Słabość serca - Strand Jeff - ebook

Słabość serca ebook

Strand Jeff

3,3

Opis

Rebecca Harpster boi się zostać sama w domu, kiedy jej mąż Gary wyjeżdża na biwak z kolegami, choć ich dom w lesie wyposażony jest w doskonały system zabezpieczeń. Owszem, każdy niespodziewany hałas przyprawi ją o palpitacje, ale niebezpieczeństwo istnieje tylko w jej głowie. Ale Gary nie wraca w niedzielną noc. Osoba, która pojawia się w ich domu, nie jest jej mężem. Trzymana na muszce Rebecca dowiaduje się, co się stało. Gary został porwany, a jego weekend zamieniony w piekło. Rebecca odzyska męża pod warunkiem, że doświadczy wszystkiego, co on – przejdzie to samo piekło krok po kroku... i przeżyje...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (24 oceny)
8
4
4
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HearttlessWitch

Z braku laku…

Bardzo słabe wykonanie
00
waydack

Nie polecam

Pomysł ciekawy, a nawet intrygujący ale samo wykonanie fatalne, autor nie miał pomysłu jak ciekawie poprowadzić i rozwinąć fabulę, antagoniści żenująco słabi, nie ma w jej powieści żadnego suspensu, twistow fabularnych, elementów grozy i niepokoju.
00
kazablotna

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna w odbiorze bohaterka, taka babka z jajami, chociaż zakończenie nieco rozczarowujące.
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa,szybko się czyta
00
Pistolero88

Z braku laku…

Naiwne, nierealne, naciągane jak gumka w starych majtkach.
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2020

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Jeff Strand, Faint of heart, 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Karolina Stasiak

Tłumaczenie: Kornel Mikołajczyk

Projekt okładki: Kornel Kwieciński, Strangely Twisted

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-25-4

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Rozdział pierwszy

– Pobudka, bando leniwych sukinkotów! Dźwignijcie sadła z łóżek i przywitajcie nowy, słoneczny dzionek! Może nie całkiem słoneczny, bo chromolone słonko jeszcze nie wzeszło! Tak, siak czy owak, wstawać, do biiip nędzy! Lata mi koło biiip, że sobota! Skoro ja dałem radę, to i wy dacie! I zadzwońcie do nas, żeby zamówić piosenkę, bo nie wiem, czego słuchają takie tłuste leniwce jak wy! No dalej, łapcie za te biiip telefony!

Rebecca doszła do wniosku, że nie podoba jej się weekendowy spiker, podobnie jak nie podobał jej się fakt, że Gary postawił budzik w drugim końcu sypialni. Tłumaczył, że przymus zwlekania się z łóżka, by go wyłączyć, powstrzymuje go przed pokusą wciskania raz po raz guzika drzemki. Rebecca z kolei głęboko wierzyła, że guzik drzemki to dar od Boga dla każdego głupca zatrudnionego w robocie, która wymaga, by ten codziennie ruszał tyłek spod kołdry.

Gary zerwał się na nogi, przeszedł przez pokój na paluszkach, by nie dotykać zimnej klepki całą powierzchnią stopy i wyłączył budzik. Jego slipki podwinęły się w trakcie snu, zmieniając się w swego rodzaju stringi. Rebecca zagwizdała z uznaniem.

– Niech pani nie patrzy na mnie jak na kawał mięsa – zaprotestował żartobliwie Gary. – Mam też bogatą osobowość.

– W osobowość nie da się wbić zębów.

Podreptał do szafy.

– Czemu my tu nigdy nie grzejemy?

– Ponieważ zdrowi na umyśle mieszkańcy tego domostwa spędzają weekendy w łóżku. Powinieneś do nich dołączyć.

– Gdybym mógł się wymigać od tego wyjazdu, pewnie bym to zrobił. – Zdjął ręcznik z górnej półki. – Zostawić ci trochę ciepłej wody?

Prychnęła.

– Czy wyglądam, jakbym planowała się podnieść w tym stuleciu?

– Myślałem, że zrobisz mi śniadanko, ubierzesz w kubraczek, zapakujesz rzeczy do samochodu…

– Słusznie. Zdrowe fantazjowanie wzmacnia małżeństwo.

Wyszczerzył zęby i przeszedł na palcach do łazienki. Rebecca wsunęła się głębiej pod kołdrę. Uwielbiała zimne jesienne poranki, kiedy mogła się pobyczyć. W szczególności lubiła te zimne jesienne poranki, kiedy oboje mogli się pobyczyć, ale z jakiegoś niepojętego powodu Gary postanowił spędzić weekend pod namiotem z kumplami. I nie wypadało tego nazwać chwilowym napadem szaleństwa, jako że planowali to od ponad miesiąca.

Dziwadła.

Leżała w łóżku, wsłuchując się w szum prysznica. Przez chwilę kusiło ją, by wślizgnąć się tam i dołączyć do niego, lecz niestety, pomiędzy nią a mężczyzną, któremu poprzysięgła swą dozgonną miłość, rozciągała się niezwykle zimna podłoga. Równie dobrze mógłby to być Wielki Kanion. Nie zamierzała się nigdzie ruszać.

Jakieś dziesięć minut później Gary wyszedł z łazienki z zaczesanymi włosami i ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Nie ogolił się (zapewne, by bardziej przypominać trapera z krwi i kości), ale wciąż wyglądał cholernie pociągająco. Choć zaliczał się do szczupłych mężczyzn, granie w racquetballa trzy razy w tygodniu dodatkowo pomagało mu w utrzymaniu formy.

– Stać, nie ruszać się! Tu nie wolno wchodzić z ręcznikami – poinformowała go ostrym tonem. – Proszę go w tej chwili rzucić na ziemię.

– Nawet nie próbuj, inaczej zamarznę. Myślałem, że zrobisz mi śniadanie, naszykujesz ubrania i zapakujesz auto. Co się stało?

– Uwiodły mnie koce.

Gary podszedł do komody i wyciągnął parę skarpet oraz czystą bieliznę z górnej szuflady. Następnie opuścił ręcznik.

Rebecca ostentacyjnie wciągnęła powietrze do płuc.

– Ojej, matulu, a cóż to za niebiański widok przed oczami mymi? – zapytała, przybierając akcent panny na wydaniu z Południa. – Zdaje się, że to kuperek mojego szacownego pana męża! Chwała Najwyższemu!

Gary wsunął się w majtki.

– Więc jakie masz plany na weekend?

– No, na dobry początek pośpię jeszcze z dziesięć, piętnaście godzin. Potem wstanę i zacznę marzyć o powrocie do wyra. Następnie to marzenie zrealizuję.

– Wiesz co – powiedział Gary, siadając na skraju łóżka – myślę, że gdybyś pewnego dnia wybrała się na biwak, jeszcze by ci to przypadło do gustu.

– Żartujesz sobie, prawda?

– Prawda. – Zaczął wciągać skarpetki. – Zapewne nienawidziłabyś każdej minuty.

– Poza tym, nie chciałbyś, żebym pałętała się przy twoich kumplach i przeszkadzała wam w swobodnym wyrażaniu swej męskiej natury. Jeden wielki festiwal bekania, drapania, plucia i poszturchiwania. To nie dla kobiet.

Gary poklepał ją po stopie, a przynajmniej po trzech warstwach koców przykrywających jej stopę.

– Poradzisz sobie sama?

Cholera. Dlaczego musiał o tym wspominać?

Oczywiście pytanie było całkowicie zasadne, ale nie chciała się nad tym zastanawiać, kiedy leżała w ciepłym, wygodnym łóżku. Najchętniej wyrzuciłaby ze świadomości perspektywę samotnego spędzenia weekendu.

– Dam radę.

– Na pewno? To nie aż tak straszne?

Przerażające…

– Mam dwadzieścia osiem lat. Potrafię przetrwać sama w domu przez kilka dni. – Próbowała zabrzmieć tak normalnie, jak to tylko możliwe, ale nie do końca jej wyszło.

Zmarszczył brwi.

– I na pewno nikt nie mógłby dotrzymać ci towarzystwa?

– Gary, nic mi nie będzie, serio. Nie raz już zostawałam sama.

I podskakiwałam na każdy głośny dźwięk, i nie zmrużyłam oka ani na sekundę, i niemal padałam na zawał serca za każdym razem, gdy dzwonił telefon.

– Ale nie przez cały weekend.

– Powtarzam: dwadzieścia osiem lat. Nie sześć. Nie martw się o mnie. Chcę, żebyś się dobrze bawił. – Wyszczerzyła zęby. – A teraz ubieraj no się, migusiem!

– Postaram się zadzwonić wieczorem. Liczę, że komórka będzie działać, ale niewykluczone, że wystąpią problemy z zasięgiem. Także nie zamartwiaj się, jeśli się nie odezwę.

Pochylił się nad nią, dał jej szybkiego buziaka, po czym zszedł z łóżka, by wyciągnąć ubrania z szafy. Rebecca zamierzała dobrze się bawić w ten weekend. Spać, oglądać telewizję, przeczytać książkę lub dwie i nie przysłużyć się społeczeństwu w absolutnie żaden produktywny sposób. Była już dorosła, nie wierzyła w licha i straszydła; nie stanie jej się krzywda, jeśli spędzi w domu samotnie dwa krótkie dni.

I jedną noc.

Jezu, jak ona nienawidziła ciemności…

* * *

Podczas gdy Gary wrzucał sprzęt kempingowy na tylne siedzenie samochodu, przewidując niewiele miejsca dla biednego kolegi, który będzie musiał tam usiąść, Rebecca pospiesznie wstała z łóżka, czmychnęła do wychłodzonej kuchni i zajęła się przygotowywaniem bajgla z dżemem winogronowym. Niech świat się przekona, że Rebecca Harpster to kobieta, która wie, jak się poświęcać dla innych.

Zerknęła przez okno na zewnętrzny termometr. Zero stopni Celsjusza. Typowy październikowy poranek w środkowej Alasce; to zaś oznaczało, że trzeba mieć nierówno pod sufitem, by w takich warunkach jechać pod namioty. Wraz z Garym przetrwali już jedną alaskańską zimę, więc wiedziała, że znacznie niższe temperatury dopiero nadciągały. W sercu jednak nadal była ciepłolubną dziewczyną z Florydy. Tyle dobrego, że nie spadł jeszcze śnieg.

Podała bajgla Gary’emu, gdy tylko wkroczył do środka.

– Super, dzięki! – powiedział. – Wiedziałem, że mnie kochasz.

– Nad życie. – Pocałowała go raz. A potem znowu, dłużej, po francusku.

Odsunął się.

– Sprawiasz, że perspektywa włóczenia się po lesie z parą parszywych samców staje się naprawdę mało atrakcyjna.

Znów dała mu buzi.

– Ach tak?

– Aha. Zdrożna kusicielko.

– To ich olej. Powiedz im, że twoja żona wyglądała tak pociągająco, że nie potrafiłeś się powstrzymać. Wybaczą ci.

– Brzmi nieźle. Może małe co nieco na szybko…

Odepchnęła go delikatnie.

– Leć. Nie każ kolegom czekać. Pozdrów ode mnie Scotta i Douga.

Gary cmoknął ją raz jeszcze, klepnął pospiesznie w tyłek swoimi Dłońmi Lodu i opuścił dom. Patrzyła przez okno, jak wsiada do auta i odjeżdża.

Nic jej nie będzie. Nic a nic.

W zasadzie, wszystko ułoży się fantastycznie. Jak często zdarzały jej się weekendy zupełnie pozbawione zajęć? Żadnych spraw niecierpiących zwłoki, żadnych wypracowań do sprawdzenia, żadnych towarzyskich zobowiązań… weekend jak w raju.

A kiedy się ściemni, cóż, zapali światła w całym domu, puści sobie film z braćmi Marx i miło spędzi czas. Wyszła za Gary’ego pięć lat temu; jeśli nie potrafiła poradzić sobie z faktem, że raz na pół dekady wybywał na weekend, to miała poważne problemy.

Weszła do łazienki i spojrzała w lustro. No proszę, jeśli w trakcie nieobecności męża czegoś faktycznie powinna się bać, to własnego odbicia. Jej brązowe włosy wyglądały, jakby ktoś potraktował je elektrycznym mikserem. Prawy kącik ust znaczyła plama zaschniętej śliny, no i zawsze przydałoby się zrzucić te symboliczne pięć kilo (choć gdyby tak się stało, eksperci do spraw zdrowia wmówiliby jej, że mogłaby zrzucić kolejnych pięć, co by jej wcale nie przeszkadzało).

Cóż, śliny łatwo się pozbędzie, ale fryzura Einsteina zostanie z nią przez cały weekend. A jeśli zacznie się czegoś bać, skonfrontuje się ze swoim lękiem, dodając kilka kilogramów do ilości, którą „przydałoby się zrzucić”.

Nie cierpiała na żadne traumy z dzieciństwa wymagające terapii, żadne psychiczne rany – była najzwyklejszym cykorem. Nie zamierzała jednak pozwolić, by zepsuło jej to koniec tygodnia.

Rozdział drugi

Rebecca obudziła się ponownie około ósmej trzydzieści. Leżała w łóżku jeszcze przez dziesięć minut, ale poczucie winy zawisło nad nią niczym upiór – Boże, jej sumienie bywało takie irytujące! – więc niechętnie wstała. Podkręciła termostat, wzięła długi prysznic, umyła zęby i ubrała się w dresy i gruby T-shirt.

Następnie wróciła do wyrka, oparła kilka poduszek o deskę wezgłowia i usiadła wygodnie, by poczytać nieprzyzwoitą powiastkę, do której przymierzała się od ostatnich paru miesięcy. Paulina i krawcy. Kawał dobrej literatury.

Podczas gdy świeżo rozdziewiczona bohaterka wspinała się na legendarne wyżyny swej bujnie kwitnącej kobiecości, a członek jej partnera pulsował (Gary potwierdził kiedyś, że pulsowanie w tym konkretnym rejonie nie było normalne i gdyby go doświadczył, zaraz udałby się do lekarza), Rebeccę znów zaczęło nękać poczucie winy. Cholera. To nie fair. Miała cały weekend na nicnierobienie, na życie jak leniwa, zajadająca się czekoladkami kura domowa, ale jej mózg nie pozwalał jej się tym rozkoszować.

Może odmaluje chałupę.

Nie, lepiej nie.

Gdzieś między jeżdżeniem pędzlem po ścianach a czytaniem romansideł musiał leżeć złoty środek.

Może powinna namalować parę nieprzyzwoitych scen na fasadzie domu. Bądź co bądź, mieszkali dobre pół mili od najbliższych sąsiadów, otoczeni taką ilością drzew, że budynku nie dało się zobaczyć z drogi. Nikt by nie narzekał.

A może będzie sobie urządzała podobne bezcelowe gierki w głowie przez cały dzień. Gary wróci, ucałuje ją z utęsknieniem, po czym odwiezie do miejscowego wariatkowa.

Może jeśli obejrzy w telewizji coś edukacyjnego, uda jej się spędzić wolny czas w roli bezużytecznego leniwca i nie czuć się z tym źle.

Ostatecznie, sądownicze reality show potrafiły wiele człowieka nauczyć o działaniu systemu prawnego…

* * *

Nim wybiła jedenasta, zdążyła wynudzić się za wszystkie czasy. W związku z tym zrezygnowała z planu przebumelowania całego weekendu w domu i pokonała tych dwadzieścia mil dzielących ją od Fairbanks, by zrobić zakupy. Zjadła lunch w meksykańskim lokalu; uwielbiała to miejsce, pomimo tego, że Gary po wizycie w nim zazwyczaj zamykał się na dobre dwadzieścia minut w toalecie. Następnie kupiła dwie bluzeczki i zaszła do galerii sztuki, licząc po cichu, że spotka tam jednego ze swych uczniów – wtedy mogłaby poudawać, że tak właśnie spędza weekendy. Nie natknęła się na żadnego z nich, ale za to obejrzała fascynujące artystyczne wizje meduz – o ile w zamyśle nie miały to być wyciory do fajek.

Potem udała się na poranny seans babskiego filmidła, na które nie zdołała wyciągnąć Gary’ego, ponieważ główna aktorka „miała dziwne usta”. Fabuła okazała się przewidywalna, choć całkiem zabawna i Rebecca opuściła kino w dobrym nastroju.

Kiedy kilka minut po osiemnastej odjechała sprzed okienka fast fooda, dopiero zaczynało zmierzchać. Miała nadzieję, że Gary nieźle się bawi pod namiotami i że nie wypił aż tylu piw. Przesadzał z alkoholem tylko w obecności kumpli. Tyle dobrego, że na bank nie zataczali się po lesie, pijani i uzbrojeni w sztucery. W najgorszym wypadku oceniali swoje pierdy.

Wróciła do domu, fałszując do klasycznego rocka grającego w radiu. Wcisnęła przycisk na podsufitce, by otworzyć bramę garażową, wjechała do środka…

… i nagle ogarnęło ją wywołujące ciarki przeświadczenie, że ktoś jest w domu.

Zresztą jak zwykle.

Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek się włamał, nic w najmniejszym stopniu nie odstawało od normy; Rebecca dobrze wiedziała, że nikt nie czai się na nią w środku. Inaczej zawyłby alarm.

Wiedziała również, że poświęci najbliższy kwadrans na przeszukiwanie domu i prawdopodobnie przez całą noc nie zazna spokojnego snu.

Nie powinna była ruszać się z miejsca.

Oczywiście wpędziłaby się w porównywalną paranoję, gdyby siedziała na tyłku zamiast szlajać się po sklepach, więc to niewielka różnica, prawda?

Może Gary wróci wcześniej.

Zgasiła silnik, zamknęła bramę garażową, wysiadła z auta i przeszła do sprawdzania każdego zakamarka domu, w którym potencjalnie mógłby ukrywać się włamywacz. A potem sprawdziła je jeszcze raz.

Pusto.

Nie poczuła się ani trochę lepiej.

Niemal żałowała, że Gary nie trzyma broni w domu. Niestety, pistolety przerażały ją jeszcze bardziej niż skryci w cieniu intruzi.

Włączyła telewizor i obejrzała końcówkę Tylko ty, jednego z jej ulubionych filmów wszech czasów, nawet jeśli większość ludzi za nim nie przepadała. Ale komedia romantyczna nie powstrzymała jej przed oglądaniem się co trzydzieści sekund przez ramię. Przed lustrowaniem okien. Przed krzywieniem się za każdym razem, gdy usłyszała dźwięk – zapewne rozbrzmiewający wyłącznie w jej głowie.

Nie powinna była pozwolić Gary’emu odjechać.

Nie. To absurdalne. Nic jej się nie stanie. Gdyby Gary podejrzewał, jak monstrualny krył się w niej cykor… cóż, pewnie nigdy już nie zostawiłby jej w domu w pojedynkę. Co miałoby swój urok, ale przecież nie ożenił się z nią, żeby zgrywać opiekunkę do dziecka. Nie chciała, żeby uważał ją za nieśmiałą, strachliwą żonkę, która nie potrafi o siebie zadbać.

Około dwudziestej pierwszej wyszorowała zęby i zaczęła się szykować do przebrania w wygodną piżamkę, by przeczytać nieco więcej cudownie nieprzyzwoitego romansidła. Rozpięła spodnie, wykasała z nich bluzkę, po czym zawahała się.

A jeśli ktoś ją obserwował?

Och, na litość boską, w tej łazience nie ma nawet jednego cholernego okna!

Bez znaczenia. Wciąż czuła się niekomfortowo.

Naga stałaby się bardziej narażona na atak.

Gdyby ktoś chciał ją dorwać, mógłby to zrobić w tej sekundzie ciemności, gdy będzie przekładać bluzkę przez głowę.

To, rzecz jasna, kompletnie niedorzeczne, ale spędziła całe życie cierpiąc na irracjonalne lęki; niezależnie od tego, jak wiele razy powtarzała sobie, że postępuje jak idiotka, nie bała się przez to ani trochę mniej.

Nieprzebrana, wróciła do łóżka – i do powieści. Zachowywała się żałośnie, ale trudno. Są w życiu gorsze rzeczy niż żałosne zachowania.

Czy Gary nie powinien już zadzwonić?

* * *

Równo o dwudziestej drugiej, po blisko godzinie zmuszania się, by co pół minuty nie patrzeć na zegar, zadzwoniła do niego na komórkę. Poczta głosowa uruchomiła się po pięciu sygnałach, więc rozłączyła się i wybrała numer ponownie. Wciąż bez odpowiedzi.

To pewnie nic wielkiego. Istniała masa absolutnie rozsądnych powodów, dla których Gary nie odbierał. Najprawdopodobniej zasięg był do niczego, jak to często się zdarzało. Albo łowili ryby po ciemku, a telefon pozostał w namiocie. Bateria mogła mu się wyczerpać. Komórka mogła wpaść do jeziora lub zostawił ją przez przypadek w samochodzie.

Za nic w świecie nie zapomniałby zadzwonić, ale przebywał w dziczy – nie miał warunków, by podskoczyć do budki telefonicznej i dać ukochanej znać, że nic mu nie jest.

Wszystko grało.

Wybrała numer raz jeszcze i tym razem zostawiła mu krótką wiadomość pod tytułem „Dzwonię tylko, bo akurat o tobie myślałam”, starając się brzmieć entuzjastycznie. Wstała, wkroczyła do łazienki, zamknęła drzwi na zasuwkę i dopiero wtedy przebrała się w piżamę.

Przynajmniej nikt nie widział, jak żałośnie się zachowywała.

Taką żywiła nadzieję.

Wróciła do łóżka, nakryła się kołdrą i leżała tak przez całą noc, niezdolna zasnąć.

* * *

Bezsenna noc przyczyniła się przynajmniej do tego, że złagodziła część jej poczucia winy. Po śniadaniu złożonym z zimnych płatków na mleku dokończyła romansidło, aż do happy endu, w którym główni bohaterowie zdecydowali się żyć w trójkącie. Potem poszła do gabinetu, odpaliła laptopa i przez godzinę brała udział w ożywionej internetowej dyskusji na temat standaryzacji szkolnych testów.

Wreszcie, nie potrafiąc dłużej tłumić ziewnięć, położyła się na kanapie i przymknęła powieki. Tyle dobrego, że w świetle dnia potrafiła jeszcze jakoś zasnąć.

* * *

Rebecca ocknęła się jakieś pięć godzin później, tuż przed południem, nieszczególnie wypoczęta, ale zadowolona, że nie zmar-nowała tego czasu siedząc i zamartwiając się. Spróbowała zadzwonić do Gary’ego, ale znów bez rezultatu. Rozważała zostawienie mu kolejnej wiadomości, ale uznała, że lepiej nie. Nie chciała, żeby Scott i Doug się z niej nabijali.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić na policję, jednak natychmiast odrzuciła ten pomysł. Wyśmialiby ją. Gary wspominał o potencjalnych problemach z zasięgiem, a poza tym obiecał wrócić dopiero tego wieczoru, więc nie było absolutnie żadnego, najmniejszego powodu by się zamartwiać – chyba że nie zjawiłby się po zmroku. Ale zjawi się. Pocałują się, pośmieją, odstawią nieziemski popis fizycznej miłości i nigdy nawet się nie zająk-nie o tym, jak bardzo się bała zostać sama w domu.

* * *

Wybiła dwudziesta pierwsza, a on nadal nie wracał.

Nie przedzwonił, nie odpowiadał na jej telefony.

Trudno, trochę się spóźniał. Nie sposób zaplanować wypadu pod namioty z precyzją co do setnych części sekundy. Zepsuła mu się komórka i pewnie właśnie pędził z powrotem do auta, podczas gdy Scott i Doug narzekali, by z łaski swojej zwolnił, bo ich plecaki są za ciężkie.

Nic, czym powinna się przejmować. Wszak nie podał dokładnej godziny, o której stanie w progu; tylko, że będzie to wieczorem.

Ale wieczór dawno minął. Nastała noc.

Czyżby się zgubili?

A co jeśli, broń Panie Boże, pozwolili Dougowi bawić się w przewodnika? Mogli wylądować na szczycie góry Denali!

Zacisnęła powieki. Przestań! Nikt nie lubi stukniętych paranoiczek. Wróci pewnie, zanim ona odprasuje sobie ubrania na jutro.

Rebecca prasowała wyjątkowo wolno, ale mąż i tak się nie zjawił. Może to problemy z samochodem. Może szli właśnie na piechotę poboczem.

Kto zdecyduje się ich podrzucić?

Pukanie do drzwi.

Przez kilka sekund stała jak zamrożona. Potem otrząsnęła się i przeszła przez salon, czując lekkie mdłości. Zerknęła przez judasza, by zobaczyć stojącego na ganku mężczyznę, blondyna, w wieku około trzydziestu pięciu lat. Nosił dżinsy i brązową marynarkę.

– Kto tam? – zapytała.

Jak gdyby świadomy tego, że go obserwowała, sięgnął za pazuchę i wyciągnął odznakę. Uniósł ją do wizjera.

– Policja stanowa, proszę pani.

Mdłości przerodziły się w pełnoprawne nudności.

– Mogę wiedzieć w jakiej sprawie? – Rebecca próbowała utrzymać formalny, rzeczowy ton.

– Czy to pani Harpster?

– Tak.

– Proszę otworzyć drzwi. Chodzi o pani męża.

Rozdział trzeci

– Czy coś mu się stało? – W czasie, który zajęło jej zadanie tego pytania, kilkanaście scen rodem z horroru błysnęło w jej umyśle, jedna po drugiej.

– Proszę pani, to nie jest coś, o czym powinniśmy rozmawiać przez drzwi.

Sięgnęła do łańcucha, po czym zawahała się.

– Czy mogę prosić o pańskie nazwisko i numer odznaki?

– Słucham?

– Pańskie nazwisko i numer odznaki. Nie odczytam ich przez wizjer.

– Nazywam się Philip Marsh. Numer odznaki 0133.

– Dziękuję. Pozwoli pan, że szybko to zweryfikuję i już do pana wracam.

– Proszę pani, ta sprawa nie cierpi zwłoki. Pani mąż może nie mieć dużo czasu.

Rebecca czuła, że zaraz zwymiotuje. Nigdy nie wpuściła nikogo, nawet policjanta stanowego w mundurze, a tym bardziej w odzieniu cywilnym, nie wiedząc, kim dokładnie był; ale jeżeli Gary’emu stała się krzywda…

Sięgnęła do pierwszego zamka.

A jednak ten stanowy z jakiegoś powodu wyglądał niewłaściwie. Nawet jeśli jego rysy zniekształcała soczewka judasza, kryło się w nich coś niemal drapieżnego.

Przestań! Panikujesz i tyle, na litość boską! Gary może umierać!

Otworzyła pierwszy zamek.

Czyżby dostrzegła cień uśmiechu?

Zamiast otworzyć drugi zamek, wbiegła do kuchni i chwyciła telefon. Z całego serca pragnęła dowiedzieć się, co przydarzyło się Gary’emu, ale musiała również wiedzieć, czy przed jej drzwiami stał prawdziwy funkcjonariusz.

Brak sygnału.

Wcisnęła kilka razy przycisk przerywający połączenie, by się upewnić.

Próbowała zadzwonić do Gary’ego mniej niż kwadrans temu. Telefon działał bez problemów przez cały weekend, a teraz, gdy na jej progu zjawił się ten podejrzany typ, przestał.

– Proszę pani, nie umiem wyrazić słowami, jak kluczowe jest, żeby mnie pani wpuściła. Rozumiem potrzebę przedsięwzięcia środków bezpieczeństwa i w innych okolicznościach pochwaliłby podobne zachowanie, ale Gary jest poważnie ranny, możliwe, że właśnie w tym momencie umiera. Dlatego muszę panią pilnie zabrać do szpitala.

– Wyjdę za minutkę – powiedziała. – Dołączę do pana w radiowozie.

– Do jasnej cholery, kobieto, twój mąż zginie!

Rebecca powstrzymała siłą woli krzyk. To żaden policjant.

Ale znał imię Gary’ego. Może go zabił?

Nawet tak nie myśl!

Zostawiła komórkę w torebce. Gdzie ją położyła, gdy weszła do domu? Przez ułamek sekundy jej umysł wypełniała próżnia.

Na wysepce kuchennej. Tuż obok.

Mężczyzna uderzył w drzwi, ale poddał się po kilku razach. Potem rozległ się brzęk z salonu. Pękające szkło. Uruchomił się alarm.

Rebecca porwała torebkę z blatu, zerwała klucze z haczyka, następnie otworzyła garażowe drzwi, modląc się, by fałszywy glina nie usłyszał jej przez jazgot sygnału, by zmarnował czas, szukając jej w innej części domu.

Popędziła do garażu, wsiadła do auta, wsunęła kluczyk do stacyjki i uruchomiła silnik – proste czynności, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Wcisnęła przycisk do otwierania automatycznej bramy. W filmach kierowcy przejeżdżali wprost przez zamknięte drzwi garażowe, ale w rzeczywistości skasowałaby pewnie samochód.

Brama zaczęła się podnosić – tak wolno, że patrzenie na to aż bolało. Rebecca zatrzasnęła drzwi auta.

Wrzuciła wsteczny, po czym zacisnęła dłonie na kierownicy, czekając, aż szczelina będzie wystarczająco szeroka, by mogła wyjechać.

Trzasnęły drzwi wiodące do kuchni.

Mężczyzna skierował na nią lufę pistoletu.

Zanurkowała na tyle, na ile mogła i wcisnęła gaz. Samochód wystrzelił tyłem, zahaczając dachem o spód podnoszącej się bramy.

Huknął wystrzał. Przednia szyba nie eksplodowała kawałkami bezpiecznego szkła, krew nie trysnęła jej z szyi, więc raczej nie trafił w wóz.

Niestety, wraz z drugim strzałem auto wymknęło się jej spod kontroli. Na bank poszła opona.

Trzecia kula przebiła kolejną oponę i samochód odskoczył w prawo, uderzając bokiem w drzewo. Poduszka powietrzna przesłoniła jej widoczność. Spanikowana, wrzuciła bieg i docisnęła gaz, ale wóz odmówił posłuszeństwa.

Rebecca skrzywiła się, słysząc pukanie w szkło. Po stronie kierowcy stał mężczyzna, celując do niej z pistoletu.

– Wyłącz silnik – zażądał.

Raz jeszcze spróbowała docisnąć gaz, ale samochód nigdzie się nie wybierał; z niechęcią odsunęła stopę i zgasiła silnik.

Szlag…

– Otwieraj drzwi – powiedział. Artykułował słowa powoli, jak gdyby trzymał na uwięzi swoją furię.

Ponieważ wystarczyło, by przestrzelił okno, aby własnoręcznie otworzyć drzwi, usłuchała.

– Wysiadaj. Szybko.

– Błagam, nic mi nie rób, ja…

– Ale już! Zmarnowałaś wystarczająco dużo mojego czasu! I lepiej módl się, żeby sąsiedzi nie przyszli sprawdzić, co tu się wyczynia.

Nie odrywając od niego wzroku, wysunęła się z siedzenia kierowcy. Jego oczy, również przyklejone do niej, były nabiegłe krwią i pełne gniewu.

– Jak się wyłącza alarm?

– Nie umiem.

– Skłam jeszcze raz, a przestrzelę ci gębę i wykruszę wszyściutkie zęby. Jak się wyłącza alarm?

– Trzeba wpisać kod.

– To do dzieła.

Popchnął ją brutalnie i ruszyli pospiesznie do garażu. Klawiatura od alarmu wisiała na ścianie. Gdy Rebecca sięgnęła w jej stronę, intruz przycisnął lufę do nasady jej karku.

– Słuchaj mnie uważnie – oznajmił, przekrzykując hałas. – Wpisz cokolwiek innego niż kod na: „nic mi nie jest”, a w powietrzu zaczną fruwać kawałki twojego mózgu. Jasne?

Rebecca zawahała się, ale w końcu wpisała właściwą kombinację. Jazgot ucichł.

– Mam wielką nadzieję, że wybrałaś słusznie – powiedział. – Głupia, nieufna kurwa. Zdechnę ze śmiechu, jak się okaże, że twój mąż faktycznie kojfnie, zanim go zobaczysz.

Rebecca otworzyła szerzej oczy.

– Gary’emu naprawdę coś się stało?

Mężczyzna wyszczerzył zęby.

– Ooo tak. Stało i to niejedno.

– Gdzie on jest?

– Kto wie, czy kiedykolwiek poznasz odpowiedź na to pytanie. Przez te twoje głupie wybryki nie urządzimy sobie spokojnej pogawędki, którą planowałem. Skoro wklepałaś kod, wyślą kogoś, żeby sprawdził, czy faktycznie wszystko gra?

Rebecca potrząsnęła głową.

– Nie. – Była to, niestety, prawda.

– Lepiej dla nich i dla ciebie, żeby nie wysłali. Jeśli zobaczę choć jednego gliniarza, zacznę strzelać, nawet jeśli będą komuś wlepiać mandat za parkowanie. Gdzie masz komórkę?

– W torebce.

– A torebkę?

– W aucie.

– Idziemy po nią. – Trzymając ją na muszce, mężczyzna zaprowadził ją z powrotem do wozu. Sięgnął do środka, podniósł torebkę z siedzenia pasażera, następnie wydobył jej telefon. – Obym nie znalazł policji w ostatnio wykonanych połączeniach. To by się źle skończyło nie tylko dla mnie.

Wcisnął kilka przycisków na komórce, a potem skinął głową, widocznie zadowolony. Wsunął telefon do kieszeni i skinął pistoletem.

– Zaparkowałem na końcu twojego podjazdu. Ruchy. Gdyby to zależało ode mnie, zastrzeliłbym cię, ot tak, dla żartu, więc nie kuś losu.

Rebecca rozpłakała się, idąc podjazdem, który wił się tak, że nie sposób było dostrzec drogi, póki nie dotarło się do samego jego końca. Rozpaczliwie próbowała powstrzymać łzy, nie chciała dać mu satysfakcji z oglądania jej słabości, ale zadowoliła się jedynie przełykaniem najgłośniejszych szlochów. Dygotała na całym ciele, tak od zimna, jak ze strachu.

Samochód okazał się niebieskim gruchotem; wyglądał, jakby ledwo mógł utrzymać ich ciężar, a co dopiero jeździć. Mężczyzna wyprzedził ją, wyciągnął pęk kluczy i otworzył bagażnik.

– No i widzisz? Jechałabyś jak księżniczka na przednim siedzeniu, ale teraz trochę się martwię, że ktoś zacznie cię szukać. Więc zgadnij, gdzie twoje miejsce, złotko? Mam nadzieję, że się nie nadziejesz… na klucz do kół. – Uniósł drzwiczki bagażnika i znów skierował na nią lufę. – Chybcikiem.

Rozważała, czy nie ulec dojmującej chęci padnięcia na kolana i błagania. Nie dlatego, że uważała, iż udałoby się go przekonać, by nic jej nie robił; ale może dzięki temu facet straciłby czujność i dał się zaskoczyć. Nie liczyła, że zdoła pokonać go w walce siłowej, ale musiała spróbować czegokolwiek, prawda?

Nie, zły pomysł. Sąsiedzi z pewnością nie przejęli się strzałami (ćwiczenia z bronią w okolicznym lesie były tu dość popularne), ale z drugiej strony, mogą zajść, by sprawdzić, kto strzelał. Szczerze wątpiła, by ten człowiek blefował – wyglądał na takiego, który zabiłby jak psa każdego, kto wszedłby w zasięg jego broni. Poza tym, jeśli z nim nie pojedzie, nigdy nie dowie się, co spotkało Gary’ego.

Weszła do bagażnika, wciskając się tuż obok zimnego, mokrego worka na śmieci.

– Wybacz nieprzyjemny zapach – powiedział nieznajomy. – Zajmuje mi zwykle kilka dni, zanim wybiorę się na śmietnik.

Wyszczerzył się, zasalutował, po czym zatrzasnął bagażnik.

Rozdział czwarty

Alana kusiło, by wjechać w kilka dziur w drodze, tak by wstrząsnąć nieco ofiarą; nie miał jednak pewności, czy grat, którym jechał od tego się nie rozleci. Gdyby do tego doszło, Stephen dostałby pierdolca, Alan zaś nie był w nastroju na wysłuchiwanie jego obsranych wykładów.

Co za porażka! A miało pójść jak po maśle. Podszyj się pod glinę, potem zgarnij ją, kiedy otworzy drzwi. Wiadomo, przekręt wyszedłby znacznie lepiej, gdyby Stephen nie poskąpił funduszy, gdyby załatwił autentyczny radiowóz albo przynajmniej pieprzony uniform stanowego funkcjonariusza. Mimo to nie spodziewał się, że laska nie wpuści policjanta przynoszącego wieści na temat jej męża.

Przy odrobinie szczęścia alarm i wystrzały nie nasrają mu w papiery. Rzecz jasna, nie zamierzał wspominać Stephenowi o komplikacjach, ale skurwiel pilnował każdej wypalonej kuli.

Niemal słyszał charkliwy, papierosowy głos Stephena, żądający wyjaśnienia dla jego nieostrożności. Co innego miał niby zrobić, jak nie wybić okna w salonie? Miał stać na dworze i walić konia, podczas gdy ona dobierała się do telefonu, by zadzwonić po pomoc?

Komórki były naprawdę wielką upierdliwością w jego profesji/hobby. Zdaje się, że dawało się jakoś zablokować ich sygnał, ale Alan nie przepadał za technologią. Przecinanie kabli stanowiło szczyt jego technicznych umiejętności.

Jednakże gdyby tym razem Stephen zbytnio mantyczył, Alan poprzysiągł, że sukinkot zarobi od niego nóż w oko. Wytrzymał już dostatecznie dużo ze strony tego psychola. Wciąż nieco denerwowało go wydarzenie sprzed trzech tygodni, kiedy stał i pozwalał się obryzgiwać śliną Stephenowi, podczas gdy temu od wrzasków mało nie popękały żyłki na gębie.

Szczerze powiedziawszy, Alan trochę sobie na to zasłużył. Porwanie Marthy Irvin, atrakcyjnej czterdziestki, poszło bez zarzutów, lecz wyglądała zdecydowanie zbyt kusząco na siedzeniu pasażera, ze związanymi rękami i makijażem rozmazanym od płaczu. Próbował się powstrzymać, do tego stopnia, że załadował jej nawet kilka razy z piąchy dla ukojenia nerwów, ale nic z tego. Zjechał na miejsce postojowe, wywlekł ją z auta prosto do lasu i śmiał się przez całe dwadzieścia minut rzeźniczej robótki. Szarpała się tylko przez jakieś trzy.

Stephen wpadł w furię, szczególnie gdy znalazł pamiątki, które jego partner wykroił z ofiary. Alan pozwolił się werbalnie zgnoić – bez protestów, bez wymówek… bądź co bądź, zachował się jak świnia. Ale teraz Stephen czepiał się o byle gówno i Alan już tym rzygał. Jeśli zamierzał wpaść w szał przez komplikacje z Rebeccą, tego szarogęszącego się zjeba czekała dwudziestominutowa sesja cięcia, o ile nie dłuższa.

Wóz zbliżał się do wyjątkowo pokaźnej dziury, niemniej Alan powstrzymał się przed wjechaniem prosto w nią. Przy jego szczęściu babka faktycznie nadziałaby się na klucz do kół, a wtedy musiałby…

– Kurwa!

Alan szarpnął kierownicą w prawo, ledwo wymijając białego kota idącego środkiem jezdni. Koła po prawej wylądowały na poboczu. Gdy poszła tylna opona, stracił panowanie nad autem. Wdepnął hamulec i skręcił na lewo, próbując uniknąć twardego lądowania w rowie. Pozostałe opony pisnęły przeraźliwie, gdy pojazd się zatrzymał.

Alan zerknął w tylne lusterko, odprowadzając wzrokiem nienaruszonego sierściucha. Zaśmiał się z niedowierzaniem. Kiedyś wolno dusił młodą kobietę skórzanym paskiem, podczas gdy jej bezradny narzeczony obserwował scenę przez plastikową torbę na głowie. Teraz zaś, by nie rozjechać kota, rozwalił auto Stephena.

No cóż. Odrobina dobrej karmy. Potrzebował tyle szczęścia, ile się da.

Zgasił silnik i wysiadł. Trzeba zmienić oponę tak szybko, jak to możliwe – zanim na drodze pojawi się ktoś inny. Stephena rozboli dziś gardło, kiedy wreszcie skończy się wydzierać.

Alan przeszedł do bagażnika i zapukał trzykrotnie w blachę rękojeścią pistoletu.

– Otwieram. Jeśli nie chcesz zarobić kulki, siedź cicho i nie ruszaj się.

Wsunął klucz i naprężył mięśnie. Miała tam, w środku, klucz do opon, ale brak miejsca, żeby się zamachnąć. Gdyby spróbowała go zaatakować, zatrzaśnie jej wieko na głowie.

Odkluczył i otworzył bagażnik. Rebecca leżała w pozycji płodowej, oplatała ramionami nogi i zaciskała powieki. Jej twarz znaczyły ślady łez. Dźgnął ją lufą swojego gnata.

– Suń się.

Zero ruchu.

– Udawanie, że mnie tu nie ma, nie sprawi, że zniknę – poinformował ją. – Tylko mnie rozsierdzi. A kiedy coś mnie rozsierdza, zaczynam wyrywać kończyny. – Wymyślił ten tekst kilka lat temu i używał go przy każdej nadarzającej się sposobności.

Otworzyła oczy.

– Podnieś się i podaj mi zapasową oponę. Ruchy.

– Straciłam czucie w rękach.

– A czy to moja wina, że wylazłaś z domu bez płaszcza? Sugeruję, żebyś odzyskała czucie chybcikiem.

Trzymał ją na muszce, gdy odsunęła na bok worek ze szczątkami i wytaszczyła zapasową oponę.

– Wypchnij ją na zewnątrz – polecił. Kobieta była wyraźnie zbyt zszokowana, by czegokolwiek próbować, ale Alan nie zamierzał ryzykować.

Wytoczyła oponę nad krawędzią bagażnika. Ta odbiła się od zderzaka, nim upadła na asfalt. Alan zdumiał się, że zderzak gruchota przetrwał tę operację.

– A teraz lewarek – powiedział. – Bez rzucania.

Podniosła go i opuściła na ziemię.

– Bardzo dobrze. A teraz zwiń się w kulkę, tak jak wcześniej. Uroczo wyglądałaś.

Skuliła się z powrotem, a on zatrzasnął klapę.

Udało mu się zmienić oponę, żaden samochód w międzyczasie nie przejechał drogą, a stary rzęch nie spadł mu na stopę. No i proszę: dobra karma za oszczędzenie kota.

* * *

Rebecca powstrzymywała się przed rozklejeniem się (przynajmniej po raz kolejny) przez pierwszych kilka minut uwięzi, ale tak na dobrą sprawę, po co to robiła? Potrzebowała ujścia. Smród gnijących śmieci przyprawiał ją o mdłości, ale przed tym konkretnym „ujściem” się hamowała, bowiem nie wiedziała, jak dużo czasu spędzi w zamknięciu.

Łkała i łkała, póki auto nie odmówiło posłuszeństwa. A kiedy porywacz otworzył bagażnik, dając jej potencjalną (choć wyjątkowo marną) szansę na ucieczkę, nie zrobiła nic. Ani, ani. Nie otworzyła nawet oczu, póki jej nie kazał.

Była martwa. Podobnie jak Gary.

Wszak niewiele mogłaby poradzić na wycelowany w nią pistolet, ale niczego nie spróbowała. Nawet nie obmyśliła planu. A to już nie przerażenie – to zwykłe tchórzostwo.

Zasługiwała na to, by zdechnąć w tym zimnym, ciemnym bagażniku.

Lecz Gary nie zasługiwał na śmierć. Powinna pozostać silna dla niego. Powinna trzymać się przy życiu dopóty, dopóki nie znajdzie wyjścia.

Chuchnęła ostrożnie na palce, próbując cieszyć się tą odrobiną ciepła.

* * *

Kiedy samochód zatrzymał się po raz kolejny, Rebecca nie wiedziała, ile czasu upłynęło; wiedziała za to, że wypłakała wszystkie łzy. Musiała też udać się na stronę tak niezwłocznie, że aż bolało.

Pukanie do drzwiczek.

– Żyjesz jeszcze? – zapytał porywacz.

– Żyję.

– To zamknij oczy. Jak zobaczę twoje białka, kiedy otworzę wieko, to ci je wydłubię.

Rebecca usłuchała. Bagażnik otworzył się, wpuszczając do środka więcej mroźnego powietrza.

Przemówił inny głos: charkliwy, głęboki.

– Czemu skitrałeś ją bez płaszcza? I czemu nie wywaliłeś najpierw śmieci?

– Wyleciało mi z głowy.

– Dobrze wiedzieć, że płacę komuś, komu z dziurawego łba wylatują szczegóły – oznajmił drugi z prześladowców, prychając pogardliwie. – Wyciągaj ją i marsz do środka, zanim zamarznie na śmierć.

– Służę, biały panie.

– Dość. Nie miejsce ni czas na rasizm.

– Dobra, nie żołądkuj się.

Rebecca poczuła, jak na jej głowę opada worek.

– Trzymam gnata wycelowanego w twoją czachę – oznajmił jej porywacz, stukając ją boleśnie w czoło. – Także zachowuj się, Becky.

Chwycił ją za dłoń i pomógł wydostać się z bagażnika. Straciła równowagę na zgrabiałych stopach, ale podtrzymał ją w pionie, nim upadła.

– O Jezusie, ależ capi! – zauważył drugi z mężczyzn. – Nawet na chłodzie czuć to gówno. Widzisz, co się dzieje, kiedy zapominasz o szczegółach? Widzisz?

– Poważnie, stary, zastrzelę cię. Przysięgam.

W głosie tego drugiego pojawiła się śmiertelna powaga:

– Nie groź mi. Nawet w żartach.

– Ta, dobra, nieważne.

Pierwszy mężczyzna zaprowadził ją do środka, gdzie było znacznie cieplej. Rebecca odniosła wrażenie, że piec pracuje na maksymalnych obrotach. Facet przeprowadził ją przez drewnianą podłogę, a potem ostrożnie zdeponował na sofie. Usiadł obok i przycisnął lufę do jej boku.

– Witamy, Rebecco – rzekł ten drugi. – Ufam, że ten idiota nie sprawił ci zbyt wielu przykrości.

Siedziała w bezruchu, w milczeniu.

– Chciałabyś zobaczyć, gdzie jesteśmy?

Po chwili napastnik wbił jej pistolet pod żebra, na tyle mocno, że sapnęła.

– Zadano ci pytanie.

– Ostrożnie – przestrzegł jego kompan. – Nie uszkodź jej. Rebecco, chciałabyś się rozejrzeć? Musisz obiecać, że zachowasz się odpowiednio. Jeśli to zrobisz, zdejmiemy worek. Chcesz?

Przytaknęła. Przesłona zniknęła z jej głowy; natychmiast zmrużyła oczy, by ochronić je przed oślepiającym światłem.

– Czegoś ci brakuje? Coś do picia? Wrzucić pizzę do mikrofali?

– Toaleta – wyszeptała.

– Jasne. Alan, zaprowadź ją do wychodka.

– Żaden problem, Stephen. Skoro Stephen prosi, żebym zabrał ją do wychodka, to zrobię, czego Stephen sobie życzy.

– Świetnie. Więc do dzieła.

Alan klepnął Rebeccę w ramię.

– Eee, Becky, do tego jednak przydadzą ci się oczy.

Wolno rozkleiła powieki. Światło nadal kłuło po tak długim czasie spędzonym w ciemnościach, ale zauważyła, że znajdowali się w niewielkiej chatce, praktycznie nieumeblowanej, jeśli nie liczyć sofy i drewnianego krzesła, na którym siedział drugi z jej prześladowców.

Facet był solidnie zbudowany, umięśniony, z brązowymi włosami i bliznami po trądziku. Nosił czarną skórzaną kurtkę i grube okulary o niemal komicznym wyglądzie.

Niemal.

Nagła konkluzja prawie zwaliła ją z nóg. Zobaczyła twarze obu porywaczy. Zobaczyła wnętrze ich kryjówki. Użyli przy niej swoich imion. Niemożliwe, żeby zostawili ją przy życiu.

– Gdzie Gary? – zapytała drżącym głosem.

– Najpierw toaleta – oświadczył Stephen. – Potem wszystko wyjaśnimy.

Rozdział piąty

Alan wyprowadził ją na zewnątrz i powiódł na tyły chatki. Znajdowali się gdzieś w lesie, ale to w żaden sposób nie pomagało jej ustalić dokładnej lokalizacji.

– Proszę bardzo – powiedział, wskazując rozchwierutany wychodek niczym szef sali w pięciogwiazdkowej restauracji prezentujący jej stolik. – Tuszę, iż miło spędzi pani czas w naszym lokalu. Mogłaby pani spróbować uciec przez dziurę, lecz muszę szanowną damę ostrzec, iż osobiście odradzam tę opcję. Pospiesz się.

Rebecca otworzyła drzwi i zatrzasnęła się w środku. Nie znalazła żadnego zamka, więc przytrzymała skrzydło jedną ręką, drugą rozplątując troki piżamy.

Nienawidziła wychodków, nawet w normalnych okolicznościach. Strach przed tym, że oblezą ją robale byłby kompletnie irracjonalny w domowej toalecie, ale na łonie natury stawał się realną możliwością. Pająki, mrówki, żuczki – każda z tych istot mogła się właśnie wspinać po spodzie deski. Z tym że tutaj dysponowała nie tyle deską, co otworem w drewnie.

W przeszłości, gdy w rzadkich przypadkach musiała korzystać z wychodka, zawsze starała się kucać nad siedziskiem, by go nie dotykać. Problematyczna kwestia, kiedy próbuje się jednocześnie przytrzymywać drzwi.

Przeklęła się w duchu za zamartwianie się o podobne pierdoły, kiedy jej mąż znajdował się w poważnym niebezpieczeństwie.

Może nawet nie żył.

Nie, z pewnością żył, ale na bank stawiał czoła większym zmartwieniom niż obawa, czy porywacz nie podejrzy przypadkiem, jak szcza.

By zająć myśli czymś innym, przypomniała sobie zabawną historię z dziecięcych lat. Nie wiedziała, czy faktycznie to zrobili, czy nie, ale znajomi twierdzili, że umieścili kiedyś głośnik pod wychodkiem. Kryli się z mikrofonem, czekali, aż ktoś wejdzie załatwić potrzebę, wybierali odpowiedni moment, a potem krzyczeli: „Ej, tu na dole pracują ludzie!”. Ofiara wybiegała z ustępu z portkami przy kostkami.

Niejeden raz napytała sobie w szkole biedy, wspominając tę opowieść w nieodpowiednich momentach; jednak teraz wcale jej nie rozbawiła.

Rebecca ulżyła sobie na tyle sprawnie, na ile warunki pozwalały, podciągnęła piżamowe spodenki i opuściła wychodek. Alan czekał, aż skończy.

– Dobrze strzepnęłaś?

Zignorowała jego komentarz. Alan zarechotał i poprowadził ją do chatki.

Kiedy na powrót zasiadła na kanapie, Stephen wręczył jej kubek.

– Gorąca czekolada dla ciebie – oznajmił. – Pewien dupek zapomniał kupić bitej śmietany, ale przynajmniej się rozgrzejesz.

– Dziękuję – odparła Rebecca. Dziękowanie porywaczowi za przyrządzenie ciepłego napoju wydawało się absurdalne, ale nie potrafiła pozbyć się dobrych nawyków. Podziękowałaby pewnie Adolfowi Hitlerowi, gdyby pożyczył jej czepek na basenie.

– I co, Rebecco, stęskniłaś się za mężem? – zapytał Stephen.

– Oczywiście.

– Szczęśliwe małżeństwo? Żadnego widma rozwodu na horyzoncie?

Potrząsnęła głową.

– Dobrze, cieszę się, że go lubisz. Pozwól więc, że odpowiem na najważniejsze pytanie, które zapewne kołacze ci się po głowie. Tak: on nadal żyje i tak: możemy ci go zwrócić.

Niemalże rozpłakała się z ulgi. Nie dbała o to, jak wysokiego okupu zażądają; jakimś cudem zbierze pieniądze.

– Sprawa wygląda następująco. – Stephen nachylił się w jej kierunku. – Musisz udowodnić, że na niego zasługujesz.

– W jaki sposób?

– Gary i jego kumple przeszli przez istne piekło. Straszliwe, niezapomniane chwile. Rzecz jasna, taki właśnie był zamysł, ale nie oczekiwaliśmy, że sprawy tak dalece wymkną się spod kontroli. Szacowny mężuś udowodnił, że jest ulepiony z twardej gliny. Całkiem szczerze: w cholerę mi zaimponował! Jego kumple też się dzielnie trzymali, no, przynajmniej jeden z nich, ale ostatecznie… cóż, nie chcę zbyt wiele ujawniać. Tak czy siak, jak byśmy nie maltretowali Gary’ego, wciąż zależało mu tylko na tym, by do ciebie wrócić.

– Posrane, co nie? – dorzucił Alan.

Stephen spiorunował go wzrokiem, po czym zwrócił się do Rebekki:

– Nasłuchałem się w życiu błagania. Cholera, niekiedy to właśnie prośby o litość są najbardziej satysfakcjonujące. Wiesz, co zazwyczaj wtedy robię? Udaję, że mnie przekonali, oferuję promyk nadziei, że oto ruszyło mnie sumienie, a potem wybucham im śmiechem prosto w twarz. Jedna kobitka ryczała, że w domu czeka na nią półroczne dzieciątko, które potrzebuje matki… Tak między nami, nie poczułem ani cienia winy. Przeciwnie, jeszcze zabawniej obserwowało się, jak Alan zabiera się do niej piłą.

– Nie wypiłaś swojej czekolady – zauważył Alan.

Rebecca upiła łyk, parząc sobie język.

– Rozumiesz więc, że gdy Gary zaczął nas przekonywać, jak bardzo musi do ciebie wrócić, w gruncie rzeczy nie usłyszeliśmy nic nowego. A jednak mówił w taki sposób, że poruszył strunę w mym sercu. Najdziwniejsze doświadczenie w moim życiu. Ludzie paplają non stop o miłosnych przytulaskach i całuskach, ale ten koleś na serio cię kocha. Zasługuje na ciebie. Wierz mi, zasługuje. Pytanie brzmi, czy udowodnisz nam, że ty zasługujesz na niego?

Rebecca pokiwała z zapałem głową.

– Tak. Zrobię wszystko.

Stephen odchylił się w krześle, strzelił kłykciami i uśmiechnął się z zadowoleniem.

– No to już jesteś krok do przodu. Wyzwanie jest całkiem proste. Musisz przeżyć jego osobisty koszmar, w całości, krok po kroku, minuta po minucie. Pojechać tam, gdzie on pojechał. Zobaczyć to, co on zobaczył. Zrobić to, co on zrobił. I przetrwać.

Rebecca wytrzeszczyła oczy. Czy on mówił poważnie?

– Nie rozumiem… Nie mogę…

– No, no, nie psuj sobie takiego pięknego początku. Gary nie powiedziałby: „Nie mogę”. Gary powiedziałby: „Tak, dla mojej kochanej żony poświęcę, co się da. Gdzie mam podpisać cyrograf?”. Czy wspominałem, że umrze wolno i w męczarniach, jeśli go zawiedziesz?

Nogi Rebekki zaczęły drżeć.

– Skąd mam wiedzieć, że nadal żyje? – zapytała.

– Znikąd. Kieruj się sercem. Założę się, że tak właśnie zrobiłby Gary. Potraktujemy cię jak naturszczyka. Myśl o tym jak o grze. Przy odpowiednim nastawieniu może nawet będziesz się dobrze bawić.

Rebecca wpatrzyła się w wielkoluda, zszokowana. Jak mogli oczekiwać, że przeżyje katorgę, z której Gary ledwo wyszedł? Z której Scott i Doug, jak zakładała, nie wyszli wcale? Niemożliwe.

– Nie wypuścicie go – stwierdziła. – Widziałam wasze twarze. Widziałam wasz dom.

Stephen zaśmiał się, zaskoczony.

– Nie masz o nas zbyt pochlebnego zdania, co? Ta rudera nie jest moim domem. I owszem, widziałaś nasze twarze, ale to beza znaczenia, bo niebawem wynosimy się z kraju. Uznaj to za naszą pożegnalną balangę.

– Nie wierzę ci.

– To odejdź. W tej chwili. Ale powiem ci jedno: w najbliższej przyszłości nikt nie odnajdzie twojego męża. A kiedy już go znajdą, będą zbyt zajęci puszczaniem pawi, by zapakować jego szczątki do czarnego wora. Umówmy się tak. Jeśli przetrwasz pierwszą część porannych atrakcji, tę najłatwiejszą, dostaniesz nagrodę. Stoi?

Rebecca potrząsnęła głową.

– Potrzebuję dowodu. Teraz.

– Ale go nie dostaniesz. Teraz. Podążasz za sercem albo on umiera. Z radością jednak pokażę ci dowód, że go mamy, kiedy już wykituje. Myślisz, że zidentyfikujesz go po jednym z żeber?

Rebecca spojrzała mu w oczy. Stephen nie żartował. Naprawdę chciał, by przeżyła to, co przeżył Gary.

Za nic nie zdoła tego dokonać.

Ale nie mogła przecież odmówić.

– Zgoda – powiedziała. – Zrobię to.

– Cudnie! – zawołał Stephen. – Czyli nie będziemy cię musieli ubić tu i teraz. No, ale przede mną i moim wspólnikiem wciąż masa pracy do wykonania; czeka nas długa noc. Ty z kolei potrzebujesz odpoczynku, więc zabierzemy cię do gościnnej sypialni. Z góry przepraszam za jakość materaca i za to, że zamkniemy drzwi na klucz, ale takie jest życie: pewnych niedogodności po prostu nie sposób uniknąć.

* * *

Pokój był pusty; za wyjątkiem łóżka, nie miał nawet okna. Drewno wyglądało na porządne i grube – żadnego sposobu, by się przez nie przebić. Drzwi wyposażono w kilka zamków, słyszała, jak zamykają się za nią jeden po drugim, więc nie mogła liczyć na ucieczkę również tą drogą.

Rozległy się krzyki, nie potrafiła rozpoznać słów, potem odjechał samochód. Od czasu do czasu rozlegały się kroki. Nawet jeśli przedostałaby się na drugą stronę drzwi, z pewnością nie dokonałaby tego po cichu, a wówczas schwytałby ją porywacz, który został w chatce.

Jedyną rozsądną opcją wydawało się wślizgnąć do łóżka, choćby na chwilę zapomnieć o straszliwym położeniu i zasnąć. Nie wiedziała, co przyniesie jutro, ale z pewnością będzie gotowa stawić temu czoła, jeśli się wyśpi.

Wsunęła się pod koc cuchnący wilgocią, po czym zamknęła oczy. Nie potrafiła już płakać, a myśli goniły się ze sobą tak rozpaczliwie, że wycieńczało ją to fizycznie.

Wreszcie zasnęła.

Rozdział szósty

We śnie Rebecca szturchała swego martwego męża rozciągniętego na małżeńskim łożu. Krew ściekała mu z oczu.

– Gary, pobudka – powiedziała, potrząsając jego ramieniem. – Gary? Gary…

– Gary… – powtórzył Alan, klepiąc ją lekko w policzek. – Gary, spóźnisz się na wycieczkę.

Rozwarła powieki. Alan nachylał się nad nią, wymachując budzikiem głoszącym, że wybiła 06:30.

– No dalej, Gary, czas wstawiać. Nie chcesz chyba, żeby Scott i Doug na ciebie czekali, prawda?

Zajęło jej kilka sekund, by ocknąć się i zrozumieć, co wygadywał. To było zbyt dziwaczne. Czy serio zamierzał traktować ją w ten sposób?

Alan wyszczerzył kły.

– Żarcik. Nie bierzemy tego aż tak poważnie. Mimo to musisz się trzymać rozkładu dnia, więc przeszczepy w górę. Przygotowaliśmy ci strój wyjściowy. – Wskazał na parę dżinsów i czerwony sweter leżące w nogach łóżkach. – Wisisz mi przysługę.

– Dziękuję – odparła Rebecca.

– Ubieraj się. Za pięć minut przyniosę ci na śniadanko bajgla z dżemem winogronowym. Pamiętaj, co mówił Stephen: spójrz na to, jak na zabawę. Dzięki temu nie wylądujesz w wariatkowie. Choć oczywiście nadal możesz wylądować na cmentarzu.

Niczego nie pragnęła bardziej, jak puścić hamulce i przywalić temu aroganckiemu dupkowi. Gdyby wzięła go z zaskoczenia, rozłożyłaby go na łopatki, przyładowała parę razy łbem o podłogę i zmusiła, by powiedział, gdzie trzymali Gary’ego.

Alboby się nie udało.

Alan opuścił pokój, zamknął za sobą drzwi. Rebecca wstała i ubrała się pospiesznie, następnie przysiadła na skraju łóżka w oczekiwaniu. Gdyby tylko znalazła w pokoju coś, cokolwiek, co posłu-żyłoby za broń! A tak, co miała zrobić? Obezwładnić ich przy pomocy swoich bamboszków?

Pukanie do drzwi – tym razem do środka wkroczył Stephen, trzymając talerzyk z bajglem. Poprawił okulary i zlustrował ją uważnie.

– Wyspana?

Rebecca wzruszyła ramionami.

– Promienna osobowość aż z ciebie tryska, co? No cóż, nie twoja wina. – Podał jej posiłek. – Oto śniadanko.

Nie czuła głodu, ale podniosła się i przyjęła talerz. Stephen skinął dłonią, by usiadła z powrotem.

– To nie w mojej naturze psuć dobrą zabawę katalogiem zasad i obostrzeń – wyjaśnił, stając pośrodku pokoju. – Więc uprościmy nieco sprawę. Jak już wspominałem, jesteś tu naturszczykiem. Możesz w każdej chwili zrezygnować, a jedyną karą będzie katorżnicza, straszliwa, ponura, brudna agonia twojego męża. Coś nie tak z bajglem?

– Nie – odrzekła Rebecca, potrząsając głową.

– To ruszaj żuchwą. Przyda ci się energia.

Zmusiła się, by wziąć kęs. Nawet pokryty grubą warstwą dżemu, bajgiel wydawał się suchy w jej ustach.

– W związku z tym ustalimy wyłącznie jeden dogmat – ciągnął Stephen. – Absolutnie zero policji. Jeśli wplączą się w to gliny, znaczy, że zboczyłaś ze ścieżki Gary’ego i przegrałaś. Jeśli zaangażujesz w sprawę ludzi, których angażować nie powinnaś, Gary pożegna się z życiem. Zrozumiałaś?

Rebecca skinęła głową, usiłując przełknąć pokarm.

– Powiedz: „Zrozumiałam”. A nuż wydasz mi się bardziej ludzka.

– Zrozumiałam.

– Znacznie lepiej. A teraz kończ śniadanie. Samochód czeka zapakowany, gotów do drogi.

* * *

Samochód Gary’ego stał przed chatką. Kiedy przekroczyli próg, Stephen wręczył jej kluczyki męża; dzięki breloczkowi z Homerem Simpsonem rozpoznała je z łatwością. Otrzymała również parę tenisówek i skórzaną kurtkę. Nie aż tak grubą, jak by chciała, ale z pewnością zdolną odegnać nieco chłodu.

– Kiedy wyjedziesz na trasę, otwórz schowek – polecił Stephen.

– Nie podglądaj za wcześnie – przestrzegł Alan.

– Dokładnie. Najlepiej załóż, że non stop słuchamy i obserwujemy i że nie tylko my bierzemy udział w tej zabawie. Więc dobrze się zastanów, zanim spróbujesz czegoś, czego nie zrobiłby twój ślubny.

– Kiedy będę mogła z nim porozmawiać? – zapytała Rebecca.

– Nie powiedziałem, że będziesz mogła – odpowiedział Stephen.

– Właśnie, że tak!

– Nie. Powiedziałem, że udowodnimy, że żyje. Może z nim porozmawiasz, może nie; nie psujmy sobie niespodzianek. – Stephen poklepał ją po ramieniu. – Jeśli uda ci się dotrzeć do odpowiedniego etapu, zapewnimy ci motywację, której potrzebujesz. Obiecuję.

Obietnica psychopaty pokroju Stephena niewiele znaczyła dla Rebekki, ale nie skomentowała. Odprowadzili ją do samochodu do wtóru wesołej melodii gwizdanej przez Alana. Rozpoznała sprzęt kempingowy Gary’ego na tylnym siedzeniu; znów musiała powstrzymać łzy.

Próbowała sobie wmówić, że to ponury żart, że Gary krył w sercu pokłady okrucieństwa, pozwalające mu urządzić tak bezduszne przedstawienie, że wyskoczy zza tylnej kanapy i krzyknie „Niespodzianka!”, gdy Rebecca wsiądzie do auta. Dałaby wszystko, by stłuc go na kwaśne jabłko za ten nieczuły wybryk.

Ale to nie żart.

Wsiadła do wozu i zatrzasnęła drzwi. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła wsteczny i zaczęła się cofać. Alan zbliżył się, zapukał w szybę i gestem nakazał ją opuścić.

– Nie zapomnij o pasach – przypomniał. – Tak głosi zdrowy rozsądek, ale i przepisy ruchu drogowego.

„Pierdol się” znalazło się niebezpiecznie blisko granicy jej ust, ale zamiast go przeklinać, zacisnęła zęby, zapięła pas i zasunęła okno.

Odjechała sprzed chatki.

* * *

Zalała ją niesamowita fala ulgi, gdy jechała szutrówką, oddalając się od Alana i Stephena. Pomimo całej tej gadki o grach i zabawach, w każdym momencie oczekiwała, że zdecydują się ją zastrzelić albo zadźgać.

Dlaczego z miejsca nie udowodnili jej, że Gary żyje?

Czy faktycznie żył?

Tak. Na pewno.

Może powinna zajechać pod najbliższą budkę telefoniczną i zawiadomić policję? Może blefowali z tym podsłuchiwaniem?

Może, może… To przecież żadna sztuka zamontować ukrytą kamerkę w samochodzie. Nie, póki co należało trzymać się ich poleceń.

Zerknęła na schowek. Skręcało ją w środku, by sprawdzić, co się w nim znajduje, niemniej wierzyła również, że ich groźby nie były czcze. Porywacze zabiją Gary’ego, jeśli jego żona złamie zasady.

Wytrzyma jeszcze te kilka minut, czy ile tam zajmie jej dotarcie do głównej trasy.

Wtem uderzyła ją powaga sytuacji. Nawet jeśli będzie trzymała się zasad, w jaki sposób wygra? Jak przeżyć na nowo doświadczenia Gary’ego i wyjść z nich w lepszym stanie niż on? Nie wiedziała nawet, jak rozbić namiot… pewnie zginie, zanim napatoczą się inne niebezpieczeństwa!

Nie. Przestań tak myśleć. Bądź silna.

Nie była rozpieszczoną, nieznającą życia dziewczynką, która nigdy nie opuściła domu tatusia. Pracowała na pełen etat przez całą naukę w college’u, z czego rok zajmowała się umierającą matką. Poradzi sobie.

Ta, wmawiaj sobie podobne głupoty, a na pewno ci się uda. Na luźno.

Zatrzymała samochód, gdy dojechała do skrzyżowania z Frontier Road. Arteria liczyła sobie dobrych sześćdziesiąt mil, toteż wciąż nie wiedziała, gdzie dokładnie dotarła, ale przynajmniej złapała jako taką orientację w terenie. Doug mieszkał przy tej drodze, więc Gary z pewnością przejeżdżał tędy, by go odebrać.

Sięgnęła do schowka.

Obok dowodu rejestracyjnego, instrukcji obsługi i nagromadzonych przez lata papierzysk znalazła trzy żółte koperty. Ta na samej górze była wyraźnie wybrzuszona, podczas gdy pozostałe wydawały się niemal puste.

Podniosła tę z góry. „Otwórz mnie pierwszą!”, wypisał ktoś na niej niebieskim markerem.

Rozerwała ją spoconymi dłońmi.

Rozdział siódmy

Wybrzuszenie okazało się portfelem Gary’ego. Poza nim w kopercie spoczywały dwie złożone na pół kartki.

Rozwinęła je i przeczytała pierwszą.

Sklep J&H. Dziesięć mil na południe Frontier Road. Zatankuj do pełna.

Na drugiej napisano:

Lista zakupów:

Cztery dwunastopaki piwa.

Chipsy – karbowane.

Jedna mapa Alaski.

Jedna butelka płynu do chłodnicy.

Jedna butelka oleju silnikowego.

Jeden hot dog, który leżał na wystawie jeszcze zanim straciłaś dziewictwo. Zapaćkaj go musztardą, aż żadna świńska część nie będzie widoczna. Zjedz to paskudztwo.

Zapłać gotówką.

Nie omiń żadnego punktu. Nie żartujemy.

Nie otwieraj koperty nr 2, póki nie wykonasz powyższego zadania. Z tym też nie żartujemy.

Rebecca zmarszczyła brwi. To tyle? Wyprawa po zakupy?

Wahała się, czy to, co odczuwa jest ulgą, czy kompletną paniką. Kto wie, czy nie doszło do czegoś straszliwego, gdy Gary, Scott i Doug kupowali na stacji zapasy. Albo krótko potem.

Portfel Gary’ego wyglądał na raczej nienaruszony. Nadal zawierał prawo jazdy, trzy dwudziestodolarowe banknoty, jedną dziesiątkę i sześć jedynek. Oraz fotografię żony; jedyne dobre zdjęcie, jakie udało jej się zrobić w ciągu trzech lat. Zniknęły tylko karty kredytowe. Gary zapłaciłby kartą, więc wyglądało na to, że nie odtwarzali wydarzeń aż tak wiernie – ubezpieczenie na wypadek, gdyby komuś zachciało się namierzyć transakcję.

Zerknęła na pozostałe koperty. Czy one również zawierały coś tak niewinnego jak lista zakupów, czy coś znacznie gorszego?

Czy naprawdę wiedzieliby, gdyby zajrzała do nich zawczasu?

Zatrzasnęła schowek, by pozbyć się pokusy, schowała portfel Gary’ego do kieszeni i skręciła w prawo na Frontier Road.

Droga nigdy nie była szczególnie często uczęszczana. W zasadzie, gdyby ktoś postanowił sobie zastawić pułapkę, to miejsce wydawało się do tego idealne.

Czy Gary w ogóle dotarł do sklepu?

Nie daliby jej listy zakupów w przeciwnym wypadku, prawda? Lista zawierała oczywiste produkty, jakie nabyliby mężczyźni, a zamówienie na śniadanie hot doga z niepokojącą ilością musztardy pachniało nawykami Gary’ego. On, Doug i Scott z pewnością dotarli przynajmniej tam. Niemniej jednak nie wiedziała dostatecznie dużo o tej „zabawie” ani o Alanie i Stephenie, stąd nie mogła założyć, że wszystko odbędzie się bez większych przeszkód.

Pełna gotowość na zasadzkę.

Choć kusiło ją, by włączyć radio i ukoić nerwy muzyką, nie odważyła się. Należało zachować czujność; obserwować, co działo się wokół.

Spojrzała na licznik. Jedna mila za nią. Bak do połowy pełny. Gary wybierał się do Bleser, jakieś osiemdziesiąt mil stąd, więc droga w obie strony spaliłaby mniej więcej połowę baku.

Dwie mile.

Z naprzeciwka minęła ją ciężarówka. Z jakiegoś powodu zaczęła się bać, że nagle zakręci i zepchnie ją z drogi, ale oczywiście obawa okazała się bezpodstawna.

Trzy mile. Potem cztery. Pięć.

Rozluźniła się. Odrobinę. Wystarczyło, by odgiąć zaciśnięte na kierownicy palce i doprowadzić do nich krew.

Sześć mil.

Na poboczu stał autostopowicz ze zgarbionymi ramionami i zwieszoną głową. Wystawił kciuk bez większej nadziei, gdy się zbliżyła.

Rebecca wciągnęła powietrze.

Nie widziała dokładnie jego twarzy, tylko gęstą czarną brodę. Mogło to być przebranie, chociaż żaden z porywaczy raczej nie zdołałby dotrzeć tu przed nią. Chyba że w centralnej Alasce zbudowano metro z przystankiem w głuszy, a ona nic o tym nie słyszała.

Stephen wspominał, że nie tylko on i Alan byli w to zaangażowani.

Przyspieszyła, zjeżdżając na sąsiedni pas. Autostopowicz nawet nie uniósł na nią wzroku.

Obserwowała go dalej we wstecznym lusterku, czekając, kiedy wyciągnie gnata i otworzy ogień.

Rebecca niemal straciła kontrolę nad pojazdem, gdy autostopowicz podniósł głowę.

Nic jednak nie zrobił. Odprowadził ją wzrokiem, coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu zniknął z widoku, gdy droga zakręciła w lewo.

Najzwyklejszy pod słońcem autostopowicz. Nikt więcej. Niewykluczone, że gdyby się zatrzymała, poderżnąłby jej gardło i ukradł samochód, ale z pewnością nie czekał tam na nią z zasadzką zgotowaną przez porywaczy.

Możliwe też, że wyciągnąłby do niej pomocną dłoń. Podwózka do miasta w zamian za ocalenie jej męża od straszliwego losu. Szkoda, że to niezgodne z zasadami.

Kilka minut później skręciła na parking sklepu J&H i podjechała pod jedyny dystrybutor paliwa. Na asfalcie stały tylko dwa inne auta; niezaskakujące zważywszy na to, że znajdowali się na wygwizdowie, nawet jeśli miejsce, w którym można się dorwać do kawy, powinno cieszyć się większą popularnością kwadrans po siódmej.

Wkroczyła do środka. Młody chłopak, może dwudziestopięcioletni, opierał się o ladę, czytając The Daily New Miner. Opuścił gazetę i uśmiechnął się przyjaźnie do Rebekki. Spróbowała się odwdzięczyć tym samym, z mizernym skutkiem.

Najpierw piwo. Przeszła na tył sklepu, którego przestrzeń dzieliły zaledwie cztery niewielkie alejki, i odsunęła drzwi lodówki. Na liście nie wspomniano żadnej konkretnej marki. Ponieważ Rebecca nie przepadała za smakiem chmielu, wybrała dwa dwunastopaki budweisera, ulubionego trunku Gary’ego.

– Hej, mój typ kobiety! – pochwalił kasjer, gdy położyła je na kontuarze.

– Wracam po jeszcze dwa takie – zapowiedziała Rebecca.

– Słusznie. Trzeba jakoś przepędzić tę poniedziałkową chandrę.

Zgarnęła resztę piwa, dużą pakę chipsów, olej silnikowy, płyn chłodniczy i mapę. Kiedy kładła zakupy na ladzie, zastanowiła się, do kogo należały dwa auta na parkingu, skoro w sklepie poza nią i kasjerem nie było nikogo.

– Mógłbym panią prosić o okazanie dowodu? – zapytał sprzedawca. – To upierdliwe, wiem, ale każą nam sprawdzać wszystkich.

– Żaden kłopot – odparła Rebecca. Nagle zdała sobie sprawę, że posiada wyłącznie dokumenty Gary’ego. – Wie pan co, zostawiłam w domu. Ale mam dwadzieścia osiem lat.

– Dziwne, wygląda pani góra na dwadzieścia siedem – stwierdził. – Żartowałem. Znaczy się, nie sądzę, by wyglądała pani na starszą, ale… Przykro mi, bez dowodu nie sprzedam pani piwa. Naraziłbym się na nieprzyjemności.

– W jaki niby sposób? Widać, że jestem pełnoletnia.

– Wiem, ale muszę sprawdzać dokumenty każdego, kto wygląda na mniej niż trzydzieści. – Wskazał przez ramię i wyartykułował bezgłośnie: – Mój szef jest na zapleczu.

Właśnie wtedy wysoki, łysiejący mężczyzna wynurzył się zza drzwi obok kasjera, dzierżąc podkładkę do notowania. Skinął uprzejmie Rebecce i ruszył w stronę lodówek.

– Chciałabym też zatankować – powiedziała Rebecca, utrzymując neutralny ton, gdy wyjęła portfel Gary’ego.

– Jasna sprawa, ale wciąż potrzebuję zobaczyć dowód – nalegał chłopak.

Cholera! Udawało jej się kupić alkohol, kiedy, niepełnoletnia, imprezowała w college’u! Jakim cudem nie udawało jej się teraz, gdy mogła już legalnie pić?

A może kasjer należał do spiskowców?

Wyciągnęła prawo jazdy Gary’ego i jedną z dwudziestek. Podsunęła obie rzeczy w kierunku kasjera.

– Proszę bardzo.

Zerknął na dokument, zastygł na moment, skonfundowany, po czym zwrócił jej obie rzeczy.

– O nie, nie ma mowy.

– Chcę tylko dokończyć zakupy, proszę – powiedziała, chowając prawo jazdy do kieszeni.

– A co, jeśli jest pani policjantką w cywilu?

– Nie jestem, przysięgam.

– Jakiś problem? – zapytał kierownik, wstępując na ladę.

– Brak dowodu – poinformował kasjer.

Starszy z mężczyzn zmierzył Rebeccę wzrokiem.

– Przykro mi, proszę pani. Nie sprzedajemy alkoholu bez dowodu. Takie jest prawo.

Co powinna powiedzieć? Że absolutnie, za wszelką cenę musieli sprzedać jej górę piwa, bo stawką było życie jej męża? Chyba należało przyjąć odmienną taktykę.

– Przekraczam legalny limit o siedem lat – oznajmiła. – Panowie to wiedzą i ja to wiem; to nic więcej jak głupia formalność. Naprawdę oczekujecie, że wsiądę teraz za kółko, by zawrócić do domu po dowód? Jeśli to zrobię, z pewnością nie zatrzymam się tutaj w drodze powrotnej. Są inne sklepy, które sprzedają piwo.

– Przepraszamy za niedogodność, ale niestety nie przewidujemy wyjątków od naszych zasad – wyrecytował kierownik. – Czy zamierza pani nabyć pozostałe produkty?

Wzruszyła ramionami.

– Potrzebuję zatankować. Bezołowiową proszę.

– Płatność z góry – poinformował ją szef.

Zostawiła dwudziestkę na ladzie, odwróciła się i wyszła ze sklepu. Chociaż życie przez lata sprezentowało jej wiele dziwnych niespodzianek, nigdy by się nie spodziewała, że pewnego dnia weźmie udział w walce na śmierć i życie o kupno cholernego piwska bez dowodu.

Kiedy tankowała, przyszło jej do głowy inne podejście. Istniało prawdopodobieństwo, że zadziała, lecz wyłącznie, jeśli kierownik opuści sklep. No, mogło nie wypalić nawet wtedy, jednak należało spróbować. Nie była pięknością formatu gwiazdy filmowej, lecz do nieatrakcyjnych kobiet też się nie zaliczała.

Kierownik zniknął, gdy wróciła do środka.

– Proszę podliczyć również resztę – powiedziała. Rozważała zatrzepotanie rzęsami, ale prędko odrzuciła ten koncept jako absurdalny. – Wiesz, gdybyś kupił piwo za mnie, moglibyśmy wypić je razem.

– Serio?

– Kiedy kończysz?

– Dopiero o szesnastej.

– Żadnej przerwy na lunch?

– W południe.

– Nie chcesz napić się piwa na lunchu?

– Czy pani nie jest mężatką? – zapytał, zezując na jej obrączkę.

– Owszem, bardzo dyskretną.

– W porządku, brzmi nieźle. Wróć koło południa, a piwo będzie czekało.

– Nie dasz mi czasu się przygotować?

Nagle kasjer wybuchnął śmiechem.

– Kobieto, to zwykłe piwo! Jezu, czy koleżanki zagroziły, że wywalą cię z domu studenckiego, jeśli nie kupisz zapasów na balangę?

– Nie, po prostu chciałabym kupić to, po co się tu specjalnie wybrałam.

– W takim razie moja sugestia brzmi: wybierz się specjalnie na spotkanie AA. Dwanaście kroków do trzeźwości. Ogarnij się, bo straszysz ludzi.

– Rozumiem. – Podniosła dwa dwunastopaki. – Odłożę je na miejsce.

– Nie ma sprawy, sam to zrobię.

– Och nie, nie chciałabym kłopotać panicza wstawaniem.

Rozważała ucieczkę, ale to byłby tragiczny pomysł.

Czy Stephen i Alan naprawdę dowiedzieliby się, że nie kupiła piwa?

Odsunęła drzwi lodówki, odstawiła budweisera i niemal krzyknęła z radości, gdy objawiło się przed nią rozwiązanie problemu.

Piwo bezalkoholowe.

Technicznie rzecz biorąc, to wciąż piwo, prawda? Na liście zakupów nie sprecyzowano, jaką markę powinna kupić. To nie pogwałcenie zasad, przynajmniej nie takie, którego nie potrafiłaby logicznie uzasadnić.

Złapała dwa dwunastopaki i zaniosła je do kasy. Zanim chłopak zdążył coś powiedzieć, dźwignęła resztę budweisera, zaniosła z powrotem i również wymieniła.

– Wie pani co – zaczął kasjer – tak na dobrą sprawę, tego też nie powinienem… Dobra, nieważne. Na pewno jest pani pełnoletnia.

– Dziękuję – odparła, gdy naliczał kwotę. Potem o czymś sobie przypomniała. – O, i jeden hot dog, poproszę.

Przypominały bardziej grube kabanosy niż parówki, lecz skonsumowanie czegoś paskudnego stanowiło najmniejsze z jej zmartwień. Sprzedawca umieścił jedno z podejrzanie wyglądających mięs w bułce i wręczył jej.

Podziękowała i podeszła do dozowników z sosami. Pompowała musztardę tak długo, aż – zgodnie z instrukcjami – zamiast hot doga widziała tylko żółtą kałużę.

– Mogę zjeść na miejscu?

– Rób sobie, co chcesz, kobieto.

* * *

Rebecca położyła dwie torby z zakupami na siedzeniu pasażera, otworzyła schowek i wyciągnęła drugą kopertę.

Na szczęście lubiła musztardę, ale jeśli zwykłe sprawunki nastręczyły jej tylu kłopotów, bała się pomyśleć, co czekało ją dalej.

Rozdział ósmy

Druga koperta zawierała mapę, a konkretniej jej oddarty kawałek. Ktoś zakreślił czerwonym kółkiem miasteczko Bleser. Nic więcej poza tym.

Więc Gary dotarł przynajmniej tam.

Znaczy się, dotarł, zakładając, że Stephen i Alan traktowali zasady swojej zabawy fair. W przeciwnym wypadku mogła wozić pokawałkowane ciało Gary’ego we własnym bagażniku.

Jezu, Rebecca, po co się tak katujesz? Nie ma go w bagażniku! Żyje i czeka na ciebie, więc daruj sobie zgrywanie ofiary; ocal go!

Wysiadła z auta, sprawdziła bagażnik.

Oczywiście nikogo tam nie znalazła, ale wiedziała, że gdyby się nie upewniła, wizja poćwiartowanego ciała Gary’ego nie opuściłaby jej umysłu.

Pewnie nie opuści go mimo to.

Wsiadła za kółko i ruszyła na wycieczkę.

* * *

Po przejechaniu jakichś pięciu mil włączyła radio. Wsłuchiwanie się we własne, samotne myśli rozpraszało nieskończenie bardziej niż wsłuchiwanie się w muzykę. Przeskakiwała prędko między stacjami, aż znalazła stonowaną, relaksującą melodię.

Zastanowiła się, czy w radiu wspominali o niej i o Garym; czy ktokolwiek ich szukał. Bądź co bądź, oboje nie zjawili się w pracy, a Scott i Doug nie wrócili do swoich rodzin. Lepiej nie pędzić na złamanie karku, lepiej nie łamać przepisów drogowych, na wypadek gdyby policja poszukiwała auta Gary’ego.

A co, jeśli zaangażowanie w sprawę policji wyszłoby jej na dobre? Może trzymanie się zasad, grając w tę grę, gwarantowało, że Gary zginie. Może najlepszym wyjściem byłoby wcisnąć gaz do dechy i urządzić sobie slalom od pobocza do pobocza, balansując puszkę piwa na czubku nosa?