W gąszczu kłamstw - Kate Alice Marshall - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

W gąszczu kłamstw ebook i audiobook

Kate Alice Marshall

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

66 osób interesuje się tą książką

Opis

Naomi Shaw wierzyła kiedyś w magię. Dwadzieścia dwa lata temu ona i jej dwie najlepsze przyjaciółki, Cassidy i Olivia, spędziły lato, wędrując po lesie, wyobrażając sobie świat ceremonii i cudów. Nazywały to zabawą w boginie.

Lato skończyło się nagle, gdy Naomi została zaatakowana. Cudem przeżyła siedemnaście ran kłutych i zidentyfikowała mężczyznę, który ją skrzywdził. Zeznania dziewcząt doprowadziły do ujęcia seryjnego mordercy, poszukiwanego za odebranie życia sześciu osobom. Były bohaterkami.
I oszukały wszystkich.

Przez dziesięciolecia przyjaciółki skrywały tajemnicę, dla której warto było zabić. Ale teraz Olivia chce o tym opowiedzieć, a Naomi postanawia dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło się w lesie – bez względu na to, jak niebezpieczna okaże się prawda.

SĄCZĄCE SIĘ NAPIĘCIE SPRAWI, ŻE NIE BĘDZIECIE MOGLI ZŁAPAĆ TCHU. INTENSYWNY, PEŁEN INTRYG I KŁAMSTW THRILLER. NIE MOGŁAM ODERWAĆ SIĘ OD LEKTURY!
Alicja Sinicka

TA POWIEŚĆ OSZAŁAMIA. MROCZNA, MOCNA ORAZ TAK ZAKRĘCONA I PRZESZYWAJĄCA JAK PLĄTANINA CIERNI.
Riley Sager

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 48 min

Lektor: Jagoda Małyszek

Oceny
4,3 (105 ocen)
54
30
16
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaGdansk82

Z braku laku…

Zmęczyła mnie :(
10
Dominika198

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny thriller psychologiczny, w którym przeszłość a także teraźniejszość bohaterów jest pełna sekretów i mroku. Narastające napięcie oraz ciekawy finał to zdecydowane atuty tej niebanalnej historii.
00
Logana

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna
00
AAJac

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
Marysia_Dorota_P

Dobrze spędzony czas

Takiego zakończenia się nie spodziewałam. Już pod koniec podejrzewałam wszystkich 😅 zdecydowanie polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: What Lies in the Woods

Text Copyright © 2022 by Kate Alice Marshall

Published by arrangement with Flatiron Books. All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Pawlik, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: © peshkov | iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68045-18-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla wszystkich niepokornych dziewcząt,

które poszukują w lasach magii

 

 

 

W małych dziewczynkach kryje się żądza tajemnic.

Nie potrafiłyśmy jej powstrzymać. Deszcz zamieniłyśmy w magię, a las w świątynię. Ścigałyśmy się wąskimi ścieżkami, włosy powiewały nam na wietrze i udawałyśmy, że smukłe świerki i sosny to wciąż te same starożytne lasy, które współczesny przemysł przeżuł na drzazgi. Wyobrażałyśmy sobie, że jesteśmy wojowniczkami, królowymi, boginiami. Liście paproci i mniszek lekarski stały się okładami i miksturami, a my śpiewałyśmy drzewom zaklęcia. Nadałyśmy sobie nowe imiona: Artemida, Atena, Hekate. Stworzyłyśmy własny język, a nasze listy wypełniały skomplikowane szyfry, nauczyłyśmy się też znaczenia kamieni.

Pod baldachimem porośniętych mchem gałęzi złączyłyśmy dłonie i zawarłyśmy przymierze na zawsze – taki rodzaj przysięgi, która płonie wyłącznie w młodych sercach nieznających jeszcze życia.

Nasze „na zawsze” skończyło się wraz z latem. Zakończyło się wraz z krzykiem i szokującym ciepłem krwi, gdy dwie dziewczynki wybiegły na drogę.

Leo Cortland, opowiadając tę historię, przyznał, iż początkowo myślał, że to jakiś ptak lub inne zwierzę. Jego spaniel nastawił uszu i szczeknął, wpatrując się uważnie pomiędzy drzewa.

Jednak prawda była taka, że od razu wiedział, że ten krzyk pochodził od dziecka. Mówił o zwierzęciu po to, by wytłumaczyć się sam przed sobą, dlaczego tak długo stał w bezruchu. Dlaczego, kiedy spaniel wpadł w leśną gęstwinę, powstrzymywał go, ściskając mocno smycz w garści. Dlaczego chciał się odwrócić i odejść w przeciwną stronę, kiedy dziewczynki wybiegły spomiędzy drzew. Dwie dziewczynki z otwartymi szeroko, wystraszonymi oczami, skamlące, z ubraniami przesiąkniętymi ciemną krwią.

– Co się wam stało? – spytał, nadal oszołomiony, wciąż zwalczając pokusę, by stamtąd uciec.

Jedna z dziewcząt zadrżała i pokręciła głową, obejmując się rękami w pasie, natomiast druga przemówiła. Jej głos był pusty i zagubiony.

– Tam był mężczyzna – powiedziała do niego. – Miał nóż.

– Jesteście ranne? – spytał, żałując, że nie ma przy sobie broni i że jego spaniel nie jest zagrożeniem dla nikogo i niczego poza jego butami.

– Nie – odpowiedziała dziewczynka. Opowiadając tę historię, Leo zatrzymywał się na tym fragmencie. Sposób, w jaki na niego patrzyła, jakby w jej wzroku nie było niczego, poza kryjącymi się tam duchami. – Ale nasza przyjaciółka nie żyje.

To była jedyna część historii, która należała wyłącznie do Leo. Później wszyscy zaczęli rościć sobie do niej prawa, a każdy kolejny opowiadający dodawał swoją wersję, wygładzając ją. Niektórzy opowiadali o odwadze tych dwóch z nas, które wydostały się z lasu na drogę w poszukiwaniu pomocy. Które pomimo szoku zdołały podać policji opis napastnika, dzięki czemu został aresztowany. Inni skupiali się na samym potworze, zafascynowani jego bezwzględnością i brutalnością, ciemną stroną jego duszy.

Nasi rodzice zawsze opowiadali o chwili, w której się dowiedzieli – usłyszeli, iż trzy dziewczynki weszły do lasu, ale tylko dwie z nich z niego wyszły, i od razu wiedzieli, że mowa o ich córkach, ponieważ to było małe miasteczko i ponieważ wiedzieli, że dzicz nas wzywała, że wślizgiwałyśmy się na szlaki jeleni i szukałyśmy śladów jednorożców obok potoku.

Wiedzieli, że trzy z nas weszły do lasu. Natomiast nie mieli pojęcia, które dwie się z niego wyłoniły.

Jeszcze inni mówili o młodym mężczyźnie, który znalazł tę trzecią. Cody Benham przemierzał las wraz z ekipą poszukiwawczą – trzy tuziny mężczyzn i kobiet, większość z nich uzbrojona, wszyscy wściekli. Zauważył drobną postać leżącą w bezruchu obok spróchniałego pnia przewróconego drzewa, jakby ostatkiem sił próbowała się po nim wspiąć. Jej ciało obmywały krople deszczu, a strużki zabarwionej krwią wody spływały aż do czubków jej pobielałych palców.

Początkowo nie wezwał pomocy. Zamiast tego padł na kolana, z trudem łapiąc oddech. Przycisnął twarz do jej zimnego policzka.

Jej palce zacisnęły się na jego dłoni.

Niektórzy w kółko powtarzają o cudzie, jakim było wyniesienie z lasu wciąż oddychającej dziewczynki. Wychwalają jej wolę walki i jej odwagę. Pamiętają obraz z telewizji, dziewczynkę siedzącą na wózku inwalidzkim, z blizną wijącą się po policzku jak sęk na drzewie, i to, jak przytaknęła, gdy prokurator zapytał ją, czy mężczyzna, który ją skrzywdził, znajduje się na sali.

Opowiadali tę historię na okrągło, aż w końcu stała się ich własnością.

My próbowałyśmy zapomnieć. Nie opowiadałyśmy tej historii.

Nie tej prawdziwej.

Nigdy.

 

 

 

Starałam się wyglądać na zainteresowaną, gdy para siedząca naprzeciwko mnie przeglądała katalog z moimi zdjęciami, od czasu do czasu pomrukując z uznaniem. Zazwyczaj przyjmowałam to za dobry znak, jednak spięte ramiona przyszłej panny młodej i to, jak co rusz rzucała okiem na moją twarz, gdy wydawało jej się, że nie patrzę…

Leżący na stole wyświetlaczem do dołu mój telefon zawibrował. Wyciszyłam go, nie podnosząc i nie poddając się pokusie sprawdzenia, kto się do mnie dobija.

– Twoje portfolio jest naprawdę imponujące – odezwała się panna młoda, bawiąc się koniuszkiem papierowej serwetki. – Naprawdę.

– Miło mi to słyszeć – odpowiedziałam, a w myślach już kalkulowałam, ile kasy straciłam na paliwo, zgadzając się na to spotkanie. Powinnam być mądrzejsza. To pan młody się ze mną skontaktował, a gdy zapytałam, czy jego wybranka widziała moją stronę internetową, przyznał: „Pokazałem Maddie kilka twoich zdjęć”.

– Tylko… – zaczęła i przerwała. Jej przyszły mąż, poważnie wyglądający młody mężczyzna z dołeczkiem w brodzie i ze zbyt dużą ilością żelu we włosach, położył dłoń na jej nadgarstku.

– Skarbie, to dokładnie to, czego szukamy. Zawsze narzekałaś na mdłe ujęcia. Chciałaś kogoś, kto nie boi się kolorów.

Mój telefon znów zaczął wibrować.

– Bardzo przepraszam – powiedziałam i tym razem podniosłam go, by sprawdzić, kto dzwoni. Liv. Ponownie odrzuciłam połączenie i schowałam komórkę do torebki. Jakikolwiek był jej najnowszy kryzys – a to zawsze był jakiś kryzys – będzie musiała poczekać jeszcze kilka minut.

– Chodzi o to… – odezwała się ponownie panna młoda. Przygryzła wargę. – Przepraszam, nie chcę, żeby to zabrzmiało okropnie. Twoje zdjęcia są naprawdę, naprawdę…

– Dobre – dokończyłam za nią z uśmiechem. Kiedy się uśmiechałam, tylko jeden kącik moich ust się unosił. Wzdrygnęła się.

– Daj spokój, Maddie – powiedział przyszły pan młody, którego imienia nie zapamiętałam. Pewnie Jason. Z jakichś przyczyn to najczęściej był Jason. Jason, który wyciągał mnie z rękawa jak niespodziankę, jak gdyby zatrudniając mnie, chciał zawstydzić swoją partnerkę. Większość takich akcji ustała, gdy potroiłam ceny, co w magiczny sposób sprawiło, że moje blizny zamieniły się ze wzbudzającej litość wady w interesujący, ostry urok.

– W porządku – zapewniłam go. – To twój dzień, Maddie. Wszystko powinno być perfekcyjne.

– Właśnie – odpowiedziała z ulgą, że zrozumiałam jej obawy.

– A jeśli ktoś nie jest perfekcyjny, nie powinno go tam być – dodałam. Mina jej zrzedła.

– Masz bardzo wysokie ceny – wydukała, rumieniąc się. – Może powinnaś pomyśleć o tym, by je obniżyć. Dostawałabyś więcej zleceń.

Westchnęłam.

– Moje ceny są wysokie, ponieważ moje zdjęcia są naprawdę, naprawdę dobre – rzuciłam, parafrazując jej słowa sprzed chwili. – Zadbałam o to, by moja podobizna znalazła się na stronie internetowej, ponieważ nie chciałam, by ktoś marnował czas swój i mój. A tymczasem właśnie to zrobiliśmy.

Wstałam i podniosłam ze stołu katalog z moimi zdjęciami. Zostawiłam nietkniętą kawę, którą zamówiłam tylko po to, by zabić czas, kiedy na nich czekałam. Spóźnili się dwadzieścia minut.

– Mam nadzieję, że będziesz miała ślub jak z bajki, Maddie. Jason, miło było cię poznać.

– Mam na imię Jackson – mruknął, nie podnosząc wzroku ponad mój podbródek. Gdy ich mijałam, słyszałam, jak szepcze coś do kobiety gniewnym tonem. Zalała się łzami, gdy tylko drzwi się za mną zamknęły. Zatrzymałam się na chodniku i przymknęłam powieki. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze, starając się rozluźnić mięśnie, które z każdą kolejną chwilą spotkania napinały się we mnie coraz bardziej.

Jedyną rzeczą gorszą od takich panien młodych jak Maddie było dotarcie na spotkanie tylko po to, by się przekonać, że klient był „fanem”. Oczywiście nie moich zdjęć, tylko dramatycznej historii, w którą zamieniło się moje życie, gdy miałam jedenaście lat.

Wyciągnęłam z torebki telefon. Liv nie zostawiła wiadomości, ale to nie było nic zaskakującego. Nienawidziła, gdy ją nagrywano. Wystarczająco dużo czasu spędziłyśmy pod okiem kamer, a te filmy nadal krążyły po sieci zatytułowane „DZIEWCZYNKI UDAREMNIAJĄ ATAK SERYJNEGO MORDERCY W LESIE OLIMPIJSKIM” oraz „DZIEWCZĘTA, KTÓRE PRZEŻYŁY ATAK »MORDERCY Z QUINAULT« ALANA MICHAELA STAHLA, SKŁADAJĄ ZEZNANIA”.

W tamtych czasach Liv miała to coś, co jej mama nazywała „dziecięcym tłuszczykiem-uparciuszkiem”, a grzywka i fryzura na boba jeszcze bardziej zaokrąglały jej już i tak okrągłą twarz. W późniejszych latach wyrosła i wyszczuplała, a potem zaczęła stopniowo znikać, aż można było policzyć wszystkie jej kości przez bluzkę. Zrobiła, co mogła, by nie pozostało z niej nic, co dałoby się rozpoznać.

Ja nie miałam wyboru. Blizna na moim policzku, uszkodzony nerw, przez który jeden kącik moich ust był zawsze opadnięty – tych rzeczy nie dało się ukryć. Zmiana nazwiska pomogła w pozbyciu się wycieczek ciekawskich, ale tych blizn nie dało się przysłonić, a ja odmawiałam maskowania ich. Zawsze nosiłam krótką fryzurę i fotografowałam się, stojąc na wprost obiektywu. Określiłam swój styl jako bezlitosny. Moja ostatnia terapeutka sugerowała, iż używam szczerości jako zbroi.

Jak na zawołanie telefon znów zaczął wibrować. Tym razem odebrałam, nastawiając się na rozmowę z Liv o tym, jaki nowy kryzys przyniósł dzisiejszy dzień.

– Hej, Liv. Co tam? – rzuciłam beztrosko, ponieważ udawanie, że może chodzić o coś innego, było częścią naszej gry.

Milczała przez chwilę, a ja czekałam. Zawsze zaczyna się od krótkich, wydukanych słów, a potem następuje powódź zdań. Na końcu mówię jej, że wszystko będzie dobrze, pytam, czy wzięła lekarstwa, i przysięgam, że nie mam nic przeciwko temu, że zadzwoniła. I nie mam. Dużo bardziej przeraża mnie perspektywa tego, że kiedyś może przestać dzwonić.

– Próbuję skontaktować się z Naomi Cunningham. – Po drugiej stronie linii rozległ się męski głos, a ja zamrugałam z zaskoczenia.

– To ja. Przepraszam, spodziewałam się kogoś innego. To oczywiste – powiedziałam, wypuszczając powietrze i odgarniając pasemka włosów wpadające mi do oczu. – Kto mówi?

– Nazywam się Gerald Watts, dzwonię z Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym w sprawie Alana Michaela Stahla.

W mojej głowie zapanował chaos. Dlaczego dzwonią do mnie akurat teraz? Minęło ponad dwadzieścia lat, ale…

– Został zwolniony? – zapytałam. Zapamiętałam z wyroku słowo „warunkowy”. „Możliwość zwolnienia warunkowego po dwudziestu latach”. Jednak dla dziecka dwadzieścia lat to wieczność. Całe moje ciało ogarnęła panika. – Chwila. Powinniście nas uprzedzić, prawda? Powinnyśmy mieć możliwość zeznawania albo…

– Proszę pani, Stahl nie został zwolniony – wszedł mi pośpiesznie w słowo Gerald Watts. Jego głos był spokojny i wyważony. – Mam lepsze wieści. Nie żyje.

– Ja… – Urwałam. Nie żył i już. Było po wszystkim. – Jak to się stało?

– Rak. Ale nie wolno mi udzielać informacji medycznych.

– Czy reszta wie? Liv, to znaczy Olivia Barnes, i…

– Olivia Barnes i Cassidy Green także zostały poinformowane. Trochę więcej kłopotów zajęło nam skontaktowanie się z panią. Zmieniła pani nazwisko. – Powiedział to tak, jakby to było stwierdzenie, a nie osąd, jednak mimo wszystko zaczęłam się tłumaczyć.

– Przecież i tak można mnie odnaleźć, nie ukrywam się, ani nic w tym stylu. Dzięki temu ukróciłam przypadkowe telefony i takie tam – wyjaśniałam chaotycznie. Przez lata obcy ludzie przysyłali mi do domu różne rzeczy. Albo sami przyjeżdżali, dzwonili do drzwi, prosili o spotkanie z cudem ocalałą dziewczyną i gapili mi się w twarz.

– Nie dziwię się pani – odpowiedział. – Jego śmierć pewnie odbije się echem tu i tam. Być może zechce pani wyjechać, jeśli ma pani taką możliwość. Pojechać w miejsce, gdzie nie będzie pani niepokojona. Zainteresowanie jego śmiercią nie powinno potrwać długo.

– Nic mi nie będzie. Nigdy nie trzeba długo czekać na nową tragedię, która wszystkich zainteresuje – rzuciłam.

Mruknął ze zrozumieniem.

– Panno Cunningham, jeśli chciałaby pani porozmawiać z psychologiem, możemy pani w tym pomóc.

– Dlaczego miałabym chcieć rozmawiać z psychologiem? – Zaśmiałam się piskliwie i nerwowo. – Powinnam się cieszyć, prawda? – Mężczyzna, który mnie zaatakował, nie żył. Trochę mniej zła na tym świecie.

– Tego typu wydarzenia wzbudzają skomplikowane uczucia i przywołują bolesne wspomnienia – powiedział łagodnie Gerald Watt. Pomyślałam, że ma głos jak stary, dobry dziadziuś.

– Nic mi nie będzie – powtórzyłam, choć nie brzmiałam przekonująco. Bardziej jak robot. – Dziękuję za informację.

– Proszę na siebie uważać – dodał jeszcze, po czym się pożegnaliśmy.

Stałam przy krawężniku, palce stóp zwisały mi z krawędzi i całym ciężarem ciała pochylałam się do przodu. W tym samopoczuciu było coś znajomego. Od czasu ataku miałam uszkodzony błędnik w lewym uchu. Miewałam napadowe zawroty głowy. Lata od tamtych wydarzeń, gdy wspomnienia przyblakły, stałam w ten sposób, niemal upadając, i to rwące uczucie powracało. Ale to ja miałam kontrolę. To ja decydowałam, czy upadnę.

Zamknęłam oczy i zeszłam z krawężnika.

 

* * *

 

Zanim Mitch wrócił do domu, piłam już drugi kieliszek wina. Rzucił na ziemię swoją teczkę z tym dramatycznym westchnieniem, które zawsze poprzedzało długą tyradę na temat duszącej atmosfery pracy biurowej.

– Nie uwierzysz, jaki miałem chujowy dzień – oświadczył, skopując buty ze stóp, po czym podszedł do lodówki. – Bridget dopieprza się do mnie o każdą pierdołę, a Darrel znowu jest na zwolnieniu, co znaczy, że muszę przejąć jeszcze jego robotę. Kurwa, jest tylko IPA? Smakuje jak woda po kapuście.

– Z tyłu jest porter – mruknęłam, popijając wino i gapiąc się w ścianę.

– Chwała Bogu.

Przyglądałam się wzorom na tapecie, podczas gdy Mitch otwierał puszkę z piwem, a potem usiadł na kanapie obok mnie. Lubiłam Mitcha. Był powód, dla którego go lubiłam. Za chwilę sobie przypomnę, co to było.

Przejechałam palcem po krawędzi kieliszka, przyglądając się mojemu chłopakowi. Włosy wpadały mu do oczu, były o centymetr za długie, by wzbudzać szacunek, a na twarzy utrzymywał zawsze precyzyjną długość zarostu. Spotkaliśmy się w galerii na wystawie prac mojej byłej dziewczyny, czterdzieści osiem godzin po tym, jak mnie rzuciła, nazywając mnie „emocjonalną czarną dziurą”, a potem żądając, abym mimo to tam przyszła, by ją wspierać. Mitch zgarnął całą tacę fikuśnych serów i ukryliśmy się w kącie, popijając szampana i rozprawiając z wymuszoną elokwencją na temat stołów i oświetlenia, jakby to one były eksponatami. Było to trochę okrutne i zdecydowanie głupie, ale za to zabawne. Ten mężczyzna, pomyślałam, to dupek.

Więc oczywiście poszłam z nim do domu.

– A co słychać w imperium ślubnym? – spytał.

– W porządku – odpowiedziałam i przerwałam. – Nie, wcale nie. Panna młoda nie życzyła sobie fotografki z oszpeconą twarzą.

– Suka – ocenił ją mój facet. – Marnujesz czas na takich ludzi.

To były mniej więcej te same słowa, które powiedziałam do niej. Ale gdy wychodziły z jego ust, znaczyły coś innego.

– Dzisiejsze spotkanie było stratą czasu – zgodziłam się. Cała ta sprawa wydała mi się już bardzo odległa.

– Stać cię na więcej. – Mitch łechtał moją próżność. Położył mi dłoń na kolanie, a głowę oparł o zagłówek kanapy. – Znaczy… Jezu. Masz niesamowity talent. A marnujesz się w jakimś Naciąganym Ślubnym Biznesie #47.

– Lubię to, co robię – sprzeciwiłam się.

– To poniżej twoich możliwości.

– Okej. – Nie miałam ochoty na tę samą rozmowę po raz nie wiadomo który.

– Wszystkie te kobiety tak rozpaczliwie marzą o tym, by ten dzień był perfekcyjny. Ja nawet nie mogę sobie wyobrazić, bym miał brać ślub. Próbuję sobie to wizualizować, ja i ty przy ołtarzu, smoking i zwiewna biała suknia, i wygląda to jak totalna parodia. Nie widzę sensu. A ty?

– Nie, nie widzę sensu w poślubianiu ciebie – mruknęłam, ale on już brnął dalej. Znów byliśmy na etapie narzekania na pracę. Tym razem coś o zepsutej kserokopiarce.

– Jezu, ta praca mnie wykończy – jęknął, kiedy się w końcu wygadał.

Mój kieliszek był pusty. Sięgnęłam po butelkę stojącą na stoliku i okazało się, że ona również jest pusta.

– Sama ją wyżłopałaś? – spytał Mitch. W jego głosie rozbawienie walczyło o miejsce ze zgniłym osądem.

– Zadzwoniła dziś do mnie stara znajoma – powiedziałam.

– Złe wieści? – domyślił się. Poprawił się na kanapie, zwrócił się teraz twarzą do mnie. W dwóch trzecich przemawiała przez niego potrzeba poprawienia sobie samopoczucia, a w jednej trzeciej niezdrowa ciekawość. Taki był problem z pisarzami. Nie mogli się powstrzymać od wbijania paznokci pod strupy, żeby poczuć kształt ran.

Moje blizny krążyły po ciałach co najmniej pół tuzina postaci. Czasami obracał je w wysublimowane metafory – dawał dziewczynie serce niczym pęknięte lustro, w które może się wpatrywać – ale czytając te historie, zawsze czułam opuszki jego palców śledzące konstelacje pozawijanych szram na moim brzuchu, klatce piersiowej, rękach, twarzy. Dostał przyzwolenie, jednak po jakimś czasie zawłaszczył sobie tę historię niemal w tym samym zakresie, co ja.

Przynajmniej te fragmenty, o których mu opowiedziałam.

– To była Liv – uściśliłam.

– Kolejne załamanie? – rzucił z domysłem Mitch.

Wzdrygnęłam się. Nie znosiłam, gdy wypowiadał się na jej temat, jakby ją znał. Nigdy się nie poznali.

– W sumie nawet z nią nie rozmawiałam – przyznałam. Potrzebowałam więcej wina. Butelka nie była pełna, gdy zaczynałam, i nie otumaniło mnie na tyle, by mnie odpowiednio znieczulić.

Mitch sięgnął po moją dłoń. Wstałam i poszłam do kuchni, gdzie wyciągnęłam kolejną butelkę czerwonego wina, po czym zajęłam się jej odkorkowywaniem. Alan Stahl nie żył. Już nigdy nie wyjdzie na wolność. Nigdy po mnie nie przyjdzie.

Przysiągł, że to zrobi. Kiedy został skazany, powiedział współwięźniom, że mnie dopadnie i poderżnie mi gardło. Jakaś część mnie zawsze czekała, aż pojawi się przed moimi drzwiami, gotów dokończyć dzieło, które nie zostało dokończone dwadzieścia lat temu.

Przystawiłam czubek noża do brzegu folii i przekręciłam. Ostrze się osunęło i skaleczyło mnie w kciuk. Przeklęłam pod nosem i po prostu przebiłam korkociąg przez folię, gwałtownie wyciągając ze środka korek. Wino lało się do kieliszka z gulgotem, rozchlapując się po bokach. Butelka uderzyła o szkło, niemal je tłukąc. Mitch zabrał ją ode mnie, ujął moją dłoń i uniósł ją na wysokość oczu.

– Naomi, ty krwawisz – zauważył.

Bez słowa wpatrywałam się w swoją dłoń. Nacięcie na kciuku było głębsze, niż sądziłam i wszystko – butelka, kieliszek, korkociąg, blat – wszystko było pokryte moją krwią. Wyrwałam dłoń z uścisku Mitcha i włożyłam sobie palec do ust. Po języku rozlał mi się żelazisty smak i nagle znów znalazłam się w lesie, zapach gnijącej leśnej ściółki nałożył się na metaliczny zapach mojej krwi, a ptaki nade mną latały, świergocząc, i nie zważały na umierającą w dole dziewczynkę.

Kiedy to sobie przypominałam, widziałam siebie jakby z góry, pełznącą po ziemi, wspinającą się na ten pień. Nie pamiętałam bólu. Umysł ludzki jest tak skonstruowany, by nie rozpamiętywać takiej agonii.

– Popatrz na mnie. Naomi, patrz na mnie. Patrz na moją twarz – powiedział Mitch, delikatnie dotykając mojego podbródka, jakby się bał, że jego dotyk zostawi siniaka. Z trudem spojrzałam mu w oczy. – No, jesteś. Co się dzieje? Skoro nie rozmawiałaś z Liv…

– Ale wiem, po co dzwoniła – rzuciłam. Przełknęłam. Dopóki nie wypowiedziałam tego na głos, należało tylko do mnie. Potem będzie należało też do Mitcha i do wszystkich ludzi, którym o tym powie, i którym oni powiedzą. Ale oczywiście ta historia należała już do niezliczonych innych – do Cassidy, Liv, Cody’ego Benhama i każdego dziennikarza, który się o tym dowiedział, i z całą pewnością jutro w gazetach pojawią się nagłówki mówiące o tym, że „»MORDERCA Z QUINALT« UMIERA W WIĘZIENIU”.

– Naomi. Znowu odpływasz – zawołał Mitch. Właśnie dlatego go lubiłam. Przypomniałam sobie.

– Alan Stahl zmarł – poinformowałam go. – Rak. Umarł w więzieniu. Nie ma go już. – Gdybym tylko umiała to powiedzieć jak należy, może miałoby to jakiś sens. Wszystko ułożyłoby się w odpowiedniej kolejności, a ja wiedziałabym, jak mam się czuć.

– O mój Boże. To świetne wieści! – Mitch z uśmiechem chwycił mnie za ramiona. – Naomi, to świetnie. No wiesz, wolałbym raczej, żeby był torturowany każdego dnia przez kolejne dwadzieścia lat, ale śmierć jest następna w kolejce. Powinnaś świętować.

– Wiem. Ale to takie skomplikowane – mruknęłam, przechodząc obok niego. Urwałam kawałek ręcznika papierowego i przyłożyłam sobie do kciuka. Krwawienie nie było już tak obfite. Powinno za chwilę ustać.

– To musi wywoływać wiele traumatycznych przeżyć – powiedział, kiwając wszechwiedząco głową. I to było to, za co go nie lubiłam.

– Czy mógłbyś przestać się wymądrzać i mówić tak, jakbyś lepiej ode mnie wiedział, przez co przechodzę? – Podeszłam do szafki w korytarzu, gdzie jedną ręką zaczęłam szukać plastra.

– Nigdy nie przepracowałaś tego, co ci się przydarzyło. Uciekasz od wspomnień w pracę. Musisz stawić temu czoła. To idealna okazja. Wykorzystaj to jako katalizator, by się w to zagłębić. Mogłabyś zrobić serię autoportretów albo…

– Och, na miłość boską, Mitch, przestaniesz wreszcie? – warknęłam. Znalazłam opakowanie plastrów i trzymając je pod pachą, wyciągnęłam z niego jeden. Mitch podszedł, by mi pomóc, ale odwróciłam się do niego tyłem. – Nie chcę przekształcać mojej traumy w sztukę. I nie chcę, żebyś ty to robił.

– Wolisz uwieczniać identyczne podobizny identycznie uśmiechających się ludzi i nigdy nie stworzyć niczego znaczącego lub wartościowego? – spytał.

Zamknęłam z trzaskiem drzwiczki szafki.

– Tak. Jeśli mam wybierać z tych dwóch opcji, wybieram uśmiechniętych ludzi. Którzy wcale nie są identyczni, i ich podobizny również. Są szczęśliwi, dlatego sądzisz, że są ode mnie gorsi. Ale wiesz co? To, co robię, znaczy o wiele więcej dla dużo większej liczby osób niż artykuł w mało znanym czasopiśmie, które kiepsko płaci i nawet nie wysyła kopii swoim współpracownikom. – Wyszło ostrzej, niż chciałam, ale nie zamierzałam się z niczego cofać. Nie mogłam. Biegłam po omacku przez las, a łowca był tuż za mną. Mogłam podążać tylko przed siebie.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że tak widzisz moją pracę – obraził się Mitch.

– Za to ja doskonale wiem, co ty sądzisz o mojej – odgryzłam się. Potem przycisnęłam sobie dłoń do czoła. – Przepraszam. Czy możemy udawać, że żadne z tych słów nie padło?

– Masz dużo stresów. – To oznaczało, że wyczeka na odpowiedni moment, by to wywlec i zrobić z siebie ofiarę. Jednak pozwoliłam mu się objąć i przytulić do klatki piersiowej. Wykrzywiłam głowę pod dziwnym kątem, kciuk mi pulsował, a on wydawał z siebie jakieś uspokajające dźwięki i głaskał mnie po włosach.

– Chodź. Napijemy się. To rozwiąże wszystkie nasze problemy.

Prychnęłam z rozbawieniem i poddałam mu się. Napiłam się, przestaliśmy się kłócić, Stahl był martwy, przeszłość pozostała przeszłością i nikt nigdy nie miał się dowiedzieć prawdy.

I wtedy to usłyszałam – słabe bzz, bzz, bzz. W mojej torebce wibrował telefon. Wykręciłam się z objęć Mitcha i weszłam do wąskiego korytarza. Odebrałam w ostatniej chwili. Liv – tym razem to naprawdę była Liv.

– Hej – rzuciłam zaraz po odebraniu połączenia. Mitch kręcił się za moimi plecami.

– Naomi. Cały dzień do ciebie dzwonię – odezwała się Liv zmartwionym głosem. Doskonale potrafiłam ją sobie wyobrazić, skuloną w rogu kanapy, nawijającą sobie swoje długie ciemne włosy na palec. – Słyszałaś?

– O Stahlu? Tak. Słyszałam.

– Nie mogę w to uwierzyć, że on nie żyje. – Jej głos dobiegał z ogromnej odległości.

– Wiem. Liv, poczekaj chwilę.

Mitch stał na środku pokoju, jak gdyby nigdy nic. Uniosłam jeden palec, sygnalizując „minutkę”, po czym przeszłam do sypialni i zamknęłam za sobą drzwi.

– Jak się czujesz? – spytałam cicho, gdy drzwi były już zamknięte. Skoro ja nie mogłam się pozbierać, nawet nie chciałam sobie wyobrażać, w jakim stanie była Liv. – Rozmawiałaś z Cassidy?

– Trochę. Pisała do mnie. Ale nie… Chciałam najpierw porozmawiać z tobą – powiedziała ostrożnie Liv.

– O Stahlu? – dopytałam.

– Nie. Nie do końca. – Wzięła głęboki wdech. – Zrobiłam coś.

– Liv, trochę mnie przerażasz – powiedziałam do niej. – Co to znaczy, że coś zrobiłaś? Co zrobiłaś?

Jej słowa wniknęły we mnie głęboko, zanurzyły się ostro i bezlitośnie.

– Znalazłam Persefonę.

 

 

 

Nie otwierałam tego pudełka od lat. Przeleżało nietknięte kilka przeprowadzek, przeżyło paru chłopaków i dziewczyn oraz trzy terapeutki, i ani razu nie wyciągnęłam go z samego dna szafy, gdzie leżało, zbierając kurz i wgniecenia.

Róg pokrywki był pęknięty, a kiedy je otworzyłam, moje palce były brudne od kurzu. Większość miejsca zajmowała narzuta, którą koledzy ze szkoły dostarczyli mi do szpitala – kwadratowy fragment materiału, podpisany przez każdego ucznia i nauczyciela, z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Pachniała lekko środkiem dezynfekującym, a na jednym brzegu widniała brązowa zaschnięta plama krwi.

„Przykro mi, że zostałaś zamordowana”, napisała Kayla Wilkerson. „Prawie” zostało dopisane w daszku.

I były też kartki. Niektóre od tych samych kolegów z klasy, inne od mieszkańców miasta, a jeszcze inne od zupełnie obcych osób. Miałam ich tyle, że wypełniały więcej niż to jedno pudełko, ale po latach borykania się z poczuciem winy, że trzymam je wszystkie, wybrałam kilka, które chciałam zatrzymać, a resztę upchnęłam w worki na śmieci, przez cały czas wstrzymując oddech.

Pod kartkami leżał segregator. Przerzuciłam strony, nie wczytując się w żaden artykuł. Znałam je wszystkie na pamięć. Znajdowały się tam też zdjęcia, ja w szpitalu i później. Niektóre były wykonane z ukrycia, inne to profesjonalne ujęcia, a na żadnym z nich nie rozpoznawałam siebie, mimo iż wiedziałam, że to ja.

Na samym spodzie leżało zdjęcie naszej trójki. Musiało zostać zrobione podczas jednej z rozpraw, biorąc pod uwagę ubiór dwóch z nas: Cassidy w swoich wypolerowanych botkach od Mary Janes, a Liv w sukience z koronkowym kołnierzykiem – tej samej, którą nosiła do kościoła. Ja miałam na sobie wyblakły T-shirt z Królikiem Bugsem i dżinsy z dziurami na kolanach. To oznaczało, że był to sam początek. Niedługo potem ktoś wziął mojego tatę na stronę i powiedział mu, że powinien zainwestować część spływającej gotówki – darowizny, pieniądze z kilku wywiadów, których udzieliłam i wielu, których udzielił mój tata – w jakieś przyzwoite ubrania dla mnie. Tata Cassidy, Duży Jim, zadbał o to, by wszystkie pieniądze zostały ulokowane na funduszu powierniczym, aby mogły zostać przeznaczone na moje leczenie i opiekę, zamiast na zgubne nawyki taty – picie i zbieranie gratów.

Uśmiechałyśmy się. Ktoś musiał nam kazać, bo nie potrafię sobie wyobrazić, byśmy zrobiły to spontanicznie. Cassidy miała radosny, wyćwiczony uśmiech córki burmistrza, która przywykła do bycia fotografowaną. Uśmiech Liv to raczej nieznaczne uniesienie kącików ust, dłonie miała splecione, a nogi skrzyżowane w kostkach. Na zdjęciach z tamtego okresu zawsze miała trochę mętny wzrok. Kilka tygodni po ataku wpadła w swoją pierwszą poważną spiralę, ale wtedy jeszcze wciąż była diagnozowana i nie miała dobranych leków, więc często bywała oderwana od rzeczywistości.

No i mój uśmiech, oczywiście żałosny. Na policzku nadal miałam opatrunek, prawdopodobnie nie od rany, a od jednej z operacji, dzięki której miałam mieć naprawione uszkodzone mięśnie i nerwy i która udała się tylko połowicznie. Opadanie jednej części mojej twarzy sprawiało, że wzbudzałam tylko jeszcze większe współczucie. Tak samo jak wózek inwalidzki, bez którego nie mogłam się obejść jeszcze przez kilka kolejnych miesięcy, głównie z powodu bólu i zwyczajnego wyczerpania organizmu.

Czasami, gdy nie mogę spać, nadal je liczę. Siedemnaście blizn. Siedemnaście razy nóż wbijał się we mnie i wysuwał z powrotem. W dalszym ciągu nie potrafię zrozumieć, jak udało mi się przeżyć. Przez lata ludzie powtarzali mi, że jestem błogosławiona, odważna, zdeterminowana, zaciekła. Nie czułam ani jednej z tych cech. Przetrwanie nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl. Czołgałam się po leśnym poszyciu, ponieważ w moim oszołomionym utratą krwi mózgu próbowałam uciec od bólu, jakbym mogła zostawić go za sobą, gdybym dotarła wystarczająco daleko.

Jedna z ran kłutych drasnęła bok mojego serca, o milimetry omijając ścianę przedsionka. Gdyby była ciut głębsza lub bardziej w prawo, rzeczywiście udałoby mi się uniknąć bólu.

Otworzyły się drzwi. Do środka wsunął się Mitch z miną winowajcy.

– Przepraszam – powiedział, siadając obok mnie na dywanie ze skrzyżowanymi nogami. – Masz rację. Jestem dupkiem. Totalnie bezużyteczny. Wybaczysz mi?

– W porządku – odparłam i uśmiechnęłam się do niego. Gdybym brzmiała nieprzekonująco, zamęczałby mnie błaganiem o wybaczenie do skutku. – Nie jesteś bezużyteczny i nie jesteś dupkiem.

– Owszem, jestem. W ogóle nie nadaję się na chłopaka. – Oparł głowę o moje ramię. Opadłam z sił. Nie miałam chęci ani energii, by poprawiać mu teraz samopoczucie, ale jeśli tego nie zrobię, będzie się zadręczał przez całą noc, obwiniając się za swoje rzekome porażki.

– Nic się nie dzieje – powiedziałam uspokajająco. – Byłeś zestresowany, a ja niepotrzebnie na ciebie naskoczyłam.

– Przepraszam – powtórzył. Musnął czubkami palców moje ramię i zjechał niżej po ręce aż do dłoni. Zamknęłam oczy. Co było ze mną nie tak? Mitch mnie kochał. Chciał dla mnie jak najlepiej. Dlaczego nie potrafiłam go kochać tak jak kiedyś?

– Kim jest Persefona? – spytał.

Wzdrygnęłam się zaskoczona i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Mitch przygląda się mojej ręce. Wokół palców miałam owiniętą bransoletkę. Leżała na samym dnie pudełka. Nawet nie wiedziałam, że ją wyciągnęłam. Była bardzo prosta: bezbarwna nylonowa żyłka zawiązana na supeł, na którą nanizane były plastikowe koraliki z literami alfabetu, które wyblakły do tego stopnia, że prawie nie dało się ich odczytać. Prawie.

– Nikim – odparłam. Wrzuciłam bransoletkę z powrotem do pudełka, wstrząśnięta faktem, że wyciągnęłam ją z niego zupełnie nieświadomie. „Nie mogę powiedzieć ci nic więcej. Nie przez telefon”, powiedziała Liv.

– Więc dlaczego masz jej bransoletkę? – zapytał, lekko prychając. – Niech zgadnę. Szkolna miłość. Twoja najlepsza przyjaciółka. Twoja niania.

– Nie wiem nawet, dlaczego to tutaj jest – zdenerwowałam się. Powinnam była się jej pozbyć dawno temu. Upchnęłam segregator i narzutę z powrotem do pudełka. Rzeczy znajdujące się w nim były ostatnimi pamiątkami, które zabrałam ze sobą, opuszczając Chester. – Może powinnam to wszystko wyrzucić. Ruszyć naprzód.

– Mówiłem ci już, jaka jesteś zajebista? – powiedział na to Mitch. – Miałaś tylko jedenaście lat i wsadziłaś seryjnego zabójcę za kratki. Bez twojego zeznania gówno by mieli na Stahla. Byłaś małą twardzielką i uważam, że trzymanie tych rzeczy na pamiątkę tamtych wydarzeń jest spoko.

Pokręciłam głową. Nie byłam odważna, tylko posłuszna. I przerażona. Nie Stahlem, ale tym, że zawiodę. Policja, prokuratorzy, wszyscy w kółko powtarzali mi, że cała ta sprawa zależy ode mnie.

Wszystkie zidentyfikowałyśmy Stahla, lecz w przypadku Liv i Cass doszły wątpliwości związane z ukierunkowaniem świadków. Oczywiście od razu podały ogólny wygląd sprawcy, ale przed oficjalną identyfikacją widziały go w telewizji. Ja w tym czasie, gdy w telewizji nadawano relację z jego aresztowania, leżałam nieprzytomna, więc mój pogląd był nieskażony. Dlatego moje zeznania były najważniejsze. Musiałam to zrobić. W przeciwnym razie żadna z jego ofiar nie doczekałaby się sprawiedliwości, a to był zły człowiek, i czy chciałam, by pozostał na wolności?

– Myślę, że wrócę na jakiś czas do domu – powiedziałam. Nie byłam tego pewna, dopóki nie wypowiedziałam tych słów na głos.

– Do domu? Masz na myśli Chester? Po co?

– No wiesz. Zobaczyć się z tatą. Spotkać się z Liv i Cassidy.

– To ma sens – przyznał, kiwnąwszy głową. – Powrót do początków. Pełne koło i takie tam. Domknięcie.

„Co to w ogóle znaczy, że ją znalazłaś?”

„Powiem ci, ale osobiście”.

„Nie wracam tam”.

„Jesteśmy jej to winne”.

Domknięcie. Właśnie. Coś w tym rodzaju.

 

 

 

Poznałyśmy się, gdy miałyśmy po pięć lat. To było, oczywiście, całkiem nieuniknione. Szkoła w Chester miała zaledwie po jednym oddziale z każdego rocznika. Siadając w pierwszym rzędzie pomiędzy Olivią Barnes i Cassidy Green, byłam świadoma tego, że jestem buforem pomiędzy dwiema wrogimi armiami.

Tata Cassidy, Duży Jim, był burmistrzem Chester oraz właścicielem ostatniego działającego tartaku w mieście. Właściwie w całym hrabstwie. W Chester nadal znajdowały się miejsca z tabliczkami z napisem „TEN DOM ZOSTAŁ ZBUDOWANY Z PIENIĘDZY POCHODZĄCYCH Z PRZEMYSŁU DRZEWNEGO”, lecz coraz częściej te tabliczki były zwykłymi kłamstwami. A winą za to obciążano, słusznie czy nie, ludzi takich jak Marcus Barnes i jego żona Kimiko.

Kimiko była biolożką, a Marcus prawnikiem zajmującym się ochroną środowiska, i wspólnie reprezentowali wszystko to, czego mieszkańcy Chester szczerze nienawidzili. Niedługo po tym, jak wprowadzili się do miasta, pewnego ranka znaleźli na progu domu sowę ze skręconym karkiem. Podczas gdy jedli rodzinny posiłek w lokalnej restauracji, opony ich auta zostały pocięte, a Kimiko niejeden raz była ofiarą rasistowskich i obscenicznych okrzyków.

Prawda była taka, że długo przed ich przyjazdem era świetności przemysłu drzewnego Wybrzeża Północno-Zachodniego należała już do przeszłości. Narodowy Las Olimpijski opanowały sowy, czy się to mieszkańcom Chester podobało, czy nie, i nie stało się to za przyczyną Marcusa i Kimiko Barnesów. Jednak żal i strach umierającego miasta logikę miał za nic. Liv zaczęła szkołę już jako wyrzutek.

Mnie ani mojej rodziny nikt nie nienawidził tak jak jej, ale byłam dokładnie takim samym wyrzutkiem jak ona. Byłam dziewczynką, której rodzice się rozwiedli. Dziewczynką w dziurawych ubraniach i o nieświeżym zapachu. Moja mama była zdzirą, która opuściła rodzinę, a tata pijaczyną, który nie potrafił utrzymać nawet pracy w barze na pół etatu. Nikt nie spodziewał się po mnie niczego lepszego.

Ze wszystkich dzieci w Chester Liv i ja byłyśmy najmniej prawdopodobnymi kandydatkami na towarzyszki córki burmistrza. Jednak z jakiejś przyczyny Cassidy Green rzuciła tylko na nas okiem, ku konsternacji swoich rodziców, i postanowiła, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. Na przerwie oświadczyła, że będziemy się z nią bawić, a my byłyśmy zbyt oszołomione, by zaprotestować. Dorośli próbowali interweniować, odmawiając wożenia nas na spotkania towarzyskie oraz pouczając Cassidy, że jako córka burmistrza ma obowiązek przebywania w odpowiednim towarzystwie, ale spóźnili się. Cass już nas zawłaszczyła.

Wkrótce nasza przyjaźń wręcz zdziczała. Zabroniono nam się widywać, więc wymykałyśmy się z domów i uciekałyśmy do lasu, dopóki rodzice nie ustąpili. Po jakimś czasie wreszcie zrezygnowali z prób rozdzielania nas. Cassidy taka właśnie była. Gdy raz jakiś pomysł wpadł jej do głowy, nie było mowy, by zmieniła zdanie. Kiedy się na coś uparła, nie było takiej siły, która by ją powstrzymała.

I nie miało znaczenia, że to ja odkryłam Persefonę. To Cassidy uczyniła ją naszą.

 

* * *

 

Umówiłam się na spotkanie z Liv i Cass o dziesiątej przed południem, co znaczyło, że musiałam się wymknąć z mieszkania, kiedy Mitch jeszcze spał. Potraktowałam to jako dodatkowy bonus, wziąwszy pod uwagę, jak sprawy się potoczyły poprzedniego wieczoru. Zaczęło się od jego propozycji, że pojedzie ze mną, by „udokumentować” mój powrót do Chester, i szybko przerodziło się w kłótnię, której starałam się uniknąć. Powiedziałam kilka nieprzyjemnych słów. Niektóre naprawdę miałam na myśli, a niektórymi chciałam go po prostu zranić. Nie pozostał mi dłużny i wyciągnął każde moje przewinienie.

A teraz wyjechałam. Nie powiedziałam tego wprost – że go zostawiam. Ale wiedziałam, że już nie wrócę. Wyjeżdżałam z miasta, czując, że nie zostawiam za sobą żadnych więzów. Nie byłam pewna, czy to dobrze. Mitch i ja nie pasowaliśmy do siebie, ale nigdy nie radziłam sobie z byciem samą.

Od czasu, gdy opuściłam moje rodzinne miasto, Chester się zmieniło, jednak przejeżdżając przez nie, niełatwo było to dostrzec. Trzeba było przyjrzeć się z bliska. Sklepy były te same, poza tym małym szczegółem, że w oknie wystawowym sklepu spożywczego stały antyki, z nadzieją na przyniesienie zysku w postaci kilku dodatkowych dolców każdego miesiąca, a kawiarnia została udekorowana w stylu niegdyś popularnego, lecz teraz już zapomnianego filmu, który był kręcony w pobliżu. Główny sklep reklamował płaszcze przeciwdeszczowe dla wędrowców i turystów, którzy nie potraktowali dosłownie określenia „las deszczowy” podczas pakowania się, a za szybami większości samochodów zaparkowanych wzdłuż Main Street widniały karty wstępu do parku narodowego.

Kiedy dorastałyśmy, Cass zabiłaby cię śmiechem, gdybyś zasugerowała jej, że jako dorosła kobieta będzie mieszkała w Chester. Koleje losu są przewrotne, jednak o ile mi wiadomo, jest tutaj szczęśliwa. Otworzyła mi drzwi w umączonym fartuszku oraz ze słuchawką w jednym uchu. Na mój widok na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i zanim zdołałam zaprotestować, zamknęła mnie w ciepłym uścisku.

– Naomi! Jesteś przed czasem – stwierdziła, odsuwając się ode mnie i pozwalając mi złapać oddech. – Świetnie wyglądasz.

Wyglądałam jak przeżuta przez krowę kupka nieszczęścia. Ona natomiast miała wygląd gospodyń domowych z czasopism o urządzaniu domów i ogrodów, platynowe włosy zaczesała do tyłu, a jej makijaż był nienaganny. Fartuszek chronił satynową bordową bluzkę i spodnie w kant. Zastanawiałam się, czy jest umówiona na jakieś spotkanie biznesowe, czy wygląda tak na co dzień.

– Udało mi się dojechać szybciej, niż zakładałam. Mam nadzieję, że to nie problem? – spytałam.

Machnęła ręką.

– Nie przejmuj się. Wejdź, chodź za mną, ciasteczka już chyba są gotowe. Buty możesz zostawić przy drzwiach.

Posłusznie zdjęłam obuwie i ustawiłam je w równym rządku obok czółenek na obcasie, sportowych butów do spacerów oraz słodkich, małych, dziecięcych botków. Ile lat może mieć teraz Amanda? Osiem, dziewięć? Cass zaszła w ciążę na ostatnim roku college’u – obie radziłyśmy sobie w podobny sposób, jednak ja miałam więcej szczęścia z zabezpieczeniem.

Ostatni rok college’u, cholera, Amanda miała prawie dwanaście lat. Kiedy to minęło?

Dom był jak z obrazka, nieskazitelny. Na kominku stały świeże kwiaty. Zdjęcia zostały oprawione w ramki i precyzyjnie rozstawione. Znajdowały się tam pozowane ujęcia matki i córki rok po roku. Amanda wyrastała na małą kopię swojej matki. Można to było uznać za karę dla ojca, który nigdy nawet nie pofatygował się, by wysłać kartkę na Boże Narodzenie.

Zanim dotarłam do kuchni, Cass zdążyła już wyciągnąć ciasteczka z pieca i odstawiła tacę na bok, by ostygły.

– Kiermasz ciastek w szkole – wyjaśniła. Wskazała gestem, bym usiadła przy wyspie kuchennej na stołku, który wyglądał jak stalowy kolec i był mniej więcej tak samo wygodny.

– Niech zgadnę. Jesteś przewodniczącą Rady Rodziców – powiedziałam, nie do końca będąc pewna, czy to kpina, czy komplement. Może oba naraz.

Zmarszczyła nos.

– Broń Boże. Nie mam czasu. Pensjonat pochłania każdą moją wolną chwilę i nie tylko. Przygotowujemy się teraz na sezon ślubny, co oznacza, że latam jak kurczak bez głowy. Ojciec tegotygodniowej panny młodej wydzwania do mnie co najmniej trzy razy dziennie, przysięgam. Kompletny maniak kontroli.

– Bratnia dusza? – zadrwiłam. Miałam już do czynienia z takimi klientami. Raz nawet dla Cass, kiedy próbowała mnie przekonać, bym została fotografem ślubnym dla jej pensjonatu na wyłączność. Byłoby to dla mnie świetne źródło dochodu, ale nie zniosłabym tak częstych wycieczek do Chester.

Znów zmarszczyła nos.

– Och, cicho tam.

– Przepraszam, nie dosłyszałam. Czy ty właśnie powiedziałaś „Och, cicho tam”? – Zdusiłam narastający mi w gardle wybuch śmiechu.

Parsknęła.

– Całkiem możliwe, że już zbyt długo zajmuję się tym całym hotelarstwem.

– Kiedy po raz ostatni użyłaś słowa „kurwa”? – nie odpuszczałam. – No, pomyśl, ale tak całkiem szczerze… – Uniosłam porozumiewawczo brwi.

– Zajebiście dawno temu, kurwa jego mać – odpowiedziała z uśmiechem dawna Cass. Zajęła się sprzątaniem po wypiekach, ustawiając puszki z mąką i cukrem w schludnym rządku oraz ścierając każdy, najmniejszy nawet okruszek z granitowego blatu. Wygładziła swój sposób bycia, kiedy zaczęła prowadzić pensjonat, przekształcając go z upadającego reliktu przeszłości w świetnie prosperujący luksusowy ośrodek wypoczynkowy. Jednak w pewnym sensie zawsze była dawną Cass: poświęcała się w stu procentach sprawom, którymi postanowiła się zająć, nawet jeśli to oznaczało zmianę w samej sobie.

Kiedyś to ja byłam projektem, nad którym pracowała. Za misję życiową przyjęła sobie doprowadzenie mnie do skończenia studiów całej i zdrowej, a ja wiem, że bez niej nie udałoby mi się tego dokonać. Część mnie była zazdrosna o to życie, na którym skupiała teraz całą swoją uwagę.

– A więc… wiesz, o co chodzi? – spytała.

– Liv ci nie powiedziała?

– Powiedziała tylko, że to ważne.

Zawahałam się. To było dziwne, że Liv powiedziała mnie, a Cass nie. Ale z drugiej strony, gdyby mi nie powiedziała, nie przyjechałabym do Chester.

– W takim razie powinnyśmy poczekać, aż przyjdzie.

– Naomi. – Cass popatrzyła na mnie znacząco. – Muszę wiedzieć, w co się pakuję. Jeśli to jeden ze zwidów Liv…

– Nie – zaprzeczyłam z większą pewnością niż ta, którą nosiłam w sobie. Lekarstwa Liv utrzymywały ją na powierzchni przez większość czasu, ale nie dawały stuprocentowej gwarancji.

– Jesteś pewna?

Wzruszyłam ramionami.

– Znasz Liv.

Westchnęła i zmiotła kilka okruszków z blatu na podstawioną dłoń.

– Lepiej niż ktokolwiek inny. Daj spokój. Nie zasłużyłam na to, by trzymać mnie w niepewności, o cokolwiek chodzi.

Przejechałam palcem po bliźnie biegnącej wzdłuż wnętrza mojego nadgarstka. Ta nie należała do Stahla. Ta należała do Persefony.

– Liv powiedziała, że ją odnalazła – mruknęłam cicho.

– Kogo? – spytała Cassidy. Nie odpowiedziałam. Cassidy wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby. Nie musiałam mówić tego na głos.

– Co to ma, do cholery, znaczyć, że ją odnalazła?

Wzruszyłam ramieniem.

– Wiesz, jakie ma zdanie na temat przekazywania szczegółów przez telefon.

– Tak, ponieważ Agencja Bezpieczeństwa Narodowego nie ma nic lepszego do roboty, niż podsłuchiwanie prywatnych rozmów Olivii Barnes – rzuciła kąśliwie Cass, po czym pokręciła głową, jakby natychmiast pożałowała tych słów. Nie mogłam jej winić za to, że ją to sfrustrowało. Sama czasami mówiłam gorsze rzeczy. – Myślałam, że chodzi o Stahla. Żeby spotkać się z tej okazji. Gdybym wiedziała…

– Powinnyśmy jej wysłuchać – przerwałam jej.

– Nie czas na to – warknęła. – No daj spokój, teraz? Kiedy wszyscy mówią o Stahlu? I jeszcze ten facet od podcastu jest w mieście…

– Jaki facet od podcastu? – zapytałam zdziwiona.

Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

– Nie dzwonił do ciebie? Założyłam, że jesteś pierwsza na jego liście. Nagrywa jeden z tych podcastów na temat true crime. Jest o Stahlu, albo jeden odcinek jest na jego temat czy coś w tym rodzaju. Niespecjalnie słuchałam, bo nie miałam dla niego czasu. Ale rozmawia z przeróżnymi ludźmi.

– Napisałaś na ten temat całą książkę, ale nie udzielisz mu wywiadu? – spytałam sucho.

Kiedy wydawało się, że zainteresowanie Stahlem zaczyna znikać, pojawiła się książka. Rzekomo pierwszoosobowa relacja z ataku, skonstruowana w formie obszernych wywiadów z trzema odważnymi dziewczynami, znajdującymi się w centrum wydarzeń. Z nas trzech autorka tak naprawdę rozmawiała tylko z Cass, ale ta informacja nie znalazła się na obwolucie.

– Wiesz, że to był pomysł moich rodziców, nie mój – odparła. – Uwierz mi, że przeżywanie tego na nowo nie sprawiło mi żadnej frajdy. – Podniosła z blatu jakiś zasuszony płatek czegoś, starannie unikając patrzenia mi w oczy.

Opuściłam wzrok na swoje ręce. Czasami cieszyłam się, że to właśnie ja zostałam zaatakowana. Ludzie rozumieli moją traumę. Jej ślady były widoczne na mojej skórze. Ale Liv i Cass, zmuszone do patrzenia na to, zmuszone do tego, by schować się i siedzieć cicho – w pewnym sensie to było dużo gorsze.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Cass podskoczyła.

– Otworzę – zaoferowałam się, zsuwając się już ze stołka. Ruszyłam korytarzem, a czas się cofał, gdy Amanda stawała się coraz młodsza, po czym całkiem zniknęła. Przez szybę z mrożonego szkła w drzwiach frontowych widziałam rozmazaną sylwetkę Liv. Patrzyła na ulicę i nerwowo przestępowała z nogi na nogę.

Otworzyłam drzwi, a ona odwróciła się gwałtownie, jakby zszokowana tym, że ktoś był w domu. Jej ciemnobrązowe oczy były szeroko otwarte i czujne. Miała mocno zarysowaną szczękę swojego ojca i czarne włosy matki z tendencją do puszenia się. Na mój widok zdołała się uśmiechnąć.

– Przyjechałaś – zauważyła.

– Przecież ci obiecałam – przypomniałam jej, karcąc ją łagodnie.

Zawahałam się, niepewna, czy jest gotowa na mój dotyk. Weszła do środka, a ja objęłam ją niezgrabnie, oceniając jej sylwetkę. Była szczupła, ale nie wychudzona. Niespokojna, ale gdy się ode mnie odsunęła, jej wzrok był pewny i jasny. Nie miała obgryzionych paznokci i nie przygryzała warg, co było dla niej czymś nietypowym. Napięcie, które odczuwałam w ramionach, nieco zelżało.

– Dobrze wyglądasz – pochwaliłam ją szczerze.

Skrzywiła się.

– Masz na myśli, że nie wyglądam na wariatkę.

– Nie, mam na myśli, że dbasz o siebie. A nie zawsze tak było, więc nie musisz się na mnie złościć, że to zauważyłam.

– W przeciwieństwie do ciebie, bo ty zawsze doskonale o siebie dbałaś? – zadrwiła, spoglądając na mnie sceptycznie.

– Och, zamknij się – odparłam na to, a ona się roześmiała, unosząc w górę podbródek i wyciągając długą szyję. Jej oczy błyszczały. W takich momentach była piękna, ta nasza Olivia.

– Liv! Mam wrażenie, że nie widziałam cię od wieków – stwierdziła Cass, gdy wszystkie już znalazłyśmy się w kuchni, a ja przyłapałam ją na tym, że przygląda się Liv takim samym oceniającym wzrokiem, jak ja wcześniej. Chwyciła ją w objęcia, zgrabnie odsuwając ją od mojego boku. – Jak to możliwe, skoro mieszkamy praktycznie drzwi w drzwi? Podać wam coś do picia? Wody? Jadłyście coś?

Jej głos był zbyt radosny, uśmiech zbyt szeroki. Za jej świergoczącymi słowami krył się niepokój. Ja sama miałam napięte nerwy, ledwie utrzymywałam je na wodzy, ale obie wiedziałyśmy, że nie ma co naciskać na Liv. To mogło jedynie sprawić, że zamknie się w sobie.

– Nie, nic, dziękuję – oświadczyła Olivia. Przygryzła wargę, a jej palce szarpały szew dżinsów.

– W takim razie może usiądziemy, a ty nam o wszystkim opowiesz – zaproponowałam łagodnie.

Olivia zajęła jeden ze stołków, a ja usiadłam obok niej. Cass stała po drugiej stronie wyspy z luźno splecionymi ramionami. Łatwo było zauważyć, że powstrzymywała chęć włączenia trybu matki-kwoki – zawsze była w stosunku do nas opiekuńcza, wkraczała do akcji za każdym razem, gdy potrzebowałyśmy ochrony. Przez te wszystkie lata miała z naszą dwójką pełne ręce roboty.

Olivia wzięła głęboki wdech. Gdy mówiła, przez cały czas zacierała dłonie, a jej ton był ożywiony i podekscytowany.

– Wiem, że umówiłyśmy się, że to, co zdarzyło się tamtego lata, zostawiamy za sobą – zaczęła. – Są sprawy, o których nigdy nie rozmawiałyśmy. I rozumiem, dlaczego nie mogłyśmy. Ale to się zmieniło, prawda? Stahl nie żyje. Nie wyjdzie… nie może wyjść na wolność. – Zawiesiła głos i spojrzała na nas.

Położyłam rękę na jej dłoni, bezgłośnie zachęcając ją do mówienia dalej. Nerwowym ruchem założyła sobie włosy za ucho i poprawiła okulary gestem, który sprawił, że znów wyglądała jak jedenastoletnia dziewczynka.

– Zaczęłam jej szukać trzy lata temu – powiedziała Olivia, nagle pospiesznie. – Na początku niczego nie mogłam znaleźć. Ale kilka miesięcy temu mi się poszczęściło. Znalazłam ją. Znalazłam Persefonę. – Popatrzyła na nas z triumfem.

– Czego tu szukać? – stwierdziła oschle Cass. – Leży dokładnie tam, gdzie ją zostawiłyśmy.

– Nie to mam na myśli – sprzeciwiła się Olivia, gorączkowo potrząsając głową. – Ja… ja…

– Dowiedziałaś się, kim była – zgadłam. Olivia potaknęła z wdzięcznością i się uśmiechnęła.

Cass przez cały czas pocierała kciukiem tę samą plamkę na granitowym blacie. Jej szczęka była zaciśnięta tak mocno, że widać było, jak pulsuje.

– Nie powinnyśmy o tym rozmawiać.

Uśmiech Olivii zamienił się w lekki grymas.

– Ona ma rodzinę. Ludzi, którzy jej szukają. Zasługują na to, by się dowiedzieć, co się z nią stało…

– Przestań! – przerwała jej brutalnie Cass. Oczy lśniły jej od powstrzymywanych łez. – Przestań. Uzgodniłyśmy, że nie będziemy o tym rozmawiać. O niej. Nigdy.

– Miałyśmy jedenaście lat – podkreśliłam. Miałyśmy jedenaście lat i byłyśmy przerażone na myśl o tym, co by się stało, gdybyśmy powiedziały komuś o Persefonie. I nie chodziło tylko o to, że ludzie się dowiedzą, że mamy sekret. Chodziło też o rozprawę.

Policja i oskarżyciele wbili nam do głowy, że jeśli ława przysięgłych będzie miała jakikolwiek powód, by sądzić, że się myliłyśmy, jeśli damy obronie jakiekolwiek przesłanki, przez które mogą uznać, że jesteśmy niewiarygodne, Stahlowi ujdzie na sucho to, co zrobił mnie i wszystkim tym kobietom. Pamiętam własne przeświadczenie o tym, że jeżeli popełnimy choć jeden błąd, on wyjdzie na wolność i przyjdzie się na nas zemścić. Przez lata nawiedzały mnie koszmary, budziłam się z przekonaniem, że stoi w moim pokoju, że przyszedł dokończyć dzieła.

Gdyby poznali prawdę o Persefonie, pomyśleliby, że jesteśmy tylko dziwnymi, niegodziwymi małymi bestiami – i takie właśnie byłyśmy. Która mała dziewczynka taka nie jest? Oczywiście, że trzymałyśmy buzie na kłódki.

Nikomu nie powiedziałyśmy o tym, co leżało w lesie, o tych przepięknych kościach.

– Jesteśmy jej to winne – upierała się Olivia.

– Niczego nie jesteśmy jej winne. Nie miałyśmy nic wspólnego z … – Cass zatoczyła rękami koło. – Z tym wszystkim.

– Co oznacza, że nie ma żadnego powodu, by o tym nie mówić – zauważyłam, chociaż żołądek miałam ściśnięty z przerażenia. Nie chciałam znać imienia Persefony. Nie chciałam wiedzieć, kim była.

Cass przygryzła wargę.

– Minęły dwie dekady. Jeśli ktokolwiek czekał na powrót Persefony do domu, już dawno porzucił nadzieję. Komu miałoby to pomóc, po tych wszystkich latach?

– A ty nie chciałabyś wiedzieć? A gdyby Amanda zniknęła pewnego dnia? – spytała Olivia.

Cass zakryła oczy dłonią.

– Kurwa. Oczywiście, że bym chciała. Ale, Liv, to nie jest takie proste. Jak sądzisz, jak będzie wyglądało życie mojej córki, gdy to się wyda? To mnie zrujnuje. Ludzie nie będą chcieli organizować przyjęć w pensjonacie prowadzonym przez kobietę, która przez dwadzieścia lat ukrywała czyjeś zwłoki. No i powodzenia w zdobywaniu zleceń na sesje ślubne, Naomi.

– Wcale tak nie będzie – odparła Olivia lekko zdesperowanym tonem.

– Boże, ale ze mnie materialistka. Martwię się o pieniądze, podczas gdy… – Głos Cass odmówił jej posłuszeństwa. – Ale mówiąc serio, Liv. Jak myślisz, co się dzieje, gdy ludzie zaczynają zadawać pytania? Nie sądzę, żeby którakolwiek z nas chciała, by świat się dowiedział, co tak naprawdę stało się w tym lesie. I później – dodała miękko, wbijając we mnie spojrzenie.

– Może czas najwyższy, by się dowiedzieli – odpowiedziałam głuchym tonem.

Jej spokojny ton wziął w łeb.

– Oczywiście, jesteś za tym, by wszystko wysadzić w powietrze! Bo nigdy nie musiałaś sprzątać tego bałaganu!

– Co to ma znaczyć?

– To ma znaczyć, że nigdy nie próbowałaś naprawić niczego w swoim życiu. Zostawiasz rozpierdol i odchodzisz – warknęła Cass. W jej głosie wyczuwałam gniew, który wywoływał ciarki na mojej skórze. – Zostawiłaś nas. Amanda nawet cię nie pamięta.

– Winisz ją za to, że chciała stąd uciec? – zdziwiła się Olivia.

– Byłyśmy dziećmi. Ludzie przeżywają traumy w dzieciństwie. Chodzi o to, by się z tego otrząsnąć i żyć dalej – burknęła Cass.

– Tak, ty zdecydowanie się z tego otrząsnęłaś. Znajdujemy się właśnie ile, dwie przecznice od domu twoich rodziców? – rzuciłam, nagle tak samo rozgniewana jak ona.

– Nie no, lepiej mieszkać z gównianym chłopakiem i robić zdjęcia ludziom, którzy są szczęśliwsi, niż ty kiedykolwiek będziesz.

– Odpierdol się, Cass.

– Ty też, Naomi.

Przyglądałyśmy się sobie ze złością. A potem ona się roześmiała i pokręciła głową.

– Kłótnie z tobą to łatwizna. Zawsze tak było.

Sama też się roześmiałam, choć nadal byłam spięta. Jako dzieci również ciągle się kłóciłyśmy. Szybka kłótnia i równie szybkie pogodzenie się. Nawet wtedy instynkt nakazywał mi rzucać się do ucieczki przy najmniejszej prowokacji, a Cass zawsze była tą, która ścigała mnie, by wyciągnąć rękę do zgody.

Cassidy wyprostowała się i odwróciła od blatu, po czym odkorkowała na wpół wypitą butelkę białego wina.

– Muszę się napić. Któraś chce się dołączyć?

Zerknęłam na zegarek. Ledwie piętnaście po dziesiątej.

– Cass… – zaczęła Olivia.

– No przecież nie piję sama – powiedziała, wyciągając kieliszki dla nas wszystkich. Ustawiła je na blacie i nalała do każdego po trochu. Upiła ze swojego, przymknęła powieki i stała tak przez chwilę z kieliszkiem przyciśniętym do ust. Kiedy po paru sekundach otworzyła oczy, jej spojrzenie było jasne i spokojne. – Posłuchaj, Liv. Rozumiem to, co robisz, naprawdę. Serio. Zostawienie jej tam nie było w porządku. Ale ty myślałaś o tym od lat. A nam dałaś zaledwie parę minut. Daj nam trochę więcej czasu na przełknięcie tej informacji, dobrze?

– Ja… – zająknęła się Liv.

– Potrzebujemy czasu, żeby to sobie poukładać – upierała się Cass. Spojrzała na mnie znacząco, szukając wsparcia. – Musimy pomyśleć o konsekwencjach.

Przełknęłam łyk wina. Liv miała rację – już dawno powinnyśmy były powiedzieć komuś o Persefonie. Gdzieś tam ktoś musiał jej szukać. Opłakiwać ją.

Ale nie można było tego zrobić ot tak. Potrzebowałyśmy czasu do namysłu.

Ja z pewnością potrzebowałam tego czasu. Ponieważ Cass również miała rację – nie chciałam, by ludzie zadawali zbyt wiele pytań o tamten dzień w lesie. Persefona była naszą wspólną tajemnicą, ale ja miałam również własne sekrety.

– Proszę was – powiedziała Olivia, wpatrując się w swoje kolana. Zabolało mnie serce. Nie mogłam nabrać powietrza do płuc.

– Zatrzymajmy się w tym miejscu – powiedziałam, nienawidząc się za to. – Cass ma rację. Musimy mieć pewność, że zrobimy to z głową.

Olivia ledwo zauważalnie skinęła głową. Zamknęła się w sobie.

Cass westchnęła.

– Bardzo mi przykro, Liv. Zrzuciłaś na nas tę rewelację i… i być może masz rację, być może najwyższy czas. Ale jeśli postanowimy to zrobić, musimy to mądrze rozegrać. Mogę trochę podzwonić, naradzić się z prawnikiem i przynajmniej upewnić się, że nie zostaniemy pociągnięte do odpowiedzialności. Okej?

– Okej. – Jej głos był cichszy od szeptu. Podniosła oczy na wysokość blatu kuchennego i nawet to wydawało się dla niej nadludzkim wysiłkiem. W moich wnętrznościach rozlało się poczucie winy. – Chcecie znać jej imię?

– Nie – odparła natychmiast Cass, a ja byłam jej za to wdzięczna. Bo ja także nie chciałam. Chciałam, żeby pozostała Perse­foną. Mitem, historią. Naszym sekretem. Z chwilą gdy poznamy jej imię, będziemy musiały przyznać, że była osobą.

Że była kimś więcej niż szkieletem znalezionym w lesie i magią, którą z niego uczyniłyśmy.

 

 

 

Potem rozmawiałyśmy o nieistotnych sprawach. O córce Cass, Amandzie, o pensjonacie, o mojej pracy. Cass i ja podtrzymywałyśmy konwersację, podczas gdy Liv siedziała w milczeniu, skubiąc skórki przy kciuku. W końcu położyłam dłoń na jej ramieniu.

– Powinnam się już zbierać – powiedziałam. – Liv, podrzucić cię do domu?

– Już? – rzuciła Cass, bardziej z obowiązku niż z chęci zatrzymania nas. Wszystkie marzyłyśmy tylko o tym, by to pełne napięć spotkanie dobiegło już końca.

– Jestem zmęczona podróżą, a poza tym powinnam wstąpić do taty.

– Zdzwonimy się niebawem – obiecała Cass, po czym zamknęła nas w ciepłym uścisku. Przytrzymała rękę na moim ramieniu o moment dłużej, niż było to konieczne, rzucając mi spojrzenie, które dobrze znałam. Spojrzenie mówiące: „Upewnij się, że z Liv wszystko jest w porządku”. Ścisnęła je po raz ostatni, po czym cofnęła dłoń.

Liv podreptała za mną i bez słowa wsiadła na miejsce pasażera. Siedziała tam i w dalszym ciągu skubała wysuszone skórki. Liv nie prowadziła. Nie że nie umiała – po prostu tego nienawidziła. Często widywano ją na ulicach Chester, błąkającą się z głową schowaną w ramionach i z myślami oddalonymi o miliony kilometrów świetlnych.

Odpaliłam silnik.

– Przepraszam – powiedziałam.

– Za co? – odezwała się wreszcie.

Wzruszyłam ramionami.

– Za to wszystko.

– Wiem, że nie chcecie ryzykować utraty klientów, ale…

– Nie o to chodzi – przerwałam jej. W ogóle to do niej nie dotarło. Przypuszczam, że powinnam się martwić o wpływ, jaki taka rewelacja mogłaby wywrzeć na moją pracę, na moje jedyne źródło dochodów, jednak moja reputacja zawsze była tworzona przez sprawy znajdujące się poza moją kontrolą. Pomysł, że miałam coś do gadania w jakiejkolwiek sprawie, wydawał się co najmniej absurdalny.

– Więc o co? – spytała Liv.

Skręciłam w lewo w żwirową ścieżkę prowadzącą do domu Liv i z początku nie odpowiedziałam.

– Tamtego dnia, w lesie. Tamtego dnia ja…

– Wiem, co było tamtego dnia – powiedziała łagodnie Liv, oszczędzając mi trudu dokończenia tego zdania.

– Widziałaś Stahla – oznajmiłam, jakby to wcale nie było pytanie. Jakbym nie potrzebowała odpowiedzi.

– Ty też – odparła, a pomiędzy jej brwiami pojawiła się maleńka bruzda.

– Racja. – Było to raczej westchnienie niż słowo. – Racja. Oczywiście.

Wbiła palce prawej ręki w lewy biceps. Wpatrywała się w las, który podczas mojej nieobecności rozrósł się i zrobił się bardziej dziki. Las powoli pochłaniał miasto mojej młodości, które niegdyś próbowało go ujarzmić.

– Musimy to zrobić – wyszeptała.

Podjechałam pod metalową bramę, która broniła wstępu na podjazd Marcusa i Kimiko. Na słupkach zainstalowano dyskretne panele solarne, a obok umieszczono tabliczkę numeryczną do wpisania kodu dostępu. W czasach, gdy byłyśmy dziećmi, na bramie znajdował się łańcuch zamykany na wielką żelazną kłódkę, a Marcus większość nocy spędzał na warcie, siedząc w pokoju przy oknie z pistoletem na kolanach. Od tamtej pory sprawy się uspokoiły, ale paranoja pozostała.

Kiedy strach zalęgnie się w tobie, świadomość, że ktoś może chcieć twojej śmierci, nigdy cię nie opuści.

Wrzuciłam jałowy bieg. Wiedziałam, iż powinnam powiedzieć Liv, że ma rację. Już zbyt długo utrzymywałyśmy ten sekret. Ale byłam wyczerpana. Długą jazdą, kłótnią oraz tymi wszystkimi latami życia w świadomości, że za każdym razem, gdy na ekranie mojego telefonu wyświetla się imię Liv, oznacza to pięćdziesięcioprocentową szansę na kolejny kryzys. Utknęła w miejscu, w którym mnie potrzebowała, ale nie pozwalała mi do niego wejść.

Nie miałam jej już nic do zaoferowania. Nie dzisiaj.

Dotknęłam delikatnie jej nadgarstka. Tylko w taki sposób dotykałam Liv, ostrożnie, jakbym się bała, że rzuci się do ucieczki. Że się rozstaniemy.

W jej oczach widziałam coś mrocznego i dziwnego, bardziej złość niż smutek, ale też nie do końca.

– Będę tu jutro – wypowiedziałam rytualne słowa, które wypowiadałam już wielokrotnie wcześniej.

– Ja też – odpowiedziała. Tysiące naszych rozmów kończyłyśmy w ten sposób, swoistą obietnicą. Nie oznaczały „nigdy więcej”, ale „nie dzisiaj”, i mogłyśmy przeciągać te dni w nieskończoność, w następującą po sobie procesję wschodów słońca, gdy trwałyśmy przy sobie na tyle długo, by je jeszcze oglądać.

Odsunęłam dłoń. Zadrżała lekko i przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu.

– Chcesz, żebym podwiozła cię pod samo wejście? – spytałam.

Pokręciła głową.