Siedem kenningów. Plaga olbrzymów - Kevin Hearne - ebook

Siedem kenningów. Plaga olbrzymów ebook

Kevin Hearne

4,5

Opis

„Siedem kenningów” - nowy cykl autora bestsellerowej serii „Kroniki Żelaznego Druida”

Kevin Hearne z serią o Żelaznym Druidzie trafił na listę bestsellerów „New York Timesa”. W nowym cyklu utalentowany pisarz tworzy własną mitologię, w której nie zabraknie zmiennokształtnych bardów, walczących ogniem olbrzymów i nastolatków rozmawiających z oszałamiającymi stworzeniami.

Wojowniczka Tallynd musi stawić czoło inwazji olbrzymów, które zamierzają wyciąć w pień cały jej kraj. Właśnie rozpoczęła się dla niej gra o najwyższą stawkę: życie synów. Z kolei Abhi, którego rodzina zawsze parała się łowami, marzy o innym życiu i wyrusza na poszukiwanie swego przeznaczenia. Wkrótce okazuje się, że włada magiczną mocą, która może się okazać niezastąpiona w walce z olbrzymami – jeśli wcześniej nie zniszczy jego. Historykowi Dervanowi zaś, któremu marzy się proste, ciche życie, władca zleca spisanie opowieści tajemniczego barda. Uczony zostaje wciągnięty w skomplikowaną polityczną intrygę. Czy teraz na jaw wyjdą i jego najskrytsze sekrety?

W tym magicznym świecie, pełnym koszmarów i cudów, losy niezwykle barwnych postaci przeplatają się w głębokiej, wzruszającej opowieści o odwadze i wojnie, o zwykłych ludziach, którzy stają się bohaterami, o ich życiu, które przechodzi do legendy.

O Pladze olbrzymów:

Epicka fantastyka przesiąknięta typowym dla Kevina Hearne’a niesamowitym urokiem, dowcipem i pomysłowością. To nie powiew świeżego powietrza dla tego gatunku – to cholerny huragan! Rozkoszowałem się każdą stroną. - Jason M. Hough, autor bestselleru „New York Timesa” The Darwin Elevator.

Będziecie się śmiać, płakać i marzyć o musztardzie, a wszystko to przez tę dosłownie magiczną opowieść Kevina Hearne’a i jego nową, barwną fantastykę. Odkąd skończyłam czytać tę książkę, mam poważne objawy odstawienia. Nie chcę wychodzić z tego świata. - Beth Cato, autorka Breath of Earth oraz The Clockwork Dagger.

Plaga olbrzymów to imponująca, wciągająca fantastyka, opowiedziana tak sprytnie, że każdy z jej wielu wątków staje się ważny, osobisty i zapada w pamięć. Nie mogę się już doczekać następnego tomu! - James Islington, autor The Shadow of What Was Lost.

Plaga olbrzymów to dzieło wyjątkowe – jednocześnie bardzo aktualne i ponadczasowe, pionierskie i tradycyjne, łączące ducha fantastyki Tolkiena i Rothfussa. Rozliczne postaci zupełnie złamią wam serce, przypominając jednocześnie, co to znaczy być człowiekiem. Ta książka robi niesamowite wrażenie i na długo zapadnie wam w pamięć. - Delilah S. Dawson, autorka bestselleru „New York Timesa” Star Wars: Phasma

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 914

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (20 ocen)
10
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Varky

Dobrze spędzony czas

świetna książka
00
Andy212

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsze dzieło od czasow sagi o wiedzminie. Oby jak najszybciej pojawiło się tłumaczenie 2 części. Nie mogę się doczekać!
00

Popularność




Dla Kimberly, która pierwsza powiedziała mi, że bard Raelech opowiada całkiem niezłe historie.

Dziękuję Ci za miłość i wsparcie.

Mapę wykonał Kevin Hearne

Osoby

Fintan, bard bogini-poetki Kaelin – raeleski bard, który ma za zadanie codziennie występować przed ludem Pelemynu, by opowiedzieć wszystkim historię wojen z olbrzymami.

Dervan du Alöbar – bryncki historyk, któremu powierzono spisanie opowieści raeleskiego barda. Wdowiec. Przyjął teraz pod swój dach rodzinę uchodźców.

Gorin Mogen – ogień Harthradu chcący zapewnić swojemu ludowi bezpieczny dom.

Nel Kit ben Sah – forńska zielonoręka z klanu Białego Babiego Lata, dążąca do pokrzyżowania planów Gorinowi Mogenowi.

Kallindra du Paskre – córka brynckiego kupca, entuzjastka jabłkowo-miodowego bekonu.

Abhinava Khose – syn myśliwych z Ghurana Nent. Właśnie się zastanawia, jak powiedzieć rodzinie, że nie chce już więcej polować.

Melishev Lohmet – wicekról Hashan Khek, najdalej na południe położonego miasta nenckiego. To na niego spadnie odpowiedzialność za obronę kraju przed Gorinem Mogenem. Boryka się z przewlekłymi problemami zdrowotnymi.

