Lola - Aleksandra Białczak - ebook + audiobook + książka

Lola ebook i audiobook

Aleksandra Białczak

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie chciałbyś doświadczyć, ale z chęcią o tym przeczytasz.

Lola to dziewczyna u progu dorosłości, tuż przed maturą, która po próbie samobójczej trafia do szpitala psychiatrycznego. Wydarzenie to staje się początkiem i przyczyną wielkich, aczkolwiek stopniowych zmian w jej osobowości.

Do tej pory myślałam, że Lola to maska. Taka jak każda inna. Wmawiałam sobie, że po prostu zakładam ją rano i zdejmuję wieczorem. Ale to nieprawda. Przesiąkłam nią. Wypaczyłam własną osobowość. Granica między prawdą a kłamstwem bezpowrotnie się zatarła. Bacznie obserwuję moje emocje, myśli, uczucia. Próbuję w ten sposób zebrać wszystko do kupy. Chcę wiedzieć, kim jestem. A jednak im bardziej się na tym skupiam, tym bardziej się gubię. Bo w moim zachowaniu nie ma żadnych reguł. Jednego dnia kocham, drugiego nienawidzę.

Nie da się żałować przeczytania „Loli”. Powieść tak bogata w istotne treści opakowane w fenomenalną formę to rzadkość na polskim rynku literackim, a zwłaszcza wśród debiutantów. Aleksandra Białczak jest niesamowicie obiecującą młodą autorką, która nie boi się mówić (pisać) wprost, a do tego potrafi zrobić to dobrze, w czym pomaga jej niezastąpiony zmysł obserwatora. W jakim stopniu jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie? W którym momencie "normalność" przeradza się w szaleństwo? Takie pytania Lola z nas wydobywa, na takie próbuje znaleźć odpowiedź i z takimi nas zostawia.

ksiegoteka.blogspot.com

Lola” zapada w pamięć na bardzo długo. To historia, która mogła trafić się każdemu: Tobie, Twoim przyjaciołom, mnie.... Brutalnie, szczerze ale i bardzo poruszająco rozprawia się z mitem, że nastolatki nie mają problemów z psychiką, i że to tylko kwestia wychowania. O tej książce bardzo długo nie da się zapomnieć.

Ola Kag Madej, kaginbooks.blogspot.com

Czy bycie normalnym jest normalne? A może to zwykła gra? Lola zaryzykowała i postanowiła po prostu być sobą. Zaryzykujecie razem z nią? „Lola” to doskonała powieść o dojrzewaniu do poznania siebie w świecie, w którym wszystko jest (nie)normalne.

Klaudia Raflik, Redakcja Essentia: redakcja-essentia.pl

Lola cierpi, a czytelnik cierpi wraz z nią. To nie jest błaha historia nastolatki, która uważa, że świat jej nie rozumie, bohaterka jest nad wyraz dojrzałą dziewczyną. Im lepiej ją poznawałam, tym większe miałam dla niej współczucie. Czy Lola odnajdzie prawdziwą siebie? O ile w ogóle jeszcze istnieje....

Dorota Kopeć, www.coprzeczytalam.pl

To książka, która szarpie i targa emocjami. Rzuca od szczęścia do wrzącej wściekłości. A Lola? Kim jest? Czy naprawdę istnieje? Aleksandra Białczak rewelacyjnie debiutuje opisując psychiatryk z perspektywy dorastającej dziewczyny. Czy my w ogóle wiemy, gdzie leży granica między normalnym a nienormalnym? - to jedno z wielu pytań, które się pojawia po lekturze. Szczerze polecam!

Marta Kraszewska, www.rudymspojrzeniem.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 48 min

Lektor: Agata Skórska

Oceny
4,6 (16 ocen)
11
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

– Lola.

Dostrzegam minimalne uniesienie brwi. Jeżeli nawet przez chwilę chciał zareagować – nie robi tego. Najwyraźniej nieszczególnie przejmuje się moją odpowiedzią. Nie połknął haczyka i wciąż zdaje się być wyzuty z jakichkolwiek emocji.

– Ile masz lat?

– Z tego, co wiem, niegrzecznie jest pytać kobietę o wiek – chichoczę.

Na pierwszy rzut oka jego twarz jest zupełnie pozbawiona wyrazu. Jakby był absolutnie skupiony na jakimś niewidzialnym punkcie zawieszonym pomiędzy nami. Po chwili zauważam jednak niebezpieczne drganie kącika ust. Przenoszę wzrok na jego przecięte pionowymi zmarszczkami czoło. Wyobrażam sobie wstążkę potu, kierującą się aż do czubka nosa, kapiącą z niego jak woda z niedokręconego kranu.

– W takim razie powiedz mi, proszę, dlaczego tu jesteś.

Nagle brakuje mi tchu. Wyglądam przez okno znajdujące się za jego plecami. Wysoko w górze wisi szare, pozbawione życia niebo, przy samej szybie kłębi się gęsta mgła. Owija swymi okrutnymi mackami ściany, przypominając pozbawionego kształtu demona, usilnie próbującego zmiażdżyć budynek w objęciach.

Odrzucam głowę do tyłu, przymykam oczy. Rozsiadam się w niskim, brązowym fotelu, jak gdyby był złocistym tronem, a nie wgniecionym mebelkiem z promocji, który co dzień musi słuchać żalących się nastolatków. Ciekawe, czy chciałby być gdzie indziej. Mogłabym się z nim zamienić. Dożywotni dostęp do darmowego kabaretu, czego chcieć więcej.

Splatam dłonie, opierając łokcie na materiałowych podłokietnikach. Leniwie kręcę młynka kciukami. Doprawdy, gdyby ktoś wetknął mi w usta cygaro, wyglądałabym jak szefowa sycylijskiej mafii.

Momentalnie na mojej twarzy rozkwita uśmiech tak szeroki, że popękane wargi przypominają mi o sobie cierpkim bólem, obwieszczającym rozerwanie naskórka.

– Nie wiem – odpowiadam, z satysfakcją zlizując kropelkę krwi.

W tym momencie już nawet nie próbuje ukrywać rozbawienia. Jego klatka piersiowa trzęsie się, skryta pod golfem bliżej nieokreślonego, musztardowego koloru. Wbijam w niego spojrzenie tak mordercze, na jakie tylko mnie stać. Najwyraźniej jest do tego przyzwyczajony, bo wciąż szczerzy się do mnie, prezentując niezbyt równe, małe zęby. Niespiesznie ześlizguje się wzrokiem z mojej twarzy, zatrzymuje przy stopach, po czym leniwie wraca spojrzeniem na twarz. Gdyby zamiast niego siedział naprzeciwko mnie przystojny student, momentalnie potraktowałabym to jako wyzwanie. Ale to nie było wyzwanie, a przynajmniej nie takie. Bo oto w tym małym pokoiku więzi mnie łysiejący mężczyzna, prawdopodobnie bliżej niż dalej końca pierwszej połowy swego życia, i bezczelnie gapi się na mnie w sposób, którego po prostu nienawidzę. Nie ma nic bardziej poniżającego niż mieszanka rozbawienia i wstrętu, gnieżdżąca się w jego małych szarych oczach.

Przez chwilę jego wzrok spoczywa na stoliku, na którym leży kartka z informacją o moim przyjęciu na oddział, wciąż cierpliwie czekająca, aż ją wypełni. Nie mija sekunda, a jego oczy wpatrują się w moje nadgarstki. Zobaczywszy, że staram się je ukryć, naciągając rękawy czarnego swetra – wybucha śmiechem.

– Naprawdę? Rozumiem, że te bandaże to jakiś najnowszy krzyk mody, którego nawet nie powinienem starać się zrozumieć – rzuca z przekąsem.

W tym momencie przywołuję w sobie ostatnie rezerwy silnej woli. Mam ochotę zwyzywać go od złamasów, pokazać środkowy palec i wyjść, ostentacyjnie trzaskając drzwiami. Ale nie, tak łatwo mnie nie sprowokuje. Może i jesteśmy na jego terenie, ale to ja tu rządzę. Żaden zdziwaczały pseudopsychiatra nie wytrąci mnie z równowagi.

– Cóż… – zaczynam, poprawiając pozycję, w której siedzę. – Jestem tu, ponieważ moje zachowanie okazało się dość… – zacinam się, szukając odpowiedniego słowa. – Kłopotliwe.

– Kłopotliwe? – Mam wrażenie, że zaraz udusi się ze śmiechu. – Pracuję w tym zawodzie od ponad dwudziestu lat, ale jeszcze nie spotkałem nikogo, kto właśnie tak nazwałby próbę samobójczą. Człowiek rzeczywiście uczy się całe życie.

– Nie próbowałam się zabić – odpowiadam na pozór obojętnie, tak jakbyśmy dyskutowali, czy herbatę należy słodzić jedną, czy dwoma łyżeczkami cukru. – Miałam zły dzień, przyznaję, ale to tylko parę nacięć. Obawiam się, że choćbym nie wiem jak się starała, trupa to z tego by nie było, panie… – Zerkam na plakietkę wczepioną w jego ubranie na wysokości serca, ale zanim zdążę odczytać nazwisko, zasłania napis dłonią.

– Coś za coś, moja droga.

Krzywię się. Nie mam zamiaru dać mu tej satysfakcji. Dobrze wie, jak się nazywam. Ale ja potrafię być nieugięta, jak już się uprę. Kiedy tylko wyjdziemy z gabinetu, zerknę na tabliczkę przy drzwiach.

Przez jakiś czas mierzy mnie wzrokiem, czekając, aż coś powiem. W końcu wzdycha zrezygnowany i powoli podnosi się z siedzenia.

