Inni ludzie - C.J. Tudor - ebook + audiobook + książka

Inni ludzie ebook i audiobook

C. J. Tudor

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

W białym pokoju śpi blada dziewczynka...

Gabe, wracając pewnej nocy do domu, tkwi w korku za pordzewiałym starym samochodem. Nagle w tylnej szybie widzi twarz dziewczynki. Z jej ust wydobywa się tylko jedno słowo: „Tatusiu”.

To jego pięcioletnia córka, Izzy. Nigdy więcej już jej nie zobaczy.

Trzy lata po zaginięciu córki Gabe spędza dni i noce podróżując po autostradzie, szukając samochodu, w którym widział Izzy, i nie tracąc nadziei, choć większość ludzi uważa, że dziewczynka nie żyje.

Fran i jej córka Alice również przejechały wiele kilometrów autostradą. Ale nie poszukując. Uciekając. Starając się wyprzedzić ludzi, którzy chcą ich skrzywdzić. Ponieważ Fran zna prawdę. Wie, co naprawdę stało się z córką Gabe’a. Wie, kto jest odpowiedzialny. I wie, co zrobią, jeśli kiedykolwiek dogonią ją i Alice…

Autorka bestsellerowych „Kredziarza” i „Zniknięcia Annie Thorne” wciąga czytelników w nową pasjonującą intrygę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 41 min

Lektor: Marcin Hycnar

Oceny
4,2 (866 ocen)
410
279
136
36
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Akkili

Z braku laku…

Banalne rozwiązanie, a wielki sekret głównego bohatera naciągane i bez fanfar
10
annastolczyk

Nie oderwiesz się od lektury

C.J Tudor to mistrzyni pióra.. Jej powieści są magiczne. Bohaterowie mają duszę ,a fabuła genialnie skonstruowana. Niesamowite👏
10
_ixzca_

Nie polecam

Inni ludzie czekali na swoją kolej aż 2 lata. W końcu i na nich przyszła pora, jednak spotkanie to było nieudane. Historia rozkręca się bardzo powoli, a nawet jak już pojawia się coś ciekawego, to nagle szybko się kończy. Po samych dobrych opiniach nastawiałam się naprawdę na coś ciekawego i przede wszystkim mocnego. Bohaterowie nijacy, mogliby być lepiej dopracowani, gdyby autorka nie skupiała się jedynie na ciągłej plątaninie fabuły. Książka jest też zbyt rozciągnięta i przez co dobrnięcie do jej końca to naprawdę wyzwanie.
10
Moniczka87

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca.
00
Dareus

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu
00

Popularność




1

Poniedziałek, 11 kwietnia 2016

autostrada M1 z Londynu do Leeds

Najpierw zauważył nalepki na tylnej szybie i zderzaku:

Trąb, jeśli swędzi cię tyłek.

Nie jedź za mną, zabłądziłem.

Jeśli prowadzisz auto tak jak ja, powinieneś uwierzyć w Boga.

Klakson się zepsuł – uważaj na palec.

Prawdziwi mężczyźni kochają Jezusa.

Dwuznaczne komunikaty. Ale jedno wydawało się zupełnie oczywiste: kierowca to wariat. Gabe mógłby się założyć, że nosi T-shirty z podobnymi sloganami i że ma w pracy zdjęcie małpy zasłaniającej łeb łapami, z podpisem: „Nie musisz być szalony, by tu pracować, ale to pomaga”.

Był zdziwiony, że właściciel auta widzi cokolwiek przez tylną szybę. Za to kierowcy stojący za nim w korkach mają co czytać. Gabe również utknął w korku. Długi rząd samochodów posuwał się w ślimaczym tempie, mijając robotników, którzy naprawiali autostradę M1. Wydawało się, że zaczęli pracę w poprzednim stuleciu i zamierzają ją kontynuować w następnym.

Westchnął i bębnił palcami o kierownicę, jakby mogło to przyśpieszyć jazdę znajdujących się przed nim aut albo bieg czasu. Był już prawie spóźniony. Jeszcze nie, niezupełnie. W dalszym ciągu istniała szansa, że wróci do domu na czas. Ale i tak stracił na to nadzieję. Opuściła go gdzieś w okolicy skrzyżowania numer dziewiętnaście, kiedy sprytniejsi kierowcy zaryzykowali jazdę wiejskimi drogami na podstawie nawigacji satelitarnej.

Jeszcze bardziej frustrujące było to, że dziś zdołał wyjść punktualnie. Powinien bez trudu dotrzeć do domu na szóstą trzydzieści, zdążyć na kolację i położyć Izzy spać. Obiecał Jenny – solennie obiecał – że dzisiaj się nie spóźni.

„Tylko raz w tygodniu. To wszystko, o co proszę. Jeden wieczór, kiedy zjemy razem kolację, przeczytasz córce bajkę na dobranoc i będziemy udawać, że jesteśmy normalną, szczęśliwą rodziną”.

To zabolało. Chciała go zranić.

Oczywiście mógłby powiedzieć, że rano odwozi Izzy do szkoły, bo Jenny musi pędzić na spotkanie z klientem. To on uspokoił córkę i posmarował jej brodę kremem antybakteryjnym, gdy podrapał ją złośliwy kot ze schroniska przygarnięty przez Jenny.

Ale nie powiedział. Bo oboje zdawali sobie sprawę, że Gabe poświęca córce zbyt mało czasu. Jenny była rozsądną kobietą, ale miała surowe zasady dotyczące życia rodzinnego. Jeśli ktoś je łamał, nieprędko wybaczała.

Kochał ją za to, że jest tak głęboko przywiązana do córki. Jego matka była bardziej przywiązana do taniej wódki; nawet nie znał swojego ojca. Przysiągł, że będzie inny, że zawsze znajdzie trochę czasu dla Izzy.

A teraz utknął w korku na autostradzie i prawdopodobnie znowu się spóźni. Jenny mu nie wybaczy. Nie tym razem. Nie chciał się zastanawiać, co to oznacza.

Próbował zadzwonić do żony, ale odezwała się poczta głosowa. Poziom naładowania baterii w komórce Gabe’a spadł poniżej jednego procentu, czyli telefon lada chwila przestanie działać. Na domiar złego zostawił dziś ładowarkę w domu. Mógł tylko siedzieć, walcząc z pokusą naciśnięcia pedału gazu i staranowania wozów stojących z przodu. Bębnił nerwowo palcami o kierownicę i patrzył na samochód oblepiony nalepkami.

W większości były stare, spłowiałe i pomarszczone. Auto również wydawało się zabytkiem. Stary ford cortina lub coś w tym rodzaju. Miał kolor popularny w latach siedemdziesiątych, przypominający przybrudzone złoto. Nadpsuty banan. Wieczorne niebo zasnute dymem. Umierające słońce.

Z przekrzywionej rury wydechowej buchały od czasu do czasu kłęby brudnoszarych spalin. Zderzak pokrywały plamy rdzy. Nie widział emblematu producenta pojazdu. Prawdopodobnie odpadł po drodze wraz z połową tablicy rejestracyjnej. Pozostały tylko litery T i N oraz część cyfry 6 albo 8. Zmarszczył brwi. Był pewien, że to niezgodne z przepisami. Ten cholerny samochód nie nadaje się do jazdy, prawdopodobnie nie jest ubezpieczony, nie prowadzi go wykwalifikowany kierowca. Lepiej się do niego nie zbliżać.

