Ostatnia na imprezie - Clift Bethany - ebook + książka

Ostatnia na imprezie ebook

Clift Bethany

4,4

Opis

Świeża, szczera i – o dziwo – podnosząca na duchu książka o końcu świata. Elizabeth Kay, autorka Siedmiu kłamstw.

KONIEC WSZYSTKIEGO DLA NIEJ STAŁ SIĘ POCZĄTKIEM

Jest grudzień 2023 roku i nasz świat właśnie przestaje istnieć.

Ludzkość wymiera za sprawą wirusa o nazwie 6DM – „sześć dni maksimum” – najwyżej tyle przeżywa zakażony nim człowiek.

W Londynie udaje się jakimś cudem przetrwać jednej kobiecie. Całe życie spychała własne pragnienia na dalszy plan, ukrywała uczucia i rozpaczliwie próbowała dopasować się do innych. Jest zupełnie nieprzygotowana na to, by samotnie stawić czoło przyszłości.

Mając za towarzysza jedynie psa, wyrusza w podróż, by upewnić się, że poza nią nikt nie przeżył. Mija apokaliptyczny krajobraz, opustoszałe płonące miasta, stosy trupów, i przechodzi przyspieszony kurs przetrwania. A przy tym szczerze przygląda się sobie i swojemu życiu.

Kim się stanie teraz, gdy nie ma już dla kogo żyć i jest sama jak palec?

Błyskotliwe, momentami zabawne, emocjonalne i krzepiąco odmienne ujęcie tematu postapokaliptycznego świata.- Lisa Hall, autorka Beetwen You and Me i The Party

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (51 ocen)
34
7
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zkotemczytane

Dobrze spędzony czas

Ostatnia na imprezie to powieść postapokaliptyczna, która wbrew pozorom niewiele odbiega od naszego świata. Tytuł to pewien element humorystyczny, gdy myślimy o końcu świata jako największej imprezie. Jaką historię przygotowała dla nas Bethany Clift w swoim debiucie, który został już doceniony za granicą? Dlaczego ludzie giną? Czy naprawdę nasza główna bohaterka została ostatnim żyjącym człowiekiem na ziemi? Jesteście gotowi na koniec świata? „Tańcz, głupia, tańcz, swoim życiem się baw!” Pandemia się skończyła, tak jak teraz staramy się powrócić do szarej codzienności bez obostrzeń i przymusu pracy zdalnej. Nasza główna bohaterka wiedzie normalne życie, ma pracę, dom, męża. Nagle w wiadomościach pada komunikat, którego wszyscy się bali. Powrót wirusa, ale nie tego z koroną na głowie. Nowy, szybciej mutujący, gdy organizm zostanie zakażony, człowiek ma tylko 6 dni życia, i to jeszcze w męczarniach. Pierwsza wymiera Ameryka, Europa modli się, aby ta straszna choroba nie trafiła na nas...
10
IceFlowers

Nie oderwiesz się od lektury

Książka „Ostatnia na imprezie” autorstwa Bethany Clift zdecydowanie mnie zaskoczyła. Ta historia wciągnęła mnie w 100% w swój postapokaliptyczny świat i to już od pierwszych stron. Nie spodziewałam się tego, co tak naprawdę zaserwowała autorka. Ta książka wywołała u mnie szeroką gamę różnych emocji. Na świecie pojawił się wirus 6DM – „sześć dni maksimum” – najwyżej tyle przeżywa zakażony nim człowiek. W Londynie jest jednak jedna kobieta, której udaje się przeżyć. Nasza bohaterka zostaje więc sama w świecie pełnym trupów. Jesteście sobie w stenie wyobrazić, że wszyscy ludzie wokół nagle stają się martwi? Jednak nasza bohaterka się nie poddaje i chce sprawdzić czy może komuś jeszcze poza nią udało się przeżyć. W ten sposób na jej drodze pojawia się pies, który otrzymuje imię Lucky - Szczęściarz. Wiadomo, w dwójkę raźniej i ma się dla kogo żyć. Tylko jak żyć bez perspektyw na przyszłość? Czy nasza bohaterka podoła sytuacji w jakiej się znalazła? Postapokaliptyczny świat to jedna strona ...
10
Wolha

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała, w szczególności realistyczne podejście do "ogarnięcia" w chwili kryzysu - każdemu się wydaje, że jak nadejdzie apokalipsa, to akurat on przeżyje, bo umie sobie poradzić i szybko działa. W tak naprawdę połowa z nas umrze przez taką głupotę, jak nie zabranie ze sobą wody i ło. Szybko się czyta i wciąga.
00
michalpolakbcn

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra
00
martekk1979

Nie oderwiesz się od lektury

Jeszcze powrócę do słuchania poruszająca i wciągająca. 👍
00

Popularność




Mamie, która obda­rzyła mnie wyobraź­nią i nauczyła z niej korzy­stać, Tacie, który poda­ro­wał mi książkę zmie­nia­jącą życie, oraz Pete­rowi, bez któ­rego wspar­cia, pomocy i opieki nad dziećmi ta powieść by nie powstała. Kocham Was wszyst­kich bar­dzo.

8 lutego 2024

– Pieprz się!

To ostat­nie słowa, jakie wypo­wie­dzia­łam do innego żywego czło­wieka.

