrodni. Mło­tek rów­nież był ozna­czony, włosy przy­kle­jone krwią do jego obu­cha.

Na ścia­nie przed twa­rzą ojca, na wyso­ko­ści jego oczu, wisiał przy­bity kuchen­nym nożem arty­kuł z gazety.

Nagłó­wek brzmiał: OJCIEC CISZA STRA­CONY!

Więc motyw był oso­bi­sty. Mor­der­stwo z zemsty.

Tess szła wzdłuż kre­do­wej ścieżki. Za pomocą spreju dak­ty­lo­sko­pij­nego ujaw­niono nie­bie­skie odci­ski pal­ców na pod­ło­dze wokół młotka i na ścia­nie ota­cza­ją­cej arty­kuł.

Szef poli­cji Ander­son Givens, ubrany w gar­ni­tur i kra­wat luźno zwi­sa­jący spod koł­nie­rzyka, wyszedł z pokoju na tyłach.

– O Jezu Chry­ste, Danny – powie­dział i prze­su­nął dło­nią po swo­ich krót­kich, szpa­ko­wa­tych wło­sach. – Mówi­łem, żebyś ją zatrzy­mał przy drzwiach.

Danny uniósł ręce, jakby chciał zapy­tać: Niby jak mia­łem to zro­bić?

– Musiałby dys­po­no­wać armią, sze­fie – powie­działa Tess.

Givens był sen­sow­nym gościem, któ­rego zawsze sza­no­wała, jed­nym z nie­wielu w wydziale, który ni­gdy jej nie pod­ry­wał. Chyba wie­dział, że tym razem nie ma co liczyć na jej posłu­szeń­stwo. Kilka minut po tele­fo­nie wydał roz­kaz dwóm swoim ludziom, żeby zatrzy­mali ją na komen­dzie, ale łatwo sobie z nimi pora­dziła: Stan­ley­owi zagro­ziła, że powie jego żonie o roman­sie z jedną z nar­ko­ma­nek, którą ura­to­wał trzy mie­siące wcze­śniej, nato­miast Butch otrzy­mał groźbę, że kop­nie go w jaja.

Więc teraz była w samym środku wyda­rzeń.

Givens wes­tchnął.

– Tak mi przy­kro.

Zigno­ro­wała go. Tech­niczka pokryła pas pod­łogi czar­nym prosz­kiem i prze­su­wała pędzel­kiem po drew­nie, przy­kle­ja­jąc pro­szek do śla­dów potu i tłusz­czów pozo­sta­wio­nych przez linie papi­larne. Następ­nie przy­ło­żyła prze­zro­czy­stą folię dak­ty­lo­sko­pijną, wygła­dziła, usu­wa­jąc pęche­rzyki powie­trza, po czym prze­nio­sła odcisk na błysz­czącą powierzch­nię spe­cjal­nej pod­kładki. Następ­nie umie­ściła tę lustrzaną kopię w sto­sow­nej prze­gródce swo­jego zestawu.

– Ide­alna odbitka – powie­działa Tess.

– Mamy ich mnó­stwo zewsząd – stwier­dził Danny.

– Doszło do sza­mo­ta­niny – dodał Givens. – Zna­leź­li­śmy tkankę pod paznok­ciami two­jego ojca i kilka krót­kich ciem­nych wło­sów. Mógł go zadra­pać pod­czas walki.

Bo jest wojow­ni­kiem. Zawsze był…

Zatrzy­mała się gwał­tow­nie. Jej matka leżała na pod­ło­dze w kuchni, naga, nie licząc ręcz­nika owi­nię­tego wokół pra­wego kolana. Jej ciało obry­so­wano kredą. Tess zasło­niła usta, gdy zoba­czyła twarz matki. Miała zamknięte oczy i tak jak u ojca pokry­wały je dwie okrą­głe plamy czar­nej farby, wyglą­da­jące jak dwie ciemne stud­nie. Z tyłu na pra­wym ramie­niu była nabrzmiała czer­wona rana, praw­do­po­dob­nie po ude­rze­niu młot­kiem.

Danny wyja­śnił:

– Ten i dwa w głowę.

– Jeden, żeby ją spo­wol­nić. Jeden, żeby ją powa­lić. Jeden, żeby ją wykoń­czyć – uści­śliła Tess. Na lewym udzie matki znaj­do­wała się plama krwi w kształ­cie banana. – Jezu. Powiedz mi, że nie została…

– Nie została zgwał­cona, Tess. Nie ma śla­dów gwałtu.

Tess się odwró­ciła. Może by ktoś ją czymś przy­krył. Kocem, prze­ście­ra­dłem, ręcz­ni­kiem, czym­kol­wiek. Ale nie powie­działa tego na głos. Ciało jej matki było dla nich dowo­dem rze­czo­wym.

– Wanna jest pełna wody.

– To musiało się stać wkrótce po tym, jak zadzwo­ni­łam wczo­raj wie­czo­rem. Musiała usły­szeć, jak tata wal­czy.

– Znaj­dziemy jeepa, Tess. – Danny prze­lot­nie dotknął jej ramie­nia. – Wyślemy te odci­ski do labo­ra­to­rium tak szybko, jak to moż­liwe.

– Musimy go zna­leźć, zanim zrobi to ponow­nie – powie­działa i obrzu­ciła wzro­kiem pomiesz­cze­nie. – Zosta­wił swój znak. Farba na oczach. Ma zamiar znów to zro­bić.

– Chodź – powie­dział Givens. – Musimy cię stąd zabrać.

Kiw­nęła głową, zga­dza­jąc się w mil­cze­niu. Ponow­nie spoj­rzała na bujany fotel. Port­fel leżał na pod­ło­dze obok plamy krwi. Uklę­kła.

– Port­fel mojego ojca.

– Spraw­dzi­li­śmy go – powie­dział Givens. – Na nim też są jego odci­ski pal­ców.

Pod­nio­sła wzrok.

– Daj mi ręka­wiczki.

– Tess… – zaczął Givens.

Danny uniósł rękę, pro­sząc szefa, żeby odpu­ścił.

Tess nacią­gnęła cienki lateks na roze­dr­gane dło­nie, z zestawu labo­ra­to­ryj­nego wyjęła pęsetę. Prze­szu­kała prze­gródkę na pie­nią­dze, ostroż­nie odcią­ga­jąc skó­rzane fałdy pęsetą. Nie wie­działa, ile ojciec miał w port­felu, ale z faktu, że zna­la­zła bank­noty, a karty kre­dy­towe też były na miej­scu, wywnio­sko­wała, że sprawca nie zabrał żad­nych pie­nię­dzy. Następ­nie przej­rzała zdję­cia, które ojciec miał w port­felu. Upie­rał się, żeby nosić papie­rowe zdję­cia. Tess prze­glą­dała je kilka tygo­dni temu, kiedy ona i Julia żar­to­wały z niego, poka­zu­jąc mu tech­no­lo­gię smart­fo­nów. Każde zdję­cie w jego port­felu miało wła­sną prze­zro­czy­stą pla­sti­kową osłonkę. Zatrzy­mała się przy siód­mej osłonce. Była pusta. Bra­ko­wało zdję­cia. Ósma, dzie­wiąta i dzie­siąta osłonka zawie­rały foto­gra­fie. Zaczęła od nowa, ręce trzę­sły się jej tak bar­dzo, że z tru­dem trzy­mała port­fel. Upu­ściła go, gdy ponow­nie dotarła do siód­mej osłonki.

– Nie! O mój Boże, nie. Jej zdję­cie znik­nęło.

– Czyje?

– Julii.

Wstała, zła­pała się za głowę obiema rękami, mru­cząc pod nosem:

– Zdję­cie szkolne. Na odwro­cie było jej imię. Jej klasa. Jej szkoła.

Rzu­ciła się sprin­tem w stronę drzwi.

Rozdział 8

Tess zaha­mo­wała z pośli­zgiem na mokrym chod­niku, zatrzy­mu­jąc się kilka cali od sto­jaka na rowery przed głów­nym wej­ściem do szkoły pod­sta­wo­wej imie­nia Świę­tego Toma­sza More’a.

Moi rodzice nie żyją – napi­sała wcze­śniej do Justina w biegu, zanim dotarła do samo­chodu. – Julia może być w nie­bez­pie­czeń­stwie. Jedź do szkoły.

Pobie­gła do wej­ścia. Drzwi były zamknięte. Zaczęła w nie walić, zoba­czyła dzwo­nek, naci­snęła i przy­trzy­mała. W końcu drzwi się odblo­ko­wały. Funk­cjo­na­riusz Stan­ley popro­wa­dził ją kory­ta­rzem.

– Gabi­net dyrek­torki, pierw­sze drzwi po lewej – powie­dział.

Tess skrę­ciła za róg do gabi­netu pani Young. Była tam już wcze­śniej, dzie­sięć mie­sięcy temu, z Justi­nem, kiedy dyrek­torka Tama­tha Young poin­for­mo­wała ich, że Julia jest ponad­prze­cięt­nie uzdol­niona i jeśli cho­dzi o naukę, prze­ra­sta resztę klasy o głowę. Ucze­nie się przycho­dziło jej łatwo, a cza­sami Julia osten­ta­cyj­nie demon­stro­wała, że się nudzi. Wtedy Tess była dumna; teraz była roz­trzę­siona, wście­kła do tego stop­nia, że zbie­rało jej się na wymioty. Wpa­dła do środka, a pani Young pod­nio­sła wzrok znad biurka, stra­piona.

Justin sie­dział na krze­śle przy rogu biurka, z twa­rzą w dło­niach.

– Gdzie ona jest?

Pani Young prze­łknęła ślinę.

– Dzi­siaj rano odno­to­wano jej nie­obec­ność na apelu.

– Nie opu­ściła ani jed­nego dnia – powie­działa Tess. – Ni­gdy nie opu­ściła ani jed­nego dnia szkoły.

Dyrek­torka wyglą­dała na przy­bitą.

– Otrzy­ma­łam listę obec­no­ści zaraz po roz­po­czę­ciu zajęć. Zadzwo­ni­łam do pań­stwa do domu, ale nikt nie ode­brał. Pró­bo­wa­łam na pań­ski tele­fon komór­kowy, ale włą­czyła się poczta gło­sowa.

Justin dotknął czoła.

– Byłem na zebra­niu wydziału.

– Nie byli­śmy zanie­po­ko­jeni, dopóki nie zadzwo­niła do nas poli­cja. Bar­dzo mi przy­kro.

Tess ode­rwała wzrok od pod­łogi i spoj­rzała na dyrek­torkę.

– To nie pani wina.

Justin zwró­cił się do Tess drżą­cym gło­sem:

– Nie zawio­złaś jej?

– Zawio­złam.

– To co się stało?

– Nie wiem.

– Widzia­łaś, jak wcho­dziła do budynku? Tess?

Tess mil­czała przez chwilę, pokrę­ciła głową.

– Wysa­dzi­łam ją w korku przed szkołą.

– Co?

– Szła z grupą innych dzieci – Tess pod­nio­sła głos.

– Pozna­ła­byś te inne dzieci? – zapy­tał Justin, po czym zwró­cił się do dyrek­torki: – Ma pani tu rocz­niki, książki pamiąt­kowe klas?

– Już zabie­ramy te dzieci z zajęć – powie­działa pani Young. – Te, które dotąd prze­py­ta­li­śmy, nawet nie zauwa­żyły Julii idą­cej za nimi.

– Jasna cho­lera – powie­dział Justin, ponow­nie cho­wa­jąc twarz w dło­niach.

Ktoś zapu­kał do drzwi. Pan Jen­kins, nauczy­ciel trze­ciej klasy, do któ­rej cho­dziła Julia, wszedł z małą rudo­włosą dziew­czynką z tej samej klasy. Przy­ja­ciółką Julii. Miała na imię Mag­gie, ale Tess wie­działa, że wszy­scy nazy­wają ją „Piegi”. Jej duże brą­zowe oczy błą­dziły po gabi­ne­cie. Pan Jen­kins podał Tess różowy ple­cak Julii.

– Zna­la­złem to z tyłu klasy, leżał oparty o ścianę.

Tess wybuch­nęła pła­czem, przy­ci­ska­jąc ple­cak do piersi.

Justin zaci­snął dłoń w pięść, jakby chciał wypro­wa­dzić cios w powie­trze, ale zamiast tego przy­ci­snął ją do ust.

– Kiedy pan to zna­lazł?

– Kilka minut temu, panie Cla­iborne – odrzekł Jen­kins i poło­żył dłoń na ramie­niu małej dziew­czynki. – Mag­gie powie­działa, że przy­nio­sła torbę do szkoły dla Julii.

Tess uklęk­nęła przed dziew­czynką.

– Mag­gie, roz­ma­wia­łaś z Julią dziś rano?

Mag­gie pokrę­ciła głową.

– Nie.

– To skąd wzię­łaś jej torbę na książki? – zapy­tał Justin.

– Popro­sił mnie, żebym ją wzięła.

– Kto? – zapy­tał Justin, pod­czas gdy Tess prze­szu­ki­wała ple­cak.

– Pan w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych.

Justin uklęk­nął obok Tess i chwy­cił Mag­gie za ramiona.

– Popro­sił cię, żebyś zanio­sła do szkoły ple­cak z książ­kami?

Ski­nęła głową, prze­stra­szona.

– I poło­żyła go przy ścia­nie. Powie­dział, że jest jej wuj­kiem.

Tess widziała, że Justin wal­czy, żeby nad sobą zapa­no­wać. Ani on, ani Tess nie mieli rodzeń­stwa. Julia nie miała wujka, poza Dan­nym, przy­szy­wa­nym wuj­kiem. Justin zamknął oczy, a następ­nie je otwo­rzył.

– I gdzie potem poszli?

– Na par­king. Powie­dzieli, że zaraz wrócą. – Mag­gie się roz­pła­kała. – Gdzie jest Julia?

Tess obser­wo­wała ich wymianę zdań, jed­no­cze­śnie prze­szu­ku­jąc ple­cak, i zna­la­zła kartkę, która nie paso­wała do reszty rze­czy.

– Justin – powie­działa i podała mu odręcz­nie napi­saną notatkę, a Justin ją prze­czy­tał.

Tess, mam twoją córkę. Nie martw się, nic jej się nie sta­nie.

Wyrzu­tek

Dłoń Justina zwię­dła, kartka wyśli­zgnęła mu się z pal­ców. Tess szlo­chała. Justin pró­bo­wał ją pocie­szyć, kła­dąc jej dłoń na ramie­niu, deli­kat­nie je ści­snął.

– Znaj­dziemy ją.

Wyszła z gabi­netu jakby w sta­nie kata­to­nii.

Na kory­ta­rzu przy­spie­szyła do truchtu, a potem sprintu i wypa­dła przez drzwi na oświe­tlony słoń­cem par­king. Zgięła się wpół obok samo­chodu i pozwo­liła łzom pły­nąć. Kościół wzno­sił się po dru­giej stro­nie par­kingu, to tam ona i Justin pobrali się dzie­sięć lat temu.

On ma moją córkę. Moją dziew­czynkę.

Świa­do­mość tego ude­rzyła ją falą mdło­ści, więc przy­kuc­nęła na chod­niku, bio­rąc ze trzy głę­bo­kie wde­chy. Weź się w garść. Weź się w garść. Poczuła dłoń Justina na swoim ramie­niu, poczuła, że zaraz padną pyta­nia. Wstała, przy­tu­liła go, zanim zdą­żył zadać pierw­sze. Otarł jej twarz opusz­kami kciu­ków i oboje mru­gali, by powstrzy­mać łzy.

Trzy radio­wozy z piskiem opon wje­chały na par­king, wyły syreny, świa­tła rzu­cały nie­bie­skie i czer­wone refleksy na ceglano-kamienną fasadę kościoła. Mogliby dokład­niej prze­słu­chać „Piegi”, ale Tess wąt­piła, by mała dziew­czynka miała im coś wię­cej do zaofe­ro­wa­nia. Pan w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. To jest coś na począ­tek. Dziś rano padał deszcz. Męż­czy­zna w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych pod­czas desz­czu rzu­całby się w oczy.

– Tess.

Pod­nio­sła wzrok i zoba­czyła Danny’ego spie­szą­cego w ich stronę z jed­nego z radio­wo­zów, które wła­śnie przy­je­chały. Wska­zał głową w stronę kościoła.

– Ksiądz Beacon wła­śnie zgło­sił kra­dzież samo­chodu.

A potem wszy­scy zoba­czyli inny pojazd zapar­ko­wany po dru­giej stro­nie para­fial­nej pose­sji, wzdłuż ogro­dze­nia. Skur­wy­syn. Prze­cze­sali całe mia­sto w poszu­ki­wa­niu jeepa jej ojca, a on stał tuż pod ich nosem. Porzu­cony.

Tess wycią­gnęła swoją dzie­wiątkę i ruszyła przez par­king, a Justin za nią.

– Zostań z tyłu – pole­ciła mu.

Justin nie posłu­chał. Pobiegł w stronę czer­wo­nego jeepa che­ro­kee, wie­dząc, że każda zmar­no­wana sekunda to kolejny gwóźdź do trumny.

Jeśli to pułapka, niech sobie będzie.

Mam twoją córkę. Nie martw się, nic jej się nie sta­nie.

Tess dep­tała mu po pię­tach.

Jeep był pusty.

Justin ude­rzył otwartą dło­nią w szybę i krzyk­nął.

Tess nagle zakrę­ciło się w gło­wie, poczuła, jakby była osobą postronną, obser­wu­jącą roz­gry­wa­jący się hor­ror, i usły­szała, jak sama krzy­czy, żeby niczego nie doty­kać, bo odci­ski pal­ców i dowody. Bicie serca w jej uszach. Jej umysł znów się sku­pił. Spoj­rzała przez szybę w drzwiach kie­rowcy, a następ­nie zro­biła krok w prawo, w stronę tyl­nych sie­dzeń. Na środ­ko­wym było zdję­cie z pola­ro­ida. Jedno z tych sta­ro­mod­nych zdjęć, które wysu­wały się z apa­ratu i koń­czyły się wywo­ły­wać, gdy się nimi potrzą­sało. Justin stał teraz za nią, patrząc jej przez ramię, gdy się­gała do wnę­trza jeepa, by wziąć foto­gra­fię.

Do dia­bła z zabez­pie­cza­niem dowo­dów.

Danny pospie­szył przez par­king w ich stronę, krzy­cząc coś o zagi­nio­nym samo­cho­dzie ojca Beacona, ale dla Tess to był tylko biały szum.

Zdję­cie z pola­ro­ida już wryło się w jej umysł, a Justin oglą­dał je razem z nią.

Pro­ste uję­cie zro­bione z przed­niego sie­dze­nia do tyłu – w kadrze nie jedno, ale dwójka dzieci, Julia i ciem­no­włosy chło­piec mniej wię­cej w tym samym wieku.

I oboje uśmie­chali się do obiek­tywu.

Przedtem

Dom Grozy Ojca CiszySkutki wyda­rzeń w Twi­sted Tree

Minęły trzy tygo­dnie od aresz­to­wa­nia Jeffa Prit­charda – zna­nego teraz we wszyst­kich ser­wi­sach infor­ma­cyj­nych jako Ojciec Cisza – a liczba ofiar na­dal rośnie. Oprócz czwórki otru­tych dzieci zna­le­zio­nych w piw­nicy szczątki, jak się uważa, co naj­mniej pięt­na­stu innych ofiar, wyłącz­nie doro­słych męż­czyzn, zostały odko­pane pod pod­łogą sto­doły i pod wiatą samo­cho­dową, wraz z pra­wem jazdy iden­ty­fi­ku­ją­cym jedną z ofiar jako Allena Bigsby’ego, dwu­dzie­sto­let­niego chło­paka pra­cu­ją­cego na zmy­waku. Zagi­nię­cie Allena zgło­szono w Twi­sted Tree ponad osiem mie­sięcy temu.

Śled­czy pra­cują przez całą dobę, by ziden­ty­fi­ko­wać pozo­sta­łych, koor­dy­nu­jąc swoje dzia­ła­nia z rapor­tami o zagi­nię­ciach z mia­sta i oko­lic. Ponie­waż Prit­chard odma­wia roz­mowy z kim­kol­wiek, wła­dze mają tylko domy­sły na temat motywu, ale jedną wspólną cechą łączącą znane ofiary jest to, że wszyst­kie wyda­wały się wyrzut­kami spo­łe­czeń­stwa: kło­po­tli­wymi, zanie­dba­nymi, uza­leż­nio­nymi i bez­dom­nymi. Na swój wła­sny, wypa­czony spo­sób Prit­chard mógł wie­rzyć, że im pomaga.

Wie­lo­krot­nie podej­mo­wano próby zebra­nia infor­ma­cji od jedy­nego zna­nego oca­la­łego, Noaha Nicholsa, ale jak dotąd były one nie­sku­teczne, ponie­waż strau­ma­ty­zo­wany chło­piec nie­wiele pamięta ze swo­jej trwa­ją­cej mie­siąc nie­woli. Ale jeśli ist­nieje coś takiego jak jasna strona tej tra­ge­dii – wła­dze nie zna­la­zły żad­nych oznak fizycz­nego, w tym sek­su­al­nego, znę­ca­nia się nad ofia­rami. Oczy­wi­ście sama psy­chiczna prze­moc może przy­nieść wiele okrop­no­ści.

Rozdział 9

Zapach świer­ków przy­po­mi­nał Wyrzut­kowi dom.

Powie­dział Julii i chłopcu, że powie­trze w domu ma jesz­cze dodat­kowy aro­mat, coś wyjąt­ko­wego, nie­po­wta­rzal­nego, zwa­nego „daniną dla anio­łów”1. Dzieci spoj­rzały na niego dziw­nie, jak więk­szość ludzi, więc dodał: „Pocze­kaj­cie, sami się prze­ko­na­cie”, i popro­sił, żeby dały mu chwilę na reflek­sję i zmó­wie­nie krót­kiej modli­twy.

Szcze­rze mówiąc, nie czuł się dobrze. Bolała go głowa. Przy­pusz­czał, że to kwe­stia napię­cia odczu­wa­nego przez ostat­nie dwa­na­ście godzin. Dwa­na­ście godzin, o któ­rych chciałby zapo­mnieć. Albo może to była eks­cy­ta­cja, pod­nie­ce­nie, ale nie, chyba nie. Pod­nie­ce­nie ozna­czało radość, a on nie czer­pał żad­nej rado­ści z tego, co zro­bił w tam­tej chatce – i czego był świad­kiem – dla­tego czuł potrzebę, żeby wczo­raj wie­czo­rem wejść do kościoła i modlić się o prze­ba­cze­nie.

Teraz miał nadzieję umyć od tego ręce. Roze­grać to mądrze i nie dać się zła­pać. Wróci do domu w oka­mgnie­niu. Do Domu Zabaw, gdzie życie było fajne i kom­for­towe.

Cią­gle powta­rzał sobie, że postą­pił słusz­nie wobec dziew­czynki Cla­iborne’ów. Jej życie i tak miało się roz­paść na dwa. Dwa domy. Dwa święta Bożego Naro­dze­nia. Dwa Święta Dzięk­czy­nie­nia. Kłót­nie o opiekę.

Tak czy ina­czej, nie można było wci­snąć prze­wi­ja­nia wstecz, były tylko przy­ci­ski do przodu i szybko do przodu.

Ści­snął boki głowy, by upo­rząd­ko­wać myśli. Cza­sami były zamglone. Cza­sami znów sta­wał się dziec­kiem i wszystko pogrą­żało się w ciem­no­ści.

Niech dzieci nie cier­pią.

Wyrzu­tek pokrę­cił głową. Usły­szał odry­glo­wy­wa­nie zamka, skrzy­pie­nie otwie­ra­nych drzwi. Cza­sami wspo­mnie­nia przy­cho­dziły z dźwię­kami.

Wkrótce wró­cisz do domu.

To pomo­gło upo­rząd­ko­wać sprawy.

Aż pomy­ślał o młotku, który zosta­wił w cha­cie.

Dobrze, że zawsze nosił dwa. Tam­ten był zakrwa­wiony po tym, co zostało uczy­nione, i nie chciał go doty­kać.

Bez zna­cze­nia.

Trudno dopa­so­wać odci­ski do kogoś, kto ni­gdy nie ist­niał.

Rozdział 10

Jak zawsze, w prze­szklo­nej sali kon­fe­ren­cyj­nej na poste­runku poli­cji było jak w lodówce, ale Tess była zbyt otę­piała, żeby to zauwa­żyć.

Sie­działa z łok­ciami opar­tymi o okrą­gły maho­niowy stół kon­fe­ren­cyjny, gapiąc się bez­myśl­nie na Danny’ego, który zaj­mo­wał miej­sce naprze­ciwko niej. Justin sie­dział po jej lewej stro­nie, z zaczer­wie­nio­nymi oczami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Danina dla anio­łów” to ta część alko­holu, która wypa­ro­wuje z beczek z konia­kiem bądź whi­sky pod­czas skła­do­wa­nia (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.