Tallynd du Böll – mors pływowa z Pelemynu, wdowa, matka dwóch synów.

Gondel Vedd – kauriacki językoznawca. W związku z Maronem, ze słabością do musztardy.

Meara, kamieniarka bogini ziemi Dinae – młoda kamieniarka zaręczona z żołnierzem z garnizonu w Baseldzie. Lubi błoto.

Culland du Raffert – bryncki importer przypraw z Fornydu zmuszony do raptownej zmiany profesji.

Dzień 1

Bard rozpoczyna opowieść

Kiedy napotykamy głos, który porusza nas na poziomie emocjonalnym – to wyciska nam łzy z oczu, to wyrywa śmiech z brzucha – jego moc ma nieuchwytną, trudną do opisania właściwość. Wiemy tylko, że lubimy go słuchać i chcemy słyszeć więcej. Kiedy natomiast napotykamy głosy, które ranią nasze uszy, zwykle od razu potrafimy określić, w czym tkwi problem – są zbyt nosowe albo zbyt płaczliwe, zbyt nabrzmiałe złością lub zanurzone w melancholii.

Głos barda był z tych nieuchwytnych.

Mężczyzna usadowił się na tyłach pola walki, przodem do półwyspu, wokół niego rozpościerało się przepastne morze uchodźców i ich namiotów. Uniósł dłonie, jakby chciał objąć wszystkich tych wyrzuconych przez wojnę na brzeg nieszczęśników. Potem, gdy już przemawiał, obrócił się powoli, tak że zwracał się teraz też w stronę osób w mieście.

– Dobrzy ludzie Pelemynu, jam jest Fintan, bard bogini-poetki Kaelin.

W jednej chwili wszystkie oczy spoczęły na jego postaci. W najdalszych zakątkach miasta głowy zwróciły się tak, by lepiej słyszeć ten bezcielesny głos. Rozmowy przycichły i zdawało się, że dzieje się coś wręcz magicznego. Jego promienne oblicze wywoływało na twarzach ludzi podobne miny i natychmiast poprawiło wszystkim nastrój. Kubek cieniutkiego piwska z byle jakiej beczki, który trzymałem w dłoni, zaczął nagle smakować niczym jakiś legendarny napitek z Fornu; aromaty świeżego jedzenia, które roznosił wiatr, stały się zdecydowanie wyraźniejsze, a smród niemytych ciał i gnijących śmieci wydał mi się o wiele mniej uciążliwy.

– Żyję po to, by opowiadać historie – ciągnął bard. Jego uśmiech zniknął, a zastąpił go szczery, poważny ton. – I nikt inny nie opowie wam o tym, co widziałem. Ta wielka wojna, której jesteśmy świadkami, jest doprawdy straszna. Wciąż jestem wstrząśnięty jej okropieństwami, wciąż budzę się w nocy zlany potem i… Cóż, wiem, że rozumiecie to aż nadto dobrze.

Tak, rozumieliśmy. Większość ludzi zebranych na Polu Ocalałych miała na sobie wciąż te same ubrania, w których wybiegli z domu. Były już teraz brudne i podarte. Większość miała też ciemne cienie pod oczami – znak, że stracili spokojny sen, stracili bliskich… stracili wszystko.

– Lecz jestem również do głębi wzruszony bohaterstwem ludzi z różnych zakątków naszego kontynentu. Przybywam bowiem z drugiego jego krańca, z frontu zachodniego, gdzie brałem udział w wielkiej bitwie pod Bożymi Zębami.

Te słowa wywołały z kolei falę okrzyków i ze zdziwieniem stwierdziłem, że dźwięki te dobiegały z samego półwyspu, a nawet z ulic miasta. Tymczasem bard wcale nie krzyczał. Mówił takim głosem, jakim by się wzniosło toast przy długim stole. Mimo to wszyscy doskonale go słyszeli.

– Tak, byłem świadkiem tej bitwy i wielu innych rzeczy. Mogę wam opowiedzieć, co się wydarzyło w Tunelu Granitowym… – ludzie znów zaczęli krzyczeć z przejęcia – …i mogę wam zdradzić, że pewien kochający pokój obywatel Kaurii, działający z rozkazu mistral Kiry, niech panuje po wsze czasy, ma do odegrania w tej wojnie sekretną rolę, a wręcz może znajdzie sposób, by ją wreszcie zakończyć. I dlatego właśnie stoję tu dziś przed wami. – To wyznanie wywołało jeszcze większy ryk tłumu, a bard skłonił głowę w stronę Pola Ocalałych, jakby zapewniając ich, że to wszystko prawda. – Przyjaciele! Otrzymałem od pelenauty pozwolenie, by obwieścić wam, że w tej właśnie chwili płynie tu flota z Kaurii. Przybywa, by spotkać się z dwiema sojuszniczymi armiami, które maszerują właśnie przez góry, jedną z Raelu i jedną z Fornu. Razem z waszą armią przepłyną one ocean, by zapłacić naszym wrogom z nawiązką za wszystko, co nam uczynili!