– Porozmawiam z tobą, gdy nabierzesz ochoty. Na razie nie mam zamiaru tracić czasu na głupie przekomarzanie się. Obdarzę cię kredytem zaufania. Wylądujesz na zwykłej obserwacji. Teraz zaprowadzę cię do gabinetu zabiegowego, pielęgniarka wszystko ci wyjaśni.

Nie czekając na moją reakcję, otwiera drzwi. Kiedy skręca w główny korytarz, nie sprawdza nawet, czy wciąż za nim idę. W locie zapamiętuję informację, której potrzebowałam: Leszek Rojkowski. Zatrzymuje się przed drewnianymi drzwiami i przywołuje do siebie jedną z trzech kobiet kręcących się na końcu korytarza. To tam znajduje się dyżurka, w której kłębią się pielęgniarki, salowe i sanitariusze, wiecznie plotkujący wśród zapachu sypanej kawy i ciastek. Na żołądku zaciska mi się pętla, gdy zauważam, że jedna z nich, blondynka w okularach, intensywnie gapi się na mnie. Ze wstrętem obserwuję, jak strzepuje okruszki, które zgromadziły się na jej zdecydowanie zbyt głębokim dekolcie. Za nią czai się tęga, niziutka czarnowłosa, przypominająca napompowany do granic wytrzymałości balon. Z kolei ta, która najwyraźniej na imię ma Basia (przynajmniej tak ją nazwał ten dziwak), niespiesznie zbliża się do mnie, nie kryjąc zniecierpliwienia. Najwyraźniej przerwałam im jakąś niezwykle fascynującą dysputę, której tematu najprawdopodobniej znać nie chcę. Zresztą w tym momencie moją uwagę absorbuje już coś innego.

Oddział składa się z trzech korytarzy, tworzących mniej więcej odwróconą w poziomie literę „h”. Takie małe h, a nie duże. Bo jakby miało być duże H, to trzeba by mu zabrać pół laseczki od lewej. Konkretnie od góry. Oddział zaczyna się od podwójnych drzwi, przedzielonych małym pokoikiem na kształt poczekalni. Po ich przekroczeniu rozciąga się niedługi korytarz, z którego jednej strony są szatnia, dwie sale obserwacyjne z dyżurką znajdującą się pomiędzy nimi, zabiegowy, łazienki i jakieś tajemnicze pomieszczenia o nieznanym mi przeznaczeniu. Z kolei na prawo od wejścia mamy korytarz z obu stron usiany pokojami. Przynajmniej tak mi się zdaje, bo wcześniej zdołałam tylko na chwilkę tam zajrzeć. Na jego końcu są drzwi ewakuacyjne, z pewnością zablokowane. Jeśli zaś chodzi o odnogę, w której znajdował się gabinet Rojkowskiego, zdążyłam jedynie zwrócić uwagę na obecność stołówki, dziwnej sali na końcu, kilku gabinetów wkoło, no i oczywiście kolejnych, nieprzekraczalnych drzwi.

W każdym razie stoję twarzą do tych wejściowych, po prawej mam zabiegowy, a po lewej okna na prawie całą długość korytarza, z nieciekawym widokiem na małe podwórze, wyglądające jak kwadratowy spacerniak, ale wielkości nie większej niż spora sala lekcyjna. Z trzech stron otoczone jest budynkiem, z jednej metalową siatką. Pod ścianami betonowej prawie-dużej-litery-h rośnie smutno parę uschniętych krzaczków, które bardziej przypominają niechciane chwasty niż ozdobę.

Pod oknami leżą różnej wielkości żółte pufy, dopasowane kolorystycznie do świeżo wyremontowanego, utrzymanego w słonecznych barwach oddziału. Tak jakby morelowe ściany miały sprawić, że będziemy szczęśliwsi. Obok, bliżej wejścia, stoi zielonawa dwuosobowa kanapa z kiepskiej imitacji skóry.

Oczywiście to nie obecność skórzanych puf zwraca moją uwagę, ale siedzące na nich osoby, uważnie obserwujące każdy mój ruch. I choć to tylko kilkoro nastolatków, mam wrażenie, że zamiast nich widzę wygłodniałe sępy, które niecierpliwie wbijają we mnie wzrok, czekając na jakiekolwiek potknięcie lub inny objaw słabości. Choć staram się ich ignorować, mogłabym przysiąc, że porozumiewając się telepatycznie, debatują, czy ucztę zacząć od brzucha, czy od oczu.

Wzdrygam się, kiedy czuję na ramieniu małą dłoń faceta, który przez następne tygodnie będzie faszerował mnie lekami, usiłując zrobić ze mnie na wpół martwego psychola. Popycha mnie w stronę drzwi tak gwałtownie, że cudem unikam zderzenia z plecami pielęgniarki znikającej w zabiegowym. Nim zdążę zaprotestować, drzwi zatrzaskują się za mną.

Nie wiem, jak to możliwe, ale wystarczy ułamek sekundy, żebym nabrała pewności, że oto stoję przed wrogiem. I choć intuicja oczywiście nie jest niezawodna – tym razem nie mam zamiaru się z nią spierać. Mam wrażenie, że ta niczym niewyróżniająca się brunetka o trochę za ciemnej karnacji, by wierzyć w jej naturalność, to wcielenie czystego zła. Na ten moment nie mogę się zdecydować, czy większą grozę budzą we mnie jej wściekle różowe usta, czy bananowa chustka. Nie mam wątpliwości, że wyczuwam wokół niej gęstą aurę nieskrywanej odrazy.

A więc tak wygląda pielęgniarka-sadystka rodem z horroru. Myślałam, że aby przerażać, musiałaby mieć wyłupane oko i strzykawkę w kieszeni. Obawiam się jednak, że jej brązowe ślepia przepełnione nieukrywaną pogardą są dużo gorsze niż moje najbardziej szalone wyobrażenia.

Kiedy sfrustrowana szuka czegoś w szufladzie białego biurka, stojącego pod oknem, mam okazję rozejrzeć się po pomieszczeniu. Chyba jestem trochę zawiedziona. Spodziewałam się jakichś większych rewelacji. A tutaj proszę: po prawej rząd szafek, po lewej leżanka, do której nóg tuli się przedpotopowa waga i coś na podobieństwo szafeczki, a może stolika na kółkach. Za mną, na lewo od drzwi, znajduje się przeszklona szafka pełna leków. W zastanowieniu przyglądam się każdemu opakowaniu. Przynajmniej jak już mi odbije – wiem, czym się otruć.

Zaraz, co?

Nim zdążę podchwycić myśl, pielęgniarka opada na krzesło i nie zaszczycając mnie spojrzeniem, warczy:

– Rozbieraj się.

Ach, wybacz, kochana, chyba zaraz odwzajemnisz moją nienawiść z pełną mocą.

Ściągam obcisłe jeansy, za duży sweter i bezkształtny podkoszulek. Wyskakuję z balerin. Nie noszę ubrań innych niż czarne, tak już mam. Co jakiś czas jakiś idiota pyta, czy ktoś z moich bliskich umarł. Czasem się obrażam, innym razem ignoruję, zwykle zwyczajnie się wściekam. A jak mam wyjątkowo podły humor, zwieszam głowę i wyznaję, że umarł mi ojciec albo matka, ktokolwiek. Każdy mnie wtedy pociesza, a ja robię za przerażone dziewczątko, któremu należy współczuć.

Pamiętam, jak na początku liceum po raz pierwszy z premedytacją wybrałam ostatnie wyjście.

 

– Przepraszam, ale muszę zapytać. – Usłyszałam zlękniony głos gdzieś zza moich pleców.

– Tak? – Niespiesznie odwróciłam się i przeniosłam pytający wzrok na wystraszonego chłopaka, ukrytego pod zbyt kolorową bluzą.

Przez moment wyglądał, jakby miał w każdej chwili rzucić się do ucieczki, zgolić głowę i zamieszkać na bezludnej wyspie, byle tylko zapomnieć o tym, że właśnie do mnie zagadał. Każdego innego dnia czułabym się podniecona myślą, że ktoś tak po prostu do mnie podchodzi. Sądzę, że byłabym skłonna pogodzić się nawet ze smrodem oleju i wonią pikantnych skrzydełek. Być może potrafiłabym odnaleźć w tym coś romantycznego, kto wie. Ale nie tamtego dnia. Rankiem znowu się z nimi pokłóciłam. Miałam dość, w mojej głowie powoli rodził się plan. Chciałam tylko na chwilę zapomnieć o wszystkim, zanurzyć się we wszechogarniającym hałasie. Marzyłam o wgryzieniu się w ostre polędwiczki, których opakowanie właśnie wrzucałam do plecaka, do pary z butelką jakiegoś taniego, różowego wina. Ale nie było mi to dane. Bo oto stał przede mną dzieciak, który właśnie tego popołudnia postanowił przemóc strach przed odrzuceniem.

– Dlaczego zawsze ubierasz się na czarno? – zapytał, po czym spuścił głowę, wzrok zaś wbił w swoje zielone trampki. – Czy…

– Tak – nie pozwoliłam mu dokończyć, chcąc tylko jak najszybciej się stamtąd wydostać. Byłam wściekła na to, co się działo przed moim wyjściem do szkoły, czułam, jak pieką mnie oczy. Obróciłam się na pięcie i szybko wyszłam, nim ktokolwiek zdążył zobaczyć moje łzy.

Przez dobre dwa tygodnie codziennie stawiał mi obiad, kawę, zabrał mnie trzy razy do kina. Codziennie pocieszał, próbując jakoś zwalczyć mój smutek, związany z żałobą po tragicznej śmierci mojego nieistniejącego brata. Byłam zdumiona, ile pieniędzy jestem w stanie od niego wyciągnąć. Jadł mi z ręki. Przynajmniej dopóki przypadkiem nie powiedziałam, że nie mogę przestać myśleć o straszliwym wypadku siostry.

 

Z rozbawieniem wspominam tych wszystkich, którzy dali się nabrać. Ale kiedy pielęgniarka podnosi głowę i jej wzrok pada na mnie, zwyczajnie nie mogę powstrzymać uśmiechu triumfu. Przekrzywiam głowę, czekając na dalsze rozkazy. Napawam się każdą nanosekundą chwili, w której ta obrośnięta sadłem piguła próbuje ukryć błysk zazdrości, równocześnie nie mogąc oderwać ode mnie oczu. Nie jestem głupia, może nie jestem ideałem, ale wiem, że moje ciało robi wrażenie.

– Bieliznę też mam zdjąć? – Wydymam usta, równocześnie wsuwając palec pod ramiączko stanika, drugą rękę opierając na biodrze.

Udało mi się wytrącić ją z równowagi. Czerwona ze złości doskakuje do mnie i brutalnie popycha w stronę wagi. Kiedy wpisuje pomiary do tabelki, żyła na jej skroni pulsuje, jakby zaraz miała eksplodować. Przyznaję, jest w tym widoku coś fascynującego. No i oczywiście jestem z siebie cholernie dumna. Niestety moja radość szybko mija, bo zaczyna się nieprzyjemny wywiad, głównie na temat mojego miesiączkowania, ewentualnego zażywania narkotyków i wszelkich używek. Kilkakrotnie upewnia się, czy aby na pewno nie palę papierosów.

Zanim pozwala mi się ubrać, jeszcze raz dokładnie lustruje moje ciało, ale tym razem bez żadnych emocji. Mam dziwne wrażenie, że stara się je zapamiętać. I choć przez chwilę czuję, jak ogarnia mnie wstręt, to patrząc na skupienie malujące się na jej niezbyt urodziwym obliczu – wreszcie dociera do mnie, co robi. Wygląda na to, że sprawdza, czy mam jakieś blizny, i stara się zapamiętać puste miejsca, na wypadek gdyby pojawiły się nowe.

Gdy skanowanie dobiega końca, ubieram się, a ona rusza do biurka, podnosi z niego jakąś kartkę i podaje mi ją.

– Czytaj. Jeśli się zgadzasz, podpisz.

To mówiąc, wyciąga długopis z szuflady i wciska go w moją dłoń. Patrzę na puste pole w dole strony. W rzeczywistości wiem, że nie mam nic do gadania. Dostałam regulamin i teraz pozostaje mi tylko poświadczyć, że zapoznałam się z jego treścią i zobowiązuję się go przestrzegać.

 

8:00 śniadanie

10:00 II śniadanie

13:00 obiad

16:00 podwieczorek

18:00 kolacja

 

W zasadzie tutaj mogłabym zakończyć zapoznawanie się z tym świstkiem papieru. Nie interesują mnie ich zasady, jak będę chciała, to i tak zrobię swoje. Bez względu na konsekwencje. W końcu jednak powoli czytam listę nakazów i zakazów. Z przytłaczającą przewagą tych drugich. Nie ma tam nic zaskakującego: nie wolno opuszczać oddziału, mieć telefonu, palić papierosów i tak dalej. Nie bardzo rozumiem wzmiankę o zabronionych bliższych kontaktach między pacjentami. Kogo to obchodzi, co ze sobą robimy? Co prawda nie wszyscy jesteśmy pełnoletni, ale przecież to nie jest zarezerwowane tylko dla dorosłych. Przez chwilę mam ochotę zapytać, czy na innych oddziałach też boją się ciąży z zaskoczenia.

– A co, jeśli nie podpiszę? – pytam.

– Musisz podpisać. – Pielęgniarka patrzy na mnie jak na niedorozwinięte dziecko.

– Przecież mówiła pani, że mam to zrobić, jeśli się zgadzam. A ja się nie zgadzam. Nie podoba mi się jedna z zasad.

– To już nie mój problem. Po prostu zrób to i tyle. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

– No jasne – prycham. Nie tak łatwo mnie zbyć. – Skoro nasza decyzja jest teoretycznie dobrowolna, to dlaczego…

Urywam, bo do gabinetu właśnie wsunęła się blondi. Tym razem zdaje się mnie kompletnie nie zauważać.

– Basieńko, idę na stołówkę. Popilnujesz tutaj?

– Jasne, i tak już skończyłam – odpowiada głosem tak przesłodzonym, że nie mogę nie skojarzyć go z wielkim lukrowanym tortem. Szkoda tylko, że pod tą kolorową warstwą kryje się tyle trucizny.

Rusza do drzwi, kompletnie mnie olewając.

– Przepraszam, a co ze mną?

Jednocześnie odwracają głowy.

– Chodź, za momencik dostaniesz obiad. – Blondynka uśmiecha się do mnie, jakbym była przedszkolakiem.

Przez chwilę czuję się zupełnie zdezorientowana. To chyba pierwszy raz dzisiejszego dnia, kiedy ktoś zdaje się być po prostu miły. To z pewnością zasadzka, tacy są najgorsi. Pozwalają ci się zbliżyć, a kiedy tylko zaczyna ci zależeć – odchodzą. Albo okazują się w rzeczywistości śmiertelnym wrogiem z mroczną przeszłością. Tak jest w prawie każdej książce, szczególnie w romansidłach. Dwóch facetów, jeden uprzejmy, drugi złośliwy. Bohaterka wybiera tego pierwszego, a jakiś czas później okazuje się, że to zwykła świnia, która nią manipulowała. Oczywiście ten z początku mniej przyjemny tak naprawdę jest tylko zagubionym chłopcem, któremu uraz na psychice nie pozwala na okazywanie szacunku drugiej osobie. Schemat sam w sobie niezły, przynajmniej dopóki nie spotykasz się z nim po raz setny.

Omiatam wciąż niepodpisany regulamin spojrzeniem. Po chwili namysłu dyskretnie chowam go za plecami i zwijam w papierową kulkę, która za moment ląduje w koszu na śmieci. Kiedy wychodzę przez drzwi przytrzymywane przez Elę, jeśli wierzyć plakietce – bez słowa oddaję ofierze solarium jej długopis. Baśka bezceremonialnie wrzuca go do kieszeni workowatych spodni, po czym udaje się w stronę dyżurki.

– Niestety dzisiaj możesz zjeść tylko zupę – informuje mnie stojąca obok pielęgniarka, zamykając drzwi. – Ale od jutra, oczywiście, przysługują ci obydwa dania.

Z uśmiechem chowa trójkątny klucz i kieruje się w stronę stołówki. Drepczę obok niej, przyjmując dobrze mi znaną maskę chłodnej obojętności.

– Będziesz mieszkać w sali obserwacyjnej, w jedynce. Twoje rzeczy już tam są. Jeśli masz jakieś pytania, idź z nimi do pacjentów. A w razie czegoś superważnego przychodź, ale to tylko, no wiesz, jak już musisz.

Nawet nie chce mi się tego komentować.

Przed stołówką stoi hałaśliwa zbieranina ponad dwudziestu dzieciaków, najmłodsza dziewczyna wygląda na jakieś dwanaście, trzynaście lat. Z kolei najstarszy zdaje się rosły chłopak na końcu kolejki. Staję za nim, próbując ocenić jego wiek na podstawie szerokich pleców. Z tyłu wygląda na dużo starszego ode mnie. Kiedy jednak odwraca się i podaje mi rękę, nie mogę powstrzymać parsknięcia. Ma pucołowatą twarz, śmiejące się oczy dziecka i malutki nosek, kompletnie niewspółgrający z okrągłą głową, którą przez chwilę mam ochotę odrysować na kartce. Mogłabym się założyć, że wyszedłby idealny okrąg.

– Stasiu jestem. – Kolejny zgrzyt, jego tubalny głos niesie się echem. Byłby ostatnią osobą, do której mogłabym go przypisać.

– Lola – odpowiadam z drwiącym uśmiechem, lekko dygając.

Zakrywa usta dłonią, kiedy się śmieje. W tym dźwięku jednak nie ma nic nieprzyjemnego. Rozluźniam się i kontynuuję:

– Oświeć mnie, proszę, braciszku: da się tu przeżyć?

Na jego twarzy wykwita rumieniec, gdy go tak nazywam. Nie wydaje się jednak wytrącony z równowagi. Bierze się pod boki i lekko nachyla, po czym teatralnym szeptem mówi:

– Jak za tydzień mnie wypuszczą, to się dowiemy, siostra.

Ruchem ręki nakazuję mu się przybliżyć, po czym naśladując jego głos, odpowiadam:

– Ale skąd mam wiedzieć, że nie padniesz trupem już za tymi drzwiami?

Przesadnie wzdryga się i głośno wciąga powietrze.

– Wierzę, że zemścisz się za moją śmierć.

– Ale na kim, Stasieńku? Na lekarzach czy pielęgniarkach?

Chłopak wskazuje lekkim ruchem brody kuchenny wózek, przy którym uwija się sanitariuszka rozdająca talerze.

– Na kucharkach.

Zanoszę się szczerym śmiechem. Po chwili chłopak jednak prostuje się i przybiera groźną pozę.

– Śmiej się, śmiej. Zrozumiesz, jak poczujesz smak przeglądu tygodnia.

Po czym obdarza mnie uśmiechem tak ciepłym, że przez chwilę zupełnie zapominam, gdzie jestem. Czuję się, jakby ktoś otoczył mnie silnym ramieniem, mówiąc: „Nie bój się, będzie dobrze, zobaczysz”. Oczy mam bardziej wilgotne niż zwykle, więc prędko odwracam się bokiem i udaję zainteresowanie jakimiś bazgrołami na ścianie, zapewne będącymi owocem wesołej twórczości niedoszłych samobójców. Chłopak patrzy na mnie jeszcze przez moment, po czym wdaje się w rozmowę ze stojącą przed nim niską dziewczyną.

Już chcę zatopić się w myślach na temat bezsensu mego istnienia, gdy całkiem ładna pacjentka o kręconych czerwonych włosach podchodzi do mnie i wyciąga dłoń. Kiedy się przedstawia, podaję jej rękę, nie mogąc powstrzymać się od gapienia na jej kolorowe tipsy, pokryte chyba wszystkimi możliwymi ozdobami, przypominającymi te dołączane do głupawych czasopism dla dziewczynek.

– Lola.

– Jesteś nowa? – pyta.

– Nie, siedzę tu od miesiąca, ale do tej pory ukrywali mnie między kurtkami w szatni.

Dziewczyna mruży oczy, jakby naprawdę zastanawiała się, czy coś takiego jest możliwe. Po niewiarygodnie długich kilku sekundach wzdycham i dodaję:

– Żartuję, dzisiaj mnie przyjęli.

Momentalnie się rozchmurza. Dobry Boże, ona chyba naprawdę myślała, że mówię poważnie. Chroń mnie, Panie, przed idiotami, albowiem zła większego w tym świecie nie ma.

– No spoko, spoko. Fajne ciuchy, takie czarne, buntowniczka, co?

Ledwo się poznałyśmy, a mam już jej serdecznie dość. Z satysfakcją wyobrażam sobie, jak ciągnę ją za kostki w stronę koszy na śmieci za moją szkołą. Na samą myśl o wrzuceniu ją do tego z napisem „plastik” czuję niezrozumiałą ekscytację. Zastanawiam się, czy powinnam ją wrzucić w worku, czy bez. A co, jeśli zabiłabym ją dzień przed wywózką? Nie zmieściłaby się. Zagryzam wargi i skupiam się na wizji, w której próbuję ją na siłę upchnąć, wspinam się na pokrywę i siadam na niej, tak jak dziecko na walizce wypełnionej po brzegi.

– Halo. – Pstryka palcami na wysokości moich oczu. – Jesteś tam?

Na szczęście nie muszę odpowiadać, bo właśnie nadeszła moja kolej na odebranie posiłku. Rzucam tylko jakieś „ta”, po czym biorę od uśmiechniętej sanitariuszki miskę rosołu. W zasadzie to wcale nie wygląda tak źle. A może po prostu jestem już przyzwyczajona do takiego jedzenia.

Stołówka jest niewielka. Pod ścianą wiją się stoliki, układając się w kształt litery L. Pod oknem są jeszcze dwa małe, a w rogu naprzeciwko drzwi podwójny, przy którym jedzą pochłonięte rozmową szkieletory, leniwie mieszające łyżkami w pełnych talerzach.

– Zajmijcie się w końcu jedzeniem, czas wam ucieka – upomina je nieprzyjemny głos.

Aż podskakuję, gdy widzę Baśkę, siedzącą na krzesełku przy samych drzwiach. Patrzę z obrzydzeniem, jak bawi się kluczami. Przecież dopiero co była w dyżurce, to ta druga szła tu ze mną. Nawet nie wiem, kiedy zamieniły się rolami.

Bez słowa kieruję się na koniec sali, ale już po chwili mój nowy brat woła mnie, wskazując na wolne miejsce po swojej lewej stronie. Przed nim siedzi dziewczyna, z którą rozmawiał w kolejce. Gdyby ktoś kiedyś stworzył świńsko-ludzką hybrydę, pewnie tak właśnie by wyglądała. Jej nos spokojnie można by przyczepić prosiakowi i nikt nie zauważyłby różnicy. W zestawieniu z zaczerwienioną twarzą i okrągłymi oczkami wypada niezbyt atrakcyjnie.

Dziewczyna obrzuca mnie nienawistnym spojrzeniem, nie przerywając rozmowy.

– Nie wiem, jak to będzie, wolę o tym nie myśleć.

– Powinnaś się jeszcze zastanowić, to dopiero tydzień. Może jakbyś…

– Kurde, weź mnie nie pouczaj, co? – Przez chwilę wpatruje się intensywnie w twarz chłopaka, po czym przenosi uwagę na talerz. – To nie ma sensu. Siedzenie tutaj to strata czasu. Poza tym nic mi nie jest, to był wypadek. Nawet nie wiem, jak to się stało.

To najwyraźniej nie pierwsza taka rozmowa, bo Stasiu w odpowiedzi jedynie wzdycha zrezygnowany. Po chwili jednak kontynuuje:

– Dobra, Bet, ja się nie będę wtrącał. Jak chcesz być mądrzejsza, to bądź. Ale znasz moje zdanie.

Po czym wstaje i odnosi pustą miskę. Obserwuję pacjentkę, a ona ucieka przed moim wzrokiem. W końcu idzie za przykładem chłopaka. Gdy chce przejść przez drzwi, o mało nie wpada na swojego towarzysza, który trzyma oburącz talerz z drugim daniem. Dziewczyna przeklina pod nosem i wychodzi, tłumacząc, że już się najadła. Stasiu odprowadza ją wzrokiem, po czym pada ciężko na krzesło obok mnie i zaczyna dziurawić widelcem ziemniaki.

Cisza zaczyna mnie irytować.

– Wszystko gra? – Udaję zainteresowaną. W rzeczywistości chyba bardziej niż los naszej obrażalskiej interesuje mnie kawałek marchewki pływającej w rosole, która ma nieprzyjemny, brązowy odcień.

– Taa, to nic takiego. – Posyła mi wymuszony uśmiech.

Nie to nie. Nie przejmuję się dość niezręczną ciszą. Zamiast tego wykorzystuję okazję, by dokładnie przyjrzeć się innym. Z oczywistych powodów mój wzrok wędruje najpierw do sześciu dziewczyn zgromadzonych przy stole, którego pilnowała Baśka. Wszystkie wyglądają tak, jakby byle podmuch wiatru mógł je porwać i ponieść na drugi koniec świata. Wzdrygam się na widok nadgarstka jednej z nich.

Najwyraźniej nie umknęło to uwadze Staśka.

– Okropne, wiem. Współczuję im, serio, ale po prostu ich nie ogarniam. Ja nie wyobrażam sobie dnia bez śniadania. Masakra.

– Dlaczego pielęgniarka tak ich pilnuje?

– Masz na myśli Skwarkę? – Ignoruje moje prychnięcie. – Anorektyczki zawsze są pilnowane przy jedzeniu, żeby dalej się nie głodziły.

Jak na komendę pielęgniarka wstaje, podchodzi do właścicielki przerażającego nadgarstka i zabiera jej talerz sprzed nosa.

– No już miałam zamiar… Ale co pani robi?!

Ciemna twarz kobiety wykrzywia się w paskudnym grymasie, kiedy zgarnia łyżką wszystkie resztki w jedno miejsce. Pozostaje mi współczuć niezrealizowania genialnego planu. Dziewczyna naprawdę wie, jak rozsmarować jedzenie, tak żeby talerz wyglądał na praktycznie pusty. Skwarka stawia go z powrotem na stole. Jej ofiara drży na widok imponującej ilości jedzenia, które będzie musiała przełknąć.

– Ja cię ostrzegam, jeszcze raz zrobisz taką papkę z obiadu, to dostaniesz dokładkę.

Siada pod ścianą i obserwuje, jak po twarzy drobnej blondynki przemyka gama wszystkich odcieni złości. W końcu posiadaczka upiornych rąk daje za wygraną i powoli zaczyna skubać wrogie resztki. Jej towarzyszki pocieszają ją, chociaż widzę okrutne uśmieszki i szydercze spojrzenia, które wymieniają, gdy tamta nie patrzy.

Jak ja nienawidzę dziewczyn.

Łyżka uderza o dno. Nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam jeść.

– Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. – Stasiu patrzy rozbawiony. – Można by pomyśleć, że ci smakowało.

– Właściwie to nawet nie bardzo pamiętam, czy to miało jakiś smak.

– W takim razie masz szczęście, bo ja szpitalnego żarcia nie zapomnę do końca życia.

To naprawdę uroczy chłopak. Przypomina mi wielkiego miśka, do którego nie można nie chcieć się przytulić. Choć zazwyczaj reaguję na wszelkie jednostki ludzkie wrogością, tym razem postanawiam trochę odpuścić. Nie ma potrzeby, żebym traktowała go z pogardą. Wygląda zabawnie, kiedy tak ochoczo pokazuje mi oddział. Zachowuje się nie jak pacjent, a dumny dziadek, prezentujący wnukom pamiątki z czasów, kiedy nikt nie miał głowy do depresji.

– Klasa? – Patrzę z niedowierzaniem na salę z przeszklonymi drzwiami, znajdującą się w tym samym korytarzu, co stołówka i gabinety. – Mamy tu lekcje?

– No pewnie. Nie ma oddzielnego budynku, a przecież wszyscy jeszcze chodzimy do szkoły. Zajęcia odbywają się w sali terapii, stołówce i klasie. Jak nie ma lekcji, to można tu rysować, malować, co chcesz. Oczywiście musi być z tobą ktoś z personelu, w razie gdybyś miała ochotę zabić się nożyczkami – ostrzega. – Do dyspozycji mamy też komputer, ale trzeba się zapisywać. Kolejka do niego jest spora, a każdy ma tylko dziesięć minut.

Przyglądam się ławkom zbitym w jednym miejscu, imitującym wielki stół otoczony krzesłami. Wzdłuż ścian ciągną się regały i szafki, pod oknami zaś kolejne biurka uginające się pod ciężarem przyborów plastycznych. Wszędzie walają się porozrzucane kartki różnej wielkości. Z ciekawości odwracam jedną z nich.

Nieudolny rysunek oczu. Z pewnością najpierw powstało prawe, bo narysowane zostało naprawdę dobrze. Jak można się domyślić, lewe wygląda, jakby twórca postanowił na przekór światu stworzyć je za pomocą stopy, a nie dłoni.

Przerzucam niekończące się sterty bazgrołów, jedynego świadectwa przeszłości. Patrząc na nie, zastanawiam się, dlaczego autorzy nie zabrali ich ze sobą. Niektóre są podpisane, inne nie. Kilka jest z dedykacją, zapewne adresowanych do innych pacjentów. Najwyraźniej nie były na tyle ważne, aby komuś chciało się je z sobą przywieźć do domu. Nie dziwię się. Człowiek, gdy już stąd wyjdzie, na pewno nie ma ochoty tu wracać, nawet myślami. A przynajmniej rozumny człowiek. Znam parę osób, które zostały przymknięte. One jednak nosiły pobyt na oddziale jak medal na piersi, wiecznie mówiąc, że chętnie posiedziałyby sobie znowu w psychiatryku.

Ja z całą pewnością nigdzie się nie wybieram. Mam swoje powody. Choć na początku byłam wściekła, że się w to wpakowałam, to idąc obok uśmiechniętego chłopaka (trajkoczącego bez wytchnienia, mimo że zupełnie go nie słucham), czuję się bezpiecznie. Nie bardzo wiem, jak to zinterpretować. Może naprawdę coś jest już ze mną nie tak. Zamierzam trochę tu pobyć, potraktuję to jak wakacje. Ten miesiąc czy dwa powinny pozwolić mi odetchnąć. Do matury pół roku, tutaj nie będę musiała chować się z książkami. Dam radę.

Jesteś twarda. Jesteś cholerną suką, która nie boi się niczego.

Ale czy nikogo?

Rozdział 2

To chyba jakiś żart. Jakiś pieprzony, nieśmieszny dowcip, którego nie wiedzieć czemu padłam ofiarą.

Siostra Rachela biega tam i z powrotem, jakby do jej herbatek ktoś dodał pół kilo brudnego towaru.

– Ja naprawdę nic nie zrobiłam, to był wypadek – próbuję po raz ostatni.

Zakonnica staje jak wryta i mierzy mnie wzrokiem.

– Wypadek? Wypadek?! – Jej pomarszczona twarz nabiera kolorów purpury, pierś wznosi się i opada w rytm spazmatycznych oddechów. – Spójrz na swoje ręce, moja droga! Ty nazywasz podcięte żyły wypadkiem?!

Tym razem to mnie kończy się cierpliwość. Podnoszę się z krzesła tak gwałtownie, że nie zauważam nawet, że telefon spada na podłogę. Zakonnica cofa się, wystraszona moim wybuchem.

– To ledwie draśnięcia! Od pół roku się tnę, ale oczywiście wszyscy reagują dopiero wtedy, gdy jakiś idiota dla żartu pisze testament w moim imieniu!

Mam dość, mam po prostu dość, nie tak miało być. Jak można mieć takiego pecha? Gdyby nie ten list, wszystko byłoby dobrze. Wciąż cicho odliczałabym dni do matury, marząc o cudzie, który nie miał prawa nadejść.

Trzęsę się jak w śmiertelnej gorączce, zaciskam zęby, żeby przestały stukać. Cały świat się kurczy, pętla zaciska mi się wokół szyi. Muszę usiąść, natychmiast.

Nie. Powinnam uciekać. Powinnam wyrwać jej tę małą torebeczkę, na której zaciska swoje szpony, i pognać przed siebie. Gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd.

Nie mam już siły po raz kolejny tłumaczyć jej, że nie próbowałam się zabić. I tak nie zamierza mi uwierzyć, nie ma powodu, by to zrobić. Po pierwsze, nikt za mną nie będzie tęsknić, więc po co mnie wyciągać z tego bagna? Będą mieli mnie z głowy. Jednego gówniarza mniej. Po drugie, choć ciężko mi to przyznać, ja chyba też bym w to nie uwierzyła.

 

Kiedy dzień wcześniej wpadła do łazienki, zastała mnie ze świeżymi nacięciami. Stałam, jak mnie Bóg stworzył, pod tym cholernym prysznicem i przejeżdżałam żyletką po lewej ręce, w poprzek nadgarstka. Cieniutkie czerwone linie robiły się coraz ciemniejsze, a wypływająca z nich krew łączyła się z gorącą wodą. Jak zawsze obserwowałam to ze stoickim spokojem. Jakbym patrzyła na kogoś zupełnie innego. I właśnie w tym momencie zasłonka prysznicowa gwałtownie się rozsunęła. Podskoczyłam ze strachu i zaraz tego pożałowałam. Niechcący ostrze wbiło się dużo mocniej, niż powinno. Zignorowałam to jednak i spojrzałam na podglądacza. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam siostry tak przerażonej i nie potrafiłam pojąć, o co może chodzić. Powinnam była schować ręce, ale odruchowo zasłoniłam nagie ciało. W tym momencie oczy zakonnicy zdradzały już nie strach, lecz autentyczną panikę. Wciąż patrząc na moje zakrwawione nadgarstki, złapała mnie za łokieć i siłą wyciągnęła z kabiny. Bezskutecznie próbowałam się wyrwać. Kompletnie nie rozumiałam, skąd ta reakcja, wszyscy przecież widzieli moje rany. Dlaczego więc właśnie teraz?

Rachela szybko zakręciła wodę i rzuciła mi ręcznik, żebym się wytarła. Dopiero wtedy zauważyłam, że za drzwiami łazienki panuje straszny harmider, którego najwyraźniej nie słyszałam przez szum wody.

– Co się dzieje? – zapytałam.

Może i nie wiedziałam, o co poszło, ale podejrzewałam, że stało się coś złego. Może wybuchł pożar?

– Nic, kochana, ubierz się szybko.

Przez chwilę stałam bez ruchu, patrząc na nią pytająco. W końcu schowałam się za ścianką, wytarłam i ubrałam. Już miałam zapytać ponownie o przyczynę zamieszania, kiedy tępy ból poprowadził mój wzrok do nadgarstka.

Rana krwawiła. Mocno. O wiele za mocno. Ręce zatrzęsły mi się ze strachu. Szybko jednak wyprostowałam się jak struna, zarzucając ręcznik na rękę. Pod moimi stopami zdążyła uformować się mała kałuża. Złapałam szybko za kilka par majtek, które suszyły się na kaloryferze, i cisnęłam je na kafelki, chcąc przykryć połyskującą taflę czerwieni.

– Skończyłaś? – Głos zakonnicy drżał.

W odpowiedzi wyskoczyłam z szerokim uśmiechem.

– Pewnie. – Puściłam do niej oczko.

Jeśli wcześniej wyglądała na przestraszoną, to nie wiem, jak nazwać to, co działo się z nią teraz. Przerażenie? Panika? Histeria? Te słowa wypadały blado, nijak nie oddawały tego, co malowało się na jej twarzy. Ledwie zdążyłam zwrócić uwagę na kartkę, którą kurczowo ściskała w dłoni, pospiesznie złapała mnie pod ramię i wyprowadziła z łazienki.

– Co, do…

Zaniemówiłam. Właśnie przeszłyśmy przez drzwi oddzielające część z prysznicami od tej z toaletami. Główne drzwi ostatkiem sił wisiały w zawiasach. Najwyraźniej zostały wyważone. Za nimi zaś kłębił się tłum. A w przejściu stali… Ratownicy medyczni?

Nawet nie protestowałam, kiedy razem z Rachelą przecisnęli mnie przez wrzeszczącą hałastrę. Zdawało mi się, że drogę z łazienki na parking przebyliśmy w ciągu ułamka sekundy. Dopiero kiedy ratownicy otworzyli tylne drzwi karetki, zorientowałam się, o co chodzi. I w tym momencie zrobiłam pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. Odwróciłam się i zaczęłam biec tak, jakby goniła mnie sama śmierć. A przynajmniej tak sobie wmawiam. Bo o ile dobrze pamiętam, po zaledwie paru krokach straciłam przytomność.

 

Ocknęłam się już w szpitalu. Siostry Racheli nie było, a ratownicy rozmawiali z jakąś długonogą pielęgniarką.

– No tak, tak, kolejna nieszczęśliwa.

– Och, co to się teraz dzieje. Niedługo trzeba będzie nowy oddział dla nieudolnych samobójców zbudować!

– Jakby potrafili doprowadzić sprawy do końca, to i oddział byłby niepotrzebny.

Ich śmiech wbijał mi się w uszy i dudnił boleśnie w czaszce.

– Nasz szanowny doktor niedługo zostanie specjalistą od zszywania nadgarstków – westchnęła kobieta, wyraźnie zmartwiona.

– A to jednak ją zszyli?

– Chłopie, co ty, nie widziałeś, ile krwi się lało? Poleżałaby tak trochę, to za parę godzin zostałaby z niej pomarszczona śliwka – zarechotał mężczyzna stojący tyłem do mnie.

Nie chciałam tego słuchać. Zamknęłam oczy, powstrzymując łzy. Wszystko już było jasne. Kiedy siostra wystraszyła mnie w łazience, musiałam przeciąć któryś z kabli. Co za głupota. Jak ja ją przekonam, że nie próbowałam odebrać sobie życia? Kto mi w to uwierzy?

Nie zareagowałam, kiedy zmieniano mi kroplówkę. Nie zareagowałam, kiedy pobrano mi krew do badań. Nie zareagowałam, kiedy dziewczyna na łóżku obok pytała, czy dobrze się czuję. Leżałam na wznak i wpatrywałam się w sufit. Nie było sensu się odzywać, pozostało mi czekać na tego durnego pingwina. Dobrze wiedziałam, jakie mogły czekać mnie konsekwencje. W najlepszym razie pogadanka, w najgorszym – przystanek Wariatkowo.

Jak spod ziemi wyrosły nade mną dwie postacie. Długonoga i jakaś znudzona kobieta z wielkim pieprzykiem na brodzie. Napis na plakietce obwieszczał, że to…

– Dzień dobry, jestem lekarzem psychiatrą i przyszłam z tobą porozmawiać. Jak się czujesz? – wyrecytowała.

– Wspaniale, jak nigdy dotąd.

Nawet nie podniosła oczu znad kartki. Notowała coś ze znudzeniem. Postanowiłam dać jej trochę czasu. Dokładnie przyjrzałam się fartuchowi i niemodnej spódnicy. Wyraziłam w głowie moje zdanie na jej temat. A potem jeszcze parę. „Bóg i tak mnie nienawidzi, i tak skończę w piekle”. Przeniosłam wzrok na jej ręce. W pewnym momencie już nie wiedziałam, czy ona tak długo pisze te cztery słowa, czy może rysuje szlaczki. W końcu jednak ziewnęła i zapytała:

– Dlaczego próbowałaś popełnić samobójstwo?

W jej ustach zabrzmiało to tak beznamiętnie, że potrzebowałam chwili, aby zebrać myśli. Zanim udało mi się wymyślić coś sensownego, moją uwagę przyciągnęła szpetna brodawka na jej ziemistej twarzy. Ku mojemu przerażeniu dostrzegłam wyrastający z niej gruby, czarny włos. Z trudem powstrzymałam mdłości. Z powrotem skupiłam się na suficie.

– Nie próbowałam. – Znów to nieznośne skrobanie. W takim tempie niedługo skończy jej się wolne miejsce. – To nieporozumienie – dodałam.

Zero reakcji. Miałam ochotę urwać jej łeb. Przełknęłam ślinę i zdecydowałam się jednak zawalczyć.

– Rzeczywiście od pewnego czasu zdarza mi się okaleczyć, ale tym razem to był zwyczajny przypadek. Zostałam przestraszona i niechcący…

– Zostaniesz skierowana na młodzieżowy oddział psychiatryczny. Dzisiaj odpoczywaj, jutro cię przeniesiemy.

I nie czekając na moją odpowiedź, wyszła. I wtedy się zaczęło.

Czasem tak mam. Jak już nie mogę wytrzymać, gdy od dłuższego czasu kłębi się we mnie zbyt wiele emocji – wybucham. Gdy ujrzałam zatrzaskujące się drzwi, coś we mnie pękło, a emocje przedarły się przez mur obojętności, rozsadzając go, miażdżąc, krusząc w drobny pył. Złość zalała mój umysł, prawie pozbawiając mnie świadomości. Nie wiedziałam, gdzie jestem i po co. Nie wiedziałam, ile mam lat ani jak mam na imię. Jedyne, co tkwiło w mojej głowie, to nienawiść. Wszechogarniająca nienawiść, która właśnie zasiadła za sterem i miała zamiar wyszaleć się za wszystkie czasy.

Zerwałam się z łóżka, nie zwracając uwagi na kroplówkę, dopóki nie poczułam bolesnego szarpnięcia. Ze złością wyrwałam wenflon z przedramienia. Kręciło mi się w głowie, potykałam się o własne nogi. Dopadłam do drzwi i otworzyłam je tak mocno, że klamka zostawiła ślad w ścianie, gdy o nią uderzyły. Lekarka gdzieś zniknęła, ale długonoga kręciła się po korytarzu, piłując paznokcie. Rozpędziłam się, a potem wpadłam na nią z impetem, okładając pięściami. Próbowałam wyrwać jej pilniczek, chciałam wbić jej go w te wyłupiaste oczy. Sanitariusz rzucił się na mnie, odciągając od pielęgniarki. Złość jednak dodała mi siły. Wierzgałam, kopałam, wczepiłam się jej we włosy. Za każdym razem, gdy mężczyzna za mną próbował mnie odciągnąć, kobieta traciła kolejną ich kępkę. Jej wrzask rozdarł powietrze i odnalazł mój. Wszystko zlało się w jedno bolesne, przepełnione szaleństwem wycie.

Zza rogu wypadł kolejny facet, który z całej siły próbował rozewrzeć mi dłonie. W końcu udało mu się i nie zważając na przekleństwa, które nieprzerwanie płynęły z moich ust, zdzielił mnie w twarz. Być może myślał, że to mnie ocuci. Ugryzłam pierwszego w dłoń i pobiegłam z powrotem do sali. Chwyciłam stojak na kroplówkę i zaczęłam nim okładać wszystko jak leci. O mało co nie dostałoby się dziewczynie, która jeszcze przed chwilą spokojnie leżała w łóżku. Teraz schowała się pod nim i wołała rozpaczliwie o pomoc.

Przez drzwi wpadło kilka osób, ich odbicie zobaczyłam w szybie. Kiedy podbiegły, zamachnęłam się, chcąc je wystraszyć, ale nie minęły dwie sekundy, a już klęczałam obezwładniona, z igłą wbitą nad lewym udem. Zorientowałam się, że ktoś krzyczy, wrzeszczy jak opętany. To wycie wierciło mi dziurę w mózgu, pozbawiało mnie ostatnich chwil świadomości. Zanim padłam w objęcia jednego z sanitariuszy, udało mi się pochwycić zrozpaczone spojrzenie w ciemnej szybie. Kimkolwiek była ta dziewczyna, przez ten ułamek sekundy zrobiło mi się jej straszliwie żal. Chciałam coś powiedzieć, jej usta również się otworzyły, ale było za późno. Zalewał mnie mrok.

 

– Wstajemy, wstajemy! Karetka już na ciebie czeka, księżniczko!

Poważnie? A więc zostałam córką króla, ciekawe, kiedy to się stało… Zjadłabym coś, na przykład naparstek pięknej królowej… Nie bądź głupia, za królową przędą prząśniczki.

I śpiąca królewna. Ach nie, ona jest martwa. Jak cała reszta świata. Jak te gołębie w Krakowie. Gołębie, gołębie…

– Auć! – Momentalnie wróciła mi świadomość.

Salowa zaśmiewała się w głos. Najwyraźniej byłam bardzo zabawna, kiedy powstrzymywałam łzy bólu. Ostrożnie spróbowałam znaleźć źródło cierpienia.

– Może mi pani łaskawie wyjaśnić, dlaczego nie czuję części ciała między plecami a nogami?!

Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona. Po chwili wzruszyła ramionami, mrucząc pod nosem coś o rozpieszczonych bachorach i oszustach. Poprawiła czystą pościel na łóżku obok mnie i wyszła, nie zaszczyciwszy mnie odpowiedzią. „Dziwne, od kiedy to wypisuje się ludzi ze szpitala o siódmej rano?” – pomyślałam, spoglądając na puste miejsce, na którym jeszcze wczoraj leżała jakaś gimnazjalistka. Trudno, co mnie to zresztą obchodzi.

Kiedy próbowałam wstać, zakręciło mi się w głowie. Czyjeś ramię powstrzymało mnie przed upadkiem. Podniosłam głowę. Moje oczy znajdowały się na wysokości doskonale mi znanego drewnianego krzyżyka.

– Siostra Rachela!

– Jak się czujesz? – zapytała z troską.

– A jak mam się czuć? Proszę siostry, to wszystko jedno wielkie nieporozumienie! Ja… To… To wszystko stało się niechcący, błagam, niech siostra mi uwierzy!

– Nieporozumienie? – Zakonnica wyglądała na zaskoczoną. – Pobiłaś pielęgniarkę. Z której strony to wygląda na nieporozumienie? Chyba że chodzi ci o to, że pomyliłaś cele.

– Co?

– A… To znaczy… Lola. Wczoraj wieczorem zaatakowałaś bezbronną kobietę i zdemolowałaś salę. Przyznaję, że… – przełknęła głośno ślinę – zbagatelizowaliśmy problem. Powinniśmy byli zareagować, kiedy doszły do nas słuchy, że sobie… nie radzisz. – Wzięła głęboki wdech. – Ale ja już nie wiem, jak ci pomóc, dziecko – westchnęła z żalem, kręcąc przecząco głową. – Czuję się bezradna. Ukrywasz się przed nami, nie mówisz nikomu, co czujesz, a potem nagle znajdujemy twój list pożegnalny. Jak według…

– Co proszę? – przerwałam jej. – Jaki list?

– Moja droga, daj spokój. Po co to ciągniesz? Obie wiemy, że nic ci to nie da. Zaprzestań, proszę. Jestem stara i zmęczona, nie mam już na to siły, rozumiesz? Gdybyś wiedziała, ile zdrowia mnie kosztujesz…

– W takim razie przykro mi, że wciąż żyję. – Uśmiechnęłam się szyderczo. Nie musiała wiedzieć, jaką przykrość sprawiła mi tymi słowami. Nie mogłam dać jej dojść do głosu, należało to w końcu powiedzieć. – Dobra, będę szczera. Nie wiem, co się dzieje. Mówi siostra o liście, o którym istnieniu nie mam pojęcia. Mówi o wieczorze, z którego nic nie pamiętam i… – W tym momencie przeszły mnie ciarki. Nagle zdałam sobie sprawę, że jednak wiem, skąd ten ból na lewym pośladku.

„Dobry Boże, co ja narobiłam”.

Nim zdążyłam się pozbierać, siostra Rachela zniknęła już za drzwiami, zawołana przez salową. Złapałam wczorajsze ciuchy i wolno poczłapałam do łazienki. Nie mogłam zatrzymać fali wspomnień, która mnie zalewała. Nie trzymały się one jednak kupy, były jak puzzle rozrzucone na podłodze. Tak jakby wraz z momentem, w którym lekarka wyszła, ktoś wyłączył mi zdolność myślenia. Widziałam włosy między palcami, czułam smak czyjejś skóry, ból na przedramieniu. I słyszałam. Słyszałam straszliwy krzyk. Niekończący się skowyt. I widziałam oczy. Wielkie, pełne łez, rozpaczy. Oczy zaszczutego zwierzęcia. Ofiary. A potem spojrzałam w lustro.

Patrzyły na mnie.

Rozdział 3

A więc to tu mam mieszkać. Sala obserwacyjna numer jeden, cudownie. Wchodzę do szarego pomieszczenia, na którego wyposażenie składają się trzy łóżka, dwie szafki i jedna szafa. No i oczywiście okno. Ale nie mam na myśli tego, za którym widać martwe drzewo. Mam na myśli gigantyczną szybę na długość prawie całej ściany, dzieloną z dyżurką. Od drugiej strony jest żaluzja, teraz maksymalnie podwinięta. W pokoju siedzi tylko wpatrzony w gazetę sanitariusz w średnim wieku, z namaszczeniem popijając kawę.

– Jak w zoo, prawda?

Dziewczyna, która zadała mi to pytanie, zajmuje środkowe łóżko. Obok niej siedzą jeszcze dwie.

– Lola – oznajmiam, podchodząc do nich.

– Czarna. – Podaje mi dłoń.

Jeżeli kiedykolwiek powiedziałam, że dziewczyna nie może ładnie wyglądać w krótkich włosach – cofam to. Bo ta, która właśnie posłała mi uśmiech pełen idealnie białych, równych zębów, jest jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek spotkałam. Jest raczej drobnej budowy, ale za to bardzo kobiecej. Krótkie czarne włosy wystylizowała na pozorny nieład, jeden z kosmyków zatrzymał się tuż nad brązowymi oczami w kształcie migdałów. Całości dopełnia drobny, lekko zadarty nosek, piegi, dość wydatne usta i…

– Matko jedyna, jakie ty masz piękne dołeczki!

– Dzięki. – Przez moment pokazuje mi język. – Też bym ci coś powiedziała, ale nie chcę ci robić nadziei, maleńka.

Pokrótce przedstawia mi swoje towarzyszki, ale szczerze mówiąc, interesują mnie dużo mniej niż dekolt mojej (mam nadzieję) współlokatorki. Nie żebym objawiała szczególne zainteresowanie innymi przedstawicielkami mojej płci. Po prostu nie mogę się nadziwić, jak – przy tak drobnej figurze – można mieć takie kształty. Świat jest niesprawiedliwy.

Witają się ze mną, posyłając mi pokrzepiające spojrzenia. Chyba chcą mi dodać otuchy. To słodkie, ale nie dziękuję. Ja nie słodzę.

Pierwsza to przykład dziewczyny tak zwyczajnej, jak zwyczajna może być dziewczyna. Zwyczajne oczy, zwyczajne włosy, zwyczajna twarz. Jak tysiące, które widzisz, idąc miastem. Możesz spotykać ją codziennie w szkole, a nie zapamiętasz jej.

Z kolei druga jest wyraźnie młodsza, dałabym jej czternaście, może piętnaście lat. Mysie włosy, sięgające łopatek, zapadnięte policzki, wystające obojczyki. Panna motylek, jak mniemam.

– Za co tu jesteś? – pyta.

– Ej! Daj jej spokój! – Czarna wtrąca się, nim zdążę otworzyć usta. – Ledwo dziewczyna weszła, a ty już ją atakujesz.

– Wcale jej nie atakuję.

– Atakujesz.

– Nie atakuję.

– Atakujesz.

– Nie, nie ata…

– Dobra, dość – przerywam im. – Jestem tu z tego samego powodu, co inni.

– Co masz na myśli? – podchwytuje Zuzka.

– Ja chyba wiem – znów ubiega mnie Czarna. Przygląda mi się badawczo. Pytająco unoszę brwi, czekając na odpowiedź. – Jesteś popierdolona.

Przez chwilę w pokoju panuje głucha cisza. Na sekundę świat się zatrzymuje, a my próbujemy zrozumieć wartość tych słów. Jak znawcy przykładamy je do uszu, ważymy w ręce, wąchamy i smakujemy. A kiedy dociera do nas, że trudno o bardziej trafną odpowiedź, wybuchamy śmiechem.

Zaraz jednak moje myśli wracają do tej dziwacznej szyby. Czarna najwyraźniej to wyczuwa, bo wygania koleżanki, wykręcając się potrzebą drzemki. Niechętnie opuszczają nasz pokój. Odwracam się do niej tyłem i opieram o metalowe pręty w nogach jej szpitalnego łóżka. Zawieszam spojrzenie na gazecie mężczyzny po drugiej stronie. Czarna po dłuższej chwili wstaje i robi to, co ja.

– Muszą mieć pewność, że nie zrobimy sobie krzywdy. – Wzrusza ramionami. – Nie masz czym się martwić. Minie parę dni i zaczną je zasłaniać, przynajmniej do połowy.

– Ach, czyli jestem na okresie próbnym?

– Dokładnie – chichocze. – Jak będziesz grzeczna, to dostaniesz nagrodę.

– Opuszczone żaluzje?

– Nagrodą główną jest pobyt w luksusowym pokoju pozbawionym trzymetrowego wizjera.

– Kusząca wizja – przyznaję z poważną miną. – A co, jeśli nie będę szczególnie grzeczna?

Czarna krzyżuje ręce i wbija we mnie spojrzenie. Odchyla lekko głowę do tyłu, a jej usta lekko wyginają się w uśmiechu. Rzuciła rękawicę.

Cholera, lepiej nie mogłam trafić.

Powoli nachylam się w jej kierunku, zbliżam twarz do jej ucha i muskając je ustami, dodaję konspiracyjnym szeptem:

– Mam nadzieję, że masz kłopoty ze snem, maleńka.

Dziewczyna wybucha perlistym śmiechem i daje mi kuksańca w bok. Wygląda na to, że jednak przeżyję ten pobyt. Kto wie, może nawet będzie zabawnie?

W ciągu godziny udaje mi się poznać większość pacjentów. Czarna jest osobą, której nie da się nie lubić, więc z łatwością przedstawia mnie każdemu, nawet jeśli nie wszyscy wydają się z tego powodu zadowoleni.

– Zdajesz sobie sprawę, że nie jestem w stanie zapamiętać tylu imion? – powtarzam po raz kolejny, kiedy wychodzimy z przedostatniego pokoju. – Całe szczęście to już ostatni.

– Jeszcze druga obserwacyjna.

– Ktoś tam jest?

– Pewnie. Nasz deser.

– Nie wyglądasz na fankę kanibalizmu.

– Pozory mylą. – Oblizuje niespiesznie usta.

– Cóż, to i tak lepsze niż wegetarianizm.

Drzwi ostatniego pokoju otwierają się gwałtownie. Panna Prosiaczek usiłuje wyjść, ale czyjaś ręka zasłania jej wyjście, równocześnie przytrzymując drzwi.

– Betka, dajże spokój. Zdecyduj się wreszcie, czego…

– No siema – rzuca Czarna i bezceremonialne ładuje się do środka, zostawiając mnie za sobą. Nawet nie reaguje, gdy dziewczyna wybucha płaczem i ucieka.

– Kamila, co ty, do cholery, wyprawiasz? – Szczupły chłopak piorunuje ją wzrokiem.

– Ratuję cię przed twoją psychofanką, kochanie.

– Mogłabyś czasem sobie odpuścić, wiesz? Betka ma problem, a ty potraktowałaś ją jak powietrze.

– Jak będziesz pocieszać każdą laskę na oddziale, to i ciebie zacznę olewać.

Przez chwilę stoi jak wryty. W końcu siada na łóżku i ukrywa twarz w dłoniach. Najwyraźniej wciąż nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Opieram się o framugę, wkładając ręce do tylnych kieszeni spodni. Z zaciekawieniem spoglądam to na niego, to na nią. Czarna wskazuje palcem lokatora i wykonuje ordynarny gest, którego nawet ja bym się powstydziła. Widząc moje zaskoczenie, przewraca oczami.

– Kamila… – Chłopak wciąż nie podnosi głowy.

– Po pierwsze, to Czarna. Po drugie, wal prosto z mostu. Wiesz przecież, że nie cierpię bezsensownego gadania.

– Co za różnica. – Kładzie ręce na kolanach, ale oczy wciąż ma zamknięte. – Słuchaj, to między nami nie ma sensu. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiem, czemu z tobą jestem. Jesteś wredna i wiecznie się tylko znęcasz nad każdą dziewczyną, która na ciebie krzywo spojrzy. Mam tego po prostu dość i dlatego… – W tym momencie urywa i raptownie podrywa się z miejsca. Zauważył, że nie jest sam. Oblewa się rumieńcem i zagubiony kręci głową, nie wiedząc, na kim się skupić.

– Lola – rzucam. Niech się nie męczy chłopak. – Mam sobie iść?

Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, jak bardzo jest zdezorientowany. Przypomina szczeniaka, który drepcze w miejscu, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę, nie mogąc zdecydować, do kogo najpierw podbiec. Czarna nie jest tak łaskawa, by się odezwać. Z uśmiechem obserwuje rozwój zdarzeń.

– W takim razie nie będzie ci przeszkadzało, jeśli usiądę? – Nie czekając na pozwolenie, przeskakuję pokój w trzech krokach i zręcznie wskakuję na jego łóżko. – Za późno – dodaję, posyłając mu całusa.

Czarna chichocze.

– Maciek, to jest moja nowa współlokatorka. Jak będziesz dla niej zbyt miły, to nie pozwolę ci ze sobą zerwać.

– Co? – Natychmiast wraca na ziemię. – Jak możesz mi na to nie pozwolić?

– Po prostu nie pozwalam i tyle.

– Ty jesteś jakaś nienormalna, kobieto.

– No co ty nie powiesz. – Wskazuje na kraty za oknem.

Po długiej potyczce na mordercze spojrzenia mieszkaniec jedenastego pokoju kapituluje. Przenosi wzrok na mnie i wyrywa mu się ciche westchnienie. Jestem pewna, że nie umknęło to jego dziewczynie, ale nie widzę z jej strony żadnej reakcji. Chłopak prostuje się, poprawia lekko kręcone włosy i dziarsko rusza w moją stronę, obdarzając mnie czymś, co z powodzeniem można nazwać zalotnym uśmiechem. Szkoda tylko, że ja jakoś kompletnie nie jestem zainteresowana. Powiem więcej, jestem znudzona. Każdy samiec to idiota i należy się z tym pogodzić. Przy takim założeniu wszystko momentalnie staje się łatwiejsze. Zmuszam się do lekkiego wygięcia ust.

– Maciek jestem. Wybacz mi moje zachowanie. Gdybym cię zauważył, na pewno nie marnowałbym czasu na tę… – Tu obrzuca Czarną pogardliwym spojrzeniem i najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa, siada na łóżku twarzą do mnie. Przy okazji trąca mnie kolanem. Powstrzymuję się, by nie wybuchnąć śmiechem.

Czarna również zajmuje miejsce na łóżku, obejmując mnie w pasie ramieniem. Jej oczy rzucają ostrzegawcze błyski, ale chłopak tylko jeszcze bardziej się nakręca. Zresztą nie dziwię mu się, to dla mnie żaden sekret, że się podobam facetom. Choć tylko z wyglądu. Magia pryska tam, gdzie zaczyna się osobowość.

W innym wypadku może i bym włączyła się do tego cichego flirtu, ale wolę nie spać w jednym pomieszczeniu z wrogiem, dlatego odwzajemniam uścisk i daję Czarnej głośnego całusa w policzek.

– Spokojnie, to raczej on powinien się martwić.

– Słyszysz, Maciuś? Jak ze mną zerwiesz, to zakocham się w Loli. A tego byś chyba nie chciał, co?

Chłopak jest wyraźnie rozbawiony. Napięcie opada i parę minut później obgadujemy każdą pielęgniarkę po kolei.

– Skwarka? – W odpowiedzi kiwam głową. – Ech, to straszna jędza, uważaj na nią, nie lubi dziewczyn, a już szczególnie tych ładnych. – Mruga do Czarnej. – Potrafi być strasznie wredna. Poza tym z nich wszystkich to chyba największa plotkara. Czegokolwiek byś nie powiedziała, możesz być pewna, że cały personel będzie o tym gadać. Kobieta naprawdę nie potrafi wyluzować, chyba ma jakiś problem ze sobą czy coś.

– Dokładnie, prędzej ją powinni zamknąć niż nas – wtóruje mu Czarna.

– Swoją drogą za co siedzisz?

Nie muszę się zastanawiać nad odpowiedzią. Zdążyłam wymyślić wersję dla pacjentów.

– Pocięłam się o jeden raz za dużo.

– Ech, kiepska sprawa. Ja tu jestem, bo mnie w szkole uwalili, a ta ślicznota ma problemy z jedzeniem.

Posyłam dziewczynie pytające spojrzenie. Jest szczupła, ale nie wygląda na anorektyczkę. A więc musi być…

– Bulimia. – Podnosi rękę, jakby właśnie zgłaszała obecność. – Okropne cholerstwo. Wszyscy tylko pieprzą o tych chudzielcach, a o istnieniu mojej choroby wie może co trzecia osoba.

– Dziwisz się? – pytam.

– Nie rozumiem.

– Ludzie nie dostrzegają niewidocznych chorób – wyjaśniam, ale nie zrozumieli, co mam na myśli. Opadam na poduszki. – Bulimia jest praktycznie niezauważalna. Jeśli przestaniesz jeść, schudniesz. Twoje ciało się zmieni, więc ludzie to zobaczą. Przy bulimii waga się waha, ale nie na tyle, by ktoś zwrócił na to uwagę. Poza tym – kontynuuję, bawiąc się włosami – nikt by nie mówił o anoreksji, gdyby nie modelki na wybiegach. Ta choroba została spopularyzowana. Tak jak modnie jest palić w gimnazjum papierosy, tak modnie jest wiecznie być na diecie. Wykazujesz się silną wolą, masz temat do niekończących się dyskusji na szkolnym korytarzu. A bulimia? Przecież nie pochwalisz się, ile wyrzygałaś. Po trzecie… – Przymykam oczy, by zastanowić się dwa razy. W końcu dodaję cicho: – Anoreksja to kontrola absolutna. Bulimia to jej całkowity brak.

Żadne z nich nie odzywa się aż do momentu, gdy do pokoju wchodzi pielęgniarka i woła Czarną na podwieczorek zarezerwowany tylko dla osób z zaburzeniami odżywiania. Moja współlokatorka udaje, że śpi. Kobieta w końcu wychodzi, kręcąc głową. Maciek po chwili namysłu kładzie się obok swojej dziewczyny i lekko ujmuje jej dłoń. Nie powstrzymują mnie, gdy wstaję i wychodzę na korytarz. Światło jarzeniówek nadaje mu niezdrową, zieloną barwę. Choć jeszcze dwie godziny temu wszyscy się ze mną ochoczo witali, teraz nikt nie reaguje, gdy zmierzam do swojej sali. Uśmiecham się półgębkiem. Człowiek tak szybko mięknie. Gdybym nie doświadczyła tylu miłych gestów w jedenastym pokoju, pewnie nawet nie zwracałabym uwagi na obojętność, którą częstowała mnie reszta pacjentów. Łapię się na tym, że szukam wzrokiem Staśka. Może on by mnie jakoś pocieszył.

Śmieję się w duchu. Nie mogę sobie pozwolić na takie myśli. Każdy uśmiech jest jak strzał w zimne mury, które wzniosłam wokół siebie. Przybieram więc chłodną minę i powoli wchodzę do sali obserwacyjnej, czując na sobie spojrzenie grupki okupującej pufy.

Początkowo nawet nie zwracam uwagi na dziewczynę skrytą w rogu. Leżę na szpitalnym łóżku przy parapecie i wpatruję się w sufit. Marzę o jakiejkolwiek ucieczce przed nudą. Do kolacji zostało jeszcze sporo czasu. Nie chcę tu tak gnić jak jakaś ofiara losu.

Bawię się bandażem. Chętnie zajrzałabym pod spód, ale jest tak ładnie założony, że aż szkoda zepsuć. Poza tym jaki to ma teraz sens, skoro i tak będę musiała go odwiązać przed kąpielą…

– Nie rozpakowujesz się? – pyta cichutki głos. Obracam głowę i zauważam brunetkę skrytą pod kołdrą. Jedynie jej oczy wystają znad białej pościeli, otoczone plątaniną przetłuszczonych włosów. – Możesz wziąć dolne półki – dodaje, po czym odwraca się plecami.

Dopiero po chwili dociera do mnie sens jej słów. Naprzeciwko mnie stoi niewielka, drewniana szafa. Ostrożnie ją otwieram, jakby nagle miał z niej wyskoczyć jakiś stwór z koszmarów, ale w środku są tylko ubrania. Z niesmakiem zauważam, że moja przestrzeń jest najmniejsza. Nie mam jednak ochoty się wykłócać, więc pokornie zabieram się do rozpakowywania niewielkiej torby. Patrząc na jej zawartość, staje się dla mnie jasne, że to siostra Rachela ją kompletowała. Wybrała chyba najnudniejsze ubrania ze wszystkich. Ponadto w kosmetyczce znalazłam jedynie szczoteczkę, pastę i szampon. Zważywszy na dość ubogi zasób bielizny, należy się spodziewać wizyty zakonnicy w najbliższy weekend. No i dobrze. Tak łatwo się nie poddam, nie mam zamiaru tu zbyt długo wegetować. Nim jednak zgrzeszę, wypowiadając soczystą mieszankę przekleństw i niezbyt pochlebnych określeń na temat Racheli, dostrzegam coś kolorowego na dnie. Zaciekawiona sięgam ręką i ku mojemu zdumieniu okazuje się, że trzymam książkę. Ale nie podręcznik, lecz najprawdziwszą książkę. Do tego całkiem obiecującą, sądząc po okładce.

Uderzam pięścią trzy razy w klatkę piersiową i z uśmiechem wracam do łóżka.

 

Przed samą kolacją do pokoju wpada Czarna. Z szeroko otwartymi oczami obserwuję, jak schyla się i skrada pod szybą tak, żeby w dyżurce nikt jej nie zauważył. Kiedy pokonuje dzielący nas dystans, podciąga się na jego ramie i wślizguje pod kołdrę. Jak pies szukający w nocy ciepła właściciela, przemyka pod nią i chwilę później lekko unosi, tak że widać tylko kawałek łokci, na których się opiera.

– Zdajesz sobie sprawę, że cię widać? – pytam, nim zdąży się odezwać.