Zastanawiał się, czy nie zmienić pasa, gdy w tylnym oknie wśród łuszczących się nalepek pojawiła się twarz dziewczynki. Wyglądała na pięć albo sześć lat. Okrągła buzia, różowe policzki. Ładne jasne włosy związane w dwa kucyki.

Najpierw przyszło mu do głowy, że powinna być przypięta do fotelika.

Później pomyślał: „Izzy”.

Popatrzyła na Gabe’a i wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Rozchyliła usta, odsłaniając puste miejsce po mlecznym zębie, który wypadł jakiś czas temu. Pamiętał, jak zawinął go w bibułkę i włożył jej pod poduszkę dla zębowej wróżki.

„Tata!” – szepnęła bezgłośnie.

Później ktoś wyciągnął do tyłu rękę, chwycił ją za ramię i zmusił, by usiadła. Zniknęła. Przepadła. Rozwiała się.

Patrzył na puste okno.

„Izzy”.

Niemożliwe.

Córka jest w domu, z matką. Prawdopodobnie ogląda Disney Channel, a Jenny szykuje kolację. Izzy nie może siedzieć w obcym samochodzie, jadąc Bóg wie gdzie, nieprzypięta do fotelika.

Kierowcę zasłaniały nalepki. Widział tylko czubek jego głowy nad napisem „Trąb, jeśli swędzi cię tyłek”. Pal to diabli! Zatrąbił. Później błysnął światłami. Wydawało się, że samochód z nalepkami lekko przyśpiesza. Z przodu kończyły się roboty drogowe; przestawało obowiązywać ograniczenie prędkości i można było jechać normalnie.

„Izzy”. Przyśpieszył. Prowadził nowego range rovera, szybkiego i zrywnego, a jednak odrapany stary gruchot się oddalał. Gabe nacisnął mocniej pedał gazu. Patrzył, jak wskazówka szybkościomierza wskazuje sto dziesięć, sto dwadzieścia, sto trzydzieści pięć kilometrów na godzinę. Zbliżał się, ale samochód z nalepkami nagle zjechał na środkowy pas i wyprzedził kilka aut. Gabe ruszył za nim, zajeżdżając drogę ciężarówce. Klakson prawie go ogłuszył. Miał wrażenie, że lada chwila wyskoczy mu z piersi serce: wydawało mu się, że to żywa istota z filmu Obcy – ósmy pasażer Nostromo.

Samochód z nalepkami niebezpiecznie lawirował wśród pojazdów. Gabe znalazł się między fordem focusem a toyotą znajdującą się z przodu. Cholera… Zerknął w lusterko, zjechał na pas wolnego ruchu, a później szybko wyprzedził toyotę. W tej samej chwili na pasie szybkiego ruchu pojawił się jeep. O mało nie uderzył w samochód Gabe’a, który nacisnął hamulec. Kierowca jeepa błysnął światłami awaryjnymi i pokazał mu środkowy palec.

– Pieprz się, wale!

Gruchot znajdował się teraz kilkaset metrów z przodu. W dalszym ciągu lawirował, jego tylne światła znikały w oddali. Gabe nie mógł go dalej ścigać. Było to zbyt niebezpieczne.

Poza tym powtarzał sobie, że musiał się pomylić. Na pewno. To nie może być Izzy. Wykluczone. W jaki sposób mogłaby się znaleźć w tamtym samochodzie? Jest zmęczony, zestresowany. Zapada zmrok. Musiała to być inna dziewczynka, podobna do Izzy. Bardzo podobna. Mająca jasne włosy związane w kucyki, identyczną szczerbę między przednimi zębami. Dziewczynka nazywająca kogoś tatą.

Z przodu pojawił się znak informacyjny: „Centrum handlowe, 800 metrów”. Może się tam zatrzymać, uspokoić, zatelefonować. Ale jest już spóźniony, powinien jechać do domu. Jednak co znaczy kilka dodatkowych minut? Pojawił się zjazd z autostrady. Jechać dalej? Skręcić? Jechać dalej? Skręcić? „Izzy”. W ostatniej chwili odbił kierownicą w lewo, przejechał czarno-żółtą linię i usłyszał gniewne klaksony kierowców. Ruszył w stronę centrum handlowego.

Gabe prawie nigdy nie zatrzymywał się w centrach handlowych przy autostradzie. Wydawały mu się przygnębiające, pełne nieszczęśliwych ludzi, którzy woleliby być gdzie indziej.

Stracił cenne minuty, biegając tam i z powrotem wzdłuż fast foodów. Szukał automatu telefonicznego i znalazł go w końcu w pobliżu toalet. Tylko jeden. Nikt nie korzysta już z automatów. Zmarnował kilka następnych minut, usiłując znaleźć drobne, aż wreszcie zrozumiał, że może skorzystać z karty. Wyjął z portfela kartę debetową, wsunął ją do otworu i zadzwonił do domu.

Jenny nigdy nie odbierała natychmiast. Zawsze była zajęta, zawsze robiła coś z Izzy. Czasami mówiła, że chciałaby mieć osiem par rąk. Pomyślał, że powinien spędzać więcej czasu w domu, pomagać.

– Halo!

Głos kobiety. Ale nie Jenny. Nieznajomy. Czyżby wystukał niewłaściwy numer? Rzadko telefonował na numer stacjonarny. Zawsze posługiwał się komórką. Sprawdził numer na wyświetlaczu automatu. Na pewno był to ich telefon.

– Halo? – znowu odezwał się głos. – Pan Forman?

– Tak, Forman. Kim pani jest, do licha?

– Komisarz Maddock.

Policjantka. W jego domu. Odbiera telefon.

– Gdzie pan jest, panie Forman?

– Na autostradzie M1. To znaczy w centrum handlowym. Wracam z pracy.

Jąkał się, jakby miał coś na sumieniu. Ale przecież jest winny, prawda? Wielu rzeczy.

– Powinien pan wrócić do domu, panie Forman. Natychmiast.

– Dlaczego? Co się dzieje? Co się stało?!

Długa cisza, męcząca, niepokojąca. Pomyślał, że zapowiada słowa, które całkowicie zniszczą jego życie.

– Chodzi o pana żonę… i córkę.

2

Poniedziałek, 18 lutego 2019 roku

centrum handlowe w Newton Green, autostrada M1, skrzyżowanie numer piętnaście, trzynasta trzydzieści

Chudy mężczyzna pił bardzo słodką czarną kawę. Rzadko zamawiał coś konkretnego. Raz, może dwa, poprosił o tost, a później prawie nic nie zjadł. Katie pomyślała, że wygląda staro jak na swój wiek. Ubranie wisiało na nim jak na strachu na wróble. Był wychudzony, miał głębokie bruzdy na twarzy, zapadnięte oczy, sterczące kości policzkowe. Palce trzymające kubek z kawą były długie i delikatne; odnosiło się wrażenie, że ostre kości za chwilę przebiją cienką skórę.

Katie mogłaby pomyśleć, że mężczyzna jest śmiertelnie chory na raka. Jej niania miała raka i wyglądała podobnie. Jednak wiedziała, że to nieprawda: on cierpiał na coś innego. Chorobę duszy i serca. Nie wyleczyliby go najlepsi lekarze na świecie ani najlepsze lekarstwa. Nic nie mogło go wyleczyć.

Kiedy zaczął odwiedzać centra handlowe, raz albo dwa razy na miesiąc, rozdawał ulotki. Katie wzięła jedną z nich. Fotografie małej dziewczynki. WIDZIAŁEŚMNIE? Katie oczywiście znała tę twarz. Jej zdjęcie pojawiało się w telewizji. Podobnie jak zdjęcie jej matki.

W tamtym czasie chudy mężczyzna miał nadzieję. A przynajmniej jej cień. Szaloną nadzieję, która staje się czymś w rodzaju narkotyku. To wszystko, co zostaje ludziom w takiej sytuacji. Rozpaczliwie się jej czepiają, nawet gdy wiedzą, że to tylko iluzja. Myślimy, że człowieka może zniszczyć nienawiść i gorycz. To pomyłka. Może go również zniszczyć nadzieja. Nadzieja wyżera serce jak pasożyt. Sprawia, że czujemy się jak przynęta czekająca na przypłynięcie rekina. Ale nadzieja nie zabija. Nie działa w ten sposób.

Chudy mężczyzna został pożarty przez nadzieję. Nic mu nie zostało. Nic oprócz mnóstwa przejechanych kilometrów i punktów rabatowych za wypijaną kawę.

Katie wzięła pustą filiżankę i wytarła stolik.

– Przynieść panu jeszcze jedną?

– Obsługujecie klientów przy stolikach?

– Tylko stałych.

– Dziękuję, ale muszę ruszać.

– Okej. Do zobaczenia.

Znowu skinął głową.

– Do zobaczenia.

Tak wyglądały ich rozmowy. Wszystkie. Katie nie była pewna, czy mężczyzna w ogóle ją poznaje. Miała wrażenie, że ludzie stanowią dla niego tylko tło.

Słyszała, że nie jest to jedyna kawiarnia, którą odwiedza, ani jedyne centrum handlowe. Kelnerki zmieniały pracę i plotkowały. Podobnie policjanci, którzy często zaglądali do kawiarni. Opowiadano, że mężczyzna jeździ autostradą w dzień i w nocy, zatrzymuje się w różnych centrach handlowych, szuka samochodu, którym porwano małą dziewczynkę. Szuka zaginionej córki.

Miała nadzieję, że to nieprawda. Wierzyła, że chudy mężczyzna w końcu odnajdzie spokój. Nie chodziło tylko o niego. Coś w jego zachowaniu, jego cicha desperacja rozdrapywała bolesną ranę. Katie przede wszystkim miała nadzieję, że któregoś dnia przyjdzie do pracy, a on zniknie i nie będzie musiała nigdy więcej o nim myśleć.

3

Nocna jazda. Gabe nigdy jej nie lubił. Blask reflektorów samochodów pędzących z przeciwka. Ciemne partie autostrady, gdy droga z przodu zdawała się roztapiać w nieskończonej nicości. Jakby zmierzał w stronę czarnej dziury. Zawsze go to dezorientowało. W mroku wszystko wydaje się inne. Zniekształca odległość, kontury.

W takie noce czuł się najlepiej. Siedział za kierownicą, słuchając cichej, nastrojowej muzyki. Tym razem Laurie Anderson. Strange Angels.

Najczęściej puszczał właśnie ten album. Muzyka miała w sobie coś nieziemskiego, dziwacznego, co mu się podobało. Pasowała do jazdy po czarnym asfalcie.

Czasami wyobrażał sobie, że płynie głęboką, czarną rzeką. Innym razem, że unosi się w przestrzeni, w wiecznej ciemności. Nad ranem, gdy powinien leżeć w wygodnym łóżku, przychodziły mu do głowy dziwaczne myśli. Ale chociaż zastanawiał się nad różnymi rzeczami, zawsze patrzył uważnie na szosę, czujnie obserwował drogę.

Gabe nigdy nie spał. Nie w normalny sposób. Między innymi właśnie dlatego jeździł samochodem. Kiedy musiał zrobić sobie przerwę – nie był zmęczony, ale uważał, że powinien odpocząć – zatrzymywał się w jednym z centrów handlowych, które tak dobrze znał.

Mógłby wyliczyć wszystkie centra przy autostradzie M1: ich miejsce w rankingach popularności, dzielące je odległości, znajdujące się w nich sklepy. Przypuszczał, że stały się dla niego czymś w rodzaju domu. Było w tym coś ironicznego, biorąc pod uwagę, że dawniej bardzo nie lubił takich miejsc. Kiedy potrzebował czegoś więcej niż kolejnej porcji czarnej kawy, zatrzymywał samochód na jednym z parkingów dla ciężarówek i drzemał przez dwie godziny w tylnej części wozu. Często był zły, że marnuje czas, nic nie robi, nie szuka. Jego umysł nie potrzebował odpoczynku, ale należało dostarczyć odrobinę ulgi oczom, nadgarstkom i nogom. Wychodząc z szoferki, czasem czuł się jak zgarbiony neandertalczyk, który próbuje po raz pierwszy stanąć prosto. Dlatego raz na dobę kładł się na dwie godziny, lecz nie dłużej. Później ruszał w dalszą drogę.

Woził ze sobą wszystko, czego potrzebował. Przybory toaletowe, kilka ubrań na zmianę. Czasami wizyta w pralni samoobsługowej wymagała zjechania z autostrady do jakiegoś miasta. Nie lubił tych wycieczek. Za bardzo przypominały o normalnym życiu prowadzonym przez większość ludzi. Zakupy, praca, spotkania przy kawie, odprowadzanie dzieci do szkoły. Już tego nie robił. Rzeczy, które stracił albo z których sam zrezygnował.

Na autostradzie, w centrach handlowych normalne życie ulegało zawieszeniu. Każdy gdzieś jechał, znajdował się w drodze. Ani tu, ani tam. Trochę jak w czyśćcu.

Miał pod ręką komórkę i laptopa, a także dwie zapasowe ładowarki i baterie (nigdy więcej nie popełni tego samego błędu). Kiedy nie siedział za kierownicą, pił kawę, czytał wiadomości – na wypadek gdyby pojawiła się jakaś informacja – i przeglądał strony internetowe poświęcone osobom zaginionym.

Większość z nich przypominała tablice ogłoszeń. Publikowano tam apele do zaginionych, informacje o przebiegu poszukiwań, organizowano kampanie społeczne. Wszystko w rozpaczliwej nadziei, że ktoś coś widział i nawiąże kontakt.

Kiedyś stale przeglądał te strony, ale po pewnym czasie zaczęły go męczyć. Ciągle te same fotografie, nadzieja, desperacja. Twarze ludzi zaginionych od lat, dekad, zachowane na zdjęciach. Coraz bardziej niemodne fryzury, coraz bardziej martwe uśmiechy po każdych urodzinach i Bożym Narodzeniu.

Były także nowe twarze, pojawiały się prawie codziennie. Ciągle miały w sobie echo życia. Wyobrażał sobie świeże wgłębienie w poduszce, wilgotne szczoteczki do zębów, ubrania w garderobie pachnące niedawnym praniem, a nie pleśnią i naftaliną.

Ale czekał ich taki sam los jak pozostałych. Czas płynie. Reszta świata zmierza do swojego celu. Pozostają tylko bliscy, którzy nie potrafią zapomnieć, przerwać czuwania.

Zaginięcie różni się od śmierci. Jest w pewnym sensie gorsze. Śmierć to coś ostatecznego. Pozwala przeżywać żałobę. Wspominać zmarłego, zapalać świece, składać kwiaty. Zapomnieć.

Zaginięcie stwarza pustkę. Człowiek ląduje w dziwnym, ponurym miejscu, gdzie na horyzoncie lśni promyk nadziei; wokół krążą niczym sępy rozpacz i ból.

W uchwycie na desce rozdzielczej zapiszczała komórka. Gabe zerknął na wyświetlacz. Zobaczył imię i zjeżyły mu się włosy na karku.

Jeśli ktoś dostatecznie długo podróżuje nocami po drogach Anglii, poznaje ludzi mroku. Innych wampirów. Kierowców ciężarówek, furgonetek, samochodów dostawczych. Policjantów, ratowników medycznych, personel centrów handlowych. Jak ta jasnowłosa kelnerka. Dziś znowu pracowała na nocnej zmianie. Wyobrażał sobie, że kiedyś była mężatką, ale została sama. Teraz pracuje w nocy, żeby mieć w ciągu dnia czas dla dzieci.

Często wymyślał mroczne historie o ludziach, traktując ich jak postaci z książki. Niektórych mógł natychmiast zrozumieć. W przypadku innych wymagało to trochę czasu. Byli jednak tacy, których nigdy nie pojmie, nawet gdyby miał na to milion lat.

Tak jak Samarytanina.

„Gdz. jesteś?” – brzmiał esemes.

Normalnie Gabe nie znosił ludzi stosujących skrótów, nawet w esemesach – pamiątka po dawnym zawodzie copywritera – ale wybaczał Samarytaninowi z wielu powodów.

Dotknął ikonki mikrofonu na wyświetlaczu komórki i powiedział: „Między Newton Green a Watford Gap”. Słowa przekształciły się w esemesa. Gabe stuknął w przycisk „Wyślij”.

Odpowiedź brzmiała: „Spotkajmy się w Barton Marsh, przy skrz. 14. Przesyłam namiar”.

Barton Marsh. Niewielka wioska niedaleko Northampton. W odległości pięćdziesięciu minut jazdy.

„Dlaczego?”

Odpowiedź składała się z jednego słowa, na które czekał prawie od trzech lat. Słowa, które bał się usłyszeć.

„Znalazłem”.

4

Centrum handlowe w Tibshelf, skrzyżowanie dwadzieścia osiem/dziewięć na autostradzie M1

Fran popijała kawę. Cóż, to, co nazywano tu kawą. W menu figurowała taka nazwa. Płyn wyglądał jak kawa, miał zapach podobny do kawy, ale smakował jak gówno. Wsypała do ciemnej cieczy kolejną saszetkę cukru. Czwartą. Po przeciwnej stronie lepkiego plastikowego stolika Alice bez przekonania usiłowała jeść mało apetyczny tost, który wyglądał tylko trochę lepiej niż kawa, próbując spełniać wymogi Ustawy o artykułach żywnościowych.

– Zamierzasz go dokończyć? – spytała Fran.

– Nie – odparła z roztargnieniem Alice.

– Nie winię cię – powiedziała Fran, uśmiechając się ze współczuciem, choć z wysiłku zabolały ją mięśnie twarzy. W oczach i głowie czuła pulsujący ból.

Pogarszały go oślepiające świetlówki. Nic nie jadła od poprzedniego rana. Nie czuła głodu, ale głowa pękała jej z niewyspania i braku jedzenia. Częściowo właśnie dlatego postanowiła zatrzymać się na kawę i coś przekąsić. Cha, cha, cha! Może to i dobrze, że wszystko jest takie beznadziejne. Odsunęła kubek z kawą.

– Musisz iść do toalety, zanim odjedziemy?

Alice zamierzała zaprzeczyć, po czym zmieniła zdanie.

– Jak daleko mamy jechać?

Dobre pytanie. Jak daleko? Ile kilometrów wystarczy? Fran nie miała pojęcia, ale nie chciała mówić tego Alice. Powinna panować nad sytuacją, działać zgodnie z planem. Nie mogła powiedzieć, że chce po prostu szybko jechać autostradą jak najdalej od poprzedniego domu.

– Cóż, daleko, ale po drodze jest mnóstwo centrów handlowych.

Oczywiście dopóki nie opuszczą autostrady, a później pozostanie tylko postój przy drodze.

Alice lekko się skrzywiła.

– Chyba jednak skorzystam z toalety.

W jej głosie zabrzmiał taki sam entuzjazm, jakby Fran kazała jej wejść do klatki z krwiożerczymi lwami.

– Chcesz, żebym z tobą poszła?

Alice znowu się zawahała. Zawsze panicznie się bała publicznych toalet. Jednak jako ośmiolatka nie chciała okazywać lęku, by nie uznano, że zachowuje się jak dziecko.

– Nie, wszystko w porządku.

– Jesteś pewna?

Alice skinęła głową, a później wstała z krzesła. Ponura determinacja nadawała jej znacznie starszy wygląd. Po chwili wahania sięgnęła nad stołem po mały różowy plecak ozdobiony fioletowymi kwiatkami. Nigdy się z nim nie rozstawała, nawet w toalecie. Kiedy zarzucała go na ramię, w środku coś zagrzechotało.

Fran usiłowała nie marszczyć brwi, nie okazywać lęku. Kiedy Alice odchodziła, uniosła filiżankę i udawała, że pije kawę. Długie kasztanowe włosy dziewczynki były związane w wysoki kucyk, nogawki dżinsów wsunięte w podróbki butów marki Uggs, obszerna budrysówka maskowała chudą sylwetkę.

Fran instynktownie poczuła, że ją kocha. Czasem zdarzają się takie momenty. Miłość do dziecka może być przerażająco silna. Od chwili, gdy przytulamy miękką, lepką główkę, wszystko się zmienia. Żyjemy w stanie ciągłego zdumienia i przerażenia – zdumienia, że wydaliśmy na świat coś tak niewiarygodnie cudownego, przerażenia, że może to nam zostać odebrane. Życie nigdy wcześniej nie wydawało się tak kruche i pełne niebezpieczeństw.

Pomyślała, że o dzieci nie martwimy się tylko wtedy, kiedy śpią. Najbezpieczniejsze są w łóżkach. Problem polegał na tym, że Alice nie zawsze spała w łóżku. Mogła zasnąć wszędzie, w każdej chwili. W drodze do szkoły, w parku, w damskiej toalecie. Zachowywała się normalnie, a później nagle zapadała w sen. To było przerażające.

Ale nie tak przerażające jak chwila, gdy Alice się budziła.

Fran pomyślała o plecaku. Nieustannym grzechocie. W jej piersi trzepotała ciemna ćma lęku.

Alice popatrzyła na logo damskiej toalety. Kobieta w trójkątnej spódnicy. Kiedy była mała, myślała, że kobieta jest tak gruba, że nie mieści się w spodnie. Nie miała ochoty wchodzić. Żołądek ściskał jej się ze strachu, co oczywiście sprawiało, że jeszcze bardziej chciało jej się sikać.

Nie bała się toalet. Nawet nie hałaśliwych suszarek do rąk (choć trochę ją przerażały). Chodziło o coś innego. Coś, co znajduje się w każdej toalecie, zwłaszcza publicznej, nad rzędami umywalek i w innych niespodziewanych miejscach.

Lustra. Alice nie znosiła luster. Bała się ich od kilku lat. Jedno z jej najwcześniejszych wspomnień było następujące: przebrała się w sukienkę i zakradła na piętro, by się przejrzeć w dużym lustrze matki. Stanęła przed nim w pięknej sukience Elsy… i zaczęła krzyczeć.

Nie wszystkie lustra stanowiły problem. Niektóre były bezpieczne. Nie potrafiła tego wyjaśnić; nie wiedziała, dlaczego niektóre są groźne. Obce lustra niosły większe ryzyko. Lustra, których nie znała. Właśnie w nich widziała różne rzeczy, właśnie one mogły sprawić, że upadnie.

Wszystko będzie dobrze, powiedziała sobie. Po prostu spuść oczy. Patrz na podłogę.

Odetchnęła głęboko i otworzyła drzwi. Silna woń odświeżacza powietrza i środków dezynfekcyjnych sprawiła, że poczuła mdłości. Toaleta była pusta, co wydawało się niezwykłe, ale było dość wcześnie i w kawiarni panował niewielki ruch.

Pośpieszyła do najbliższej kabiny, wbijając wzrok w podłogę, i zamknęła drzwi. Usiadła na sedesie, wysikała się i szybko wytarła, cały czas próbując patrzeć w podłogę. Teraz czekał ją najtrudniejszy moment. Musiała iść do umywalki i umyć ręce.

Prawie jej się udało. Ale dozownik mydła nie działał. Naciskała go, naciskała, aż wreszcie uniosła oczy. Nie mogła się powstrzymać. Zakazane zerknięcie na lustro miało w sobie coś kuszącego; czuła się, jakby dostrzegła lekko uchylone drzwi. Nie mogła ich nie popchnąć, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie.

Zauważyła obraz. Ale nie siebie. Nie było to jej odbicie, tylko nieznajomej dziewczyny, nieco podobnej, choć kilka lat starszej. Alice była ciemnowłosa i miała niebieskie oczy; dziewczyna miała bladą cerę albinoski, a jej oczy przypominały szarobiałe kulki.

– Alisssss…

Nawet jej głos był cichy i bezcielesny, jakby niósł go powiew wiatru.

– Nie teraz. Odejdź.

– Ćśśś… Ćśśś…

– Zostaw mnie w spokoju.

– Potrzebuję cię…

– Nie mogę.

– Chcę, żebyś zasnęła…

– Nie. Nie jestem…

Ale zanim Alice wymówiła słowo „zmęczona”, zamknęła oczy i osunęła się na podłogę.

5

Znalazłem.

Czy to możliwe po tylu latach? Gabe oczywiście pamiętał, że Samarytanin napisał: „Znalazłem”, a nie: „Znalazłem ją”. Chyba że chciał oszczędzić Gabe’owi bólu. W takim razie, dlaczego się z nim skontaktował? Gabe czuł, że w tym słowie coś się kryje. Samarytanin coś pominął. Znalazłem. Ale co?

Zerknął na tablice z obco brzmiącymi nazwami i pojechał labiryntem szos, które wydawały się zbyt wąskie i kręte. Kiedy Gabe opuszczał autostradę, zawsze przez chwilę czuł się trochę nieswojo. Jakby gubił koło ratunkowe. Przecinał pępowinę. Skakał w otchłań bez spadochronu.

Poczuł przypływ paniki – złowrogie szpony wbijające się w umysł. Bał się, że zgubi Izzy. Że nigdy jej nie odnajdzie. Że wszystko zacznie się od nowa. Irracjonalne szaleństwo. Nie mógł nic na to poradzić. Jedynym punktem zaczepienia była autostrada. Widział ją tam po raz ostatni. W dniu, kiedy zniknęła.

Rodzic powinien poświęcić wszystko dla dziecka. Wszystko. A on po prostu patrzył, jak jego córka zapada się pod ziemię. Tylne światła odjeżdżającego samochodu. Stracił je z oczu, zniknęły. Wyobrażał to sobie wiele razy. Gdyby tylko nie skręcił… Gdyby tylko pojechał za tym cholernym starym gruchotem… Gdyby tylko, gdyby tylko…

Mądrość po szkodzie. Mądrość po szkodzie nie ma w sobie nic pięknego, to tylko kiepskie oszustwo. Przypomina pretensjonalnego konferansjera teleturnieju w marynarce ze złotej lamy, z kiepską fryzurą, który szyderczo opowiada, co można było wygrać.

„Gdyby nasz zawodnik był szybszy, odważniejszy, bardziej zaangażowany… Gdyby nie okazał się tchórzem. Ale, panie i panowie, nagrodźmy go brawami. Próbował walczyć, ale przegrał. Po prostu mu nie wyszło”.

Gabe ścisnął mocniej kierownicę i zerknął na zegar: druga czterdzieści siedem. Na niebie o barwie czarnego aksamitu świeciło kilka jasnych punkcików. Do świtu zostało jeszcze sporo czasu. W połowie lutego brzask zaczyna się dopiero za trzy godziny.

Był zadowolony. Wolał mrok i zimę. W październiku, kiedy dni stopniowo stawały się krótsze, cieszył się z jej nadejścia, a jednocześnie jej nienawidził. Długie letnie dni były złe. Słoneczna pogoda sprawiała, że autostrada się zaludniała: jechały nią na wakacje całe rodziny. Uśmiechnięte, podekscytowane, szczęśliwe twarze. Spocone, zmęczone, z ustami otwartymi do krzyku. We wszystkich widział Izzy.

Na początku kilka razy o mało nie zaczął ścigać kilku małych dziewczynek, przekonany, że to ona. W obu przypadkach zdał sobie sprawę, że się pomylił, nim zrobił z siebie głupca. Uratowało go to przed upokorzeniem, ale nie przed straszliwym rozczarowaniem.

W październiku hordy rodzin znikały: dzieci wracały do szkół, dorośli do pracy, wszyscy zajmowali się codziennymi sprawami. Pojawiały się nowe wydarzenia, święta. Halloween, rocznica spisku prochowego. Przez cały rok przypominały samotnym ludziom, że są naprawdę sami. Że nie mają dzieci, których oczy lśnią w blasku sztucznych ogni, ani żon, które można objąć i przytulić w jesiennym chłodzie.

Najgorsze było Boże Narodzenie, bo atakowało człowieka ze wszystkich stron. Na szosach, na autostradzie, w centrach handlowych nie widziało się oznak pozostałych świąt. Ale Boże Narodzenie – to przeklęte Boże Narodzenie! – celebrowano wszędzie. I każdego roku rozpoczynało się wcześniej.

Nawet w centrach handlowych wieszano tandetne ozdoby i ustawiano krzywe choinki, pod którymi układano brzydko opakowane pudełka. Sklepy były wypełnione świątecznymi podarunkami dla ludzi, którzy zapomnieli kupić prezentu dla ciotki Edny i jechali na rodzinne spotkanie. Gabe’a najbardziej doprowadzały do szału kolędy. Kilkanaście tych samych kolęd powtarzanych w kółko, nawet nie w wersjach oryginalnych, ale w postaci irytująco brzydkich przeróbek. Po pierwszym roku kupił bardzo drogie słuchawki tłumiące hałas, by słuchać własnych piosenek, bardziej ckliwych, mniej wesołych.

Gabe nienawidził świąt Bożego Narodzenia. Nienawidzi ich każdy, kto kogoś stracił. Boże Narodzenie powiększa ból. Każda skrząca się gwiazda na czubku choinki i kolęda wydają się szyderstwem. Przypominają, że nie można znaleźć spokoju, ulgi. Ból jest nieubłagany i nawet jeśli zdołamy go odłożyć na bok jak pudełko z ozdobami, zawsze wraca. Wraca co roku jak gnijące widmo Jacoba Marleya1.

Im dalej od Bożego Narodzenia, tym Gabe czuł się spokojniejszy. Nie szczęśliwy. Gabe nigdy nie był szczęśliwy. Nie wiedział, czy nadal jest w stanie czuć coś takiego jak szczęście. Mimo to zdołał w jakiś sposób pogodzić się z losem. Nie ze zniknięciem Izzy. Pogodził się z tym, że tak wygląda teraz jego życie. Jest ciężkie, pozbawione radości, męczące, trudne. Nie miał nic przeciwko temu. Zasługiwał na to. Dopóki jej nie znajdzie. W taki czy inny sposób.

W ciemności z przodu pojawiła się zielona tablica. „BARTON MARSH, 3 KILOMETRY”. Następny zjazd w prawo. Kanał odwadniający. Włączył kierunkowskaz i zjechał na wolniejszy pas. Laurie Anderson śpiewała o Jasiu i Małgosi, dorosłych i mających siebie dość. Pomyślał, że nie ma czegoś takiego jak „żyli razem długo i szczęśliwie”.

Skręcił w wąską wiejską drogę. Żadnych latarni. Od czasu do czasu ślepia kota mrugające na środku jezdni. Komórka pisnęła i pojawił się esemes:

„Jak daleko jesteś?”

„Trzy kilometry”.

„Minąłeś farmę?”

„Nie”.

„Za farmą zatrzymaj się na parkingu. Ścieżka do lasu”.

„Okej”.

Ścieżka do lasu.

Zjeżyły mu się włosy na głowie. Zastanawiał się przez chwilę, co przywiodło Samarytanina w takie ustronne miejsce. Szybko doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy nie chce wiedzieć.

Skupił się z powrotem na drodze. Po lewej stronie w mroku pojawiła się tablica: FARMA OLD MEADOWS. I rzeczywiście, kilka metrów dalej znajdował się niewielki parking. Znak z literą „P” był prawie całkowicie zasłonięty przez drzewa.

Zatrzymał się za jedynym zaparkowanym samochodem. Czarnym bmw. Miał już swoje lata, numer rejestracyjny był pobrudzony błotem. Nie na tyle, by zwrócić uwagę policji, ale wystarczająco, żeby nie dawał się łatwo odczytać na pierwszy rzut oka. Tylne i boczne szyby były przyciemnione, choć Gabe wątpił, czy dla komfortu pasażerów. Wyłączył silnik, który był tak głośny, że prawdopodobnie słyszeli go mieszkańcy farmy, a następnie otworzył schowek na rękawiczki i wyjął niewielką latarkę. Później wziął grubą kurtkę z siedzenia obok i włożył na siebie. Wysiadł z wozu i zamknął drzwi. Może niepotrzebnie. Zwlekał. Starał się odwlec tę chwilę.

Zapiął kurtkę na suwak aż pod brodę. Noc była zimna. Para buchająca z ust przypominała dym z papierosa. Rozejrzał się. Po lewej stronie stał przegniły znak wskazujący ścieżkę w gęstych krzakach.

„Ścieżka do lasu”.

Gabe nie był pewien, czy samotne chodzenie w nocy po lesie jest bezpieczne.

Zapalił latarkę i ruszył naprzód.

6

Osiem minut. Fran spojrzała na zegarek. Alice za długo nie wracała. Osiem minut to za dużo, nawet biorąc pod uwagę jej lęk przed toaletami. Fran chwyciła torebkę i odsunęła krzesło od stolika.

Pośpieszyła głównym korytarzem, prawie pustym wczesnym rankiem. Minęła znudzonego sprzątacza; miał na sobie za mały kombinezon opinający jego tęgie ciało i od niechcenia szorował podłogę. Minęła sklep sieci WH Smith i dział gier, gdzie – nawet o tej porze – siedział jakiś smutny samotnik wpatrujący się w rozjarzonego jednorękiego bandytę niczym zombie mający obsesję na punkcie owoców. Pomyślała, że pozostanie tu do końca świata, skręciła i weszła do damskiej toalety.

– Alice!!

Dziewczynka leżała na podłodze w pozycji płodowej obok rzędu umywalek. Włosy opadły jej na twarz, a ręką wciąż trzymała plecak. Do jednego z pantofli przykleił się kawałek papieru toaletowego.

– O kurwa! – Uklękła i odgarnęła ciemne włosy Alice. Dziewczynka oddychała płytko, ale regularnie. Kiedy traciła przytomność, oddychała tak powoli, że Fran często obawiała się najgorszego. Teraz, trzymając jej głowę na kolanach, czuła, że oddech staje się coraz bardziej miarowy. Lada chwila się obudzi, pomyślała. No już…

Alice powoli otworzyła oczy. Fran czekała, patrząc, jak mruga i odzyskuje przytomność. Chociaż spała tylko kilka minut, zapadła w bardzo głęboki sen, w którym pojawiają się prawdziwe koszmary. „Królestwo potworów”.

Fran wiedziała coś o tych koszmarach.

– Jestem przy tobie, kochanie, jestem przy tobie… – szeptała cicho.

– Przepraszam, jak…

– Wszystko w porządku. Nic ci nie jest?

Alice zamrugała i usiadła. Fran wsparła jej plecy. Alice rozejrzała się oszołomionym wzrokiem.

– Toaleta?

– Tak.

Zwykle zdarzało się to właśnie w takich miejscach. Toaletach, szatniach. Tam, gdzie wiszą lustra. Kiedyś Fran uważała, że strach Alice przed lustrami jest irracjonalny, ale żaden strach nie jest naprawdę irracjonalny. Dla kogoś, kto go czuje, zawsze ma sens. Teraz rozumiała to lepiej. Lustra sprawiały, że Alice zasypiała. Ale to nie wszystko.

Za rogiem rozległ się stukot wysokich obcasów. Fran się odwróciła. Do toalety weszła kobieta w pogniecionej garsonce i odrapanych szpilkach; miała zbyt mocno pomalowane oczy. Zerknęła szybko na Fran i Alice, minęła je, a później zatrzymała się przed lustrami i zmarszczyła brwi.

Fran podążyła za jej spojrzeniem. Była tak skupiona na Alice, że dopiero teraz zauważyła pęknięte lustro nad jedną z umywalek. W pobliżu na podłodze leżały odłamki szkła.

Kobieta cmoknęła.

– Co za ludzie… – Znowu zerknęła na Fran i Alice. – Pani córce nic się nie stało?

Fran uśmiechnęła się z przymusem.

– Nie, nic. Po prostu się poślizgnęła. Wszystko w porządku.

– To dobrze. – Kobieta skinęła głową, uśmiechnęła się ze znużeniem i otworzyła drzwi kabiny.

Prawdopodobnie czuła ulgę, że nie musi pomagać. W ten sposób reagowała większość ludzi. Udawali troskę, ale tak naprawdę nikt nie miał ochoty niczego robić. Wszyscy żyjemy we własnych światach i interesujemy się tylko sobą.

Kobieta w odrapanych szpilkach i z przesadnym makijażem prawdopodobnie zapomni o Fran i Alice, nim umyje ręce, po czym zajmie się własnym życiem, własnymi sprawami, własnymi problemami.

Może jednak zareagować inaczej. Zapamiętać kobietę i dziewczynkę leżącą na podłodze toalety. Komuś o tym wspomnieć, przyjacielowi albo koledze z pracy, znajomemu z internetu.

Musiały odejść.

– Chodź, kochanie. – Fran pomogła Alice wstać, trzymając ją za rękę. – Możesz iść?

– Nic mi nie jest. Po prostu upadłam.

Alice podniosła plecak – dobiegł z niego grzechot – i zarzuciła go na ramię. Ruszyły w stronę drzwi. Alice się zatrzymała.

– Zaczekaj. – Dziewczynka się odwróciła.

– Co takiego? – syknęła Fran.

Alice podeszła do umywalek, stąpając po potłuczonym szkle. Fran zerknęła nerwowo na zamknięte drzwi kabiny i podążyła za nią. W rozbitym lustrze widziała swoje odbicie. W środku znajdowała się czarna dziura. Trudno rozpoznać obcą osobę w odłamkach szkła. Odwróciła wzrok i spojrzała do zlewu.

W odpływie leżał kamyk, zbyt duży, żeby wpaść do środka. Fran poczuła dziecinną chęć go tam wepchnąć.

Alice wzięła kamyk i wsunęła go do plecaka, między inne. Fran nie próbowała jej powstrzymywać. Nie chciała się wtrącać do tego rytuału, cokolwiek znaczył, skądkolwiek pochodził kamyk.

Pierwszy pojawił się prawie dwa lata temu. Alice nagle zasnęła i zwinęła się w kłębek na podłodze salonu. Kiedy obudziła się po około dwudziestu minutach, Fran spostrzegła, że trzyma coś w dłoni.

– Co to takiego? – spytała z zaciekawieniem.

– Kamyk. Przyniosłam go.

– Skąd?

Alice się uśmiechnęła i Fran poczuła dreszcz strachu przebiegający wzdłuż kręgosłupa.

– Z plaży.

Kiedy później Alice nagle zasypiała, zawsze budziła się z kamykiem w ręku. Fran próbowała wymyślić racjonalne wytłumaczenie. Może zbierała kamyki gdzie indziej, ukrywała je, a potem sprytnie wyjmowała po przebudzeniu? Brzmiało to racjonalnie, ale niezbyt przekonująco.

Skąd więc się biorą te cholerne kamyki? Rozległ się odgłos spuszczanej wody.

– Lepiej chodźmy – powiedziała szybko Fran.

Dotarły do drzwi. Fran obejrzała się i popatrzyła na lustro. Coś ją zaniepokoiło. Dziura w środku tafli szkła. Odłamki leżały na podłodze, ale w umywalce prawie ich nie było.

Czy Alice rzuciła kamykiem w lustro?

Ale jeśli ktoś rozbija lustro, odłamki spadają w dół. Nie eksplodują na zewnątrz.

Chyba że ktoś rzuca czymś w lustro od wewnątrz.

Śpi. Blada dziewczyna w białym pokoju. Przez całą dobę zajmują się nią pielęgniarki. Chociaż nie przebywa w szpitalu, ma najlepszą możliwą opiekę. Pielęgniarki są dobrze opłacane i muszą tylko obracać dziewczynę, myć, dbać, by było jej wygodnie. Resztą zajmuje się aparatura medyczna.

Mimo to personel często się zmienia. Większość pielęgniarek odchodzi po kilku miesiącach. Zwykle mówią, że praca jest za mało wymagająca. Potrzebują różnorodności, nowych bodźców.

Ale to nieprawda.

Miriam to najdłużej pracująca pielęgniarka, jest tu od początku. Mieszkała w tym domu jeszcze wcześniej. W ciągu wielu lat przywiązała się do dziewczyny. Może właśnie dlatego mimo wszystko została.

Zaczęło się dwa lata temu. Wtedy zdarzyło się to pierwszy raz. Była na parterze i parzyła herbatę, gdy usłyszała pojedynczą nutę. Dźwięk pianina. Tylko jeden. Czy dziewczyna mogła się obudzić? Wykluczone. A jednak cuda się zdarzają.

Weszła pośpiesznie po schodach do pokoju. Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Dziewczyna spała. Maszyny cicho szumiały, wszystkie odczyty były w normie. Miriam podeszła do pianina. Klawisze pokrywał kurz. Nikt ich nie dotykał.

Pomyślała, że się przesłyszała. Tydzień później znowu się to wydarzyło. Później znowu. Co kilka tygodni z pokoju dziewczyny dobiegał pojedynczy dźwięk. Mogło się to zdarzyć w każdej chwili, w dzień albo w nocy.

Część pielęgniarek mówiła o duchach, poltergeistach, telekinezie. Miriam nie wierzyła w takie bzdury, a jednak nie potrafiła znaleźć innego wytłumaczenia. Dalej wykonywała swoją pracę i próbowała w ogóle o tym nie myśleć.

Dziś wieczorem, kiedy rozległ się dźwięk, weszła ze znużeniem do pokoju dziewczyny. Sprawdziła pianino, aparaturę. Później stanęła nad śpiącą i popatrzyła na jej bladą twarz, na masę lnianych włosów. Wyglądała tak samo jak zawsze. Pogładziła chude ramię i dotknęła pościeli. Zmarszczyła brwi. Prześcieradło wydawało się brudne. To dziwne. Niedawno je zmieniono. Jak może być brudne?

Przesunęła dłonią po prześcieradle, uniosła dłoń i potarła kciukiem palec wskazujący.

Nie był to brud, tylko piasek.

7

Ścieżka była wąska i błotnista. Po obu stronach rósł gęsty las. Gabe pomyślał, że spacer w tym niezbyt malowniczym miejscu byłby nieprzyjemny nawet w lecie, a cóż dopiero w kompletnej ciemności w lutym, gdy panuje lodowaty chłód.

Nad koślawymi płotami po obu stronach ścieżki wisiały poskręcane gałęzie drzew. W niektórych miejscach krzywe konary łączyły się w górze, splatały jak dłonie kochanków, inne przypominały gruzłowate pięści bokserów.

Gabe stłumił dreszcz. Zawód pisarza to czasem przekleństwo. Można uznać, że jest byłym pisarzem, ale czy można naprawdę zapomnieć o pisaniu? Pisarz zawsze ma ochotę pisać, podobnie jak alkoholik zawsze chce się napić.

Jako dziecko marzył, że będzie tworzył książki jak jego ulubieni pisarze, Stephen King i James Herbert, ale mieszkał w niewielkiej, podupadłej miejscowości letniskowej nad morzem, nie miał ojca, a matka wydawała większość otrzymywanych zasiłków w pubie, więc Gabe’owi szybko wybito z głowy marzenia.

Mieszkańcy miasteczka odnosili się podejrzliwie do ambitnych planów. Ciężka praca i sukcesy innych przypominały im o własnych niepowodzeniach i błędnych decyzjach. Ludzie, którzy chcieli coś osiągnąć i wyjechać, nie byli zachęcani, ale wyszydzani: „Chcesz zostać wielkim panem, co?”, „Po co ci ten pretensjonalny dyplom?”.

Gabe udawał przed kolegami, że nie interesuje się szkołą, a jednocześnie wieczorami wkuwał do egzaminów maturalnych. Uzyskał dość przyzwoite oceny i chociaż jako nastolatek o mało nie zrezygnował z marzeń, otrzymał nową szansę. Przyjęto go na miejscową politechnikę i zdobył kiepsko opłacaną pracę w niewielkiej agencji reklamowej. Zanim zdążył ją rozpocząć, zmarła jego matka. Na pogrzeb przyszli wszyscy sąsiedzi, ale nikt nie dał ani pensa. Gabe musiał zastawić resztki jej dobytku, by zapłacić za trumnę.

Następne trzy lata spędził na pisaniu reklam pesariów, po czym zaproponowano mu pracę w dużej agencji w środkowej Anglii. W czasie jednej z prezentacji poznał graficzkę pracującą jako wolny strzelec. Miała na imię Jenny. Zakochali się, wzięli ślub… i Jenny zaszła w ciążę. Chciałoby się powiedzieć, że żyli razem długo i szczęśliwie.

Jednak coś takiego nie istnieje.

Gabe często żartował, że musi kłamać, by zarobić na życie. Cha, cha, cha!

Nikt nie wiedział, jakie to bliskie prawdy.

„Kłamię, żeby zarobić na życie. Żyję w kłamstwie”.

Z przodu ścieżka się rozszerzała, drzewa rosły coraz dalej od siebie. Gabe dotarł do wąskiego brzegu jeziora. W nieruchomej wodzie odbijał się cienki sierp księżyca.

Niezbyt duże jezioro. Dziesięć na piętnaście metrów. Po drugiej stronie następne drzewa. Po prawej widać było grzbiet wzgórza. Samotne, ukryte jezioro. Niezbyt ładne, podobnie jak ścieżka w lesie. Brzydko pachniało. Brzeg był stromy, pokryty puszkami po piwie i starymi torbami foliowymi. Na powierzchni wody unosiły się brązowe wodorosty.

A w środku tkwił do połowy zanurzony samochód.

Kiedyś musiał znajdować się pod wodą, ale przez ostatnie dwa lata panowała wyjątkowa susza. Poziom rzek i jezior był rekordowo niski. Woda stopniowo opadała, aż ukazał się samochód, a także puszki i torby foliowe na brzegu.

Gabe zbliżył się do wody, która zalała czubki jego butów sportowych. Samochód był zardzewiały i pokryty oślizgłymi wodorostami. W mroku wydawał się równie ciemny jak jezioro, ale w świetle latarki widział resztki nalepek na tylnej szybie:

„Tr b je li sw dzi ci ty ek”.

„Klak on s ze suł – uw aj na pa ec”.

Zrobił kolejny krok, nie zwracając uwagi na wilgotniejące buty, gdy nagle rozległ się głos:

– Mam rację?

– Cholera!

Obrócił się gwałtownie. Stał za nim Samarytanin. Musiał wyjść spomiędzy drzew albo po prostu zmaterializował się jak widmo w obłoku dymu. Gabe uważał, że możliwe jest jedno i drugie.

Samarytanin był wysoki i chudy. Jak zawsze był ubrany na czarno. Czarne dżinsy, długa czarna marynarka. Skóra prawie tak samo czarna. Ogolona głowa lśniła w świetle księżyca. Zęby miał zaskakująco białe. W jednym z nich osadzono mały opalizujący kamień podobny do perły. Kiedy Gabe o niego spytał, Samarytanin zmarszczył brwi.

– Przyniosłem go z miejsca, które kiedyś odwiedziłem. Nie rozstaję się z nim.

– Na pamiątkę?

– Tak. Przypomina mi, że mam tam nigdy nie wracać.

Temat był wyczerpany. Gabe wiedział, że nie powinien znowu go poruszać.

Popatrzył na Samarytanina.

– O mało nie dostałem zawału.

– Przepraszam.

Samarytanin się uśmiechnął. Nie wyglądał, jakby mu było przykro. Gabe nie czynił mu wyrzutów. Nie pytał również, co Samarytanin robi w środku nocy nad jeziorem.

– To ten samochód? – spytał czarnoskóry mężczyzna.

Większość nalepek wyblakła albo odpadła. Połowa auta była zanurzona w wodzie, a numer rejestracyjny zniknął. Ale Gabe wiedział.

Skinął głową.

– Tak, ten.

Ogarnęła go fala słabości. Zachwiał się. Przez chwilę myślał, że zwymiotuje. „Tak, ten”. Wypowiedział te słowa. Po tylu latach. W ogóle nie wyobrażał sobie tej chwili. A samochód okazał się rzeczywisty. Istniał. Gabe patrzył na niego. A skoro auto jest rzeczywiste…

– Nie ma jej w środku – powiedział Samarytanin.

Mdłości ustąpiły. Izzy nie umarła w śmierdzącym stawie, nie utopiła się w brudnej wodzie, szarpiąc drzwi, nie mogąc…

Przestań, powiedział sobie. Przestań, do cholery! Dotknął dłońmi włosów, gwałtownie potarł oczy. Jakby mógł zetrzeć rękami złe myśli. Samarytanin patrzył i czekał, aż Gabe się pozbiera.

– Jest coś innego, co powinieneś zobaczyć.

Minął Gabe’a i wszedł do wody. Gabe nie byłby zdziwiony, gdyby Samarytanin ruszył po jej powierzchni. Może potrafiłby to zrobić?

Czarnoskóry mężczyzna dotarł do samochodu i obejrzał się na Gabe’a.

– Powiedziałem, że powinieneś coś zobaczyć.

Gabe nie czekał na ponowne zaproszenie. Wszedł za Samarytaninem do wody. Nie była tak zimna, jak się spodziewał, ale zadygotał i dostał gęsiej skórki, a oddech uwiązł mu w gardle. Zacisnął zęby i szedł między gnijącymi wodorostami. Wokół nóg chlupotała ciemna woda, której smród wywoływał mdłości.

Dotarł do samochodu. Zapach był tu jeszcze intensywniejszy.

– Co właściwie…

Samarytanin nie odpowiedział. Wyciągnął długie ramię i otworzył bagażnik. Zardzewiałe zawiasy zapiszczały. Uniósł klapę do końca.

Gabe zajrzał do środka. Popatrzył na Samarytanina. Zwymiotował.

8

Fran mocno ściskała kierownicę. Na siedzeniu obok półleżała Alice i spoglądała przez okno. Trzymała na kolanach iPada, ale wyraźnie nie czuła potrzeby, żeby go włączyć. I tak miała ograniczony dostęp do internetu i prostą komórkę na kartę na nieprzewidziane wypadki. Na szczęście była jeszcze zbyt młoda, by się skarżyć na te restrykcje. Często wolała czytać książki niż posługiwać się tabletem albo telefonem, ale Fran mimo to ciągle prześladowało poczucie winy.

Odmawiała Alice wielu rzeczy – dostęp do internetu był najmniej istotny. Teraz, gdy dziewczynka przekroczyła piąty rok życia, sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Jednak Fran nie miała wyboru: musiała tak postępować dla bezpieczeństwa Alice.

Kiedy po raz pierwszy uciekły, Fran uczyła ją w domu. Dzięki temu urzędnicy przestali się wtrącać i nie zadawali zbyt wielu pytań, a poza tym stale miała Alice na oku. Dziewczynka w dalszym ciągu była w szoku, przeżywała traumę. Potrzebowała czasu, by się przystosować. Obie potrzebowały czasu.

Fran rozumiała, że dorastająca Alice potrzebuje normalności, że powinna się spotykać z rówieśnikami, więc złamała się i zapisała ją do miejscowej szkoły podstawowej.

Popełniła błąd. Alice była inteligentna, ale bardzo młoda, i łatwo zapominała, że musi kłamać. Poza tym ludzie gadali – przy bramie szkoły, w pokoju nauczycielskim. Niebaczna uwaga powtórzona komuś obcemu. Przejęzyczenie w rozmowie z nauczycielem albo rodzicem. Kolega kolegi, który opublikował fotografię w mediach społecznościowych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jacob Marley – drugoplanowa postać opowiadania Opowieść wigilijna Charlesa Dickensa z 1843 roku. Duch Marleya odwiedza dawnego wspólnika Scrooge’a, by przekonać go do zmiany postępowania [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza]. [wróć]