Pełne emocji okrzyki, które wyrwały się z gardeł na te wieści, były tak potężne, że wydawały się silniejsze nawet niż moc kenningu barda. Z początku był to głównie gniew – skierowany nie przeciwko wieszczowi, ale gdzieś w stronę odległych brzegów; złość ludzi, którzy stracili niemal wszystko i tak bardzo pragnęli zadośćuczynienia. Potem jednak zelżał i przeszedł w radość, bo słuchacze po raz pierwszy od miesięcy poczuli iskierkę nadziei. Zaczęli ściskać jeden drugiego i tańczyć w błocie. Łzy płynęły im po twarzach, gdy wymachiwali w powietrzu pięściami, bo oto w końcu – zamiast kolejnej dawki rozpaczy – doszły ich jakieś dobre wieści. Bynajmniej nie byłem obojętny na te uczucia. Na chwilę straciłem barda z oczu, bo z fascynacją obserwowałem Pole Ocalałych. Przeszedłem na drugą stronę muru i na ulicach miasta ujrzałem tę samą radość.

Ludzie wybiegli z budynków, by serdecznie uściskać innych, uśmiechali się do nich i cieszyli oczy widokiem zębów, które dla odmiany nie szczerzyły się tego dnia w grymasie złości czy płaczu. Z tej części muru nie widziałem wprawdzie mojego domu, ale łatwo mi było sobie wyobrazić, że być może nawet Elynea się uśmiecha. Aż żal mi było, że przegapię tę wyjątkową chwilę. Znałem przecież tylko jej wzrok pełen rozpaczy, bo tylko taki u niej widziałem, odkąd zamieszkała u mnie z dziećmi. Gdy bard znów przemówił – jego głos rozbrzmiewał donośnie ponad gwarem opadających z sił, szalejących z radości ludzi – nie stał już wprost na murze między blankami, lecz znalazł się nagle na prowizorycznej scenie, którą kilku morsów ułożyło mu spontanicznie ze skrzyń.

– Ta chwila ulgi, chwila zwycięstwa nad wrogiem nie nastąpi jutro ani pojutrze. Dużo czasu upłynie, nim przybędą tu nasi sojusznicy, jeszcze więcej, nim przygotują się do odpłynięcia. Z tego, co wiem, może to zająć nawet sześćdziesiąt dni. Wasz pelenauta uznał, że najrozsądniej będzie, jeśli tymczasem usłyszycie, co zdarzyło się w innych miejscach, bo pewnie znacie tylko plotki. Poprosił mnie, bym opowiedział wam wszystko, co wiem. On sam również słucha. Służę wam zatem uprzejmie. Będę wam opowiadał wszystko tak, jak się zawsze opowiadało: każdego dnia aż do zachodu słońca. Mam nadzieję, że pocieszą was, tak jak i mnie, wszystkie te małe zwycięstwa w walce z przeciwnikiem, który ma przytłaczającą przewagę. Wszystkie te wydarzenia, dzięki którym możemy być tu dzisiaj, będziemy tu jutro i… dajcie, bogowie – także za kilka pokoleń, by znów opowiadać nasze historie.

Bard musiał przerwać, bo znów wybuchły oklaski. Gdy czekał, aż ucichną, na scenę weszła młoda kobieta. W ręku niosła wielki dzban i podała mu go, mówiąc parę słów, które nie rozbrzmiały jednak tak jak głos barda. Fintan skłonił głowę w podzięce, a wiatr znów poniósł jego słowa.

– Wygląda na to, że nie bez kozery Brynlön słynie z gościnności! Mistrz Yöndyr, właściciel gospody Syreni Śpiew, podarował mi właśnie dzban piwa o wdzięcznej nazwie Panny Mgły. Z pewnością ma ono wiele cennych właściwości zdrowotnych. Ponadto zaproponował mi gościnę w swojej gospodzie na czas mojej opowieści! Dziękuję!

Podniosły się głosy uznania dla Yöndyra za to, że wykazał się doskonałym wyczuciem. Domyślam się też, że inni oberżyści przeklinali się właśnie w duchu za to, że sami nie wpadli na tak świetny pomysł. Gospoda Syreni Śpiew właśnie zapewniła sobie najlepszą możliwą reklamę. Fintan uśmiechnął się i przysunął dzban do ust, po czym otarł pianę z warg, oddał naczynie kobiecie i dramatycznym tonem polecił:

– Słuchajcie!

Po obu stronach muru ludzie stali zupełnie zauroczeni, niektórzy wręcz się uśmiechali z przejęcia, mimo że przecież zapowiedział opowieść o wojnie, o której wiedzieliśmy już i tak więcej, niżbyśmy chcieli. Nie miało to jednak znaczenia, bo nagle znów byliśmy jak dzieci, które nie mogą się doczekać, kiedy zacznie się opowieść, i zawsze mają nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.

– Jak wszystkie historie warte opowiadania tak, i tę należy zacząć od początku. Ale od waszego początku, nie Kauriaków, nie Fornów ani nikogo innego. Do nich wrócimy później. Zaczniemy od tego, jak to się stało, że to miasto w ogóle jeszcze tu stoi. Zaczniemy od waszej własnej mors pływowej! Nie ma pośpiechu, przyjaciele. Gdziekolwiek teraz jesteście, napełnijcie szklanice, odwiedźcie wychodek, załatwcie wszystko, co macie do załatwienia, żeby za kilka minut móc w spokoju posłuchać mojej opowieści. Podejdźcie bliżej muru, żebyście mogli mnie widzieć, jeśli teraz jesteście poza zasięgiem wzroku! A jeśli chce się wam pić, mogę was zapewnić, że piwo Panny Mgły naprawdę wspaniale gasi pragnienie! Zaraz zaczynam!

Spokojne popołudnie spędzone na słuchaniu opowieści o jednej z naszych największych bohaterek? Może nawet z czymś do pogryzania i picia? Cóż za błoga perspektywa! Wszyscy po obu stronach muru zaczęli się nagle krzątać, mówić jeden przez drugiego, organizować jedzenie i napoje. Wszelkie inne zajęcia odłożono na bok. A piwowar Yöndyr był z pewnością zachwycony.

– Zaczynajmy – powiedział kilka minut później Fintan, a jego głos bez trudu poniósł się przez miasto i półwysep. – Chciałbym zaprosić tu do mnie wyjątkową osobę, mieszkankę Pelemynu, mors pływową Tallynd du Böll. Tallynd, pozwól.

Na prowizoryczną scenę weszła witana gromkimi brawami kobieta w wojskowym mundurze. Utykała na lewą nogę. Nosiła insygnia, których nigdy przedtem nie widziałem. W pierwszej chwili uznałem, że to jakieś oznaczenia związane z jej błogosławieństwem, ale potem dowiedziałem się, że to odznaki związane z jej nowym stopniem wojskowym. Jej oczy były łagodne, uśmiech zmęczony, a siwiejące na skroniach włosy ścięte miała krótko. Pomachała do uchodźców znajdujących się na Polu Ocalałych. Fintan dał jej znak, by przemówiła.

– Proszę coś powiedzieć, a ja się upewnię, że wszyscy panią usłyszą.

– A… Dobrze. Witam. – Dzięki kenningowi Fintana głos kobiety poniósł się na dobre pięć kilometrów. Sztuczka ta wywołała zachwyt tłumu. – Ojej! A więc dobrze. Chciałam tylko powiedzieć, że przekazałam bardowi zarówno mój dziennik wojskowy, jak i osobiste przemyślenia. Oczywiście on z pewnością lepiej to wszystko wam opowie, niż ja bym potrafiła. W każdym razie tak właśnie było, oto cała prawda i cieszę się, że wszystko to wam opowie. Nie jest to jednak taka historia, jakiej pewnie się w tej chwili spodziewacie. Pomyślałam, że powinnam was o tym uprzedzić.

Z sakiewki przytroczonej do pasa Fintan wyjął jakby małe czarne jajko. Trzymał je chwilę między kciukiem a palcem wskazującym, po czym cisnął tuż obok swoich stóp. Uniósł się czarny dym i całkiem zakrył jego ciało, a gdy opary zniknęły, ujrzeliśmy idealną kopię mors pływowej Tallynd du Böll, łącznie z mundurem. Bard urósł o parę centymetrów. Fintan był bowiem dość niskim, śniadym mężczyzną – choć jego skóra nie była aż tak ciemna jak u nas, Bryntów – o charakterystycznym wielkim nosie nad wydatnymi ustami zdobiącymi wąską twarz. Było to dość szokujące dla nas wszystkich ujrzeć nagle, jak przemienia się w tę wybitną kobietę, wybawicielkę naszego miasta, staje tuż przy niej i jej własnym głosem mówi:

– Dziękuję pani, mors pływowa.

Tallynd zupełnie oniemiała – jak my wszyscy zresztą.

– A niech utonę – wybąkała po chwili. – Czy naprawdę tak wyglądam? I to mój głos? – Tłum zareagował śmiechem. – Mniejsza z tym. Dziękuję, panie Fintanie.

Znów zamachała i zeszła ze sceny, a bard – w jej postaci – zaczął opowiadać nam, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, gdy na nasz kontynent przybyły olbrzymy.

Tallynd

Nim pięć lat temu zmarł mój mąż, w chwili błogiego spokoju, gdy piliśmy wino i paliliśmy sobie forńską fajkę z tykwy, spytał mnie, jaką moim zdaniem cenę przyjdzie nam zapłacić za pokój, który panował już przecież tyle lat.

– O czym ty mówisz? – zdumiałam się.

Siedzieliśmy przy małej fontannie za naszym domem, a ja bawiłam się leniwie moim kenningiem, zwijając wodę w małe spirale, którym po chwili pozwalałam opaść do baseniku. Mój mąż pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach, wyjął fajkę z ust i mrużąc oczy od dymu, zamachał mi ustnikiem przed nosem.

– Jesteś już w armii… ile? Cztery lata? I nie stoczyłaś dotąd ani jednej bitwy. Za takie coś zawsze w końcu trzeba zapłacić cenę.

– Ale dlaczego to my mielibyśmy ją płacić? – odparłam. – Być może zapłacili ją już ci, którzy byli przed nami.

Pokiwał głową, jakby brał pod uwagę i taką możliwość.

– Być może masz rację – zgodził się. – Wszyscy czytaliśmy przecież w szkole te omszałe księgi, sama wiesz… A nie wątpię, że pomijają one całe mnóstwo krwi i bólu. Niezliczone tragedie rodzin takich jak nasza zamknięte w jednym, góra trzech zdaniach, a potem całe strony skupione na tym, co jadł władca czy też co nosił taki czy inny bogacz. – Prychnął dymem przez nozdrza. – A mimo to myślę, że to nieubłaganie nastąpi, kochana. I to mnie martwi. Bo kiedy nadejdzie ta chwila, ty pierwsza będziesz musiała stawić temu czoło.

Wyśmiałam go. Naprawdę! Pamiętam to teraz tak dokładnie, choć wówczas nie wydawało się w ogóle istotne. W tamtej chwili, w tamtym miejscu, gdy on był taki przystojny, a ja pragnęłam mieć z nim jeszcze jedno dziecko; gdy zachodzące słońce oświetlało jego piękną, ciemną twarz… w tamtej chwili nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić wojny. Więcej, nie potrafiłam jej sobie wyobrazić aż do chwili, gdy… tak jak zapowiedział… przyszła do mnie, do mnie pierwszej. Nim to jednak nastąpiło, mąż mój dawno już wrócił do oceanu, a nasi dwaj synowie, wówczas już ośmio- i dziewięcioletni, niemal go nie pamiętali. Zdawało mi się wtedy, że to największa tragedia, jaka mogła nas spotkać.

A potem nad moją głową przepłynęły Kościolbrzymy.

Zwykle jestem na służbie w dzień, ale wtedy akurat na prośbę rybackiego clave sprawdzałam występowanie krabów i obserwowałam nawyki żywieniowe innych nocnych gatunków żyjących w wodach na północ od półwyspu. Przy okazji jak zawsze rozglądałam się na wszelki wypadek, czy nie czają się nigdzie jakieś drapieżniki stanowiące niebezpieczeństwo dla statków. Znajdowałam się w wodzie daleko od brzegu, gdy o wschodzie księżyca usłyszałam, a raczej poczułam, sunące nade mną stępki. Zdziwiło mnie to oczywiście, ponieważ podczas moich prac w okolicy nie powinny znajdować się żadne łodzie. Zresztą gdyby nawet uznać, że to jacyś nierozsądni rybacy postanowili zignorować bojki wyznaczające granice obserwowanego przeze mnie akwenu, przecież takiego poruszenia wody nie mógł spowodować byle kuter. Postanowiłam więc wypłynąć na powierzchnię, by zbadać sprawę.

Już gdy się zbliżałam, zrozumiałam, że te kile to nie jakieś nietypowe zgrupowanie byle łodzi, lecz olbrzymia flota nieznanych mi okrętów transportowych. Gdy tylko wystawiłam głowę nad wodę, zobaczyłam, że na pewno nie jest to flota Bryntów. Nie były to też konstrukcje Raelechów czy Kauriaków, czy jakiekolwiek inne znajome mi statki. Miały szerokie dno i wyposażone były w żagle oraz wiosła, których akurat nie używano, jako że wiał korzystny dla floty wiatr ze wschodu. Na pokładach nie widziałam żadnych harpunów ani innej broni. Za to mnóstwo ludzi. Wysokich, szczupłych mężczyzn w zbroi zakrywającej im torsy i ramiona. Zbroi przypominającej żebra. Dojrzałam też broń ręczną, jakieś miecze. Wszyscy je mieli i wszyscy spoglądali przed siebie, w stronę zniczy rozstawionych na murach Pelemynu i mniejszych lamp w porcie. Oczywiście trudno było stwierdzić na pewno w tej księżycowej poświacie, ale wydawało mi się, że ich skóra jest blada, a twarze pomalowali tak, by wyglądały jak czaszki.

Odwróciwszy głowę w prawo, zobaczyłam, że kilka takich okrętów już przepłynęło koło mnie i teraz właśnie wpływają do portu. Z takiej odległości widziałam tylko ich żagle, nie mogłam już dojrzeć załogi, więc trudno mi było z całą pewnością stwierdzić, że to najazd, ale dowody, które widziałam na najbliższych jednostkach, dobitnie świadczyły o tym, że bynajmniej nie jest to pokojowa misja handlowa. Statki towarowe zwykle nie są wypchane po brzegi uzbrojonymi ludźmi o groźnie pomalowanych twarzach.

Podpłynęłam do najbliższego okrętu i krzyknęłam:

– Kim jesteście? Jestem mors pływową Pelemynu i niniejszym żądam odpowiedzi.

Ktoś coś odkrzyknął w jakimś obcym języku i zaraz potem dowiedziałam się, że jednak mają też kilka włóczni – trzy plusnęły w wodę tuż przy mojej głowie. Chyba nie byłabym tym bardziej zszokowana, gdyby mnie nawet trafili. Ci ludzie byli zdecydowanie wrogo nastawieni i właśnie uruchomili protokoły wojenne. Teraz miałam pełne prawo – wręcz obowiązek – zastosować wobec floty agresora przemoc, a najlepiej go uśmiercić.

Przyznaję, że oswojenie się z tą myślą zajęło mi chwilę. Musiałam znów spojrzeć w stronę doków, ogarnąć spojrzeniem przygnębiająco dużą liczbę tych ciemnych kształtów, uświadomić sobie, co zamierzają, a nawet wypowiedzieć to na głos, bo tak trudno było mi w to uwierzyć:

– To zbrojna napaść. Atakują nas. Właśnie nas atakują.

Do tamtej chwili posługiwałam się swoim kenningiem wyłącznie w celach pokojowych. Dla rybackiego clave kreśliłam mapy siedlisk krabów, namierzałam tereny ikrowe przy nabrzeżu, upewniałam się, że prądy płyną tak, by żywić rafę koralową – to były dotąd moje obowiązki. A teraz nagle musiałam zabić tylu obcych, ilu tylko się dało, by ochronić moje miasto. Była to przerażająca zmiana. W ciągu kilku minut musiałam przejść z trybu pokojowego na wojenny i – co dziwne – bardzo pomogło zakwalifikowanie sobie tego jako „obowiązku”, takiego samego jak wszystkie moje zajęcia w czasie pokoju. Nie ułatwiło mi zadania, ale przynajmniej je umożliwiło. Jeśli słowo „morderstwo” zakryje się dobrze słowem „obowiązek”, prawie nie widzi się już, że to nadal zwykłe morderstwo. A jeśli dodać jeszcze do tego słowa „podczas wojny”, „morderstwo” zwyczajnie znika.

Jak więc miałam wykonać mój obowiązek? Wezwanie wielkich fal, które by zmyły tych ludzi z pokładów, byłoby mało efektywne i tak bardzo by mnie nadwerężyło, że zbyt szybko bym się zestarzała i do niczego już się potem nie nadawała. Lepiej było zdać się na skanalizowane, skoncentrowane na celach prądy podobne do tych, którymi się posługiwałam, by szybko przemieszczać się w wodzie.

Pierwsza próba wywrócenia okrętu do góry dnem trochę wystraszyła załogę, ale nic poza tym. Powinnam użyć więcej mocy. Potroiłam więc siłę, której użyłabym do przesunięcia siebie samej. Celowałam w kil po prawej stronie, na wysokości śródokręcia. Okręt się przewrócił, ciała runęły w zimną wodę, a ja poczułam słaby ból między oczami, wiedziałam już więc, że taki manewr nie obywa się bez kosztu z mojej strony, lecz koszt ten był stosunkowo niewielki. Wyciągnęłam czarny nóż wulkaniczny z Pustyni Szkła (idealny do pracy w morzu), a potem, przepływając przez tę dziwną ławicę nienaturalnie wysokich ludzi, zadawałam najeźdźcom długie rany cięte. Po drugiej stronie już czekała na mnie kolejna łódź. Krew w wodzie ściągnie ostropłetwy, które dokończą za mnie robotę. Prawdopodobieństwo, że wpadną w szał na widok takiej ilości jedzenia, było dość wysokie.

Gdy powtórzyłam to samo rozwiązanie przy następnej łodzi, a kolejne wysokie ciała zsunęły się w głębiny, dotarł do mnie ogrom tej floty – zmroziło mnie to skuteczniej niż chłodna woda. To nie był jakiś tam spontaniczny najazd, ale wielotysięczna armia, która mogła z łatwością zalać nasze miasto. Gdybym zamiast prowadzić badania w wodzie, jak zawsze spała w domu, większość tego wojska już by dobijała do brzegu, nim cokolwiek mogłabym zrobić. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że morsy z nocnej warty poradzą sobie z tymi, którym udało się mnie minąć. Tymczasem dobywałam wszystkich sił, żeby powstrzymać jak największą liczbę wrogów przed dobiciem do brzegu.

Przewróciwszy drugą łódź, pomknęłam przez fale pod same doki Pelemynu, żeby zniszczyć okręty na przedzie. Im mniej ich dobije do brzegu, tym lepiej. Z tej pozycji zaczęłam sunąć z powrotem, zawsze w pierwszej kolejności likwidując te łodzie, które znajdowały się już najbliżej miasta. Nawet jeśli część żołnierzy zdoła dopłynąć do brzegu wpław, będą przecież zziębnięci, zmęczeni i zdemoralizowani. Poza tym będą wtedy atakować nasze mury pojedynczo lub co najwyżej w małych grupkach, a nie wielkimi falami.

Pracując przy samych dokach, zrozumiałam, że trzem okrętom udało się dobić do brzegu i niewielka grupa kościotrupich olbrzymów już wysiada z obnażonymi mieczami. To ostatecznie pozbawiło mnie wszelkich wątpliwości co do ich zamiarów. Chciałam wyskoczyć na brzeg, pomóc walczyć albo przynajmniej ostrzec mieszkańców miasta, wiedziałam jednak, że najważniejsze to powstrzymać teraz resztę przed dotarciem do lądu.

Z każdym pokonanym okrętem ból między oczami narastał. Po trzecim z trudem już oddychałam. Po piątym napłynęły ostropłetwy i inne drapieżniki. Teraz kończyły już za mnie robotę. Więcej krwi oznaczało, że zaraz będzie tu ich jeszcze więcej, jeśli więc tylko uda mi się strącać wrogów do wody, zwierzęta zwyczajnie zeżrą tę armię.

Sama musiałam uciec przed kilkoma ostropłetwami, ale łatwo odpuszczały atak, gdy wokół unosiło się w wodzie tyle łatwiejszych kąsków, które wręcz prosiły się o pożarcie.

Toteż były pożerane. Najeźdźcy wrzeszczeli pod wodą, ale i tak ich słyszałam, w uszach rozbrzmiewały mi zduszone przez wodę okrzyki paniki, gdy szczęki zatapiały się w ich ciałach. Wokół w chmurach krwi unosiły się odgryzione kończyny i wnętrzności. Każda kropla krwi w wodzie była jak syrena wzywająca wszystkie te istoty w oceanie, które mają więcej zębów niż mózgu. Widok ten ranił mnie do głębi, bo nawet w tamtej chwili wciąż wątpiłam, czy słusznie postępuję. Czy gdybyśmy mówili tym samym językiem, udałoby się uniknąć takiego rozlewu krwi? – zastanawiałem się.

Oni jednak nie wyglądali, jakby przybyli tu na rozmowy, a ja wykonywałam jedynie swoje obowiązki. Lecz choć poczucie obowiązku to rzecz równie szczytna jak klify Setyrönu, z hukiem roztrzaskiwały się o nie fale poczucia winy, grożąc, że w końcu rozmyją je do cna. Tymczasem przewracałam okręt za okrętem, a ludzie jęczeli i ginęli w odmętach. Za każdym razem, gdy zmuszałam wodę, by wykonywała moje rozkazy, traciłam kolejne dni życia – odpływ czasu niewidoczny i nieubłagany niczym podwodne prądy, niebezpieczne i pewne, jak wszystkie siły natury. Przyspieszone starzenie się to oczywiście cena, jaką płacę za moje błogosławieństwo, i przecież poprzysięgłam sobie, gdy po raz pierwszy wypływałam z Płuca Bryna, że bez żalu zapłacę tę cenę, gdy trzeba będzie stanąć w obronie kraju… A jednak przewróciłam już dziewięćdziesiąt siedem okrętów i w głowę wbijał mi się nieznośny gwóźdź bólu. Na każdym znajdowało się pewnie około stu ludzi. Kimkolwiek byli ci wysocy obcokrajowcy, wysłali przeciwko nam dziesięć tysięcy żołnierzy – bez żadnego ostrzeżenia. I – z tego przynajmniej, co było mi wiadomo – bez żadnej prowokacji z naszej strony. Gdybym nie była akurat na służbie, ta armia zalałaby nas bez najmniejszego trudu.

Ostatni okręt wywrócił się do góry dnem, a blade postacie wrzasnęły, wiedząc już dobrze, jaki los czeka je w głębinach, widziały bowiem, co się stało z ich kamratami. Chwilę płynęłam, zdając się na siłę mięśni, bo zupełnie wyczerpałam mój kenning. Byłam zmęczona jak nigdy dotąd. Nie widziałam już nawet pochodni Pelemynu, co oznaczało, że wypłynęłam daleko w morze. Żeby wrócić do doków, będę musiała przepłynąć pośród rozszalałych zwierząt, lecz nie było wyjścia. Zawsze lepiej już umykać przed ostropłetwami niż przed krakenami. Na tych głębokościach należało się przecież obawiać prawdziwych potworów, a poruszenie prądów pode mną świadczyło o tym, że oto jeden z nich właśnie nadciąga. Z pewnością zwabiło go to morze krwi wokół.

To z kolei przywodziło na myśl inne pytanie: jak to możliwe, że ta flota przepłynęła przez ocean i nie padła ofiarą krakenów? Skoro ja wyczułam, jak sunie po powierzchni, z pewnością wyczuły ją też krakeny.

W drodze powrotnej postanowiłam płynąć tuż przy dnie, żeby dołem minąć szał żerujących zwierząt, lecz nie udało mi się zupełnie uniknąć przerażających widoków. Jakiś krab pełzł po dnie oceanu, zaciskając w szczypcach bladą, nadgryzioną dłoń. Ta ręka należała przecież jeszcze przed chwilą do człowieka, który podawał ją przyjaciołom na powitanie albo przytulał nią matkę, albo dawał prezent ukochanej, może kogoś przepraszał. Teraz stała się pożywieniem dla morskich żyjątek. I to ja do tego doprowadziłam.

Jeśli nie myliłam się w szacunkach, miałam oto na sumieniu dziewięć tysięcy siedemset śmierci. I wszystko to było tylko wypełnieniem obowiązku, a nie morderstwem.

Zgodnie z protokołem w przypadku użycia zabójczej siły należało złożyć raport bezpośrednio przed pelenautą, postanowiłam więc popłynąć podwodnymi śluzami Płuca, żeby od strony portu dotrzeć do Źródła miasta. Kiedy wynurzyłam się tylko na chwilę na powierzchnię, żeby zobaczyć, co się dzieje w dokach, ujrzałam na deskach przystani ciała kilkorga morsów i obywateli. Znicze oświetlały walkę na murach – najeźdźcy docierali bowiem na ich szczyty bez użycia żadnych wież czy drabin. Ghulopodobne olbrzymy właziły po prostu jeden na drugiego, tworząc drabiny z własnych ciał. Były szybkie, zwinne i przerażające niczym pająki śnieżne, to jest gdyby pająki potrafiły wymachiwać mieczami! Gdy zobaczyłam ich potyczki z morsami na szczycie muru, zdjęła mnie obawa, że miasto może polec w starciu z tymi marnymi trzema setkami żołnierzy. Oto jeden z nich, odziany w same kości i jakieś łachmany, na moich oczach powalił morsa zaledwie jednym ciosem. Bez trudu przebił się mieczem przez tarczę, a potem także przez hełm, aż do czaszki.

Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Takie uderzenie wymagało przecież niesamowitej siły. Ich broń określam słowem „miecz”, ale tylko dlatego, że były to ostrza przyczepione do rękojeści, bo poza tym nie przypominały żadnych znanych mi mieczy. Miały tylko jedną stronę ostrą, a głownia zaginała się niczym pasmo górskie, by zaraz potem opaść w dolinę. Gdy patrzyło się z boku, miecz wyglądał zupełnie jak dziecięcy rysunek góry, takiej z łagodnym zboczem. Ten wzór w połączeniu z ich długimi ramionami i dobrą stalą dawał im najwyraźniej niesamowitą skuteczność. Tylko kilka olbrzymów było już na murze, lecz wspinało się ich więcej. Kosili morsów jak dojrzałą pszenicę. Już chciałam wyjść z wody i rzucić się na pomoc przy obronie murów, ale ktoś widocznie zaalarmował garnizon i na moich oczach na południowej stronie muru pojawił się oddział łuczników. Wypuścili strzały i olbrzymy natychmiast poległy, jako że skąpa zbroja nie chroniła ich przed grotami. Następnie nasi łucznicy ostrzelali podstawę tej ludzkiej drabiny, tak że natychmiast się załamała, a olbrzymy runęły jeden na drugiego. Nie miały już teraz szans znów wedrzeć się na mury. Upewniwszy się, że garnizon opanował sytuację, znów zanurkowałam w fale i zaczęłam kluczyć przez Śluzy Płuca.

Wyłoniłam się w basenie pelenauty w samym Źródle, tuż za jego koralowym tronem, ale w zacisznym zakątku. Tylko jeden typ błogosławionych Bryna potrafił przemknąć się przez śluzy i nie utonąć, mimo to wyjście i tak było strzeżone. Stojąca nad basenem mors wycelowała we mnie włócznię. Po chwili jednak, gdy resztką sił uśmiechnęłam się do niej na powitanie, poznała moją twarz, odsunęła włócznię i przeprosiła mnie.

– Przepraszam, pani gerstad, trochę jesteśmy tu zestresowani – powiedziała, używając mojego stopnia wojskowego, a nie tytułu wynikającego z kenningu.

– I słusznie – odparłam, ociekając na podłogę. Po chwili myślą zebrałam wodę i zepchnęłam z powrotem do basenu. – Mam raport, który muszę złożyć przed pelenautą lub przed płucem. Czy mogę zobaczyć się z jednym z nich lub obydwoma?

– Oczywiście. Nie mogę zejść z posterunku, ale proszę wejść do komnaty.

– Dziękuję. Proszę mi jeszcze powiedzieć… ile mam lat?

– Słucham?

– Na ile wyglądam?

Zaskoczona mors niepewnie wzruszyła ramionami.

– Trzydzieści parę?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł oryginału: Seven Kennings #1: A Plague of Giants

Copyright © 2017 by Kevin Hearne

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Małgorzata Chwałek

Ilustracje w książce: Yvonne Gilbert

Mapa: Kevin Hearne

Projekt okładki oraz ilustracja: David G. Stevenson na podstawie fotografii © Gene Mollica

Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Jacek Pietrzyński

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Plaga olbrzymów, wyd. I, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-949-3

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer