Dom między chmurami - C. Klobuch - ebook + książka

Dom między chmurami ebook

Klobuch C.

3,6

Opis

Miłość, poświęcenie i zdrada w pasjonującej opowieści fantasy, w której słowiańska mitologia miesza się z barbarzyńskimi kultami i wszechobecną magią

Minęły stulecia odkąd rycerze Wielkiego Księstwa Ostrodu powstrzymali pochód tysięcy stepowych wojowników, zalewający ze wschodu kontynent Poncji. Cena zwycięstwa okazała się jednak wysoka, zniszczone wojną państwo nigdy nie odzyskało dawnej świetności. Teraz na odległych stepach nowy władca znów jednoczy nomadów – jeśli mu się uda, Ostród nie wytrzyma kolejnego ciosu.

Na Koro, ciemnoskórego wędrowca z południa, czeka w Wielkim Księstwie zadanie, któremu nikt dotąd nie sprostał – poskromienie wielkiego ptaka, zdolnego unieść człowieka w powietrze, ale też rozpruć go jednym celnym kopnięciem.

Z kolei Tami, krewna ostródzkiego dowódcy Derwana, szuka sposobu by wrócić do ukochanego wiejskiego majątku. Nie rzuciłaby tego miejsca dla wędrówek nawet na najbardziej niezwykłym wierzchowcu.

Sam Derwan nie ufa Koro, lecz potrzebuje jego powietrznych patroli. Jeśli kolejny rajd stepowych łowców niewolników nie zostanie zatrzymany, legnie w gruzach cały cywilizowany świat…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
1
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PONCJA - MAPA

Marzenie królów

Ojciec i syn pojawili się pod koniec pory deszczów. Obaj mieli długie nogi i wysokie czoła mieszkańców pogórza rozciągającego się na północ od miasta, ale włosy dorosłego były zupełnie siwe, co nie pasowało do wieku chłopaka. Weszli do izby, a krople ściekały z ich obszernych szat na gołe łydki i stopy, i dalej na klepisko.

– Szliśmy do miasta przez dziewięć dni. Byliśmy u wielu medyków, wielmożny panie Pakh – odezwał się ojciec. Starał się nadać swojemu głosowi godny ton, tak jakby nadal mógł wybierać. – Powiedzieli, że nam pomożesz.

Stojący z tyłu chłopak trzymał głowę przechyloną na bok i mrugał szybko, być może nie mogąc przyzwyczaić się do półmroku panującego w izbie. Wielki brązowoczerwony guz po lewej stronie jego szyi rozlewał się od szczęki w dół, aż do obojczyka.

Człowiek, do którego przyszli, nie nazywał się naprawdę Pakh. Przyjął to imię, kiedy go wygnano z równin, i szybko je znienawidził, podobnie jak całe miasto, w którym znalazł schronienie. Co jakiś czas przyjmował pojedynczych pacjentów z niewielkimi dolegliwościami. Wiedział, że to za mało, by jego imię stało się rozpoznawalne, a przybysze trafiali do niego tylko dlatego, że nie został im nikt inny. Nie obchodziło go to. Od dawna pracował nad magiczną więzią i uznał, że lepsza okazja nie nadarzy mu się szybko.

– Masz pieniądze? – zapytał ojca.

W tym przeklętym miejscu nawet kilka monet na dłoni siwowłosego wyglądało jak kupka mokrej gliny. Pakh wyjął igłę w kościanym uchwycie i tusz, po czym kazał mężczyźnie rozebrać się do pasa.

– To lekarstwo?

– Połączę was tak, żeby twoje siły życiowe pomogły mu w walce z chorobą. Dobrze, żebyś miał ich jeszcze trochę. I żebyś nie bał się bólu.

– Sił mam tyle, co każdy – odparł tamten. – To moje jedyne dziecko.

Wzdrygnął się lekko, gdy Pakh wbił igłę płytko w jego pierś, dwa palce poniżej ciemnego sutka. Przez cały zabieg jego twarz pozostawała obojętna, choć każde ukłucie z pewnością paliło jak użądlenie stepowego szerszenia. Pakh metodycznie tatuował fragment po fragmencie głównej linii dokoła klatki piersiowej przybysza, dodawał jedną albo dwie krótkie odnogi ze Słowami na końcach, przesuwał zydel o pół stopy i wracał do głównej linii. Po skończeniu okrążenia nakazał staremu podnieść ręce i sprawdził, czy główny pas nie ma żadnych przerw. W słabym świetle izby linie tatuażu były niemal niewidzialne, jak bluszcz oplatający pień drzewa od dziesiątków lat, dość długo, by wrosnąć w nierówności i załomy kory.

Pakh zdecydował, że pięć pełnych linii wystarczy. Kiedy skończył, piekły go oczy, a pod czaszką pulsowała krew – od pracy z igłą przy słabym świetle i z powodu utraty części magicznej aury, którą wprowadził we wzory. Siwowłosy siedział nieporuszony, z oczami utkwionymi w przeciwległej ścianie. Zapewne odkrył w swojej świadomości istnienie nowej siły i próbował przyzwyczaić się do jej obecności, albo ją usunąć.

– Co teraz? – zapytał.

– Pomożesz mi zbudować imperium, któremu nic nie dorówna. A potem zjednoczyć świat. Wojny skończą się raz na zawsze, nastanie nowy wiek pokoju i porządku. Czy to nie jest cel, któremu warto poświęcić resztę życia?

Siwowłosy skinął niepewnie głową.

– Już raz próbowałem tego dokonać, ale otaczali mnie głupcy i tchórze. Bali się, że stracą swoje brzydkie szkapy i równie brzydkie żony. I władzę, sięgającą nie dalej niż smród z ich namiotów. – Wspomnienie porażki sprzed lat sprawiło, że mięśnie Pakha znowu się napięły. – Teraz będzie inaczej, bo ty mnie nie zdradzisz. Mam rację?

– Tak.

– Takich jak ty będą tysiące, wszyscy jak jedno ciało kierowane jedną wolą. Władca, którego żołnierze nigdy nie zdradzą i nie zwątpią w zwycięstwo, może przegrać bitwę, ale wygra każdą wojnę.

– Co z nim?

Chłopak siedział na ziemi w kącie izby z głową opartą nierówno o ścianę i z zamkniętymi oczami.

– Nie martw się – powiedział Pakh. – Potrafię sprawić, by wróciły ci męskie siły. Będziesz jeszcze miał wiele zdrowych dzieci, synów i córki. Ich potomkowie staną się liczni jak ziarnka piasku na pustyni.

– Więc on nie jest ważny?

– Dzięki niemu do mnie dotarłeś. Więcej nie jest potrzebne.

Zmarszczki wokół oczu starego zniknęły, jakby w jednej chwili zapomniał o zmartwieniu, które odbierało mu sen i apetyt przez całe miesiące.

– Teraz zrób to – powiedział Pakh łagodnie. – Czekałem wystarczająco długo.

Mężczyzna podniósł się i sięgnął do swojego płaszcza. Wyjął z jego fałdów długi nóż. Pakh widział wiele śmierci i potrafił ocenić, kiedy żołnierz waha się przed zadaniem ciosu albo zastanawia nad skierowaniem ostrza w stronę dowódcy, a nie celu, który ten wskazał. Teraz nie dostrzegł niczego niepokojącego: ruchy przybysza były spokojne i celowe, jakby przymierzał się do zabicia owcy ze stada liczącego setki sztuk. Chłopak nie bronił się. Pisnął, gdy lewa dłoń ojca chwyciła go za włosy, a potem opadł na ziemię. Ciemna plama na klepisku nie różniła się wiele od wcześniejszych, które zrobili przybysze, wchodząc z deszczu do wnętrza izby.

Siwowłosy otarł ostrze o połę szaty swojego dziecka i wyprostował się, gotowy do spełnienia kolejnych poleceń.

– Pójdziemy na północ – powiedział mag. – Na pewno znasz dobre przejście przez góry albo możesz znaleźć przewodnika. Lepiej zrób to sam, nie zostało mi za wiele magii do oddania.

Odwrócił się w stronę wejścia, napawając się świadomością, że ma za plecami uzbrojonego sługę, któremu przed chwilą zabrał syna – i że wcale się tego nie obawia. Wyszli na wciąż padający deszcz i ruszyli w stronę najbliższej bramy.

Część I. Osiem lat później, na zachód od wielkich równin

Rozdział 1 (Koro)

Stajnia w Czwartym Forcie Linii Sandoval była długim budynkiem z łupkowym dachem i szerokimi, malowanymi na czerwono wrotami na obu końcach. Wiosenny ranek dopiero się zaczynał, kiedy Koro wszedł do środka, niosąc na rękach siodło ortisa i rękawicę. Skręcił w boczny korytarz i spostrzegł swojego stajennego, Marca. Chłopak stał przy boksie Nanú, wypatrując czegoś we wnętrzu przez szczeliny między deskami. Wydawał się tym całkiem zaabsorbowany.

Jeździec chciał powiedzieć coś zabawnego na powitanie, ale wpadł na lepszy pomysł. Ostrożnie położył osprzęt pod ścianą i na palcach podszedł do stajennego. Klepnął go w ramię, aż ten prawie podskoczył.

– Sygnał zagrożenia?

Marc złożył pospiesznie wargi, ale dźwięk, który udało mu się wydobyć z ust, nie miał wiele wspólnego ze świstem, jakim wielkie ptaki ostrzegają się przed niebezpieczeństwem. Jeździec roześmiał się głośno. Chłopak spróbował ponownie, ale wyszło mu równie źle. Spuścił głowę. Był niewysoki, jego kaftan wyglądał jak uszyty na kogoś znacznie roślejszego. Koro przestał się śmiać i znowu klepnął stajennego w ramię, tym razem łagodniej i bardziej przyjacielsko.

– Przecież to tylko żarty. Nie nauczysz się wszystkiego od razu.

– Kiedy stąd odlecisz, nie nauczę się już niczego – odparł Marc ponuro.

– Wtedy już nie będziesz tego potrzebował. Na razie po prostu przyzwyczajaj ją do siebie. To wystarczy, żebyś mógł usiąść za moimi plecami.

Chłopak nie wydawał się przekonany, ale wspomnienie obiecanej przejażdżki na grzbiecie zwierzęcia sprawiło, że się rozchmurzył. Poprosił, żeby Koro opowiedział mu jeszcze o poskramianiu skrzydlatych wierzchowców. Ortisy gnieździły się na kilku wysepkach na zachodnim wybrzeżu Goanii, daleko od wszystkich szlaków morskich. Kandydaci na jeźdźców musieli niewielką łódką dostać się na skalisty brzeg i wykraść pisklę z któregoś z gniazd, bronionych przez dorosłe dzikie ortisy. Potem czekało ich życie razem z podopiecznym: karmienie, nauka posłuszeństwa, wspólne bieganie i machanie rękami, kiedy mięśnie skrzydeł dorastającego ptaka potrzebowały ćwiczeń.

– Zacząłem, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku – powiedział Koro. – Minęło pięć lat, zanim Nanú stała się dość silna, by zabrać mnie w powietrze.

– Ale nie żałujesz tego czasu.

– Ani jednej chwili. – Jeździec się uśmiechnął. – Dobrze, teraz przynieś siodło i rękawicę. To mój ortis, ale nie zamierzam karmić jej gołą ręką.

Chłopak odwrócił się pospiesznie w stronę leżącego na ziemi ekwipunku i niemal wpadł na nadchodzącego korytarzem mężczyznę w kubraku z drogiego cienkiego sukna. W ostatniej chwili udało mu się zatrzymać.

– Prze…praszam, panie de Soria – bąknął. – Nie zauważyłem pana.

Mężczyzna zatrzymał się na środku przejścia.

– Kiedy będziesz szedł z koniem, też przeprowadzisz go po moich plecach? – burknął. – Masztalerze powinni pilnować takich darmozjadów jak ty.

– Staram się… pilnować siebie samego. Ale tak, proszę pana. Ma pan rację.

– Kto za ciebie odpowiada?

– Chłopak nie jest winny – odezwał się Koro. Wiedział już, że na Linii Sandoval posługacze i stajenni stoją na samym dole hierarchii i zawsze płacą za swoje błędy. Za nie swoje zresztą też. – Zajmuje się tylko moim wierzchowcem i ja wydaję mu polecenia. Kazałem mu się pospieszyć, dlatego prawie na ciebie wpadł.

Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę. Wskazał Koro palcem.

– To ty jesteś tym przybłędą z Goanii, przysłanym tu przez Kancelarię – stwierdził. – Zrobili się tak pewni siebie, że nawet nie uczą swoich sług, jak poprawnie zwracać się do rycerzy Świętego Królestwa. Czego tu szukasz, Goańczyku?

– Tu w stajni? Trzymam swojego ortisa. Nie zauważyłeś, że zwierzę za moimi plecami nie jest koniem?

– Nie udawaj głupka. Wiesz, o co mi chodzi.

– Wiem, że nie muszę się tłumaczyć. Napisz do radcy de Josarta, może ci odpowie.

Doaryjczyk znieruchomiał.

– Dopiero co tu przyleciałeś. Nie czuj się tak pewnie.

– Wolni jeźdźcy przylatują i odlatują, kiedy chcą. To żaden powód do niepewności – odparł Koro. – A chłopak nawet cię nie dotknął. Przeprosił raz, to wystarczy.

De Soria zacisnął zęby, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Na zewnątrz chyba spotkał kogoś, na kim mógł wyładować złość, bo do uszu Koro dobiegły jego pojedyncze słowa, wypowiadane ostrym tonem.

– To moja wina – odezwał się Marc. – Powinienem był bardziej uważać.

– Wcale nie. Rozmawiałem tu z kilkoma rycerzami, wszyscy są tacy, jak de Soria. Pochodzą ze starych doaryjskich rodów i wierzą, że to czyni ich lepszymi niż ty czy ja.

– Można się do tego przyzwyczaić. – W głosie stajennego zabrzmiała rezygnacja.

– Do wrzasków i poszturchiwań też?

– Cztery lata wystarczą na wszystko.

Koro pomyślał, że chyba by umarł, gdyby miał tyle wytrzymać w jednym miejscu, do tego pomiatany przez pyszałków w drogich kubrakach.

– Jutro spróbujemy wejść razem do boksu – powiedział. – Chociaż nie obiecuję, że nam się uda, to zależy też od jej nastroju. A teraz idź już po siodło.

Stojący w boksie ptak podniósł głowę i z wysokości ponad dziesięciu stóp obserwował rozmawiających ludzi. Koro pamiętał Nanú jako pisklę, ale teraz była to już dorosła samica ortisa, z prostym bladożółtym dziobem, silnymi rdzawymi skrzydłami i obfitą kryzą białych piór ozdabiającą nasadę długiej szyi. Pomiędzy deskami boksu prześwitywały jej długie nogi, pokryte krótkimi miękkimi piórami. Środkowy palec każdej stopy kończył się pazurem, długim na trzy cale.

Mężczyzna założył na prawą rękę rękawicę i dał samicy kilka kawałków suszonego mięsa, specjalnie przygotowanych na tę okazję. Potem przyszła kolej na siodło i ogłowie. Kiedy ortis był gotowy do lotu, Koro wyprowadził go na dziedziniec fortu. Wzbili się w powietrze i jeździec skierował wierzchowca na północ, w stronę Nortyngii.

Przyleciał do Doire jeszcze w zeszłym roku, kiedy nad oceanem wiał wiatr z południowego zachodu, znany na wybrzeżu jako tahiz. Niesiony jego podmuchami ptak pokonywał bez trudu połacie wody pomiędzy kolejnymi skrawkami lądu, coraz dalej od brzegów rodzinnego kontynentu Koro. Jeździec wybierał drogę, kierując się opowieściami rybaków z wysp, na których co jakiś czas się zatrzymywali, albo bardziej subtelnymi wskazówkami dawanymi przez chmury, fale i grupki morskich ptaków pojawiających się na tle nieba powyżej toru ich lotu albo na tle wody poniżej. Ufał swojemu poczuciu kierunku, wyćwiczonemu w czasie wcześniejszych wędrówek po całej Goanii; kiedy ono nic mu nie podpowiadało, mógł liczyć na zmysły ortisa. Tak dotarli do brzegów Poncji.

Na miejscu, w Królestwie Doire, okazało się, że Koro jest pierwszym jeźdźcem, który zdołał pokonać ocean. Wieści o wielkich skrzydlatych wierzchowcach i dosiadających ich szczupłych ciemnoskórych mężczyznach dotarły już na północny kontynent, doaryjscy kupcy zdołali nawet przywieźć do stolicy kilka wyprawionych skór z piórami, które sprzedano miejscowym wielmożom za znaczne sumy. Jednak żywego ptaka wcześniej tu nie widziano. Koro po przylocie spędził kilka miesięcy w południowych prowincjach Królestwa. Wędrował z miasteczka do miasteczka, przyglądając się mieszkającym w nich ludziom. Zarobił też trochę srebra, przewożąc wiadomości między posiadłościami miejscowych panów albo po prostu pojawiając się na jarmarkach, gdzie Nanú zawsze budziła zainteresowanie. Wraz z końcem zimy w mężczyźnie odezwała się tęsknota, od wieków gnająca wolnych jeźdźców z miejsca na miejsce. Był już zdecydowany wyruszyć w dalszą podróż, obejrzeć mgliste północne wyspy albo egzotyczne państwa daleko na wschodzie, gdy odnalazł go wysłannik Królewskiej Kancelarii Doire, radca de Josart.

Okazał się on człowiekiem bystrym i wymownym. Podzielił się wspomnieniami z kilku własnych wypraw, opowiedział o doaryjskich faktoriach handlowych działających na goańskim wybrzeżu. Następnie rozmowa zeszła na dalsze plany młodego wędrowca. De Josart zaoferował mu zaciągnięcie się na stałe na służbę Doire, ale nie wydawał się zaskoczony ani zniechęcony, gdy usłyszał, że Koro ma jeszcze sporo świata do obejrzenia. Zamiast tego zaproponował, aby jeździec spędził trochę czasu na północnej granicy Królestwa, na Linii Sandoval. „Nortyngijskie najazdy przez stulecia pustoszyły północne prowincje” – powiedział. „Teraz zdarzają się rzadziej, ale wciąż mamy się na baczności. Polatasz nad granicą, może uda ci się wypatrzeć coś ciekawego po drugiej stronie. A nawet jeśli nie, nie zmarnujemy tego czasu. Ty zarobisz trochę pieniędzy, my w Kancelarii zastanowimy się, czy nie mamy dla ciebie innej, ciekawszej oferty. Wędrowców takich jak ty nie da się do niczego zmusić, ale można spróbować ich przekonać” – dodał z uśmiechem. Zaliczka w wysokości dwunastu złotych monet przekraczała oczekiwania Koro co do wynagrodzenia za miesiąc lotów; prawdę powiedziawszy, przekraczałaby je nawet, gdyby chodziło o trzy miesiące. Mężczyzna nie zastanawiał się długo.

Tego dnia patrol nad Nortyngią odbył się tak samo, jak poprzednie. Koro przyjrzał się z powietrza dwom kamiennym fortom z solidnymi wieżami i dużej wiosce przy drodze na północ, ale nie dostrzegł żadnych śladów wskazujących na przygotowania do ataku. Dla pewności zatoczył kilka kręgów nad okolicą, po czym skierował ptaka z powrotem na południe. Już nad terytorium Doire dostrzegł dużą połać nagrzanego przez słońce pola obok pasma chłodnego lasu. Nad ich granicą uformował się prąd powietrza, który uniósł Nanú w górę i pozwolił jej szybować bez wysiłku przez sporą część drogi do domu. Kiedy ptak obniżył lot, Koro wypatrzył kolejny prąd wznoszący, a potem jeszcze jeden. Wylądowali w Czwartym Forcie przed zmierzchem.

Jeździec oporządził ptaka razem z Markiem, zwolnił chłopaka na resztę wieczoru i poszedł do izby, w której spotykali się rycerze i członkowie ich pocztów. Okazało się, że wcześniej zajrzał tam de Soria. Po rozmowie z Koro udał się do dowódcy fortu i najwyraźniej uzyskał to, na czym mu zależało: przybysz z Goanii miał się pojawić jutro rano w wielkiej wieży, by wytłumaczyć się ze swojego zachowania.

Ta wiadomość zbytnio go nie zmartwiła.

– Jeśli de Soria poczuł się naprawdę dotknięty, mogę go przeprosić – rzucił do kilku zgromadzonych na miejscu mężczyzn. Linia Sandoval była tylko przystankiem na drodze jego wędrówek, nie zamierzał kłócić się tu z rycerzami czy walczyć o sprawiedliwość dla stajennych. A gdyby sprawy przybrały zły obrót, zawsze mógł się odwołać do decyzji de Josarta.

Usiadł przy stole i samotnie zjadł kolację, po czym wrócił do stajni. Konie stały w półmroku ze spuszczonymi głowami, Nanú zwyczajem ortisów położyła się na ziemi z głową na skrzydle. Koro przeszedł obok jej boksu i zorientował się, że cień po prawej stronie korytarza nie wygląda naturalnie.

– Widzę cię – powiedział. – Chcesz jeszcze porozmawiać o chłopaku?

Stojący pod ścianą człowiek postąpił naprzód. To nie był de Soria, ale jeden z jego pachołków, imieniem Lambert. Miał prawie sześć stóp wzrostu i chyba tyle samo w barach, jego jasne włosy odznaczały się wyraźnie na tle ściany.

– Co z tego, że mnie widzisz, brudasie? – burknął. – Jeszcze jeden szpieg Kancelarii, tyle że na skrzydlatym dziwolągu. Trzeba z tym skończyć.

Koro się skrzywił.

– Latam na patrole w służbie Królestwa, nie szpieguję. De Soria cię tu przysłał?

– Pan de Soria nie będzie sobie brudził rąk takimi jak ty.

– To czego tu szukasz?

– Ubliżyłeś rycerzowi Królestwa Doire. Nie myśl, że tak się to skończy.

– Jutro z twoim panem pójdziemy do dowódcy fortu. On zdecyduje.

Nanú chyba usłyszała ich głosy, bo stanęła na nogach i uniosła głowę ponad krawędź boksu. Blondyn wydawał się tego nie dostrzegać. Splunął na klepisko.

– Niektórzy tutaj boją się Kancelarii, nawet dowódcy fortów. Ale nie ja.

– Więc nie chowaj się po kątach w stajni, jeśli się nie boisz. – Koro coraz mocniej czuł, że rozmowa do niczego go nie doprowadzi. – Mówiłem już, dowódca fortu rozstrzygnie. Jeśli uzna, że wina leży po mojej stronie, przeproszę twojego pana.

Długi miecz Lamberta zalśnił słabo w półmroku.

– Zrobisz to na pewno. A do tego ofiarujesz mu skórę i pióra tej bestii. To będzie dobra zapłata.

Koro rozejrzał się po stajni. Przy pasie nosił krótki kord, którym dość dobrze się posługiwał, jednak Lambert wydawał się należeć do innej kategorii przeciwników niż przygodni rabusie, których Koro kiedyś odpędził tą bronią.

Na szczęście samica ortisa należała do jeszcze innej kategorii.

– Mam ją wyprowadzić na zewnątrz? – zapytał jeździec.

– Żeby się na mnie rzuciła? Nie jestem głupi.

– Więc co w takim razie?

– Niech podejdzie bliżej i opuści głowę nad deskami.

– Tak się nie da. To półdzikie zwierzę, nie usłucha mnie.

Lambert postąpił dwa kroki naprzód.

– To potnę najpierw ciebie, a potem ją. Nie uratujesz się, a skóra i tak będzie nasza.

Koro podniósł prawą dłoń, pokazując, że nie ma w niej broni. Lewą rękę położył na piersi. Pod palcami poczuł znajomy kształt gwizdka służącego do wydawania komend Nanú.

– Spróbuję zrobić tak, jak mówisz – powiedział. – Ale cofnij się, inaczej ona nie podejdzie.

Twarz blondyna wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Odsunął się, a Koro podszedł do boksu, nie spuszczając przeciwnika z oczu. Był dwa kroki od drzwi, gdy skoczył do przodu i jednym szarpnięciem otworzył zasuwę. Z całych sił dmuchnął w gwizdek.

Ptak zareagował błyskawicznie – odbił się od ziemi i stanął w otwartym przejściu z prawą nogą ugiętą i gotową do uderzenia. Lambert miał teraz przed sobą Koro, czekającego już z bronią w ręku, a po lewej samicę ortisa. Musiał wybrać przeciwnika i zdecydował się na groźniejszego. Uderzył mieczem skośnie od góry tak, by wpasować się w otwarte drzwi boksu, w których stała Nanú. Koniec ostrza otarł się o nastroszone pióra na piersi zwierzęcia. Samica w ostatniej chwili odskoczyła, a w jej skrzeku zabrzmiało zaskoczenie i złość. Lambert ruszył w głąb boksu, starając się utrzymać przeciwnika w zasięgu swojej broni. Znowu uniósł miecz.

Koro rzucił się do przodu, z impetem popychając szeroko otwarte drzwi boksu, oddzielające go od napastnika. Kord prawie wypadł mu z ręki, ale ciężka drewniana rama spełniła swoje zadanie. Blondyn, uderzony w bok krawędzią drzwi, zachwiał się i zrobił niepewny krok, próbując zasłonić się trzymanym w ręku żelazem.

Bez skutku – brązowa noga ortisa śmignęła w powietrzu i trafiła go w ramię. Pazur szarpnął ciało, człowiek uskoczył niezręcznie do tyłu i potknął się. Ptak próbował doskoczyć jeszcze raz i zadać decydujący cios, ale wąskie przejście zatrzymało jego rozłożone skrzydła. Lambert klęczał. Rana na jego ramieniu krwawiła, lecz nie wyglądał jak ktoś, kto chce zrezygnować z walki. Oparł się dłońmi na podłodze, próbując dźwignąć się na nogi. Koro wiedział, że bez trudu może zadać mu śmiertelne pchnięcie kordem w plecy.

Wypuścił broń z ręki. Dopadł do wstającego przeciwnika i uderzył go w tył głowy złożonymi pięściami. Lambert opadł na ręce i niewyraźnie zaklął, a Koro zamachnął się jeszcze raz, wkładając w uderzenie całą siłę, jaka mu została. Blondyn padł na klepisko z głuchym stęknięciem, po czym znieruchomiał.

Jeździec ortisa stał przez chwilę nieruchomo, łapiąc oddech. Rozejrzał się: Nanú stała w wejściu do boksu, nadal miała ugiętą nogę, jakby szykowała się do dalszej walki. Mężczyzna znalazł w zakamarkach ubrania kawałek suszonego mięsa, pokazał go ptakowi i rzucił w głąb pomieszczenia. Samica syknęła ostatni raz, odwróciła się i schyliła głowę w stronę przysmaku.

Koro pochylił się nad leżącym pachołkiem. Krew płynęła obficie z jego ramienia, ale rana nie wydawała się śmiertelna. Jeździec uznał, że blondyn miał dużo szczęścia w starciu z ortisem. Chwycił masywnego mężczyznę pod pachy i spróbował go odciągnąć, aby móc zamknąć drzwi do boksu. Nie było to łatwe.

– Co tu się dzieje? – za jego plecami rozległ się głos.

Odwrócił głowę. W prostokącie otwartych drzwi do stajni majaczyły dwie sylwetki. Pierwszy mężczyzna podszedł kilka kroków w głąb korytarza, po czym zatrzymał się gwałtownie, gdy dostrzegł zakrwawionego człowieka na ziemi i pochylonego nad nim Koro. Był to jeden ze strażników patrolujących po zmroku teren Czwartego Fortu. Jego pierś chronił pancerz, w ręku trzymał naładowaną kuszę.

– Hej, idź po starszego straży! – krzyknął w stronę swojego towarzysza przy drzwiach. – A ty, Goańczyku, odsuń się od tego człowieka.

Koro powoli wypuścił powietrze z płuc.

– On zaatakował mnie i Nanú. Jutro wyjaśnię wszystko dowódcy fortu.

– Na pewno wyjaśnisz – mruknął strażnik. – Na razie odsuń się od niego i przejdź na bok. No, już.

Koro zrobił trzy kroki w głąb korytarza, kiedy za plecami usłyszał wściekłe skrzeknięcie. Odwrócił się w mgnieniu oka. Nanú przeskoczyła nad leżącym w przejściu blondynem i znowu miała dość miejsca, by rozłożyć skrzydła. Jej głowa na długiej szyi celowała w stronę strażnika, ugięta noga czekała na okazję do zadania kolejnego ciosu.

– Stój! – krzyknął Koro w stronę mężczyzny z kuszą. Chwycił za gwizdek, ale nie zdążył już w niego dmuchnąć.

Rozmazany kształt pocisku trafił w pierś Nanú u nasady szyi. Ptak ugiął nogi nie więcej niż na cal i przekręcił głowę w lewo, jakby zastanawiając się, co robić dalej. Jedno uderzenie serca później z rany wypłynęła fala czarnej krwi, brudząc jasne pióra na piersi ortisa i spadając nierównym strumieniem na klepisko stajni.

Samica oparła się na obu nogach, próbując utrzymać równowagę. Zatoczyła się w stronę otwartych drzwi do boksu, z rany na jej piersi wypłynęła kolejna fala krwi. Chwilę później obie nogi zwierzęcia ugięły się i Nanú upadła do przodu, wyciągając szyję w stronę nieruchomo stojącego strażnika. Otworzyła dziób, lecz nie wydobył się z niego żaden dźwięk.

Koro nie myślał o tym, żeby odszukać swój kord, po prostu rzucił się na strażnika. Ten nie zdążył sięgnąć po miecz. Odchylił głowę tak, aby cios pięścią ześliznął się po jego szczęce, nie czyniąc szkody, po czym uderzył jeźdźca w twarz ciężkim drewnianym łożem kuszy.

Smak krwi w ustach był ostatnią rzeczą, którą Koro zapamiętał.

Rozdział 2 (Koro)

Hugo de Josart, radca Królewskiej Kancelarii Doire siedział przy stole w izbie gościnnej i pisał na rozłożonej karcie papieru. Był niewysoki i ciemnowłosy, z gładko ogoloną twarzą. Kiedy dostrzegł wchodzącego Koro, wstał i wyciągnął rękę na powitanie.

– Dobrze, że chociaż ty wyszedłeś z tego cało. Mniej więcej.

Koro się nie odezwał. Rozbita szczęka nadal bolała go przy jedzeniu.

– Przyjechałem z Abrille tak szybko, jak tylko się dało – powiedział radca. – I przywiozłem trochę dobrego wina. Chcesz się napić?

– Tak.

Doaryjczyk sięgnął po dzban z wąską szyjką i napełnił winem dwa duże kubki. Postawił jeden z nich przed Koro, ten wypił od razu ponad połowę. Wysłannik Kancelarii uzupełnił płyn w naczyniu gościa do poprzedniego poziomu i dopiero wtedy usiadł.

– Jestem tu od rana – stwierdził. – Rozmawiałem z de Sorią i kilkoma innymi ludźmi. Uznałem, że najpierw zbadam całą tę sprawę, a potem porozmawiam z tobą.

– Co tu jest do badania? – prychnął Koro. Kilka kropli wina skapnęło z jego ust na blat stołu. – Ten osiłek przyszedł do stajni, żeby się zemścić i zabić Nanú. Udało mi się przed nim obronić, ale wtedy pojawili się strażnicy. – Zamilkł gwałtownie i znowu przechylił kubek. – Powinienem był go zabić. Zdążyłbym zamknąć drzwi do boksu przed pojawieniem się strażników.

– Powinieneś. Następnym razem właśnie tak zrobisz.

Koro bezwiednie zacisnął zęby, szczęka odezwała się tępym bólem. Odstawił naczynie na stół.

– Moje patrole nad granicą nie miały sensu. Po drugiej stronie nic się nie dzieje, Nortyngowie nie planują ataku. Rycerze na Linii Sandoval nudzą się. Wiesz o tym na pewno i wiedziałeś, kiedy rozmawialiśmy pierwszy raz.

– Wiedziałem. – De Josart nie wydawał się zaskoczony.

– Więc po co mnie tu przysłałeś?

– Wcześniej słyszeliśmy o jeźdźcach ortisów od naszych wysłanników w Goanii, ale jak dotąd tylko tobie udało się przelecieć nad oceanem. Obok takiego wydarzenia nie przechodzi się obojętnie. Kancelaria mogłaby ci powierzyć wiele zadań i hojnie cię za nie wynagrodzić, ale nie wiedzieliśmy, czy można ci zaufać. Dlatego dostałeś tyle złota na początek. Ja wierzyłem w ciebie, ale inni sądzili, że po prostu uciekniesz z zaliczką.

– Więc chcieliście sprawdzić, czy nie jestem złodziejem. Okazało się, że nie jestem. Tyle że ta próba kosztowała Nanú życie.

– Koro, po naszej pierwszej rozmowie uznałem, że jesteś uczciwy, ale też bystry. Nie zmuszaj mnie do zmiany tej opinii – stwierdził radca chłodno. – Specjalnie wysłałem cię w miejsce, w którym ostatnio nie toczyły się żadne walki. Nie mogłem wiedzieć, że znajdzie się tu ktoś taki jak Lambert, kto będzie chciał zabić jedynego ortisa w Doire. Nie odpowiadam za wszystkich idiotów w Królestwie.

– De Soria i inni rycerze gardzą Kancelarią i jej wysłannikami tak samo jak Lambert. Tylko nie mówią tego głośno.

Radca uśmiechnął się nieszczerze. Wstał i nalał im obu wina.

– Czasy, kiedy oni wpływali na losy Królestwa, dawno już minęły. Pewnie dali ci do zrozumienia, że nie jesteś mile widziany na Linii Sandoval, ale to wszystko, na co ich stać. Nie próbowaliby zabijać ortisa.

– Tego nie wiesz.

– Wiem. – W głosie radcy nagle zabrzmiała stal. – Dziś rano widziałem się z de Sorią. Wywróciłem tego nadętego durnia na drugą stronę. Odprawi Lamberta ze służby, a Kancelaria zadba, by nie znalazł sobie żadnego zajęcia. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony?

– Jest mi to obojętne.

De Josart skinął głową, znowu racjonalny i pozbawiony emocji.

– Rozmawiałem też ze strażnikiem – dodał. – To twardy mężczyzna, ale do pilnowania porządku właśnie tacy są potrzebni. Ptak go zaatakował. Mógł strzelić albo dać się rozpruć pazurami. Przykro mi, że Nanú zginęła, ale nie będę karać tego człowieka za to, że nacisnął spust kuszy. Nie zasłużył na to.

Koro podparł głowę rękami. Jego wściekłość gdzieś zniknęła, zostało tylko poczucie klęski i świadomość, że niczego nie da się już zmienić. Wypite wino szumiało mu w głowie i chciał, by to uczucie nigdy nie ustało.

– Oczywiście, zapłacę ci całą umówioną kwotę, tak jakbyś latał przez cztery tygodnie – odezwał się de Josart. – Wiem, że to niewielka pociecha. Spędziłeś z Nanú wiele lat i to dla ciebie duża strata. Rozumiem to.

Koro wzruszył ramionami.

– Masz jakieś plany co do swojej przyszłości?

– Nie zastanawiałem się nad tym.

– Chciałbym ci pomóc.

– Nie interesuje mnie pozostanie tutaj.

– Nie o to mi chodziło. Wiem, gdzie w Poncji jest drugi ortis, do tego bez jeźdźca. Czy to cię interesuje?

Koro pomyślał o latach, które poświęcił Nanú i które potem samica mu oddała z nawiązką, niosąc go w dziesiątki niezwykłych miejsc, najpierw w Goanii, potem po drugiej stronie oceanu. Cokolwiek by nie zdecydował, te dni należały już do przeszłości.

– Tak. Interesuje.

– Ptaka znaleziono w Wielkim Księstwie Ostrodu, na granicy z Bataarią. Mam nadzieję, że te nazwy coś ci mówią?

Koro przypomniał sobie kilka map Poncji, które widział jeszcze przed wyruszeniem z Goanii przez ocean, a potem także po dotarciu do Doire. Cały zachód kontynentu zajmowały dwa najbardziej ludne państwa Poncji: na południu Królestwo Doire, na północy Związek Północny, zwany Nortyngią. Dalej na wschód wyglądało to podobnie: na północy leżało Królestwo Zadoru i jakieś leśne krainy, których nazw Koro już nie pamiętał, na południu natomiast Wielkie Księstwo Ostrodu. Niewielki cypel lądu na południe od Ostrodu zajmowała Republika Sard. Na mapie nie wyglądała imponująco, ale posiadała najsilniejszą flotę na Oceanie Panny. Sardyjczycy regularnie pływali na południowy zachód do potężnego Al-Eréch, Kraju Drugiej Wieży do Nieba, z którego sprowadzali magiczną zieloną krew zapobiegającą ślepocie marynarzy podczas długich rejsów. Inne państwa, pozbawione stałych dostaw specyfiku, musiały ograniczać się do żeglugi przybrzeżnej. Jeszcze dalej, na wschód od Ostrodu i Zadoru, rozciągało się Imperium Bataarskie. Ten kraj powierzchnią dorównywał niemal całej zachodniej Poncji, ale zajmowały go głównie puste stepy, po których wędrowały grupy koczowników.

– Na ptaka natknęli się ludzie hetmana Derwana z Ładynów, ostrodzkiego dowódcy – kontynuował de Josart. – To było na początku zeszłej zimy. Udało im się spętać zwierzę i doprowadzić do miasta o nazwie Strohom. Chyba wcześniej słyszeli coś o ortisach, bo uznali, że warto wykorzystać takie znalezisko do patroli, a nie tylko trzymać je w stajni.

– Nie próbowali sami go poskromić?

– Od tego zaczęli. – Radca uśmiechnął się nieznacznie. – Derwan znalazł kilku ochotników, obiecał też sporą nagrodę dla tego, któremu się uda. Pierwszy nazywał się bodajże Jarach. Wszedł do klatki, a ptak wbił mu nogę w brzuch. Inni stracili zapał.

Koro skinął głową.

– Po tej próbie Ostrodzianie uznali, że jednak poproszą nas o pomoc. W Kryzu, stolicy Wielkiego Księstwa, wiedzą, że mamy kilka faktorii w Goanii. Listy dość długo krążyły pomiędzy stolicami. Ostrodzianie sami nie do końca wiedzieli, czego chcą. Nie opowiadałem ci całej historii, gdy rozmawialiśmy pierwszy raz w Abrille, miałeś wtedy własnego ptaka. Teraz sprawy wyglądają inaczej, więc pomyślałem, że możesz być zainteresowany.

– Nie potrafię robić niczego innego poza lataniem. I nie chcę.

– Tak też mi się wydawało, kiedy swego czasu rozmawialiśmy. Nie wiem tylko, czy sobie poradzisz z tym zwierzęciem. Poskromienie nieznanego ptaka jest w ogóle możliwe?

Koro się zastanowił.

– Nie słyszałem o takich przypadkach. Ale o udanych przelotach nad oceanem z Goanii do Doire też wcześniej nie słyszałem.

De Josart dopił zawartość swojego kubka, spojrzał na naczynie gościa i równo rozdzielił pomiędzy nich resztkę napoju z dzbana.

– Mam nadzieję, że ty jako pierwszy dokonasz obu tych rzeczy – rzekł. – W takim razie napiszę do Kryza jeszcze dziś albo jutro. Podkreślę, że loty na takim ptaku to sprawa trudna, na pewno nie dla amatorów. Że w Doire jest prawdziwy jeździec ortisa, do tego bardzo dobry jeździec, który niedawno przyleciał do nas z Goanii. I że mógłby on spędzić jakiś czas w Ostrodzie, latając na tamtym zwierzęciu. Wcześniej Ostrodzianie wspominali o sześciu albo ośmiu miesiącach, więc pewnie tyle należałoby im obiecać, żeby nie zaczynać jałowych dyskusji.

– Co chcą osiągnąć?

– Potrzebują zwierzęcia do patroli. Tam granica wygląda inaczej niż tutaj, jest dużo przestrzeni i mało ludzi, tylko rzeka, przez którą dość łatwo się przeprawić. Bataarowie napadają na tereny po zachodniej stronie Sarietu, biorą ludzi w niewolę, następnie sprzedają ich za morza. Gdyby Derwanowi udało się z twoją pomocą rozbić którąś z takich wypraw, Wielki Książę w Kryzu na pewno by się ucieszył.

– A wy macie jakiś szczególny powód, żeby im pomagać?

– W Ostrodzie rządzi dynastia założona przez Semira Wielkiego. Jego ostatnim potomkiem w linii prostej był książę Temmo, który umarł sześć lat temu. Potem kilka bocznych gałęzi rodu walczyło o władzę, ostatecznie zwyciężył obecny książę Mitan. To zmienny człowiek, a co gorsza, na jego dworze pojawili się doradcy z Nortyngii. Doire kupuje co roku w Ostrodzie sporo zboża, więc trochę się tego obawiamy. Jeśli pomożemy Mitanowi z ptakiem, on odprawi Nortyngów, a przynajmniej zignoruje ich podszepty. Ty polatasz na ortisie. Wszyscy będą zadowoleni.

Koro skinął głową.

– Zależy nam, żebyś przyczynił się do powstrzymaniu chociaż jednej albo dwóch wypraw koczowników – kontynuował de Josart. – Nasi ludzie na dworze księcia zadbają o to, żeby twoje sukcesy zostały odpowiednio nagłośnione.

– A co potem? Za pół roku będę musiał oddać im tego ptaka?

– Nie ustaliłem z Ostrodzianami wszystkich szczegółów i myślę, że na razie nie ma takiej potrzeby. Bataarowie organizują wyprawy od wiosny do jesieni, w zimie wędrują dalej na południe i na granicy panuje spokój. Może się okazać, że ortis nie będzie potrzebny w Wielkim Księstwie, za to my mamy dla niego i dla ciebie zadania w Doire. Te poważne, nie loty nad fortami. – Doaryjczyk uśmiechnął się przepraszająco. – A może po prostu zostaniesz tam, jeśli ci się spodoba. Zobaczymy się za kilka miesięcy i zdecydujemy wspólnie, co dalej. Zgoda?

– Tak. – Koro wypił resztkę wina. – Co ten Derwan myśli o przybyszach z Doire? Nie chcę spędzić kolejnych tygodni na kłótniach z rycerzami, tak jak tutaj.

– Mądra uwaga. W Strohomiu służy grupa najemników z Nortyngii. Derwan zna się dobrze z jednym z dowódców, więc wiadomo, gdzie są jego sympatie. Ale zrobimy wszystko, żeby nie spotkały cię nieprzyjemności. Pojedziesz jako oficjalny poseł Królestwa Doire, pan Koro de Savernes. Derwan nie pozwoli sobie na wrogie gesty i będzie trzymał na smyczy swoich Nortyngów. Zresztą jemu też powinno zależeć na sukcesie z ptakiem.

– Rozumiem.

– Gdyby w Strohomiu działo się jednak coś niepokojącego, wyślesz do mnie wiadomość przez zaufanego człowieka Kancelarii. To kupiec, potem ci wytłumaczę, jak go znaleźć. – Radca zastanawiał się przez chwilę. – Powinieneś też pamiętać o jeszcze jednej sprawie. Jeśli chodzi o politykę, Wielkie Księstwo zawsze przypominało kłębowisko żmij, od czasu śmierci księcia Temmo sprawy tylko się pogorszyły. Całkiem prawdopodobne, że jacyś konkurenci Mitana też wpadli na pomysł, że to zwierzę może okazać się przydatne. Ale oni nie wiedzą niczego o takich ptakach. Na nich znasz się tylko ty, i tak powinno zostać. Innymi słowy, jeśli pokażesz komuś, jak latać na ortisie, może się szybko okazać, że stajnia jest dla ciebie zamknięta, a ptak ma nowego jeźdźca. Jeźdźca, który pracuje dla wrogów Mitana, dla Nortyngów albo dla kogoś jeszcze innego.

– Czemu miałbym komuś pokazywać, jak się lata? Nie robię tego.

Na twarzy de Josarta pojawił się cień, jakby słowa jeźdźca trochę go rozczarowały.

– Mówiłem ci, że rozmawiałem dzisiaj rano ze wszystkimi osobami, które mogły coś wiedzieć o wypadku Nanú.

– Mówiłeś. Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z Ostrodem.

– Marc, ten chłopak stajenny mówił, że opowiadałeś mu o lataniu na ortisach. I pokazałeś gwizdek, za pomocą którego wydajesz zwierzęciu polecenia. To prawda?

– To były zupełne początki. Ale tak, pokazałem mu kilka sygnałów – przyznał Koro. – I obiecałem, że wezmę go kiedyś w powietrze, żeby mógł popatrzeć z góry na fort.

– Koro, rozumiem, że dobrze jest mieć w stajni kogoś, z kim można szczerze porozmawiać – stwierdził radca poważnie. – Ale dla nas to bardzo ryzykowne. Jeśli któremuś z wrogów Mitana uda się wykorzystać ptaka do swoich celów, Kancelaria znajdzie się w niezręcznej sytuacji, nawet gorszej niż gdybyśmy w ogóle cię nie wysyłali. Po prostu pracuj z ptakiem i nie tłumacz nikomu, co robisz i dlaczego. Sam też wyjdziesz na tym najlepiej.

– Masz rację.

De Josart dopił swoje wino. Uśmiechnął się szeroko.

– A zatem wszystko uzgodnione – podsumował. – Mam nadzieję, że sprawy wreszcie pomyślnie się ułożą. Swoją drogą, Wielkie Księstwo powinno zainteresować takiego podróżnika jak ty. Zachowało się tam jeszcze trochę starej magii, której nie ma już ani u nas, ani w Nortyngii. Przyroda też jest interesująca. Nie będziesz się nudzić.

– Kiedy mam wyruszyć?

– Za półtora tygodnia, może za dwa. Teraz zamierzam odwiedzić kilka sąsiednich fortów. Zabierzesz się ze mną, kiedy będę wracał do Abrille. Tam zorganizujemy ci dalszą podróż. Do Ostrodu jest spory kawał drogi.

Młodszy mężczyzna zgodził się. Zamknął za sobą drzwi, wyszedł na dziedziniec i popatrzył na stajnię, w której kiedyś nocowała Nanú. Ruszył w tamtą stronę, myśląc o czekającej go podróży i o danej Marcowi obietnicy, której już nie będzie w stanie dotrzymać.

Rozdział 3 (Derwan)

– Tam, przed nami – rzekł starszy wywiadowca. Jego twarz była brudna, a oczy przekrwione z niewyspania. – Za tamtym zagajnikiem.

Jechali w szóstkę: hetman Derwan z Ładynów, dowódca pierwszej roty zamkowej Nadar Budai i czterech ludzi, którzy wrócili godzinę wcześniej z poszukiwań wojsk bataarskich, uciekających z łupem za rzekę. Przed sobą mieli skupisko gęstych chaszczy, zupełnie zasłaniających widok na Sariet. Dalej od rzeki ciągnęła się równina, zarośnięta wysoką na kilka stóp trawą, upstrzoną co jakiś czas ostami i pasmami falującego na wietrze lasu bukłakowego.

Hetman przypomniał sobie, że jako podrostek chodził z kilkoma przyjaciółmi w takie miejsca, polować z kuszą na głupie i pewne siebie nosomaki albo strzelać płonącymi strzałami do bukłakowców. Jesienią, kiedy bąble robiły się żółto-brązowe i łamliwe, celne trafienie powodowało zapalenie się i wybuch całej kiści. Huk niósł się aż do pierwszych domów na skraju miasta, a odległe szczekanie przestraszonych psów brzmiało jak pochwała dla ich wysiłków. Biegli wtedy obejrzeć łodygę powalonego bukłakowca, leżącą na ziemi jak wielki martwy wąż, i podrapać kozikami pod korą w poszukiwaniu purpurowych plam. Potem wracali, spierając się o przyczyny sukcesów i porażek. Nadar zawsze upierał się, że trzeba trafić w bukłak niezbyt duży, ale nisko położony, bo wtedy płonące w środku lekkie powietrze szybko ogarnia całą kiść – ale on zawsze miał najlepsze oko. Derwan celował po prostu w największy bąbel, inni twierdzili, że wszystko zależy od kierunku wiatru albo ułożenia bukłaków. Można było o tym rozprawiać przez całą drogę powrotną do Strohomia i długo potem.

– Bród nie jest nijak oznaczony, sami byśmy go nie zauważyli – odezwał się znowu wywiadowca. Nazywał się Kunel. – Trochę w górę rzeki jakiś chłop wyszedł z lasu i nam go pokazał. Mówił, że Bataarowie przeszli na wschodnią stronę Sarietu jeszcze wczoraj przed nocą.

– Macie tego chłopa?

Z twarzy Kunela wynikało jasno, że nie rozumie, dlaczego mieliby zatrzymywać osadnika, który udzielił im przydatnej informacji.

– Puściliśmy go wolno, panie hetmanie. Trochę dalej jest przysiółek czterech czy pięciu chałup. Chłop mówił, że tam mieszka. Jak trzeba, możemy tam pojechać i sprawdzić…

– Nie możecie. Na pewno wszyscy siedzą pochowani w lasach. Nikogo nie znajdziecie.

– Po ubraniu i po tym, jak mówił, łatwo poznaliśmy, że to nasz osadnik z tych stron, nie żaden przebieraniec. Jego też Bataarowie mogli pognać na wschód w pętach, albo naszpikować strzałami, jakby się stawiał.

– To mógł być włóczęga, któremu zapłacili – burknął Derwan. – Chcieli nas przekonać, że już nie ma po co ich gonić. Żebyśmy zrezygnowali z pogoni i pozwolili im przeprawić się naprawdę.

Kunel niezbyt pewnie pokręcił głową.

– Sam zobaczysz ślady przy brodzie, panie hetmanie – powiedział. – Dla mnie to nie jest oszustwo. Koczownicy są już po drugiej stronie.

– Zobaczę. Pospieszcie się, zbliża się wieczór.

Pierwsze wieści o najeździe bataarskim przyszły dwa tygodnie wcześniej. Na początku wydawało się, że koczowników jest niewielu, stu albo dwustu, nie licząc zapasowych koni. Kolejni wywiadowcy donosili jednak o coraz większej liczbie stepowych jeźdźców i Derwan zorientował się, że nie pokona ich niewielkimi siłami stałego wojska, które miał w Strohomiu. Musiał wezwać pod broń okoliczne rycerstwo. Nadar i jego pomocnicy dwoili się i troili, rozsyłając gońców po majątkach, rugając spóźnionych i nakazując im brać jak najmniej obciążenia. W końcu zebrali w zamku kilkadziesiąt dodatkowych pocztów i ruszyli w pogoń. Ludzie prawie nie zsiadali z koni, wozy taborowe szybko zostały z tyłu. Czwartego dnia rozpoznanie przyniosło błędne wiadomości o położeniu uciekającego zagonu i przez kilka godzin jechali w złym kierunku. Kiedy Derwan zorientował się w pomyłce, nakazał marsz nocą. Jakichś dwóch chłystków z pospolitego ruszenia zaczęło domagać się odpoczynku, prawie pociągnęli za sobą innych. Tych dwóch hetman zostawił na najbliższym rozstaju dróg, związanych i pozbawionych honoru, resztę grubym słowem zagonił na siodła. Jechali w ciemnościach, tak jak rozkazał, ryzykując połamaniem końskich nóg, ale nadrobili stracony czas.

I po tym wszystkim jakiś durny chłop twierdzi, że to wszystko na nic i że Bataarowie już uciekli, pomyślał.

– Tędy się zjeżdża do rzeki, panie hetmanie. – Kunel wskazał wąską drogę przez zagajnik. – Musieli mocno wyciągnąć kolumnę, żeby się przecisnąć między drzewami. Szkoda, że nas tu wtedy nie było.

Skręcili pomiędzy drzewa i Derwan od razu dostrzegł, że sprawy nie wyglądają dobrze. Po bokach ścieżki leżały bryły końskiego łajna i jakieś ogryzione kości, pobliskie kępy krzaków były zadeptane i połamane. Jadący z przodu Kunel zerkał co jakiś czas na twarz dowódcy, jakby chciał na niej znaleźć potwierdzenie tego, że się nie pomylił w ocenie sytuacji. Miał dość rozsądku, by się nie odzywać.

W głębi zagajnika natknęli się na pierwszego stracha na wróble, kobietę. Wyglądała na jakieś trzydzieści lat i za życia nikt nie nazwałby jej pięknością. Twarz miała pospolitą, przedramiona ogorzałe od pracy na słońcu, piersi zdążyły wykarmić kilkoro dzieci. Wisiała przywiązana do drzewa, cienki rzemień oplatał jej brzuch i nogi, wrzynając się w nieco napuchnięte już ciało.

– Ona by nie próbowała uciekać – powiedział Derwan.

Nadar zaklął głośno za jego plecami.

– Wybierają tych, którzy będą dobrymi strachami na wróble – powiedział. – Nie tych, którzy naprawdę chcieliby uciekać.

Hetman spojrzał jeszcze raz na ciało i pomyślał, że Anika nigdy by tak nie wyglądała, niezależnie od okoliczności – jego Anika, z wysokimi kośćmi policzkowymi, delikatnymi przegubami rąk i burzą kasztanowych włosów spadających na nagie ramiona, kiedy ją rozbierał każdego wieczoru. Zdał sobie sprawę, że to dziwaczna myśl, która mogła wynikać tylko ze zbyt wielu dni spędzonych w siodle bez odpoczynku. Jego młodą żonę chroniły wysokie mury zamku w Strohomiu.

– Jedźmy – mruknął.

Nieco dalej na drzewie wisiał kolejny strach na wróble, silnie zbudowany chłopak, przecięty na wysokości pasa na dwie części. Potem jeszcze kilkoro: kolejna kobieta, dwóch prawie dorosłych parobków, jakaś chuda dziewczyna. Derwan już im się nie przyglądał.

– Po drugiej stronie rzeki też powiesili strachy? – zapytał wywiadowcę.

– Nie. Widocznie tym razem nikt nie próbował uciekać podczas przeprawy.

Jechali kłusem jeszcze kwadrans, zanim dotarli do Sarietu. Końskie kopyta i stopy pieszych brańców zamieniły zejście do brodu w jęzor błotnistej mazi. W wodzie leżały resztki martwego wołu, którego koczownicy najwyraźniej nie zdążyli zjeść. Cały teren pokrywały kawałki łodyg bukłakowców i bąble, z których uszło wypełniające je wcześniej lekkie powietrze.

– Sprawdziliście, jak głęboki jest bród? – zapytał hetman Kunela.

– Tamten chłop mówił, że przy niskiej wodzie jak teraz można przejechać konno prawie bez pływania. Ale sami nie sprawdzaliśmy.

– Niech któryś wejdzie.

Jeden z członków podjazdu rozebrał się do bielizny i ostrożnie wszedł w prąd, badając drogę przed sobą znalezionym na brzegu drągiem. Pokonał jedną trzecią szerokości, dalej zrobiło się zbyt głęboko. Widzieli, jak macha do nich ręką, podpierając się kijem o dno, aby utrzymać równowagę.

– Panie hetmanie, ma wziąć konia i spróbować dalej? – spytał Kunel.

– Tak.

Derwan popatrzył na Nadara i kiwnął głową. Odjechali kilkanaście kroków na bok.

– Wojsko czeka ponad trzy godziny drogi stąd. Trzeba by wrócić do nich, zwinąć obóz, dojść tutaj i jeszcze się przeprawić – stwierdził hetman. – Dzisiaj już nie zdążymy.

– Chcesz wrócić jutro?

Rozsądek mówił Derwanowi, że nie dogonią koczowników, ani dziś, ani następnego dnia. Ludzie w obozie słaniali się ze zmęczenia, żywności zostało niewiele.

– Są tylko dzień drogi przed nami – powiedział wbrew rozsądkowi.

– Za rzeką płaskiego terenu jest na co najmniej trzy dni – przypomniał Nadar. – Nawet jeśli jakimś cudem się do nich zbliżymy, zauważą to. Pozabijają pieszych brańców i się rozsypią, tyle będzie z naszej pogoni.

Derwan wzruszył ramionami i odwrócił głowę. Nad rzeką kładły się długie cienie, między szuwarami jakaś ryba chlapnęła ogonem. Człowiek z podjazdu płynął, trzymając się końskiej grzywy, do wschodniego brzegu brakowało mu może piętnaście kroków. Hetman zdał sobie sprawę, że osadnik miał rację, podobnie jak Nadar i Kunel – spóźnili się i nie mieli już szans, żeby dogonić Bataarów. Wszyscy wzięci w niewolę ludzie byli straceni.

Ściągnął wodze ogiera i skierował go w stronę czekających wywiadowców.

– Wasza czwórka zostanie tutaj na noc – rzucił w stronę Kunela. – Odetnijcie ciała strachów od drzew i złóżcie gdzieś obok ogniska, tak żeby drapieżniki ich nie pożarły. Broń macie, poradzicie sobie.

Twarz starszego wywiadowcy ściągnęła się.

– Panie hetmanie, myśleliśmy, że podjedziemy do tych chałup pod lasem, co o nich mówiłem. Tam wygodniej i bezpieczniej po zmierzchu…

Derwan odwrócił głowę bez słowa.

– Im już przecież nie pomożemy… – spróbował jeszcze raz Kunel, wskazując grubym palcem w stronę wiszących na drzewach ciał.

– Zostaniecie tutaj – uciął hetman. – Jutro rano przyślę więcej ludzi, żeby pomogli wam ich pochować i może jakiegoś puroi, żeby się za nich pomodlił. Jeśli tylko znajdę w okolicy takiego, którego te dzikusy nie zabiły.

Mężczyźni z podjazdu nie odezwali się. Derwan spojrzał na słońce dotykające już dolną krawędzią horyzontu. Mógł zostać na miejscu, nocleg z wywiadowcami byłby rozsądniejszy niż powrót przez pełną dzikich zwierząt równinę wśród zapadającego zmierzchu.

– Nadarze, my wracamy do obozu – zarządził.

Niewysoki rotmistrz skinął głową i zawrócił konia w stronę ścieżki, wzdłuż której wisiały strachy. Gdy wyjechali na otwartą przestrzeń, popędził wierzchowca i zrównał się z hetmanem.

– Co zamierzasz zrobić? – zapytał.

– Rano wyślę ludzi, żeby sprawdzili ślady po drugiej stronie rzeki. Jeśli Bataarowie przeprawili się na wschód, można tylko rozpuścić rycerzy z pospolitego ruszenia do domów.

– Kiedyś mówiłeś, że napiszesz do Wielkiego Księcia Mitana z prośbą o zwiększenie liczby stałego wojska w Strohomiu. Dostałeś odpowiedź?

– Przypominałem mu o tym co najmniej trzy razy – wypluł z siebie Derwan. – Ale w skarbcu nie ma pieniędzy. Za dużo idzie na luksusowe dziwki i wypachnionych pieczeniarzy, przyssanych do książęcego dworu.

– Tego ostatniego chyba nie napisał.

– Nie musiał. Sam wiem to najlepiej.

Stare kroniki mówiły, że przed trzema i pół wiekiem w Strohomiu stacjonowało siedem rot stałego wojska, zawsze gotowych do wyjazdu na wieść o pojawieniu się Bataarów. Wielkie Księstwo przeżywało wtedy swój najlepszy okres, połączone z sąsiednim Królestwem Zadoru sojuszem wojskowym i osobą władcy, Lederga, zwanego Czystym. Te czasy skończyły się wraz z najazdem Pierwszego Imperium pod wodzą Wielkiego Atty Akmata. Po nim zubożone i wyludnione Wielkie Księstwo z trudnością utrzymywało w Strohomiu dwie roty wojska, inne nadgraniczne zamki nie miały nawet tego. Semir Wielki i wszyscy jego następcy do księcia Temmo włącznie próbowali przynajmniej wyrównać pustki w skarbcu odwagą podczas bitew, do których sami prowadzili rycerzy. Pod rządami Mitana zabrakło nawet tego.

– Szkoda, że nie mieliśmy tego jeźdźca z Doire – stwierdził Nadar. – Wypatrzyłby zwrot koczowników i dał nam zawczasu znać.

– Nie ma co tego rozpamiętywać – odparł hetman. – Wysłałem Biema z kilkoma ludźmi, żeby towarzyszyli mu od granicy. Powinni być niedaleko, może nawet dotarli do miasta, kiedy my goniliśmy Bataarów. Ale minie trochę czasu, zanim on poskromi ptaka.

– Zna się na takich bestiach?

– Tak mówią. To nie jest prawdziwy Doaryjczyk, tylko jakiś wędrowiec z Goanii. Jego własny ptak zginął w wypadku.

Rotmistrz zastanawiał się przez chwilę.

– Chyba bym wolał, żeby na naszym zwierzęciu latał nasz człowiek. Skąd by nie pochodził ten jeździec, przysłała go Kancelaria Doire. Oni nie dają niczego za darmo.

– Nikt nie daje. A ja nie mogę wybrzydzać, zwłaszcza teraz.

Derwan wiedział, że jeśli kolejna wyprawa koczowników odniesie sukces, jego dni jako hetmana w Strohomiu będą policzone. To zawsze wyglądało tak samo: kiedy w państwie coś nie działało, Mitan odrywał się od swoich rozrywek, znajdował winnego niepowodzeń i usuwał go w widowiskowy sposób. Zyskiwał w ten sposób pół roku albo rok spokoju, choć rzadko kiedy zmiana przynosiła prawdziwą poprawę.

Jeśli przyśle kogoś na moje miejsce, Anika będzie musiała wyprowadzić się z zamku, pomyślał Derwan. Ludzie przestaną nazywać ją panią hetmanową. Nie przyjmie tego dobrze.

Zdecydował, że po powrocie do miasta zrobi wszystko, by powietrzne patrole zaczęły się jeszcze przed nadejściem lata – nawet gdyby Goańczyk miał za to zapłacić brzuchem rozprutym przez nogę ortisa.

Rozdział 4 (Koro)

Ostrodzianie trzymali ptaka w przerobionej ze starej gospody stajni, stojącej na północno-zachodnim krańcu Strohomia, niedaleko Bramy Ispańskiej, ale już poza miejskimi murami. Wewnątrz nie było boksów, przez środek otwartego wnętrza ciągnął się rząd drewnianych słupów podpierających podłogę piętra, a do bocznych ścian przymocowano żłoby, przy których stało kilka wałachów i klaczek. Jedynym wydzielonym pomieszczeniem była klatka ortisa: przestronna konstrukcja z czterocalowych belek, wpisana w kwadrat dwóch słupów i bocznej ściany.

Ptaka znalazł podjazd, wracający do miasta poprzedniej jesieni. Następnego dnia ludzie z pierwszej roty zamkowej pod dowództwem Nadara Budai sprowadzili zwierzę do miasta pomiędzy szóstką silnych koni. Uznali, że ptak mierzący przeszło czterdzieści stóp między końcami rozłożonych skrzydeł będzie czuł się lepiej w budynku na zewnątrz miejskich murów niż w niewielkiej i zawsze zatłoczonej stajni na dziedzińcu zamku. To była dobra decyzja. Pomimo miesięcy spędzonych w niewoli oczy ortisa były czyste, a długie pióra u nasady muskularnej szyi tak intensywnie żółte, że niemal złote. Koro nie miał wątpliwości, że gdyby samiec zobaczył teraz białą kryzę na barkach Nanú albo jakiejś innej samicy, rzuciłby się na każdego, kto stanąłby mu na drodze.

Opiekunem zwierzęcia został Farnholc, jeden z pachołków z pierwszej roty. W młodości zajmował się łapaniem drobnych ptaków w lesie, teraz doświadczenie to okazało się przydatne podczas opieki nad dużo większym zwierzęciem. Po przyjeździe do Strohomia Koro spędził na rozmowie z nim prawie cały dzień. Pochwalił mężczyznę za dobór paszy, w której ziarna i warzywa zajmowały więcej miejsca niż mięso, i wprowadził kilka poprawek. Nie były one jednak istotne, wierzchowiec był gotowy do pracy. Derwan z Ładynów, który pojawił się w stajni tuż po powrocie z nieudanego pościgu za Bataarami, także twierdził, że zależy mu na jak najszybszych lotach nad granicą. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który skłonny jest o to prosić.

– Po Jarachu nie wysyłałem do klatki kolejnych ochotników, bo Królestwo Doire obiecało nam pomoc – powiedział. – Ale jeśli tobie nie uda się w ciągu dwóch miesięcy, znajdę kolejnych chętnych. Będą stali przy klatce i uczyli się na swoich błędach, kilku zginie, ale w końcu któryś sobie poradzi. Więc postaraj się, panie de Savernes, jeśli to ty chcesz być jeźdźcem tego ptaka.

Koro nie spierał się z nim – zwłaszcza że stojące przed nim zadanie wydawało się na początku całkiem łatwe. Podczas którejś z rozmów Farnholc wspomniał o amulecie, który jeden z ludzi Nadara znalazł na szyi martwego jeźdźca. Koro był niemal pewny, że przy bliższych oględzinach przedmiot okaże się gwizdkiem służącym do kierowania ortisem – może tylko nieco bardziej bogato zdobionym niż instrument, którym on sam kiedyś dawał sygnały Nanú. Zgodnie z sugestiami de Josarta nie tłumaczył nikomu roli instrumentu, tylko w oględnych słowach poprosił hetmańskiego sekretarza Otę z Podmila o jego odnalezienie.

Zajęło to trochę czasu: znalazca podarował tajemniczy przedmiot jakiejś znajomej, ona nie uznała go za nic godnego uwagi i wrzuciła na dno skrzyni. Kiedy Koro trzymał już przedmiot w ręku, okazało się, że to naprawdę był tylko talizman, nie gwizdek. Nieforemna kościana kropla miała długość małego palca, jej powierzchnię pokrywały płytkie rowki, w których zachowały się resztki czerwonawej farby, ale brakowało jakichkolwiek otworów. Jeździec ortisa spędził dwa dni, próbując wydobyć ze znaleziska jakiś dźwięk, dmuchając w dłonie, w których trzymał talizman, albo uderzając w niego różnymi przedmiotami. Ortis pozostał obojętny na te wysiłki i mężczyzna uznał, że musi spróbować czegoś innego.

Potrzebował kilku dni, by przygotować się do próby. Kiedy Farnholc pojawił się rano w stajni, Koro wyjmował właśnie z torby kilka kawałków suszonego mięsa, przygotowanych w zamkowej kuchni według jego wskazówek. Obok leżał pas cienkiego sukna w intensywnym żółtym kolorze, długi na cztery stopy.

– Chciałbyś mieć takie same pióra na szyi jak on, panie de Savernes? – zapytał pachołek z niepewnym uśmiechem. Miał jakieś trzydzieści lat, był ciemnowłosy i krępy.

– Można tak powiedzieć.

– To sprawi, że on cię nie zaatakuje?

– To sprawi że zaatakuje mnie z jeszcze większym zapałem – odparł Koro. – Zwiąż mi ten materiał z tyłu. Nie chcę dostać od niego dziobem tylko dlatego, że potknę się o własną kryzę.

Farnholc spełnił polecenie, po czym podeszli razem do klatki. Głowę zwierzęcia otaczał ciasno kantar ze skórzanych pasków, do którego przywiązano grubą na pół palca linę. Przechodziła ona przez metalowe ucho przybite do jednej z belek klatki, drugi jej koniec wyprowadzono na zewnątrz i obłożono na dużym żelaznym haku. Długość liny pozwalała samcowi na swobodne poruszanie się po całym pomieszczeniu. Na dany przez Koro sygnał pachołek zaczął obkładać na haku luźno zwisającą część liny. Nie osiągnął wiele: kiedy ptak dostrzegł, że jego pęta się skracają, odchylił szyję i zaparł się nogami. Mięśnie pleców Farnholca zagrały pod kubrakiem, ale mężczyzna nie miał szans, by zmusić wielkie zwierzę do przesunięcia się bliżej. Koro uznał, że tyle musi wystarczyć. Zamocowali linę i Ostrodzianin ukrył się między żłobami w dalszej części stajni. Koro położył dłoń na piersi, czując pod koszulą gwizdek Nanú i wiszący obok niego talizman poprzedniego jeźdźca – ale nie wyjął żadnego z nich. W tej próbie miały mu wystarczyć własne wargi i zęby.

Dawno temu, jeszcze w rodzinnej osadzie nad brzegiem oceanu, nauczył się, że zanim jeździec wpoi swojemu pisklęciu posłuszeństwo wobec dźwięku gwizdka, musi sam opanować odgłosy wydawane przez ortisy w naturze. Był wśród nich dźwięk oznaczający podległość, używany przez młode ptaki proszące rodziców o pokarm albo przez przybyszów proszących dominującego samca o przyjęcie do grupy. Był sygnał alarmu, rozlegający się, gdy w pobliżu pojawiał się jakiś drapieżnik; był sygnał dominacji, wzywający inne zwierzęta do podporządkowania się. Liczba sygnałów nie przekraczała tuzina, brzmiały one podobnie dla wszystkich dzikich ptaków. Ludzie pracujący z ortisami wiedzieli, że muszą być w stanie wydać je w każdej sytuacji. Koro nadal pamiętał opowieści o jeźdźcach, którym ta umiejętność uratowała życie, gdy na odległej wyspie dali się zaskoczyć wściekłemu samcowi broniącemu piskląt w gnieździe, albo gdy podczas samotnego biwaku przyszło im walczyć razem z ortisem przeciwko czworonożnym lub dwunożnym napastnikom. Teraz, kiedy gwizdek pierwszego jeźdźca zgubił się na stepie, Koro musiał poradzić sobie z ptakiem tylko za pomocą tych właśnie odgłosów, kilku kawałków suszonego mięsa i szarfy owiniętej na szyi.

Zamknął za sobą wejście do klatki, odwrócił się w stronę zwierzęcia i wydobył spomiędzy warg urywany świergot, oznaczający podporządkowanie się silniejszemu zwierzęciu. Stojący na środku klatki samiec podniósł głowę, nastroszył kryzę i przesunął się w stronę wejścia. Mężczyzna ostrożnie zbliżył się do zwierzęcia, ponawiając sygnał uległości i kątem oka sprawdzając napięcie liny trzymającej ortisa. Samiec starał się przesunąć do przodu, ale najwyraźniej nie chciał zaatakować Koro nogami. Pióra kryzy trzymał przez cały czas nastroszone.

Wyobraź sobie, że jestem przybłędą z jakiejś innej rodziny ortisów, małym i niekształtnym, rzekł w duchu do stworzenia. Na pewno ci nie zagrażam.

Ugiął nieco nogi i pochylił plecy, starając się wyglądać na niższego niż w rzeczywistości, a równocześnie nie tracić ortisa z pola widzenia. Przeszedł kilka razy z lewa na prawo poza zasięgiem kopnięć, cały czas powtarzając sygnał uległości i obserwując ruchy zwierzęcia. Samiec cofnął się o krok, pochylił nieco tułów do przodu i podniósł wysoko głowę. Jeszcze mocniej nastroszył kryzę i rozłożył lekko skrzydła, a z jego gardła wydobył się głośny świst, wydawany przez dominujące zwierzęta. Koro ostrożnie wszedł w zasięg uderzenia nogami. Samiec nadal demonstrował intensywny kolor swojej kryzy i szeroką pierś, jego obie nogi stały mocno na ziemi. Koro podszedł jeszcze bliżej, ale wciąż nie doznał kopnięcia. Ptak uznał mężczyznę za jakiś rodzaj ortisa, a nie obce zwierzę.

Pierwszy krok został zrobiony.

Nie spuszczając samca z oczu, jeździec cofnął się do drzwi klatki, wyszedł na zewnątrz i usiadł pod ścianą kilkanaście kroków dalej, zasłonięty jednym ze słupów stajni. Z tego miejsca widział, jak ptak wraca do swej normalnej postawy. Koro dał mu trochę czasu na uspokojenie, po czym znowu wszedł do klatki i powtórzył ćwiczenie, tym razem wchodząc nieco odważniej w zasięg uderzenia nogami. I tym razem ortis nie zaatakował. Koro raz jeszcze powtórzył ćwiczenie, zdając sobie sprawę, że z każdym kolejnym wejściem będzie mniej narażony na atak morderczymi pazurami – ale też że w głowie samca utrwala się przekonanie, że to on jest przywódcą w ich niewielkim dwuosobowym stadzie. Po trzecim wejściu uznał, że zaryzykuje. Rozluźnił szarfę tak, aby opadła mu na barki i stała się bardziej widoczna, założył na rękę skórzaną rękawicę i umieścił w niej kawałek suszonego mięsa. Otworzył drzwi lewą ręką i wszedł do klatki.

Przypadki karmienia się przez dzikie ortisy nie zdarzały się często, ale jeśli do nich dochodziło, silniejsze i wyżej postawione w hierarchii zwierzę zawsze karmiło słabsze i mniej znaczące. Mężczyzna przypuszczał, że zwyczaj dawania oswojonym ptakom przyprawionych przysmaków został wymyślony przez pierwszych jeźdźców właśnie z tego powodu – aby kilka razy dziennie przypomnieć latającemu wierzchowcowi, że człowiek jest od niego ważniejszy. Teraz, jako podporządkowany członek grupy, Koro powinien po prostu oddać kąsek samcowi, rzucić go na ziemię i pozwolić samcowi zdecydować, czy chce go zjeść. Zamiast tego wyprostował się, podszedł dwa kroki do zwierzęcia i wysunął naprzód rękę z kawałkiem mięsa, tak że przysmak znalazł się w zasięgu dzioba zwierzęcia. Samiec popatrzył lewym okiem na człowieka i na podsuniętą mu przekąskę. Opuścił głowę, przysunął się na jakąś stopę i mocno dziobnął w dłoń, nawet nie starając się trafić w mięso.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki