Wyzwanie z innego świata - Howard Phillips Lovecraft - ebook

Wyzwanie z innego świata ebook

Howard Phillips Lovecraft

3,2

Opis

Twórczość H. P. Lovecrafta jest dobrze znana polskiemu czytelnikowi, jednak zebrane w tej książce utwory  w większości nie były publikowane lub miało to miejsce w niedostępnych już wydawnictwach. Większość z nich to opowiadania pisane wspólnie z innymi autorami. W Wyzwaniu z Innego Świata po raz pierwszy również prezentujemy wszystkie humorystyczne utwory Mistrza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (14 ocen)
2
3
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Z braku laku…

Pomysly niezle, ale wykonanie dramat
00

Popularność




Tytuł: Wyzwanie z innego świata

Tytuł oryginału (opowiadania): The Challenge from Beyond

Copyright for the Polish translation © by:

Radosław Jarosiński, Mateusz Kopacz, Wydawnictwo IX. Kraków 2018.

Copyright for the cover art © by:

Łukasz Gwiżdż and Wydawnictwo IX. Kraków 2018.

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX.

Wybór, przekład i opracowanie: Radosław Jarosiński, Mateusz Kopacz.

Redakcja: Ksenia Olkusz.

Korekta: Katarzyna Koćma.

Skład, łamanie, opracowanie okładki: Krzysztof Biliński.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2018.

Wydanie I.

ISBN 978-83-956301-7-0

Spis treści

Ekshumacja

Pułapka

Drzewo na wzgórzu

Pradawny lud

Zielona łąka

Wyzwanie z innego świata

Zabicie potwora

Skarby czarnoksięskiej bestii

Nocny ocean

Aż wyschną głębie mórz

Popioły

Ginące kosmosy

Starcie, które zwieńczyło stulecie

Reminiscencya doktora Samuela Johnsona

Stary Bugs

Ibid

Słodka Ermengarde

Przypisy

Ekshumacja

 

(The Disinterment)

z Duanem W. Rimelem

Obudziłem się nagle ze strasznego snu i rozejrzałem dookoła. Widząc wysoki, łukowaty sufit i wąskie, witrażowe okna pokoju mojego przyjaciela, w przypływie niepokojącego olśnienia zdałem sobie sprawę, że wszystkie przypuszczenia Andrewsa stały się faktem. Leżałem na wznak w przepastnym łóżku, którego strzeliste kolumny przyprawiały mnie o zawrót głowy, a na szerokich półkach w pokoju mieściły się znane mi wcześniej książki i antyki, do widoku których w tym odosobnionym zakątku sypiącego się starego dworu, stanowiącego od wielu lat nasz wspólny dom, zdążyłem się już przyzwyczaić. Na stole przy ścianie stał olbrzymi kandelabr starej roboty i zdobnictwa, zaś tradycyjne okienne zasłonki zostały zastąpione przez ponure, czarne kotary, żarzące się nikłym, upiornym blaskiem w dogorywającym świetle dnia.

Nie bez wysiłku przypomniałem sobie wydarzenia poprzedzające moje odosobnienie i osamotnienie w owej istnie średniowiecznej fortecy. Nie były przyjemne i wzdrygnąłem się, kiedy przywołałem wspomnienie łoża, w którym spoczywałem poprzednio, zanim położono mnie w obecnym. To było łoże, o którym każdy przypuszczał, że będzie mym ostatnim. Pamięć zapłonęła na nowo odrażającymi wypadkami, które przymusiły mnie do wyboru między śmiercią realną a hipotetyczną – po której miała nastąpić reanimacja dzięki terapeutycznym metodom znanym jedynie mojemu towarzyszowi, Marshallowi Andrewsowi. Wszystko zaczęło się po powrocie ze Wschodu rok wcześniej, kiedy – ku najwyższemu przerażeniu – odkryłem, że za granicą zaraziłem się trądem. Zdawałem sobie sprawę, że igram z losem, opiekując się chorym bratem na Filipinach, ale żadne symptomy owej dolegliwości nie pojawiły się u mnie, dopóki nie wróciłem do kraju. Andrews je odkrył i utrzymywał przede mną w tajemnicy jak długo tylko mógł, lecz w wyniku naszej bliskiej znajomości straszna prawda wkrótce wyszła na jaw.

Zostałem natychmiast ulokowany w starym domu na urwisku, górującym nad podupadłym Hampden, z zakazem opuszczania jego zatęchłych komnat i osobliwych, łukowatych przejść. Wiodłem straszną egzystencję; żółty cień wisiał nieustannie nade mną, a mimo to mój przyjaciel nie porzucił nadziei, starając się nie zarazić przerażającą chorobą podczas czynienia mego życia na tyle przyjemnym i wygodnym, na ile to było możliwe. Jego szeroka, choć nieco złowieszcza sława chirurga uniemożliwiła władzom odkrycie mojej niedoli i przetransportowanie w inne miejsce.

Niecały rok po tym, jak rozpoczęło się moje odosobnienie – pod koniec sierpnia – Andrews postanowił odbyć podróż do Indii Wschodnich – by zbadać, jak mówił, „miejscowe” metody leczenia. Pozostałem pod opieką szacownego Simesa, domowego totumfackiego. Jak dotąd nie rozwinęły się zewnętrzne oznaki choroby, zatem cieszyłem się podczas nieobecności mojego kolegi znośną, aczkolwiek całkowicie samotną egzystencją. W tym czasie przeczytałem wiele książek, które Andrews zgromadził podczas dwudziestoletniej praktyki chirurga, i dowiedziałem się, dlaczego jego reputacja, pomimo że dla miejscowych bez skazy, miała jednak pewne rysy. Księgi zawierały bowiem sporą liczbę dziwacznych informacji, które stały w sprzeczności ze współczesną wiedzą medyczną: traktaty i nieautorytatywne artykuły o potwornych eksperymentach chirurgicznych, opisy niestworzonych skutków transplantacji gruczołów i ożywiania zwierząt oraz ludzi, broszury o próbach przeszczepu mózgu i wiele innych gorliwych spekulacji, nieuznawanych przez tradycyjnie myślących naukowców. Wychodziło na to, że Andrews był także specjalistą od mało znanych leków; część nielicznych książek, przez które przebrnąłem, sugerowała, że spędzał on wiele czasu, studiując chemię i poszukując nowych medykamentów, które mogły okazać się pomocne w chirurgii. Teraz, gdy sobie o tym wszystkim przypominam, daje mi to do myślenia, zważywszy na jego późniejsze eksperymenty.

Andrewsa nie było dłużej niż przypuszczałem; powrócił na początku listopada po niemal czterech miesiącach nieobecności, a kiedy dotarł, byłem bardzo zniecierpliwiony, gdyż stan mój stał się niemal zauważalny. Doszło do tego, że musiałem szukać całkowitego odosobnienia, by ustrzec się przed odkryciem. Lecz moje obawy były niczym wobec jego entuzjazmu względem pewnego planu, który narodził się podczas pobytu w Indiach – planu, który zamierzał przeprowadzić przy pomocy dziwnego narkotyku, pozyskanego od miejscowego „doktora” na Haiti. Kiedy mi wyjaśnił, że jego pomysł dotyczy mnie, w pewnym sensie zaniepokoiłem się, mimo że niewiele rzeczy mogło pogorszyć mój stan. Tak naprawdę nieraz już rozważałem niepamięć, którą ofiarowałby rewolwer lub upadek z dachu na postrzępione skały sterczące w dole.

Nazajutrz po przyjeździe, w odosobnieniu słabo oświetlonej pracowni, wyłożył mi cały makabryczny plan. Zamierzał stworzyć z przepisu odkryty na Haiti narkotyk, który sprowadzał na zażywającego stan głębokiego snu, trans tak silny, że niepodobna było odróżnić go od śmierci – wszelkie odruchy mięśni, a nawet oddech i bicie serca na jakiś czas się zatrzymywały. Andrews wiele razy widział jego działanie na tubylcach. Niektórzy pozostawali uśpieni przez wiele dni, nieruchomi, jakby naprawdę byli martwi. Jak tłumaczył później, to zawieszenie czynności życiowych mogło zwieść każdego medyka. On sam, biorąc pod uwagę wszelkie symptomy, z pewnością stwierdziłby zgon człowieka będącego pod wpływem owego środka. Utrzymywał także, że badane ciało wyglądało dokładnie jak zwłoki – w długotrwałych przypadkach występowało nawet nieznaczne stężenie pośmiertne.

Przez chwilę nie było jasne, do czego zmierza, lecz kiedy pełen sens jego słów stał się oczywisty, zrobiło mi się słabo i doznałem mdłości. Z drugiej strony poczułem ulgę – wszak oznaczało to wreszcie częściową ucieczkę od mojej klątwy, ucieczkę od odosobnienia i hańbiącej śmierci na coś tak odrażającego, jak trąd. W skrócie – jego plan polegał na podaniu mi silnej dawki proszku i wezwaniu lokalnych władz, które momentalnie stwierdzą zgon i dopilnują rychłego pochówku. Był przekonany, że dokonując pobieżnych oględzin, nikt nie spostrzeże ledwie jeszcze zauważalnych symptomów trądu. Niewiele ponad piętnaście miesięcy minęło od kiedy zaraziłem się chorobą, tymczasem rozwój deformacji skórnych trwa siedem lat, nim zakończy się cały cykl. 

Później miało nastąpić ożywienie. Gdy mnie już pogrzebią w rodzinnym grobowcu – nieopodal mojego starego domu, a zaledwie półtorej mili od wiekowego gmachu Andrewsa – podjęte zostaną odpowiednie kroki. W końcu, kiedy mój majątek zostanie rozdysponowany, a wiadomość o zgonie rozejdzie się po okolicy, Andrews w tajemnicy otworzy grobowiec i sprowadzi mnie ponownie do swojej siedziby, żywego i nienaruszonego. Był to makabryczny i śmiały plan, lecz oferował mi jedyną szansę na choćby częściową wolność, zatem przyjąłem propozycję, acz nie bez wielu wątpliwości. Co jeśli efekt narkotyku ustąpi, gdy będę leżał w grobie? Co jeśli koroner odkryje paskudną sztuczkę i wstrzyma pogrzeb? Szkaradne wątpliwości nękały mnie przed eksperymentem. Mimo że śmierć byłaby wybawieniem od mojej klątwy, obawiałem się jej bardziej niż żółtej plagi; obawiałbym się nawet, gdybym widział jej czarne skrzydła bez ustanku łopoczące nade mną.

Na szczęście został mi oszczędzony widok mego własnego pogrzebu i związanych z nim uroczystości. Musiały przebiec jednak tak, jak Andrews zaplanował, aż do następującej po nich ekshumacji; po pierwszej dawce trucizny z Haiti zapadłem w na wpół paralityczny letarg, a następnie w czarny jak noc sen. Narkotyk został dostarczony do mojego pokoju, a przed podaniem go Andrews stwierdził, że zasugeruje koronerowi niewydolność serca spowodowaną napięciem nerwowym. Oczywiście nie mogło być mowy o balsamowaniu – Andrews tego dopilnował – a cała procedura zmierzająca do sekretnego przeniesienia mnie z cmentarza do jego podniszczonego dworu zamknęła się w okresie trzech dni. Zostałem pochowany późnym popołudniem trzeciego dnia, zaś moje ciało Andrews zabezpieczył jeszcze tej samej nocy. Uzupełnił świeżą darń na grobie, tak jak ją zastał po odejściu grabarzy. Stary Simes, poprzysiągłszy dochowanie sekretu, pomagał Andrewsowi w jego upiornym zadaniu.

Później przez ponad tydzień leżałem w swoim starym, znajomym łóżku. Z powodu nieoczekiwanych efektów narkotyku całe moje ciało było kompletnie sparaliżowane, mogłem tylko nieznacznie ruszać głową. Jednak wszystkie moje zmysły były w pogotowiu i już w następnym tygodniu byłem w stanie przyjąć normalną porcję posiłku. Andrews wyjaśnił, że moje ciało stopniowo odzyska swe właściwości, lecz ze względu na obecność trądu może to zająć więcej czasu. Zdawał się żywo zainteresowany moimi objawami i zawsze wypytywał, czy odczuwam cokolwiek w swoim ciele.

Minęło wiele dni, zanim odzyskałem kontrolę nad wszystkimi funkcjami organizmu i jeszcze więcej, nim paraliż ustąpił z moich osłabionych kończyn, tak że mogłem czuć najzwyczajniejsze odruchy ciała. Miałem wrażenie, że wstrzyknięto w nie permanentny w działaniu środek znieczulający, gdy leżąc patrzyłem na mój zdrętwiały korpus. Był mi on całkowicie obcy, czego nie mogłem zrozumieć, zważywszy na fakt, że moja głowa i szyja były najzupełniej zdrowe.

Andrews wyjaśnił, że najpierw ożywił górną połowę mego ciała i nie spodziewał się paraliżu całego organizmu, niemniej zdawał się niezbyt przejmować moim stanem, od samego początku koncentrując swe piekielne zainteresowanie na moich reakcjach i impulsach. Po wielekroć, gdy nasze rozmowy tylko ustawały, wychwytywałem dziwny błysk w jego oczach, kiedy oglądał mnie w łóżku – jakby refleks zwycięskiej egzaltacji, której, o dziwo, nie wypowiedział na głos, acz zdawał się cieszyć, że wymknąłem się z lochu śmierci i powróciłem do żywych. Nadal jednak mojemu opuszczeniu i melancholii podczas monotonnych dni, kiedy oczekiwałem powrotu sprawności fizycznej, towarzyszyło widmo horroru, jaki przeżywać miałem jeszcze przez około sześć lat. Wszelako Andrews zapewniał mnie, że niedługo wstanę i będę mógł cieszyć się wrażeniami, jakie stały się udziałem ledwie garstki ludzi. Ohyda prawdy zawartej w rzeczywistym znaczeniu owych słów dotarła do mnie wiele dni później.

Podczas mego fatalnego unieruchomienia w łóżku, Andrews i ja staliśmy się jakby obcy sobie nawzajem. On nie traktował mnie już jak przyjaciela, lecz bardziej jako narzędzie w swoich sprawnych i zachłannych palcach. Zauważyłem, że objawiły się u niego nieoczekiwane cechy – drobne oznaki nikczemności i okrucieństwa, niezwykle mnie drażniące, a widoczne nawet dla uodpornionego na różne zachowania Simesa. Andrews w swym laboratorium, gdzie prowadził w ukryciu nieustanne eksperymenty, często przejawiał niezwykły sadyzm w stosunku do żywych istot, dokonując transplantacji gruczołów i mięśni u świnek morskich i królików. Wykorzystywał też nowoodkrytą miksturę nasenną w różnych doświadczeniach wstrzymujących funkcje życiowe. O tych sprawach mówił niewiele, wszelako staremu Simesowi często wymykało się to i owo w przypadkowym komentarzu, co rzucało nieco światła na te poczynania. Nie byłem pewien, jak dużo wie stary sługa, lecz z pewnością wiedział wiele, będąc stałym towarzyszem zarówno moim, jak i Andrewsa.

Wraz z upływem czasu powolne, lecz konsekwentnie rosnące czucie poczęło rozchodzić się po moim niesprawnym ciele, a owe symptomy ożywienia Andrews przyjął z fanatycznym wręcz zainteresowaniem. Nadal zdawał się podchodzić do mnie w sposób czysto analityczny, miast przyjacielski, mierząc mój puls z większym niż zazwyczaj zapałem. Czasami podczas gorączkowych badań widziałem, jak trzęsą mu się lekko ręce – co było widokiem dość niecodziennym u tak wykwalifikowanego chirurga – ale zdawał się nie zwracać uwagi na moje obserwacje. Nigdy nie pozwolono mi nawet rzucić okiem na całe ciało, ale wraz z nikłym powrotem zmysłu dotyku zauważyłem, że jest jakieś zwaliste i ciężkie, co było z początku nieprzyjemne i obce.

Stopniowo zaczynałem odzyskiwać władzę w rękach i ramionach, ale wraz z ustępowaniem paraliżu pojawiło się nowe, straszne uczucie fizycznej ich odrębności. Moje kończyny z trudem wykonywały komendy wydawane przez umysł, każdy ruch był zaś urywany i niepewny. Ręce były tak niezdarne, że musiałem od nowa się do nich przyzwyczajać. Wynikało to bez wątpienia z mojej choroby i postępującego zarażenia całego organizmu. Będąc nieświadomym, jakie objawy pojawiają się u ofiary jako pierwsze (mój brat był bowiem w o wiele bardziej zaawansowanym stanie), nie miałem żadnego punktu odniesienia, a odkąd Andrews unikał tematu, uznałem, że lepiej nic już nie mówić.

Pewnego dnia poprosiłem Andrewsa – już nie uważając go za przyjaciela – czy mógłbym spróbować unieść się i usiąść na łóżku. Z początku sprzeciwił się stanowczo, ale później, po opatuleniu mnie od stóp do głów kocami, żebym nie zmarzł, przyzwolił na to. Jego zachowanie zdało mi się dziwne, gdyż temperatura była odpowiednia. Teraz, kiedy późna jesień powoli zmieniała się w zimę, pokój był dobrze ogrzewany. Narastający nocny chłód i widok ołowianego nieba podczas przypadkowych spojrzeń przez okno stanowiły oznakę zmiany pory roku, albowiem w zasięgu wzroku żadnego kalendarza na brudnych ścianach nie było. Z ostrożną pomocą Simesa przesunąłem się do pozycji siedzącej, a Andrews chłodno się temu przyglądał, stojąc w drzwiach laboratorium. Gdy ujrzał, że mi się powiodło, na jego przebiegłym licu powoli rozlał się uśmiech, on sam zaś odwrócił się i zniknął w mrocznym wejściu. Jego nastrój nie wynikał bynajmniej z poprawy mojego samopoczucia. Stary Simes, zwykle punktualny i konsekwentny, teraz często zaniedbywał swe obowiązki, pozostawiając mnie samego na długie godziny.

Straszliwe poczucie wyobcowania nasiliło się. Miałem wrażenie, że nogi i ramiona, okutane w długą koszulę, nie były w stanie odpowiadać na wezwania umysłu, a me ustawiczne wysiłki, by się poruszyć, były wykańczające psychicznie. Żałośnie niezdarne palce stały się całkowicie nieznane mojemu wewnętrznemu zmysłowi dotyku i począłem się zastanawiać, czy straszliwa dolegliwość skaże mnie na taką nieporadność na resztę życia.

Następnego wieczoru po pierwszych oznakach powrotu częściowej sprawności zaczęły nawiedzać mnie sny. Dręczyły nie tylko w nocy, ale również za dnia. Budziłem się ze straszliwym krzykiem z przerażającego koszmaru, nie odważając się nawet myśleć o sennych otchłaniach, które wówczas odwiedzałem. W snach owych pojawiały się głównie upiorne motywy: nocne cmentarze, chodzące trupy i zagubione pośród chaosu oślepiającego światła i cieni dusze. Realistyczność tych wizji niepokoiła mnie najbardziej, tak jakby coś wewnątrz mnie miało wpływ na sprowadzanie makabrycznych widoków grobowców zalanych światłem księżyca i niekończących się katakumb, pełnych niespokojnych nieboszczyków. Nie byłem władny umiejscowić ich źródła i pod koniec tygodnia czułem się skołowany naporem odrażających myśli, które zdawały wpychać się same w moją oporną świadomość.

Od tamtego momentu powoli zaczął się kształtować plan ewentualnej ucieczki z tego piekła na ziemi, w które zostałem wrzucony. Andrews znacznie mniej dbał o to, co się ze mną dzieje, skupiając się jedynie na moich postępach w odzyskiwaniu naturalnych reakcji mięśni. Z każdym dniem coraz bardziej nabierałem przekonania o nikczemności poczynań, które miały miejsce za progami laboratorium – piski zwierząt były szokujące i targały moimi nadwyrężonymi nerwami. Stopniowo zacząłem sobie uświadamiać, że Andrews nie uratował mnie dla mojego dobra przed umieszczeniem w zakładzie, lecz dla własnych podłych celów. Uwaga Simesa coraz bardziej malała i byłem przekonany, że sędziwy sługa jest zaangażowany w jakieś inne sprawy. Andrews nie traktował mnie już jak przyjaciela, lecz obiekt eksperymentu; nie podobało mi się, jak stał w wąskim wejściu i wpatrywał się we mnie chytrze, obracając w rękach skalpel. Nigdy nie byłem świadkiem takiej zmiany w człowieku. Jego zazwyczaj przystojne rysy teraz pomarszczyły się i obrosły bokobrodami, a oczy lśniły, jak gdyby spoglądał przez nie sam szatan. Jego zimne, badawcze spojrzenie przyprawiało mnie o dreszcze i potęgowało determinację, żeby wyrwać się jak najszybciej z tej niewoli.

Podczas moich sennych majaków straciłem poczucie czasu i nie miałem świadomości, jak szybko upływają doby. Zasłony były często zaciągnięte za dnia, a pokój oświetlały woskowe wałki w olbrzymim kandelabrze. Był to koszmar autentycznej grozy i równoczesnej irracjonalności, choć dzięki temu wszystkiemu nabierałem stopniowo sił. Udzielałem Andrewsowi powściągliwych odpowiedzi na temat powrotu fizycznej kontroli, skrywając fakt, że nowe życie z każdym kolejnym dniem krąży we mnie coraz energiczniej – razem z jakąś dziwną siłą, na pomoc której liczyłem w chwili nadchodzącego kryzysu.

W końcu pewnego chłodnego wieczoru, kiedy świece wygasły i blady snop księżycowego światła przebił się przez ciemne kotary do mego łoża, zdecydowałem się wstać i przeprowadzić swój plan. Od kilku godzin nie dało się zauważyć żadnego ruchu ze strony moich ciemiężycieli i byłem pewien, że obydwaj śpią w przyległych sypialniach. Przesuwając ostrożnie ciążące mi ciało, uniosłem się do pozycji siedzącej i wyczołgałem powoli z łóżka na podłogę. Momentalnie doznałem zawrotów głowy i fala słabości zalała całe moje jestestwo. Wkrótce jednak siły powróciły i, chwytając się krawędzi łóżka, zdołałem po raz pierwszy od wielu miesięcy stanąć na nogach. Stopniowo poczułem przypływ nowych sił i wdziałem ciemny szlafrok, wiszący na pobliskim krześle. Był przydługi, lecz posłużył jako okrycie na nocną koszulę. Znów uderzyła mnie ta odpychająca obcość, której doświadczałem, przebywając w łóżku, owo poczucie alienacji i trudność w sterowaniu kończynami wedle mej woli. Lecz trzeba było się spieszyć, zanim wątłe siły mnie opuszczą. Jako ostatnią część ubioru wsunąłem na nogi swoje stare buty, lecz choć mógłbym przysiąc, że należały do mnie, były nadzwyczaj luźne; uznałem zatem, że muszą być własnością starego Simesa.

Nie widząc w pokoju żadnych innych ciężkich przedmiotów, wziąłem ze stołu olbrzymi kandelabr, na który padało blade światło księżyca i skierowałem się po cichu w kierunku drzwi laboratorium.

Z trudem stawiałem pierwsze chybotliwe kroki, nie byłem w stanie też zbyt szybko poruszać się w panującym wokół półmroku. Kiedy dotarłem do progu, dostrzegłem wewnątrz pomieszczenia mojego byłego przyjaciela, siedzącego w olbrzymim, przepastnym fotelu, a za nim na stoliku stały różnej wielkości butelki i kieliszek. Spoczywał w paśmie księżycowego światła w połowie drogi do ogromnego okna, a tłuste rysy jego twarzy były wykrzywione w pijackim uśmieszku. Otworzyłem książkę, leżącą na jego kolanach – jeden z tych odrażających tomów z jego prywatnej biblioteki.

Przez dłuższą chwilę zatapiałem się w tekście, który miałem przed sobą, a potem, przystępując gwałtownie do Andrewsa, opuściłem ciężką broń na jego odsłoniętą głowę. Po głuchym chrzęście trysnęła struga krwi, a nikczemnik zwalił się na podłogę z roztrzaskaną na pół czaszką. Nie czułem ani krzty wyrzutów sumienia, odbierając temu człowiekowi życie w taki sposób. Widząc rozproszone w pogrążonym w półmroku pokoju odrażające, częściowo zachowane, częściowo niekompletne okazy jego chirurgicznej szarlatanerii, uznałem je za wystarczające dowody na potępienie jego duszy i bez mojej pomocy. Andrews posunął się za daleko w swoich przedłużających życie praktykach i jako jeden z jego potwornych eksperymentów – czego byłem już całkowicie pewien – miałem obowiązek go unicestwić.

Zdałem sobie sprawę, że z Simesem nie pójdzie tak łatwo, bowiem w istocie tylko niezwykle sprzyjający zbieg okoliczności sprawił, że znalazłem Andrewsa nieprzytomnego. Kiedy w końcu dowlokłem się do drzwi sypialni sługi, osłabłem z wyczerpania, pojmując, że muszę zebrać wszystkie pozostałe siły, by zakończyć swoją udrękę.

Znajdujący się po północnej stronie budynku pokój starca był pogrążony w absolutnej ciemności, lecz jego lokator musiał rozpoznać moją sylwetkę w wejściu, gdy tylko się pojawiłem. Wrzasnął ochryple, a ja od progu ruszyłem na niego z kandelabrem. Uderzyłem nim w coś miękkiego, co wydało w ciemnościach mokry dźwięk, lecz krzyk nie ustał. Od tego momentu wydarzenia zlały się w jedną, spowitą mgłą chwilę, choć pamiętam, jak schwyciłem starucha i po trochu wyduszałem z niego życie. Bełkotał jakieś okropne rzeczy, zanim dostałem go w swoje ręce – płakał i błagał o litość pod moimi zaciśniętymi palcami. Ledwie zdawałem sobie sprawę ze swej siły w tym szalonym momencie, po którym wspólnik Andrewsa znalazł się w tym samym stanie, co jego pan.

Umknąłem z ciemnej komnaty, ale potknąwszy się przed drzwiami prowadzącymi na schody, zawisłem na nich i jakimś sposobem znalazłem się na podeście poniżej. Nie paliły się żadne lampy, jedynym oświetleniem były promienie księżyca przesiewane przez wąskie okna holu. Zwlokłem się niezdarnie po zimnych, wilgotnych, kamiennych stopniach, chwiejąc się w chwilach osłabienia po nadludzkim wysiłku, by po niemal wiekach pełzania w ciemnościach dotrzeć do frontowych drzwi.

Mgliste wspomnienia i natarczywe cienie prześladowały mnie w tym starym przedpokoju; cienie, niegdyś przyjazne i znajome, teraz stały się obce i nierozpoznawalne, tak że zamarłem u stóp wytartych chodów, oszalały nie tylko ze strachu. Przez moment stałem w cieniu ogromnej kamiennej rezydencji, patrząc na zalaną księżycową poświatą ścieżkę, którą musiałem pokonać, by dotrzeć do domu moich przodków zaledwie ćwierć mili stąd. Wyglądała na bardzo długą i na moment ogarnęło mnie zwątpienie, czy uda mi się ją pokonać.

Chwyciłem w końcu jakiś kij i używając go jako laski, ruszyłem krętą drogą. Przede mną wznosił się oblany księżycowym blaskiem szacowny gmach, gdzie żyli i umierali moi antenaci. Jego wieżyczki piętrzyły się widmowo w połyskliwym blasku i rzucały czarny cień na zarośnięte krzakami wzgórze, zdając się przesuwać i kołysać, jak gdyby należały do zamku zbudowanego z jakiegoś ulotnego materiału. Stał tu od połowy stulecia, przystań mej rodziny zarówno starej, jak i młodej, którą opuściłem wiele lat przedtem, ażeby zamieszkać z fanatycznym Andrewsem. Był pusty od tej pamiętnej nocy i mam nadzieję, że takim pozostanie już na zawsze.

W jakiś sposób dotarłem do wiekowego miejsca, choć nie pamiętam zupełnie ostatniego etapu mojej podróży. Dość blisko znajdował się cmentarz rodzinny, wśród którego omszałych, kruszących się kamieni szukałem pożądanego zapomnienia. Gdy zbliżyłem się doń, światło księżyca spadło na coś, co wydawało się od dawna znajome – a tak odległe podczas mojej nienaturalnej egzystencji – co objawiło się, by mnie nękać w dość osobliwy sposób. Zbliżyłem się do swojego grobowca i wezbrało we mnie uczucie powrotu do domu połączone z ohydną i dobrze znaną świadomością obcości i odłączenia od ciała. Radowałem się tym, że koniec zdawał się być bliski, nie przemyśliwałem też swoich emocji, przynajmniej do momentu, w którym dopadła mnie w całej okazałości groza sytuacji.

Do własnego grobu trafiłem intuicyjnie, gdyż zdążył już pokryć się świeżą trawą. Z gorączkowym pośpiechem począłem rozgrzebywać kopiec, drapiąc wilgotną ziemię pod trawą i korzeniami. Pojęcia nie mam, jak długo przedzierałem się przez jej grudy, zanim pod moimi palcami zastukało wieko trumny, ale cały ociekałem potem, a moje paznokcie stały się zaledwie bezużytecznymi, krwawiącymi hakami.

W końcu odrzuciłem ostatnie garście sypkiej ziemi i drżącymi dłońmi pociągnąłem za ciężkie wieko. Drgnęło nieznacznie i już miałem całkowicie je otworzyć, gdy mdlący fetor uderzył w moje nozdrza. Wstałem zdruzgotany. Czyżby ktoś niespełna rozumu postawił mój nagrobek na innej mogile, tak że wykopałem cudze ciało? Nie miałem wszak wątpliwości, co oznaczał ten obrzydliwy smród. Stopniowo opanowała mnie plugawa niepewność i wygramoliłem się z dziury. Wystarczyło jedno spojrzenie na płytę. To był z pewnością mój grób. Lecz cóż za głupiec pochował w nim jakiegoś innego trupa? Pewien niemożliwy do wyobrażenia domysł zaczął mi kołatać w głowie. Odór, pomimo zgnilizny, zdawał się jakiś znajomy – upiornie znajomy... A przecież nie mogłem polegać wyłącznie na swoich zmysłach, by potwierdzić takie przypuszczenie. Chwiejąc się i przeklinając, raz jeszcze zanurzyłem się w ciemne zagłębienie i w blasku naprędce zapalonej zapałki otworzyłem na oścież podłużne wieko. Światło zgasło, jakby zduszone dotknięciem złowrogiej ręki, ja zaś wydostałem się z tego potwornego lochu, wrzeszcząc w napadzie strachu i wstrętu.

Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem pod drzwiami własnego dworu, dokąd musiałem się doczołgać po odrażającej schadzce na rodzinnym cmentarzu. Zdałem sobie sprawę, że za chwilę wstanie świt, podniosłem się z wysiłkiem, otwierając stare odrzwia, i wszedłem do wnętrza, w którym od ponad dekady nie rozlegały się ludzkie kroki. Gorączka opanowała moje osłabione ciało tak, że ledwie zdołałem utrzymać się na nogach, lecz podążyłem przez zatęchłe, pogrążone w półmroku komnaty i dotarłem do mojego własnego gabinetu – tego samego, który opuściłem wiele lat temu.

Kiedy słońce wstanie, podążę do starej studni pod wierzbowym drzewem i wrzucę tam swą zdeformowaną osobę. Nikt nie powinien nigdy oglądać tego bluźnierstwa, które przetrwało własną śmierć o wiele dłużej niż powinno. Nie wiem, co ludzie powiedzą, gdy zobaczą mój zdewastowany grób, lecz nie będzie mnie to trapić, skoro znajdę zapomnienie od tego, co tam ujrzałem pośród skruszałych, porośniętych mchem kamieni.

Teraz już wiem, czemu Andrews utrzymywał swoje poczynania w takiej tajemnicy, czemu po mojej pozornej śmierci był taki triumfujący. Uważał mnie za okaz wszechczasów – swoje najgenialniejsze chirurgiczne dokonanie, arcydzieło owej tajemnej sztuki… Przykład dzieła, które chciał samotnie podziwiać. Nigdy się nie dowiem, skąd Andrews zdobył to drugie ciało, w którym to leżałem przeklęty w jego sypiącym się domostwie, ale podejrzewam, że sprowadzone zostało z Haiti wraz z jego nikczemnymi praktykami medycznymi. Ostatecznie te długie, włochate ramiona i okropnie krótkie nogi są mi obce... Obce w ogóle rodzajowi ludzkiemu. Ta myśl, którą będę torturowany przez resztę mojego krótkiego już żywota wysłała mnie do kolejnego kręgu piekieł.

Teraz mogę jedynie życzyć sobie tego, co kiedyś było moje, tego, co każdy błogosławiony przez Boga człowiek powinien posiadać do śmierci, tego, co widziałem przez jeden przerażający moment na cmentarzu, kiedy uniosłem wieko trumny – mojego skurczonego, tkniętego rozkładem i bezgłowego ciała.

przełożył: Radosław Jarosiński

Pułapka

 

(The Trap)

z Henrym S. Whiteheadem

Zaczęło się w czwartek, pewnego grudniowego poranka, od niewytłumaczalnego drgnięcia, które, jak mi się zdawało, dostrzegłem w antycznym lustrze z Kopenhagi. Coś się poruszyło i odbiło w zwierciadle, pomimo że w pomieszczeniu byłem tylko ja. Przerwałem dotychczasowe zajęcia i począłem intensywnie się w nie wpatrywać, lecz doszedłszy do wniosku, że efekt musiał być czystym złudzeniem, powróciłem do czesania włosów. Pokryte kurzem i pajęczynami stare lustro znalazłem w budynku gospodarczym opuszczonej posiadłości w słabo zasiedlonej północnej części Santa Cruz[1] i sprowadziłem do Ameryki z Wysp Dziewiczych. Wiekowe szkło było przyćmione ponad dwusetletnim oddziaływaniem tropikalnego klimatu, a misterne ornamenty wzdłuż górnej części złoconej ramy zostały wyłupane. Zanim jednak oddałem zwierciadło do przechowalni wraz z innymi należącymi do mnie rzeczami, umieściłem te kawałki z powrotem w ramie.

Teraz, po wielu latach częściowo w charakterze gościa, a częściowo nauczyciela rezydowałem w prywatnej szkole mojego starego przyjaciela Browne’a na wietrznych wzgórzach Connecticut, zajmując nieużywane skrzydło jednego z dormitoriów, gdzie miałem do wyłącznej dyspozycji dwa pokoje i hol. Stare lustro, owinięte bezpiecznie w materace, było pierwszym przedmiotem, który odpakowałem. Stanęło majestatycznie w salonie na starej konsoli z różanego drzewa, która należała niegdyś do mojej prababki.

Drzwi mej sypialni znajdowały się dokładnie naprzeciw salonu, hol mieścił się między nimi i zauważyłem, że patrząc w szybę szyfoniery, mogę dostrzec przez otwarte drzwi większe lustro – pomimo że znajdowało się po przekątnej, co sprawiało wrażenie, jakbym zaglądał w głąb malejącego korytarza. Tego czwartkowego poranka zdawało mi się, że widzę nieznaczny ruch właśnie we wnętrzu zazwyczaj pustego holu – lecz, jak już wspomniałem, zbagatelizowałem sprawę.

Kiedy dotarłem do jadalni, wszyscy zebrani narzekali na zimno, ponieważ chwilowo przestała działać szkolna kotłownia. Będąc nadzwyczaj wrażliwym na niskie temperatury, zdecydowałem, iż nie jestem dziś w stanie zmagać się z wychłodzoną salą lekcyjną. Zaprosiłem zatem klasę do swojego salonu na nieoficjalną lekcję przy kominku, na co chłopcy przystali z entuzjazmem.

Po lekcji jeden z nich, Robert Grandison, spytał, czy może zostać, ponieważ nie ma żadnych wyznaczonych zajęć na popołudnie. Przystałem na to. Zasiadł więc do nauki w wygodnym fotelu naprzeciw kominka.

Niebawem jednakowoż Robert przesiadł się na inny fotel, nieco dalej od niedawno roznieconego ognia, sadowiąc się na wprost starego zwierciadła. Ze swojego miejsca w drugiej części pomieszczenia zauważyłem, jak uporczywie zaczyna on się wpatrywać w ciemne, przygaszone szkło i zastanawiając się, co go w nim tak zainteresowało, przypomniałem sobie własne poranne wrażenia. Czas mijał, a chłopak wpatrywał się nadal, marszcząc brwi.

W końcu zapytałem cicho, co przykuło jego uwagę. Powoli, mróżąc oczy, skierował na mnie wzrok i odpowiedział ostrożnie: 

— Te nierówności szkła… czy cokolwiek to jest, panie Canevin. Zauważyłem, że wszystkie biegną do jednego punktu. Pokażę panu, o czym mówię.

Chłopiec zeskoczył, podszedł do lustra i przytknął palec do lewego dolnego rogu.

— O tutaj, proszę pana — mówiąc to, odwrócił się do mnie, nie odrywając palca od zwierciadła.

Zdawało się, że przyciskał go dość mocno. Nagle cofnął rękę, jakby z nieznacznym wysiłkiem i wyszeptał ciche „och”. Po czym spojrzał w lustro ze zdumieniem.

— Co się stało? — spytałem, podchodząc.

— Jakże to... — Wyglądał na zakłopotanego. — Ja to... czułem, jakby wciągało mój palec. Zabrzmi to głupio, proszę pana, ale... cóż, to było nadzwyczaj osobliwe wrażenie. — Jak na swój wiek, Robert miał niezwykły zasób słownictwa.

Podszedłem, by pokazał mi dokładnie ów punkt.

— Pewnie uzna mnie pan za głupca — rzekł, czerwieniąc się ze wstydu — ale z tego miejsca już nie jestem pewien. A z fotela wydawało się to całkiem wyraźnie widoczne.

Zaciekawiony, zasiadłem w fotelu, zajmowanym uprzednio przez Roberta i spojrzałem w punkt, który wskazał na lustrze. Natychmiast rzucił mi się w oczy. Niewątpliwie pod tym szczególnym kątem wszystkie nierówności wiekowego zwierciadła zdawały się zbiegać jak ogromna liczba rozpiętych strun, trzymanych w jednej dłoni, niczym strzelające strumienie.

Gdy wstałem i podszedłem do antyku, nie widziałem już interesującego punktu. Najwyraźniej był dostrzegalny tylko pod pewnym kątem. Kiedy patrzyło się nań bezpośrednio, ów fragment lustra nie oddawał nawet normalnego odbicia – nie widziałem swojej twarzy. Najwyraźniej miałem w swych rękach przedmiot zagadkowy.

Właśnie rozbrzmiał szkolny dzwonek i zafascynowany Robert Grandison wybiegł w pośpiechu, zostawiając mnie z moim małym problemem optycznym. Odsunąłem zasłony w oknach, przeszedłem przez hol i spojrzałem na punkt przez odbicie w szybie szyfoniery. Widząc go bardzo dobrze, przyglądałem się niezwykle uważnie i ponownie zdało mi się, że zobaczyłem, jak coś się „porusza”. Wyciągnąłem szyję i wreszcie, pod pewnym kątem, zjawisko ponownie „rzuciło mi się w oczy”.

Nieznaczny „ruch” był teraz niezaprzeczalny i można go było określić jako spiralne poruszenia lub zawirowania, podobne chwilowemu, acz intensywnemu tornadu lub wirowi wodnemu, czy też skupisku jesiennych liści tańczących w kółko na wietrze wzdłuż płaszczyzny trawnika. Był to – na podobieństwo ruchu Ziemi – ruch podwójny, dookoła, a zarazem do środka, jak gdyby kręcące się spirale wlewały się w nieskończoność w jakiś punkt wewnątrz lustra. Pomimo fascynacji, byłem zrazu przekonany, że musi to być złudzenie optyczne, lecz zdałem sobie sprawę z całkiem wyraźnego wrażenia zasysania i przypomniałem wstydliwe tłumaczenie Roberta: „Czułem, jakby wciągało mój palec”.

Po kręgosłupie przebiegły mi lekkie ciarki. Było w tym coś zdecydowanie wartego zbadania. Kiedy przyszedł mi do głowy ten pomysł na śledztwo, przypomniałem sobie tęskny wyraz twarzy Grandisona, gdy dzwonek wywołał go do klasy. Widziałem, jak zerkał przez ramię, wychodząc posłusznie przez hol, i postanowiłem, że powinien wziąć udział w badaniach nad rozwiązaniem tej małej zagadki.

Jednakowoż ekscytujące zdarzenia związane właśnie z Robertem sprawiły, że wkrótce byłem zmuszony na jakiś czas odegnać ze świadomości myśli o zwierciadle. Całe popołudnie byłem nieobecny aż do piątej piętnaście, kiedy to odbywał się „apel” – powszechna zbiórka, podczas której obecność wszystkich chłopców była obowiązkowa. Zaszedłem tam, mając w planach zabranie Roberta na sesję z lustrem, lecz zaskoczyła mnie i zasmuciła jego nieobecność, co w tym wypadku było niezwyczajne i zadziwiające. Wieczorem Browne oznajmił mi, że chłopiec gdzieś przepadł, a przeszukanie jego pokoju, gimnazjum i okolicznych miejsc nie dało rezultatu, chociaż wszystkie jego rzeczy – łącznie z wyjściową odzieżą – znajdowały się na swoich miejscach.

Nie widziano go na lodowisku ani z żadną z wędrujących po południu grup, nic nie dało obdzwonienie kupców zaopatrujących szkołę w żywność. Po prostu nie został po nim ślad, odkąd – po zakończeniu lekcji, kwadrans po drugiej – udał się na schody wiodące do jego pokoju w dormitorium numer trzy.

Kiedy wieść o zaginięciu chłopca dotarła do wiadomości wszystkich, wywołała olbrzymią sensację. Browne, jako dyrektor szkoły, musiał temu wszystkiemu sprostać, lecz owo bezprecedensowe zdarzenie w jego zorganizowanej i zdyscyplinowanej placówce zupełnie go oszołomiło. Okazało się bowiem, że Robert nie uciekł do domu w zachodniej Pensylwanii, na żaden jego ślad w zaśnieżonej okolicy szkoły nie natrafiły również grupy poszukiwawcze złożone z uczniów i nauczycieli. Po tym, jak widziano go po raz ostatni, po prostu zniknął.

Rodzice Roberta przybyli po południu drugiego dnia po jego zniknięciu. Przyjęli ten fakt bez słowa, chociaż, rzecz jasna, byli oszołomieni niespodzianym nieszczęściem. Browne postarzał się o dziesięć lat, ale nie sposób było już przedsięwziąć absolutnie niczego. Po czterech dniach sprawę zamknięto, ta zaś, w opinii szkoły, pozostała niewyjaśnioną zagadką. Państwo Grandison niechętnie wrócili do domu, a następnego ranka rozpoczęły się dziesięciodniowe ferie świąteczne.