Gdy­bym wie­działa, że będą ostat­nie, roz­waż­niej bym je wybrała.

Popi­sa­ła­bym się eru­dy­cją i poczu­ciem humoru.

„Pieprz się” jest ordy­narne, lek­ce­wa­żące i dale­kie od bły­sko­tli­wej ripo­sty, na jaką mnie stać – przy­naj­mniej tak mi się zawsze wyda­wało.

Nie­stety już tego nie cofnę.

Mój ostatni roz­mówca wziął mnie pew­nie za kobietę, która dzwoni do ludzi, by im nawrzu­cać, wrza­snąć: „Pieprz się!” i się roz­łą­czyć.

Ten wybuch spo­wo­do­wały skrajne oko­licz­no­ści – przede wszyst­kim kate­go­ryczna odmowa pocho­wa­nia mojego wła­śnie zmar­łego męża – ale chyba nawet to mnie nie tłu­ma­czy.

Zatem prze­pra­szam Toma For­re­sta, kie­row­nika domu pogrze­bo­wego w Co-opie. Ta roz­mowa tele­fo­niczna by­naj­mniej nie świad­czy o tym, jaka naprawdę jestem, a raczej jaka byłam.

Nie żeby to miało jesz­cze jakieś zna­cze­nie.

Bo Tom For­rest już nie żyje i jego opi­nia o mnie się nie liczy.

Nie mogę się zde­cy­do­wać, czy chcę pro­wa­dzić dzien­nik czy pamięt­nik.

Nie wiem nawet, co dokład­nie je różni – ani czy taka róż­nica w ogóle ist­nieje – a nie mogę tego wygo­oglo­wać. Nie ma już Inter­netu.

Tak czy owak, pro­wa­dzę te zapi­ski, bo uwa­żam, że są rze­czy, które powinny zostać w jakiś spo­sób utrwa­lone, a skoro jestem – a raczej byłam – pisarką i dzien­ni­karką, uwa­żam to ponie­kąd za swój obo­wią­zek.

Poza tym jestem jedyną osobą, która jest w sta­nie to zro­bić.

Bo tylko ja zosta­łam.

W tym kraju.

Może nawet na całym świe­cie.

Powin­nam jed­nak zacząć od początku.

23 paź­dzier­nika 2023

Wiru­sowi nadano nazwę 6DM, a po raz pierw­szy poja­wił się nie w Chi­nach czy w jakiejś afry­kań­skiej wio­sce, tylko nie­mal pośrodku Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

W Ando­ver w sta­nie Kan­sas, nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści na przed­mie­ściach Wichity z dwu­na­stoma tysią­cami miesz­kań­ców.

Nie ist­nieją żadne doku­menty opi­su­jące pierw­szy przy­pa­dek zaka­że­nia ani nie ma ofi­cjal­nego „pacjenta zero”, ponie­waż 6DM muto­wał i roz­prze­strze­niał się zbyt szybko, by dało się to stwier­dzić. Wia­domo, że pierw­szych zaka­żo­nych pacjen­tów zare­je­stro­wano 23 paź­dzier­nika 2023 roku i do święta Hal­lo­ween (wła­śnie na tym polega iro­nia, moi ame­ry­kań­scy przy­ja­ciele) całe dwa­na­ście tysięcy miesz­kań­ców Ando­ver już nie żyło lub wła­śnie umie­rało – w mękach, ale szybko.

Ponie­waż wirus poja­wił się w miej­sco­wo­ści zamiesz­ka­nej nie­mal wyłącz­nie przez bia­łych, można by pomy­śleć, że mediom pra­wi­co­wym nie uda się obar­czyć winą imi­gran­tów lub obce pań­stwo, a jed­nak to zro­biły. Spe­ku­lo­wały, że pacjen­tem zero była naj­praw­do­po­dob­niej uczen­nica szkoły śred­niej, która pra­co­wała jako wolon­ta­riuszka w Afryce Zachod­niej i wró­ciła do kraju zaka­żona wiru­sem 6DM.

W chwili publi­ka­cji arty­kułu uczen­nica już nie żyła, więc nie mogła ani potwier­dzić, ani zaprze­czyć przed­sta­wio­nej wer­sji wyda­rzeń, lecz gazeta i tak posta­no­wiła wydru­ko­wać tekst.

Nie miało to zresztą zna­cze­nia: ludzie byli zbyt prze­ra­żeni i nie mieli czasu na wza­jemne obwi­nia­nie się czy nie­na­wiść.

Rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych pod­jął bły­ska­wiczne i zde­cy­do­wane dzia­ła­nia zmie­rza­jące do zaże­gna­nia kry­zysu.

Nikt nie chciał powtórki błę­dów z 2020 roku.

Tym razem wszy­scy byli przy­go­to­wani.

Pięć dni od stwier­dze­nia pierw­szego zgonu Ando­ver objęto kwa­ran­tanną, a naukowcy natych­miast roz­po­częli bada­nia mające usta­lić, co to za wirus, oraz wypra­co­wać lek lub szcze­pionkę, by go zwal­czyć.

Tyle że ta wojna była z góry prze­grana.

Nim w Ando­ver roz­po­częła się kwa­ran­tanna, donie­siono o pierw­szych przy­pad­kach zaka­żeń w Nowym Jorku i San Fran­ci­sco odle­głych o tysiąc trzy­sta mil od tej miej­sco­wo­ści.

Spo­łecz­ność naukowa nie zdo­łała dokład­nie zba­dać 6DM, więc do dziś nie wiem, skąd wziął się ten wirus ani jak się roz­prze­strze­niał.

Dru­giego listo­pada – nie­całe dwa tygo­dnie od stwier­dze­nia pierw­szego przy­padku – rząd ogło­sił stan wyjąt­kowy, zamknął lot­ni­ska i zaka­zał prze­kra­cza­nia gra­nic pań­stwa.

Wywo­łało to powszechną panikę i histe­rię. Ame­ry­ka­nie zupeł­nie nie zwa­żali na apel pre­zy­denta o zacho­wa­nie spo­koju. Bili się o jedze­nie, wodę, dostęp do środ­ków trans­portu i wszel­kie leki, jakie tylko mogli zdo­być, nie wie­dząc, czy w ogóle okażą się potrzebne.

W niczym nie przy­po­mi­nało to kon­tro­lo­wa­nej reak­cji, z jaką wła­dze miały do czy­nie­nia pod­czas pan­de­mii Covid-19. Tym razem kró­lo­wały chaos i sza­leń­stwo.

Czter­na­stego listo­pada Ame­ryka przy­po­mi­nała już jedno wiel­kie pobo­jo­wi­sko. Nie­liczni zagra­niczni kore­spon­denci, któ­rzy tam zostali, publi­ko­wali potworne zdję­cia wylud­nio­nych miast, pło­ną­cych dziel­nic i zbio­ro­wych mogił z set­kami tru­pów.

Osiem­na­stego listo­pada prasa poin­for­mo­wała o śmierci pre­zy­denta, a pięć dni póź­niej o upadku rządu fede­ral­nego – dokład­nie mie­siąc od pierw­szego ofi­cjal­nie stwier­dzo­nego przy­padku 6DM.

W ostat­nich donie­sie­niach z 24 listo­pada podano, że nie ma już przed­sta­wi­cieli władz, bądź zostało ich bar­dzo nie­wielu, i oby­wa­tele są zdani na sie­bie.

Od tam­tej pory nie napły­wały z Ame­ryki żadne wia­do­mo­ści, które dałoby się potwier­dzić.

3 listo­pada 2023

Gdy Ame­ryka zmie­niała się w zglisz­cza, bry­tyj­ski rząd trak­to­wał zagro­że­nie ze strony 6DM cho­ler­nie poważ­nie.

Wciąż nie­wiele wie­dzie­li­śmy o samym wiru­sie, ale to, co wie­dzie­li­śmy, było prze­ra­ża­jące.

Nikt nie miał poję­cia, jaki jest okres inku­ba­cji, ale cho­roba zaczy­nała się od kataru, potem poja­wiały się gorączka, wymioty i bie­gunka. W ciągu sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin narządy wewnętrzne cho­rego zaczy­nały się roz­pa­dać. Nie sła­bły ani nie prze­sta­wały pra­wi­dłowo funk­cjo­no­wać – po pro­stu się ROZ­PA­DAŁY. Jeżeli miało się szczę­ście, naj­pierw wysia­dały serce albo mózg i czło­wiek umie­rał na roz­le­gły zawał lub udar. Gorzej było, gdy pierw­sze pod­da­wały się płuca – i chory dosłow­nie tonął. U naj­więk­szych pechow­ców zaczy­nało się od roz­kładu błony ślu­zo­wej żołądka i tra­wiły ich od wewnątrz soki żołąd­kowe.

Śmierć z powodu 6DM nie była ani łagodna, ani szla­chetna – nio­sła nie­wy­obra­żalny ból i cier­pie­nie. Więk­szość ludzi umie­rała w męczar­niach, bła­ga­jąc, by skró­cono ich ago­nię.

Sześć dni mak­si­mum. Tyle naj­wy­żej prze­ży­wały osoby, u któ­rych poja­wiły się pierw­sze symp­tomy, i stąd wła­śnie wzięła się nie­ofi­cjalna nazwa: 6DM.

Liczba ofiar śmier­tel­nych pora­żała.

Wirus roz­prze­strze­niał się bły­ska­wicz­nie i zbie­rał tak wiel­kie żniwo, że trudno było mówić o aktu­al­nych danych. Bra­ko­wało donie­sień o tym, by komuś udało się wyzdro­wieć, zakła­dano więc, że współ­czyn­nik umie­ral­no­ści wynosi sto pro­cent.

Całe pań­stwa dosłow­nie prze­sta­wały ist­nieć. W samej Ame­ryce zmarło około dwu­stu milio­nów ludzi, Japo­nia w zale­d­wie trzy tygo­dnie stra­ciła sie­dem­dzie­siąt milio­nów oby­wa­teli, w Rosji ostat­nie donie­sie­nia mówiły o stu dzie­się­ciu milio­nach zmar­łych.

Kraje o dużej licz­bie miesz­kań­ców, jak Chiny i Indie, nali­czyły po miliar­dzie ofiar śmier­tel­nych, nim prze­stały napły­wać jakie­kol­wiek komu­ni­katy.

Na gęsto zalud­nio­nych obsza­rach było naj­go­rzej. Podobno dwu­dzie­sto­pię­cio­mi­lio­nowe Delhi prze­stało ist­nieć w ciągu zale­d­wie dzie­więt­na­stu dni. Tam, gdzie liczba miesz­kań­ców była mniej­sza oraz na bar­dziej odda­lo­nych obsza­rach (w Nowej Zelan­dii, Austra­lii oraz nie­któ­rych rejo­nach Kanady), sytu­acja wyglą­dała nieco lepiej. Prasa dono­siła, że wirus jesz­cze tam nie dotarł bądź został sku­tecz­nie wyizo­lo­wany.

Oczy­wi­ście, gdy tylko ludzie czy­tali takie infor­ma­cje, natych­miast szu­kali dowol­nych środ­ków trans­portu i kie­ro­wali się pro­sto do wspo­mnia­nych „stref bez­piecz­nych”.

I zabie­rali tam 6DM.

Mniej dotknięte rejony pró­bo­wały powstrzy­mać napływ despe­ra­tów, ale zazwy­czaj nie dys­po­no­wały odpo­wied­nimi służ­bami, by pora­dzić sobie z tabu­nami ludzi. No bo czy ktoś sły­szał o armii kana­dyj­skiej? Nawet Kana­dyj­czycy o niej nie sły­szeli. Naj­trud­niej miała Austra­lia. Ogromny kon­ty­nent, długa linia brze­gowa, mnó­stwo pła­skich obsza­rów, na któ­rych można nie­le­gal­nie wylą­do­wać samo­lo­tem. Wystar­czył mie­siąc, by pań­stwo, które nie­źle sobie radziło, prze­stało ist­nieć.

U nas, w Wiel­kiej Bry­ta­nii, sprawy wyglą­dały ina­czej. Można pomy­śleć, że nasz kraj został stwo­rzony, by prze­trwać takie zagro­że­nia. Mały, odrębny, z nie za liczną popu­la­cją, dobrą infra­struk­turą, tra­dy­cjami w prze­my­śle i pro­duk­cji żyw­no­ści, silną armią, dobrą opieką zdro­wotną. A po fia­sku z bre­xi­tem mie­li­śmy rów­nież mniej „przy­ja­ciół”, z któ­rymi musie­li­śmy się liczyć.

Poza tym z dra­ma­tycz­nej sytu­acji w 2020 roku nasz rząd wycią­gnął wiele waż­nych wnio­sków.

Teo­re­tycz­nie mogli­by­śmy zamknąć gra­nice, nie przyj­mo­wać uchodź­ców – wobec panu­ją­cej na świe­cie sytu­acji nie­mal wyłącz­nie zamożni przed­sta­wi­ciele wyż­szych sfer pró­bo­wali dobić do naszych brze­gów luk­su­so­wymi jach­tami – i radzić sobie bez pomocy innych.

Trze­ciego listo­pada 2023 roku, o dru­giej nad ranem, miesz­ka­ją­cych w pro­mie­niu stu mil od Dover obu­dził hałas potęż­nej eks­plo­zji. Bez kon­sul­ta­cji z kim­kol­wiek spoza rządu pre­mier pod­jął decy­zję o wysa­dze­niu wylotu tunelu pod kana­łem La Man­che po naszej stro­nie.

O dzie­wią­tej rano sprzed rezy­den­cji na Downing Street 10 wygło­sił oświad­cze­nie, które wszyst­kie sta­cje tele­wi­zyjne poka­zały na żywo.

Nasze gra­nice zostały zamknięte, a zbrojne patrole poli­cji otrzy­mały roz­kaz zastrze­le­nia każ­dego, kto by pró­bo­wał się do kraju dostać bądź go opu­ścić.

Jeżeli w chwili wpro­wa­dze­nia restryk­cji ktoś znaj­do­wał się za gra­nicą – trudno. Trzeba było wró­cić wcze­śniej.

Natych­miast zamknięto wszyst­kie szkoły i zakłady pracy oraz wpro­wa­dzono godzinę poli­cyjną od dzie­więt­na­stej do szó­stej rano. Wszyst­kim naka­zano zostać w domach. Per­so­nel medyczny miał być dowo­żony do pracy przez poli­cję. Woj­sko prze­jęło obsługę skle­pów z żyw­no­ścią, by zapew­nić spra­wie­dliwą jej dys­try­bu­cję. Patrole poli­cyjne miały pil­no­wać by nikt nie wycho­dził z domu bez­pie­czeń­stwa wszyst­kich.

Powta­rzano, że nie ma powo­dów do paniki.

Wła­ści­wie nie było pro­te­stów ani skarg. Nikogo nie obcho­dziły wol­ność czy los oby­wa­teli innych naro­do­wo­ści wobec bar­dzo real­nego ryzyka, że będą musieli patrzeć, jak ich pię­cio­la­tek umiera w męczar­niach.

W zasa­dzie woj­sko i poli­cja nie były potrzebne. Nikt nie chciał wycho­dzić. Nikt nie chciał się nara­żać.

Ludzie sie­dzieli w domach, przy­tu­lali bli­skich i oglą­dali w tele­wi­zji potworne rela­cje, dzię­ku­jąc Bogu za naszą maleńką wyspę.

Rząd szybko prze­jął kon­trolę nad tym nowym, ogra­ni­czo­nym świa­tem, w jakim się zna­leź­li­śmy.

Ogło­sił, że zamie­rza kon­ty­nu­ować nad­zór nad dys­try­bu­cją żyw­no­ści, a jed­no­cze­śnie opra­co­wuje plany zwięk­sze­nia jej pro­duk­cji oraz zapew­nie­nia oby­wa­te­lom szansy na samo­wy­star­czal­ność. Nie wyja­śniano, co to ozna­cza. Zli­kwi­do­wano moż­li­wość zaku­pów online: nie było mowy o zamó­wie­niach z takich plat­form, jak Ama­zon czy eBay, a nawet o dosta­wach z super­mar­ke­tów. Krą­żyły plotki, że nie­któ­rych więk­szych maga­zy­nów dys­try­bu­cyj­nych strzegą uzbro­jeni żoł­nie­rze.

Wszyst­kie komer­cyjne sta­cje tele­wi­zyjne zawie­siły trans­mi­sję (nic dziw­nego), a rząd prze­jął kon­trolę nad BBC1 i BBC2, jedy­nymi kana­łami, które wciąż nada­wały. Zre­zy­gno­wano ze zwy­kłej ramówki, a tele­wi­zja poka­zy­wała dopusz­czone przez wła­dzę pro­gramy infor­ma­cyjne prze­pla­tane nie­zli­czo­nymi doku­men­tami przy­rod­ni­czymi i powtór­kami popu­lar­nych seriali – nie ma to jak uspo­ka­ja­jący głos Davida Atten­bo­ro­ugh czy kilka odcin­ków Pastora na obca­sach, by na moment zapo­mnieć o nie­uchron­nym końcu świata.

Inter­net wciąż dzia­łał, tyle że wol­niej. Twit­ter zablo­ko­wał się w dniu, kiedy wysa­dzono tunel pod kana­łem la Man­che. Zapew­niano, że to tylko zbieg oko­licz­no­ści. Pro­file osób publi­ku­ją­cych nega­tywne bądź „kon­tro­wer­syjne” opi­nie i rela­cje na Face­bo­oku czy nawet na wła­snych stro­nach zni­kały bez ostrze­że­nia.

Ludzie się bali, że to dopiero zapo­wiedź świata peł­nego restryk­cji, w jakim mie­li­śmy odtąd żyć.

Oka­zało się to naszym naj­mniej­szym zmar­twie­niem.

Czter­na­ście dni po tym, jak zosta­li­śmy odcięci od świata, w Wiel­kiej Bry­ta­nii wciąż nie zare­je­stro­wano żad­nego przy­padku 6DM. Pra­co­dawcy zaczęli się dener­wo­wać, że muszą pła­cić pra­cow­ni­kom, któ­rzy sie­dzą w domach, roz­my­śla­jąc tylko, kiedy – i jak – będą mogli zacząć gro­ma­dzić zapasy żyw­no­ści.

Rząd nie ogło­sił żad­nego tym­cza­so­wego pro­gramu wspar­cia przed­się­bior­ców, a ponie­waż pie­niądz wciąż miał war­tość, pra­co­daw­com, pra­cow­ni­kom oraz nie­któ­rym mini­strom zale­żało na tym, by wszy­scy wró­cili do pracy.

Nie­pew­nie przy­wró­cono pozory nor­mal­no­ści. Ponow­nie otwarto sklepy (wpro­wa­dza­jąc przy tym ogra­ni­cze­nia ilo­ści kupo­wa­nych towa­rów – tym razem nikt nie miał gro­ma­dzić papieru toa­le­to­wego), komu­ni­ka­cja miej­ska wzno­wiła połą­cze­nia i więk­szość osób na nowo pod­jęła pracę.

Ludzie szybko wró­cili do przy­zwy­cza­jeń z okresu pan­de­mii: nosze­nie mase­czek i zacho­wy­wa­nie bez­piecz­nej odle­gło­ści stały się normą i nie­po­trzebne były żadne pole­ce­nia ani wytyczne rzą­dowe.

Wkrótce stało się jasne, że konieczne są duże zmiany przy­zwy­cza­jeń, skoro zosta­li­śmy dosłow­nie odcięci od reszty świata.

Przede wszyst­kim mogli­śmy pole­gać wyłącz­nie na wła­snych upra­wach i hodowli. Dla­tego nie bra­ko­wało chleba, mleka, mięsa, warzyw korze­nio­wych oraz jajek, nato­miast ceny cukru, owo­ców, warzyw liścia­stych i przy­praw natych­miast pod­sko­czyły.

Nie obyło się bez sygna­łów nie­za­do­wo­le­nia w spo­łe­czeń­stwie, kiedy się oka­zało, że w całej Wiel­kiej Bry­ta­nii jest tylko jedna plan­ta­cja her­baty, ale rząd szybko je stłu­mił, zapew­nia­jąc oby­wa­teli, że zapa­sów wystar­czy do czasu zało­że­nia kolej­nych plan­ta­cji i zwięk­sze­nia plo­nów.

Gwoli ści­sło­ści, nawet bez ogra­ni­czeń ilo­ści kupo­wa­nych towa­rów raczej by nie zabra­kło jedze­nia, wody ani papieru toa­le­to­wego.

6DM od razu odbiera ape­tyt, a wkrótce potem życie, więc nim nastał gru­dzień, dłu­go­fa­lowy plan zapew­nie­nia ludziom żyw­no­ści nie był już potrzebny.

Wró­ci­łam do biura 19 listo­pada.

Już po godzi­nie wie­dzia­łam, że w ciągu naj­bliż­szych tygo­dni będę musiała poszu­kać nowej pracy, naj­praw­do­po­dob­niej fizycz­nej, o wiele cięż­szej i gorzej płat­nej.

Gospo­darka jesz­cze nie padła zupeł­nie, ale więk­szość gałęzi prze­my­słu, na któ­rych się opie­rała, wkrótce miała się zała­mać.

Pra­co­wa­łam w fir­mie rease­ku­ra­cyj­nej, w zespole ds. nowych pro­jek­tów biz­ne­so­wych. Spe­cja­li­zo­wa­li­śmy się w ubez­pie­cza­niu innych towa­rzystw ubez­pie­cze­nio­wych, a kon­kret­nie tych ofe­ru­ją­cych ubez­pie­cze­nia dużych stat­ków: trans­por­tow­ców, pro­mów czy wyciecz­kow­ców – które teraz stały w por­tach zupeł­nie puste albo pełne tru­pów.

Kiedy weszłam do biura, ujrza­łam wpa­trzo­nych w moni­tory ludzi, któ­rzy nie mieli abso­lut­nie nic do roboty.

Włą­czy­łam kom­pu­ter, otwo­rzy­łam pocztę i… nie zoba­czy­łam żad­nych nowych wia­do­mo­ści. Nawet auto­ma­tycz­nych odpo­wie­dzi na zapy­ta­nia, które wysła­łam dwa tygo­dnie wcze­śniej. Nikt z naszej mię­dzy­na­ro­do­wej klien­teli nie odbie­rał tele­fonu. Nato­miast klienci kra­jowi nie owi­jali w bawełnę: kto by coś ubez­pie­czał, skoro za tydzień pie­nią­dze mogą już nie ist­nieć.

Jeden z dyrek­to­rów firmy wygło­sił pokrze­pia­jącą mowę na zebra­niu kadry kie­row­ni­czej: „To przej­ściowe pro­blemy, prze­cze­kamy je, skupmy się na klien­tach kra­jo­wych, prze­mysł far­ma­ceu­tyczny będzie nas potrze­bo­wał, gdy wpro­wa­dzi na rynek lek. Za kilka tygo­dni wszystko wróci do normy”.

Zwy­kła biu­ro­mowa, same bzdury.

Po trzech dniach opróż­nia­nia skrzynki e-mailo­wej, porząd­ko­wa­nia biurka i „prze­cze­ki­wa­nia” wybra­łam się na (bar­dzo teraz drogi) lunch z Ginny, którą zali­cza­łam do moich naj­bliż­szych przy­ja­ciół.

Była naj­sil­niej­szą i naj­bar­dziej pewną sie­bie osobą, jaką zna­łam. Roz­po­częła pracę w tym samym biu­rze, z takimi samymi zarob­kami i w tym samym cza­sie co ja, a została sze­fową per­so­nelu w więk­szej i bar­dziej pre­sti­żo­wej fir­mie – przy czym zdo­łała uro­dzić dziecko, stwo­rzyć wła­sną sieć kon­tak­tów dla czar­no­skó­rych kobiet w ban­ko­wo­ści i popro­wa­dzić udany pro­gram men­tor­ski.

Nikomu nie ustę­po­wała i niczego się nie bała.

Aż do tam­tego dnia.

Zwy­kle moje lun­che z Ginny upły­wały w atmos­fe­rze śmie­chu na obga­dy­wa­niu wspól­nych zna­jo­mych i oglą­da­niu tysiąca nowych zdjęć jej sze­ścio­mie­sięcz­nej córeczki, Radley.

Nie tym razem.

Ginny wciąż kar­miła pier­sią, więc od ponad roku nie widzia­łam jej piją­cej alko­hol. Tego dnia zamó­wiła dwie butelki naj­droż­szego wina i w trak­cie naszego pół­to­ra­go­dzin­nego spo­tka­nia wypiła cztery duże kie­liszki.

Była prze­ra­żona.

Nie chciała roz­ma­wiać o pracy ani o per­spek­ty­wach zawo­do­wych. Powie­działa tylko, że obecną posadę utrzy­mam naj­wy­żej tydzień, jeśli będę miała szczę­ście. Sama już to wie­dzia­łam, więc jej opi­nia mnie nie zasko­czyła. Według niej tym razem nie nale­żało się spo­dzie­wać dofi­nan­so­wań rzą­do­wych. Wąt­piła, czy za kilka mie­sięcy w ogóle będziemy mieli jakiś rząd – przy­naj­mniej w zna­nej nam for­mie.

Ale na tym nie poprze­stała.

Zaczęła mnie wypy­ty­wać, jakie mam plany prze­trwa­nia. Czy zdaję sobie sprawę, że jestem nie­przy­go­to­wana do życia, jakie nas czeka? Czy potra­fię upra­wiać warzywa? Piec chleb? Hodo­wać kury? Czy dam radę wydoić krowę? Uszyć sobie ubra­nie? Czy posia­dam jakieś umie­jęt­no­ści, które mogą mi się przy­dać?

Oczy­wi­ście na wszyst­kie jej pyta­nia musia­łam odpo­wie­dzieć prze­cząco.

Miesz­ka­łam z mężem, Jame­sem, w cen­trum Lon­dynu. W naszym budynku nie wolno było trzy­mać zwie­rząt, więc hodowla kur i krów z całą pew­no­ścią nie wcho­dziła w rachubę. Nie mie­li­śmy ogródka, tylko para­pet z na wpół zasu­szoną roślinką oraz doniczką z zio­łami, co chyba się nie liczyło jako uprawa wła­snych warzyw, zatem i w tej mie­rze zawo­dzi­li­śmy. Co do reszty, podob­nie jak miliony ludzi, mia­łam pie­nią­dze, ale bra­ko­wało mi czasu, więc jedze­nie, ubra­nie i wszystko, czego potrze­bo­wa­łam, kupo­wa­łam od osób, które zara­biały znacz­nie mniej ode mnie.

Ginny oznaj­miła, że wkrótce pie­nią­dze stracą war­tość. Że w nowym świe­cie prze­trwają tylko naj­sil­niejsi, że będziemy musiały zapew­nić sobie i naj­bliż­szym to, co zdo­łamy, a resztę wyże­brać, ukraść lub poży­czyć od innych.

Pora­dziła, żebym kupiła sobie broń. Roze­śmia­łam się.

Ona nie.

Prze­lała resztę wina do pla­sti­ko­wej butelki na wodę i powie­działa, że gro­ma­dzi zapasy żyw­no­ści, wody i leków od dnia, gdy w Ando­ver stwier­dzono pierw­szy przy­pa­dek 6DM. Jej mąż, Alex, miał krew­nych gdzieś na wsi w York­shire i za trzy dni zamie­rzali tam poje­chać.

Zabie­rali ze sobą dwa nowe pisto­lety.

Kiedy opo­wie­dzia­łam o lun­chu Jame­sowi, zaczął się śmiać i stwier­dził, że Ginny nie prze­trwa tak daleko od Sel­frid­ges. Zapew­nił mnie, że wszystko będzie dobrze, że się o nas zatrosz­czy, jak zawsze.

Potem zauwa­ży­łam jed­nak, że przy­gląda się naszemu miesz­ka­niu zupeł­nie ina­czej, tak jak ja, odkąd tego dnia wró­ci­łam do domu. Kiedy zaj­rza­łam póź­niej do jego tele­fonu, zoba­czy­łam, że spraw­dzał w Google „łatwą uprawę warzyw”.

Osta­tecz­nie, zło­wiesz­cze prze­po­wied­nie Ginny nie zdą­żyły się speł­nić. Nie było czasu na zupełne zała­ma­nie gospo­darki, upa­dek rządu, roz­po­czę­cie uprawy wła­snych warzyw czy kupno broni.

Ginny i jej bli­scy zali­czają się do setek ludzi, któ­rych los jest mi nie­znany.

Chcę wie­rzyć, że dotarła do swo­jej głu­szy w York­shire. Ale jestem nie­mal pewna, że jej się to nie udało.

24 listo­pada 2023

Tego dnia Wielka Bry­ta­nia odno­to­wała pierw­szy przy­pa­dek 6DM.

Nie mie­li­śmy poję­cia, czy ktoś zaka­żony wiru­sem zdo­łał się prze­do­stać do kraju, czy też okres inku­ba­cji jest dłuż­szy, niż sądzi­li­śmy, i cho­roba od dawna nam towa­rzy­szyła.

Szko­cja i Walia natych­miast pod­jęły próby oddzie­le­nia się od Anglii wszel­kimi moż­li­wymi spo­so­bami. Walij­czycy wysa­dzili mosty na rzece Severn – nikt nie wie­dział, skąd wzięli tak potężne ładunki wybu­chowe – a Szkoci zamknęli wszyst­kie drogi i patro­lo­wali gra­nice.

Tyle że było już za późno.

Aku­rat sie­dzia­łam w biu­rze, kiedy poin­for­mo­wano o pierw­szym przy­padku zacho­ro­wa­nia.

To był czwar­tek i wszy­scy już wie­dzie­li­śmy, że pią­tek będzie dla nas ostat­nim dniem pracy. Sporo ludzi zostało, żeby jak naj­wię­cej zaro­bić, ale jedna czwarta w ogóle nie wró­ciła z lun­chu.

Od jakie­goś czasu wiele wska­zy­wało na to, że ponura prze­po­wied­nia Ginny się spełni: ceny żyw­no­ści nie­ustan­nie rosły, a więk­szość sta­cji ben­zy­no­wych wywie­siła tablice z infor­ma­cją o braku paliwa.

Ja nie zosta­łam w pracy dla pie­nię­dzy (mia­łam pew­ność, że wkrótce i tak stracą war­tość), po pro­stu pró­bo­wa­łam odda­lić to, co nie­uchronne. Opóź­nić moment, w któ­rym wygodne życie, jakie sobie stwo­rzy­łam, sta­nie się prze­szło­ścią.

Około pięt­na­stej dyrek­torka naszego działu otwo­rzyła drzwi swo­jego gabi­netu i sta­nęła w progu. Począt­kowo jedy­nie kil­koro z nas zwró­ciło na nią uwagę, ale w końcu – jedna po dru­giej – wszyst­kie osiem­dzie­siąt sie­dem osób obec­nych w wiel­kiej sali zdało sobie sprawę z przy­tła­cza­ją­cej ciszy i z ocią­ga­niem pod­nio­sło głowy.

Zoba­czy­li­śmy jej posza­rzałą twarz, pół­otwarte usta oraz minę wyra­ża­jącą brak nadziei i natych­miast domy­śli­li­śmy się prawdy.

Kilka osób od razu pode­rwało się z miejsc i wyszło. Pozo­stali cze­kali na słowa, które musiały paść.

– Idź­cie do domów.

Nikt nie pytał o powód.

Pra­cow­nicy podzie­lili się na dwie grupy. Ci, któ­rzy byli rodzi­cami, w kilka sekund opu­ścili biuro. Nato­miast ci z nas, któ­rzy nie mieli dzieci, a nie­kiedy nikogo bli­skiego, wier­cili się, nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić.

Było zupeł­nie ina­czej niż w 2020. Towa­rzy­szyło nam prze­świad­cze­nie, że to swego rodzaju koniec. Wie­dzie­li­śmy, że gdy tym razem wszystko się zamknie, już nie zosta­nie ponow­nie otwarte.

Chyba to Geo­rge pierw­szy zapro­po­no­wał wspólne wyj­ście, ale nie jestem tego pewna.

Tak czy ina­czej, ktoś powie­dział: „Chodźmy się upić”.

Prawdę mówiąc, nie­wiele pamię­tam z tam­tego wie­czoru.

Wiem, że zaczął się w pubie, potem prze­nie­śli­śmy się do baru i wresz­cie do klubu z dan­sin­giem. Na tym eta­pie moje wspo­mnie­nia się zama­zują.

Chyba w któ­rymś momen­cie chcia­łam iść do domu, ale łatwo dałam się prze­ko­nać do odwie­dze­nia jesz­cze jed­nego klubu.

Dalej wszystko sta­wało się coraz mniej wyraźne, aż w końcu około 4.30 zwa­li­łam się jak kłoda na łóżko.

Czy to dziwne, że pubów i barów nie zamknięto? Że poszli­śmy się nawa­lić, zamiast wró­cić do domów i zamknąć się w nich na cztery spu­sty?

Ow­szem.

Ale tam­tej nocy mia­sto osza­lało.

To nie tak, że wyda­wało się iż połowa Lon­dynu wyszła pić, bzy­kać i ćpać. Połowa Lon­dynu naprawdę wyszła pić, bzy­kać i ćpać.

Tym razem nie mogli­śmy liczyć na wyj­ście z lock­downu.

Wie­dzie­li­śmy, że ludz­kość czeka koniec. To była ostat­nia noc naszej wol­no­ści.

Jak za cza­sów bom­bar­do­wań Lon­dynu, my, Bry­tyj­czycy z krwi i kości, zamie­rza­li­śmy uczcić tę oka­zję piwem, wymio­tami i wszel­kiego rodzaju pły­nami ustro­jo­wymi.

Obu­dzi­łam się następ­nego dnia o 11.30 z symp­to­mami 6DM.

No dobra, nie zaka­zi­łam się wiru­sem, ale byłam pewna, że wła­śnie tak czują się jego ofiary.

Oka­zało się, że to tylko trzy­dniowy kac.

Przez pierw­sze czter­dzie­ści osiem godzin pra­wie nie wsta­wa­łam z łóżka. Gwał­tow­nie pozby­wa­łam się zawar­to­ści żołądka z obu koń­ców prze­wodu pokar­mo­wego i nie mogłam się pozbyć wra­że­nia, że mój mózg jest powoli wypy­chany oczami i uszami przez nie­ustanne ŁUP, ŁUP, ŁUP, które roz­sa­dzało mi czaszkę.

Śmierć byłaby słod­kim wyba­wie­niem.

Trze­ciego dnia wresz­cie zdo­ła­łam otwo­rzyć oczy, a czwar­tego nagle ozdro­wia­łam. Byłam głodna jak wilk i mia­łam ochotę na kur­czaka w dowol­nej postaci.

Teraz ze wsty­dem myślę o tam­tych trzech dniach. Nie dla­tego, że mia­łam kaca, ale z powodu tego, co prze­szedł James. Może wszystko uło­ży­łoby się ina­czej, gdy­bym dała radę wstać z łóżka.

A może nie.

Tak czy ina­czej, gdy wyką­pana, z wyszo­ro­wa­nymi zębami, różo­wiutka i pełna zapału pała­szo­wa­łam kur­czaka, czu­jąc, jak tłuszcz ścieka mi po bro­dzie, dawny świat już nie ist­niał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Last One at the Party

Copy­ri­ght © Bethany Clift 2021

The right of Bethany Clift to be iden­ti­fied as the Author of the Work has been asser­ted by her in accor­dance with the Copy­ri­ght, Desi­gns and Patents Act 1988.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce: Tis­sen/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ostat­nia na impre­zie, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-917-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer