Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kraina Lovecrafta - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kraina Lovecrafta - ebook

„Kraina Lovecrafta” to jazda bez trzymanki przez rasistowskie Stany Zjednoczone lat pięćdziesiątych. Na podstawie książki powstał serial HBO twórców znakomitego „Westworld”.

Chicago, 1954 rok. Dwudziestodwuletni były żołnierz Atticus Turner wyrusza do Nowej Anglii, by odnaleźć swego zaginionego ojca. Towarzyszą mu wuj George, wydawca Przewodnika Bezpiecznego Murzyna, oraz Letycja, przyjaciółka z dzieciństwa. Podczas podróży do rezydencji pana Braithwhite’a, spadkobiercy posiadłości, która swego czasu należała do jednego z przodków Atticusa, natrafiają zarówno na realistyczne zagrożenia białej Ameryki, jak i złowrogie duchy, które wydają się pochodzić prosto z fantastycznych powieści.

„Kraina Lovecrafta” to osobliwa opowieść o magii, nadziei, wolności i harcie ducha, a przy tym przerażająca wizja rasizmu, którego duch nie przestaje nas prześladować.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-8464-3
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kraina Lovecrafta

Mila Jima Crowa – jednostka odległości istotna dla ciemnoskórych kierowców, obejmująca zarówno fizyczny dystans, jak i pojawiające się losowo napady lęku, paranoi, frustracji i upokorzenia. Jej amorficzna natura sprawia, że dokładny pomiar przebytej odległości staje się niemożliwy, a stanowiące jej integralną część gwałtowność oraz nieprzewidywalność są ciągłym zagrożeniem dla zdrowia fizycznego i psychicznego podróżnika.

Przewodnik Bezpiecznego Murzyna, wydanie letnie, 1954 rok

*

Atticus był niemalże w domu, gdy funkcjonariusz policji stanowej nakazał mu zjechać na pobocze.

Wyjechał z Jacksonville dwa dni wcześniej, prowadząc używanego cadillaca coupe rocznik tysiąc dziewięćset czterdzieści osiem, kupionego za resztę swego żołdu. Pierwszego dnia pokonał czterysta pięćdziesiąt mil, jedząc i pijąc ze spakowanego zawczasu koszyka i zatrzymując się tylko po to, by zatankować. Na jednej ze stacji benzynowych toaleta dla czarnych była nieczynna, a pracownik nie chciał dać mu klucza do tej dla białych. Atticus musiał załatwić się w krzakach za stacją.

Noc spędził w miejscowości o nazwie Chattanooga. W Przewodniku Bezpiecznego Murzyna znalazł informacje na temat czterech hoteli i motelu, które znajdowały się w tej samej części miasta. Atticus wybrał motel, przy którym działała całodobowa knajpa. Cena za pokój, zgodnie z informacjami z Przewodnika, wynosiła trzy dolary.

Następnego dnia rano podczas śniadania Atticus przestudiował atlas drogowy. Od Chicago dzieliło go jeszcze sześćset mil. Gdzieś w połowie zaplanowanej trasy znajdowało się miasto Louisville w stanie Kentucky, gdzie wedle Przewodnika była restauracja obsługująca czarnych. Atticus zastanowił się nad tym, ale uznał, że nie ma ochoty na nic, co mogłoby opóźnić przybycie do domu. Miał szczerą ochotę pozostawić Południe daleko za sobą. Po śniadaniu zabrał więc koszyk z samochodu i poprosił kucharza, by wypełnił go kanapkami, colą i smażonym kurczakiem na zimno.

Około pierwszej po południu dotarł do rzeki Ohio, która wytyczała granicę między Kentucky a Indianą. Przejeżdżając nad wodami rzeki po moście, nazwanym na cześć nieżyjącego właściciela niewolników, Atticus wysunął rękę przez okno i pożegnał Jima Crowa¹ podniesionym środkowym palcem. Biały kierowca jadący z naprzeciwka dostrzegł jego gest i wykrzyknął coś obelżywego, ale Atticus zaśmiał się tylko, nacisnął pedał gazu i odjechał na Północ.

Jakąś godzinę później, gdy przemierzał rozległe pola uprawne, w samochodzie pękła opona. Atticus z niemałym trudem zatrzymał auto na poboczu, a potem wysiadł, by założyć zapasową oponę. Okazało się, że w niej też jest dziura. Atticus wpadł w złość – przecież sprawdził zapasowe koło przed wyruszeniem w drogę i wówczas nie wzbudziło jego zastrzeżeń – ale gniewem nie był w stanie załatać dziury.

„Opona z Południa – pomyślał. – Zemsta Jima Crowa”.

Za sobą miał dziesięć mil pól uprawnych i lasów, ale przed sobą, w odległości może dwóch mil, widział zbiorowisko budynków. Wziął Przewodnik ze sobą i ruszył naprzód. Co chwila mijały go jakieś samochody i z początku próbował zatrzymać któryś z jadących w jego kierunku, ale kierowcy ignorowali go bądź wręcz przyspieszali. Atticus porzucił więc starania i skupił się na marszu.

Dotarł do pierwszych zabudowań i ujrzał szyld z napisem: „Warsztat samochodowy Janssena”. Przez chwilę myślał, że mu się poszczęściło, ale wtedy ujrzał konfederacką flagę wiszącą nad bramą prowadzącą do warsztatu. To w zasadzie wystarczało, by porzucić nadzieję, mimo to postanowił spróbować szczęścia.

W środku ujrzał dwóch białych – drobnego mężczyznę z rzadkim wąsikiem, który siedział na wysokim taborecie i czytał czasopismo, oraz potężniejszego drągala, który nachylał się pod uniesioną maską pikapa. Gdy Atticus wszedł do środka, drobny facet uniósł wzrok znad czasopisma i wciągnął powietrze przez zęby. Nie był to miły dźwięk.

– Przepraszam – rzekł Atticus, co przyciągnęło uwagę wielkiego mężczyzny.

Gdy wyprostował się i odwrócił ku niemu, Atticus dostrzegł na jego przedramieniu tatuaż przypominający łeb wilka.

– Przepraszam, że przeszkadzam – rzekł Atticus – ale mam mały problem. Muszę kupić oponę.

Drągal wpatrywał się w niego przez moment niechętnym wzrokiem, po czym burknął bez emocji:

– Nie da rady.

– Widzę, że jesteście zajęci – ciągnął Atticus, jakby to mogło być problemem. – Nie chodzi mi o to, byście ją dla mnie zmienili. Sprzedajcie mi jakąś, a ja…

– Nie.

– Nie rozumiem. Nie chcecie moich pieniędzy? Przecież nic nie musicie robić, wystarczy, że…

– Nie. – Drągal założył ramiona na piersi. – Chcesz, bym ci to powtórzył jeszcze pięćdziesiąt razy? Bo jeśli tak, to nie ma problemu.

– To tatuaż wilczura, nie? – spytał Atticus, który z trudem panował już nad złością. – Dwudziestego siódmego regimentu piechoty? – Wskazał odznakę na klapie koszuli. – Ja służyłem w dwudziestym czwartym. Walczyliśmy ramię w ramię z dwudziestym siódmym w Korei.

– Nie byłem w Korei – odparł wielki mężczyzna. – Służyłem na Guadalcanal i Luzonie. I nie było tam żadnych czarnuchów.

Z tymi słowami pochylił się znów nad silnikiem samochodu. Pokazał Atticusowi swoje plecy, co było zarówno odmową, jak i zaproszeniem. Teraz to Atticus musiał zadecydować, jak zareaguje na zachowanie mechanika, a po wszystkich zniewagach doznanych na Florydzie panował nad sobą z większym trudem, niżby mu się to podobało. Drobny facet na taborecie nadal na niego spoglądał i gdyby powiedział cokolwiek lub choćby się uśmiechnął, Atticus bez wątpienia by mu przyłożył. Ten jednakże być może wyczuł, że lada moment może stracić zęby, nawet pomimo bliskości wielkiego mechanika. Nie odezwał się więc ani słowem i oszczędził sobie uśmiechów, a Atticus odszedł z opuszczonymi pięściami.

Po drugiej stronie drogi znajdował się sklep wielobranżowy z automatem telefonicznym na ganku. Atticus zajrzał do Przewodnika i odszukał prowadzony przez ciemnoskórych warsztat, znajdujący się pięćdziesiąt mil dalej, w Indianapolis. Zadzwonił tam i przedstawił swój problem mechanikowi, który odebrał telefon. Ten okazał zrozumienie i zgodził się przyjechać z pomocą, ale ostrzegł, że może to chwilę potrwać.

– W porządku – rzekł Atticus. – Nigdzie się nie wybieram.

Odwiesił słuchawkę i zauważył starszą kobietę we wnętrzu sklepu, która przyglądała mu się z niepokojem przez szybę. Uznał, że nie warto reagować, i odszedł.

Wrócił do samochodu. W kufrze obok bezużytecznej opony zapasowej znajdował się karton ze sfatygowanymi książkami w miękkiej oprawie. Wybrał Kroniki marsjańskie Raya Bradbury’ego, po czym rozsiadł się w cadillacu i przeczytał o rakietowym lecie tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy to śniegi zimy zostały stopione przez wydmuchy z silników statku kosmicznego kierującego się na Marsa. Wyobraził sobie siebie na jego pokładzie, unoszącego się ku niebu na strugach ognia, pozostawiającego Północ i Południe na zawsze za sobą.

Minęły cztery godziny. Przeczytał w całości Kroniki marsjańskie. Wypił ciepłą colę i zjadł kanapkę, ale świadom tego, że co chwila mijają go kolejni kierowcy, nawet nie ruszył pieczonego kurczaka². Pocił się w rozgrzanym czerwcowym powietrzu, którego nie trącał najlżejszy nawet zefir. Gdy nie mógł już wytrzymać naporu na pęcherz, zaczekał, aż ruch samochodów osłabnie, i wyskoczył na zewnątrz, by załatwić się za rosnącą nieopodal sykomorą.

Było już po siódmej, gdy pojawiła się pomoc drogowa. Kierowca, siwowłosy Murzyn o jaśniejszej skórze, przedstawił się jako Earl Maybree.

– Wystarczy Earl – oznajmił, gdy Atticus zwrócił się do niego per panie Maybree, i wyciągnął zapasową oponę z paki półciężarówki. – Pora, byś ruszył w drogę, chłopie.

Dzięki wspólnej pracy wymiana opony trwała niecałe dziesięć minut. Łatwość, z jaką można się było z tym uporać, oraz świadomość, że właśnie stracił całe popołudnie, znów obudziły gniew w sercu Atticusa. Odsunął się od samochodu, by zdusić w sobie emocje. Udawał, że przygląda się słońcu, które wisiało nisko nad horyzontem.

– Daleko jedziesz? – spytał Earl.

– Do Chicago.

– Chcesz tam dotrzeć dziś? – Earl uniósł brew.

– Cóż, taki miałem plan.

– Wiesz co? Ja już jestem po robocie. Chętnie cię przenocuję, a moja żona przygotuje dla nas jakiś porządny obiad. Odpoczniesz trochę i w ogóle.

– Ależ skąd! Gdzież bym mógł, proszę pana!

– Oczywiście, że byś mógł. Mieszkam po drodze do Chicago. Poza tym nie chciałbym, żebyś wyjechał z Indiany z przeświadczeniem, że żyją tu same podłe typy.

Earl mieszkał w dzielnicy kolorowych niedaleko Indiana Avenue, na północny zachód od siedziby zgromadzenia stanowego. Jego dom był wąskim, dwupiętrowym drewnianym budynkiem z niewielkim trawnikiem od frontu. Gdy przybyli na miejsce, słońce już zaszło, a z północy nadciągały chmury, przyspieszając zapadnięcie zmroku. Dzieciaki na ulicy nadal grały w bejsbol, ale matki stojące na gankach już wołały graczy do domów.

Earl i Atticus również weszli do środka. Mavis, żona mechanika, powitała gościa serdecznie i zaprowadziła go do łazienki. Mimo okazanej mu życzliwości Atticus nie przestawał odczuwać niepokoju, gdy zasiadł do stołu w kuchni. Mniemał bowiem, że podczas kolacji gospodarze mogą chcieć zapytać o sprawy, których on wolał nie poruszać, jak choćby służbę w Korei, pobyt w Jacksonville, wydarzenia tego dnia, a przede wszystkim jego ojca w Chicago. Czekała go jednak niespodzianka – po odmówieniu modlitwy Earl zapytał, co sądzi o Kronikach marsjańskich.

– Widziałem tę książkę w twoim samochodzie – dodał.

Rozmawiali więc o Rayu Bradburym, Robercie Heinleinie i Isaacu Asimovie, których Earl lubił, oraz o L. Ronie Hubbardzie, za którym nie przepadał. Poruszyli również temat serii o przygodach Toma Swifta, którą Earl uwielbiał za młodu. Młodzieńcza pasja wprawiała go teraz w zażenowanie ze względu na to, jak w tych książkach przedstawiano Murzynów, oraz fakt, że sam tego nie zauważył, choć ojciec bez przerwy zwracał mu na to uwagę.

– Tak, mój tatko również krytykował moje ulubione książki – stwierdził Atticus.

Mavis nie odzywała się przez całą kolację. Najwyraźniej wystarczało jej, że może się przysłuchiwać rozmowie i napełniać talerz Atticusa, kiedy groziło mu opróżnienie. Gdy zjedli deser, na zewnątrz było już ciemno, a o okna kuchenne dudnił deszcz. Wtedy Mavis przemówiła po raz pierwszy:

– Cóż, dalsza podróż w tę pogodę to chyba kiepski pomysł.

Atticus nie był już w stanie nawet markować sprzeciwu, więc pozwolił się zaprowadzić do sypialni na piętrze.

Na komodzie stało zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze. Róg ramki obwiązano czarną wstążką.

– To nasz Dennis – powiedziała Mavis cichym głosem. – Zginął w lesie – dodała w trakcie zakładania pościeli, a Atticus uświadomił sobie, że ma na myśli Ardeny.

Położył się z książką poleconą mu przez Earla. Był to kolejny zbiór opowiadań Bradbury’ego zatytułowany Dark carnival. Był to miły gest, ale książka niezbyt się nadawała na lekturę przed snem. Po przeczytaniu historii o spotkaniu rodziny wampirów i niezwykle dziwnego opowiadania o człowieku, któremu usunięto szkielet, Atticus zamknął ją, przyglądał się przez moment logo wydawnictwa Arkham House wytłoczonemu na grzbiecie i odłożył książkę na bok. Sięgnął po spodnie i wyciągnął z kieszeni list od ojca. Przeczytał go raz jeszcze i dotknął palcem słowa napisanego u dołu kartki.

– Arkham – szepnął.

Przestało padać około trzeciej nad ranem. Atticus otworzył oczy i leżał przez moment w milczeniu, w pierwszej chwili niepewny, w jakim kraju się znajduje. Ubrał się po ciemku i przekradł po schodach na dół. Chciał zostawić liścik, ale w kuchni zastał Earla, który siedział przy stole z papierosem.

– Uciekasz? – spytał.

– Tak, proszę pana. Doceniam waszą gościnność, ale naprawdę muszę jechać do domu.

Earl pokiwał głową i uniósł dłoń z papierosem, czym powstrzymał dalsze wyjaśnienia.

– Proszę przekazać pani Maybree podziękowania. I pożegnać ją w moim imieniu.

Earl powtórzył gest. Atticus wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał ciemnymi, wciąż wilgotnymi ulicami. Czuł się jak duch, w którego łóżku spał.

Nim nastał świt, pokonał znaczną część drogi na północ. Minął tablicę, która poinformowała go, że do Chicago pozostały jeszcze pięćdziesiąt dwie mile.

Policjant zaparkował auto na poboczu po przeciwnej stronie drogi. Drzemał i gdyby Atticus przybył choćby pięć minut wcześniej, zapewne nie przyciągnąłby jego uwagi. Teraz jednak w różowym blasku świtu widać było, jak policjant siada, mruga i ziewa. Nagle dostrzegł jadącego Atticusa i natychmiast zrobił się czujny.

Atticus widział w lusterku wstecznym, jak radiowóz zawraca i wjeżdża na drogę. Wyjął ze schowka dowód rejestracyjny, akt zakupu oraz prawo jazdy i położył je w widocznym miejscu na siedzeniu pasażera, by nie było wątpliwości, po co sięgnął. W lusterku wstecznym zamigotały światła i zawyła syrena. Atticus zjechał na pobocze i opuścił okno, tak jak nauczono go na pierwszej lekcji prowadzenia samochodu, a potem zacisnął obie dłonie na górze kierownicy.

Policjant niespiesznie wysiadł z radiowozu, przeciągnął się i podszedł do cadillaca.

– To twój samochód? – zapytał.

– Tak, proszę pana – rzekł Atticus. Nie odrywając rąk od kierownicy, wskazał ruchem głowy siedzenie pasażera.

– No to pokaż.

Atticus podał mu dokumenty.

– Atticus Turner. – Funkcjonariusz odczytał imię i nazwisko z prawa jazdy. – Wiesz, dlaczego cię zatrzymałem?

– Nie, proszę pana – skłamał Atticus.

– Nie jechałeś za szybko – zapewnił go policjant. – Ale gdy ujrzałem tablicę rejestracyjną, zmartwiłem się, że może się zgubiłeś. Floryda leży w przeciwnym kierunku.

Atticus nieco mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.

– Jadę do Chicago, proszę pana.

– Po co?

– Względy rodzinne. Ojciec mnie potrzebuje.

– Ale mieszkasz na Florydzie?

– Miałem robotę w Jacksonville po wyjściu z wojska.

Policjant ziewnął, nie próbując nawet zasłonić ust.

– Miałeś czy masz nadal?

– Słucham?

– Masz zamiar wrócić na Florydę?

– Nie, proszę pana. Nie mam takich planów.

– Nie masz takich planów. Czyli zostaniesz w Chicago?

– Na jakiś czas.

– Jak długo?

– Nie wiem. Dopóki ojciec będzie mnie potrzebował.

– A potem?

– Nie wiem. Nie podjąłem jeszcze decyzji.

– Nie podjąłeś decyzji. – Policjant zmarszczył brwi. – Ale tędy tylko przejeżdżasz, zgadza się?

– Tak, proszę pana – odrzekł Atticus i oparł się pokusie, by dodać: „Jeśli mi pan pozwoli”.

Nadal marszcząc brwi, funkcjonariusz wepchnął dokumenty z powrotem przez okno. Atticus ułożył je na siedzeniu pasażera.

– A co tam jest? – Policjant wskazał koszyk na podłodze.

– Resztki mojego lunchu z wczoraj.

– A z tyłu? Masz coś w kufrze?

– Ubrania – odparł Atticus. – Mundur z wojska. Trochę książek.

– Jakich książek?

– Głównie fantastyka naukowa.

– Fantastyka naukowa? I to na pewno jest twój samochód?

– Proszę pana…

– Wysiadaj z samochodu. – Policjant cofnął się i oparł dłoń na rękojeści rewolweru.

Atticus powoli wysiadł z auta i wyprostował się. Był nieco wyższy od policjanta, co się raczej funkcjonariuszowi nie spodobało. Kazał mu się odwrócić, pchnął go na cadillaca i obszukał bezceremonialnie.

– Otwieraj kufer – nakazał.

Najpierw przetrząsnął jego ubrania i obmacał worek marynarski, jakby i on był ciemnoskórym mężczyzną opartym o samochód. Następnie chwycił karton z książkami i wysypał jego zawartość do bagażnika. Atticus próbował nie zwracać na to uwagi i powtarzał sobie w myślach, że papierowe wydania i tak muszą niejedno przejść, ale mimo to nie podobało mu się takie traktowanie. Książki były dla niego jak przyjaciele.

– A to co? – Policjant podniósł zapakowany prezent, który znajdował się na samym dnie pudła.

– To też książka – odparł Atticus. – Prezent dla wujka.

Policjant zerwał ozdobny papier, spod którego wyłoniła się książka w twardej oprawie.

– Księżniczka Marsa – odczytał tytuł i zerknął z ukosa na Atticusa. – Wujek lubi księżniczki, co?

Wrzucił książkę do pudła. Atticus poczuł fizyczny ból w sercu, gdy upadła otwarta, a kilka stron się zagięło.

Policjant okrążył samochód, aż otworzył drzwi od strony pasażera. Atticus sądził, że sięgnął po Kroniki marsjańskie, które nadal gdzieś tam leżały, ale funkcjonariusz wyprostował się, trzymając Przewodnik Bezpiecznego Murzyna. Przekartkował książkę, z każdą chwilą coraz bardziej zaskoczony.

– Te adresy – odezwał się. – To wszystko miejsca, gdzie obsługują kolorowych?

Atticus pokiwał głową.

– Niezłe jaja – rzekł policjant. – Czegoś takiego w życiu nie widziałem.

Raz jeszcze zerknął na Przewodnik.

– Gruby to on nie jest, co?

Atticus nie odpowiedział.

– Cóż – stwierdził w końcu policjant. – Wypuszczę cię, ale ten przewodnik to jednak zatrzymam. Nie martw się – dodał, uprzedzając ewentualny sprzeciw, choć Atticus wiedział, że w takiej sytuacji lepiej trzymać gębę na kłódkę. – Już nie będziesz go potrzebować. Twierdzisz, że wybierasz się do Chicago, tak? Cóż, wiedz, że aż do samego miasta nie ma po drodze żadnego miejsca, w którym chciałbyś się zatrzymać. Zrozumiano?

Atticus zrozumiał go aż za dobrze.

Główne biuro Towarzystwa Bezpiecznych Podróży dla Murzynów, którego właścicielem był George Berry, znajdowało się w dzielnicy Washington Park na południu Chicago. Był wczesny ranek, gdy Atticus zaparkował samochód obok świątyni wolnomularzy i siedząc za kierownicą, przyglądał się mijającym go przechodniom i kierowcom. Nie widział wśród nich ani jednego białego. Cóż, w Jacksonville również znajdowały się ulice, gdzie rzadko się widywało białych, ale ta ulica i ta dzielnica były dla niego domem, a swego czasu wręcz całym światem. Ich widok leczył rany jego duszy niemalże tak skutecznie jak głos matki.

Czuł, jak napięcie powoli go opuszcza, i zrozumiał, że w sumie policjant się nie pomylił. Tutaj w istocie nie potrzebował Przewodnika.

O tej godzinie biuro podróży było jeszcze zamknięte, ale Atticus widział światło zapalone w mieszkaniu nad nim. Zamiast skorzystać z dzwonka, przeszedł na tył domu i wspiął się po schodkach przeciwpożarowych, by zastukać do kuchennych drzwi. Ze środka dobiegł chrobot krzesła przesuwanego po podłodze, a potem zgrzyt odciąganej zasuwy. Drzwi otworzyły się do połowy, a z pomieszczenia wyjrzał ostrożnie wujek George. Wtedy dostrzegł gościa.

– To ty! – zawołał. Pchnął drzwi i objął Atticusa mocno.

– A któż by inny! – roześmiał się przybysz.

– Rety, jak dobrze cię widzieć – oznajmił George, który cofnął się, złapał młodzieńca za ramiona i obejrzał go od stóp do głów. – Kiedy wróciłeś?

– Przed chwilą zaparkowałem.

– Właź do środka!

Wchodząc do kuchni, Atticus doznał tego samego osobliwego wrażenia co podczas swojej jedynej wizyty w domu od chwili wstąpienia do wojska. Choć na krótko przed włożeniem munduru zdołał osiągnąć swój maksymalny wzrost, najwięcej wspomnień związanych z tym miejscem pochodziło z czasów, gdy był o wiele niższy. Z tego powodu wydawało mu się, że kuchnia się skurczyła. Wujek George, który po zamknięciu drzwi odwrócił się, by objąć go ponownie, również wydawał się mniejszy niż kiedyś, choć w jego przypadku oznaczało to tyle, że wreszcie byli tego samego wzrostu.

– Ciocia Hippolita jest w domu? – spytał Atticus, ciekaw, czy i ona się zmieniła.

– Nie, pojechała do Wyoming – odparł George. – Niedaleko Yellowstone powstało nowe spa prowadzone przez, pewnie nie uwierzysz, kwakrów. Rzekomo otwarte dla każdego. Ciocia sprawdza, na ile rzeczywiście tak jest.

Na początku ich małżeństwa Hippolita na własne życzenie prowadziła zwiad dla Przewodnika Bezpiecznego Murzyna, specjalizując się w obiektach wakacyjnych. Wpierw podróżowała razem z George’em, ale ostatnio miała w zwyczaju wyjeżdżać sama, zostawiając syna pod opieką męża.

– Nie będzie jej przynajmniej przez tydzień, ale wiem, że Horacy bardzo ucieszy się na twój widok, jak tylko się obudzi.

– Jeszcze śpi? – Atticus był zaskoczony. – Przecież trwa rok szkolny.

– Tak, ale dziś jest sobota! – odparł George i roześmiał się na widok miny gościa. – Chyba nie muszę cię pytać, jak minęła podróż?

– Nie, nie musisz. – Atticus podał mu książkę, którą niósł z samochodu niczym rannego ptaka. – Proszę, to dla ciebie.

– Co to takiego? O, pan Burroughs!

– To prezent z Japonii – odparł Atticus. – Natknąłem się na nią w księgarni niedaleko bazy w Gifu. Gość miał półkę z książkami po angielsku, głównie z fantastyką. Sądziłem, że to może pierwsze wydanie, ale teraz wydaje mi się, że ta książka jest po prostu stara.

– Ma za sobą niejedną podróż – rzekł George.

Książka otworzyła się na zagiętych stronach. Atticus zrobił wszystko, co mógł, by je rozprostować i wygładzić, ale zagięcie pozostało.

– Cóż, była w lepszym stanie, gdy ją kupiłem.

– Przecież to żaden problem – odparł George. – W czytaniu nie przeszkodzi – dodał z uśmiechem. – Postawię ją na honorowym miejscu.

Skierował się do sypialni, którą wraz z Hippolitą dzielili z najlepszymi książkami. Atticus przeszedł z nim kilka kroków i zatrzymał się przed drugą sypialnią, zajmowaną przez jego kuzyna. Dwunastoletni Horacy spał z otwartą buzią, głośno, z trudem oddychając przez sen. Obok poduszki leżała któraś część przygód Toma Corbetta, a kolejne spoczywały rozrzucone na podłodze. O ścianę naprzeciwko łóżka opierała się sztaluga na krótkich nogach. Kartki kolorowego papieru na biurku zostały podzielone na sekcje, z których każda przedstawiała sceny z międzygalaktycznych przygód. Stojący w progu Atticus widział ciemnoskórych bohaterów w pelerynach, którzy wędrowali po świecie rodem z książek o Bucku Rogersie. Przechylił głowę, próbując pochwycić fabułę.

George wyszedł na korytarz.

– Jest coraz lepszy – powiedział cicho Atticus.

– Tak. Próbuje mnie namówić, abym zaczął wydawać komiksy. Powiedziałem mu, że jeśli zaoszczędzi wystarczająco dużo pieniędzy, może ruszymy z jakąś małą serią… Głodny jesteś? Słuchaj, a może obudzę młodego, zadzwonię do twego ojca i pójdziemy razem na śniadanie? Widziałeś się już z Montrose’em?

– Nie, jeszcze nie – rzekł Atticus. – Ale zanim to zrobię, chciałbym najpierw porozmawiać z tobą.

– Dobrze. Rozgość się, a ja wstawię wodę na kawę.

Gdy George krzątał się w kuchni, Atticus udał się do salonu, który w dzieciństwie był dla niego biblioteką i czytelnią. Między zgromadzonymi tam książkami przebiegała wyraźna granica. Ciocia Hippolita preferowała naukę i historię naturalną, urozmaicaną od czasu do czasu czymś pióra Jane Austen. George natomiast szanował poważną literaturę, ale serce oraz większość swej przestrzeni oddał lżejszym pozycjom – fantastyce naukowej, fantasy, kryminałom, horrorom i wszelkiego rodzaju weird fiction. Atticus podzielał jego fascynację tego typu powieściami, choć to, iż w zdecydowanej większości wyszły spod pióra białych pisarzy, stanowiło powód niekończących się awantur z jego ojcem. George, starszy brat Montrose’a, na ogół ignorował jego ironiczne uwagi i zawsze mógł powiedzieć, by zachował swe komentarze dla siebie. Jednak Atticus jako syn nie miał takiej możliwości. Jeśli ojciec miał ochotę skrytykować jego gust literacki, Atticus mógł tylko słuchać.

A powodów, by wytoczyć działa przeciwko pasjom syna, Montrose znajdował wiele. Przykładowo Przygody Tarzana Edgara Rice’a Burroughsa dostarczyły mu pożywki do niekończącej się krytyki, począwszy od samego pomysłu na głównego bohatera. Podobnie było z cyklem Barsoom, którego główny bohater, John Carter, był kapitanem w armii północnej Wirginii, zanim rozpoczął marsjańskie wojny.

„Oficer Konfederacji? – pytał Montrose z niedowierzaniem. – To jest ten twój bohater?”.

Atticus próbował mu udowodnić, że to w sumie nic złego, skoro John Carter to były konfederat, na co ojciec prychnął:

„Były konfederat? Czyli ktoś taki jak były nazista? Przecież ten człowiek walczył o utrzymanie niewolnictwa! Ktoś taki nie zasługuje na określenie «były»!”.

Montrose mógł mu po prostu zabronić czytania takich książek. Atticus słyszał o rodzinach, w których ojcowie nie mieli żadnych skrupułów, by wyrzucić ulubione książki i komiksy swych latorośli do śmieci. Jednakże Montrose, z drobnymi wyjątkami, nie wierzył w sens wprowadzania zakazów czytelniczych. Mimo to zawsze nalegał, by Atticus rozważał, co czyta, zamiast bezmyślnie przerzucać kartkę za kartką, a on sam musiał przyznać, że było to sensowne założenie. Bez wątpienia ojciec miał dobre intencje, ale Atticus był również świadom tego, że Montrose był niespokojnym, wiecznie wojującym człowiekiem i czepianie się wyborów syna sprawiało mu przyjemność.

Wujek George nie zawsze umiał pomóc.

„Twój ojciec ma sporo racji” – powiedział kiedyś, gdy Atticusowi zebrało się na narzekanie.

„Ale przecież sam uwielbiasz te książki! – sprzeciwił się Atticus. – Równie mocno jak ja!”.

„Tak, kocham je – zgodził się George. – Ale powieści są jak ludzie, Atticusie, i sama sympatia do nich nie wystarczy, by stały się idealne. Zawsze będziesz cieszył się ich zaletami i ignorował wady, co nie zmienia faktu, że nadal tam są”.

„Ale ty się nie wściekasz tak jak tata”.

„Prawda, nie wściekam się. Nie na książki. Choć przyznam, że czasami mnie rozczarowują – odparł George i spojrzał na swe półki. – Bywa, że ranią mi serce”.

Stojąc teraz przed tymi samymi półkami, Atticus sięgnął po książkę z logo Arkham House. Nosiła tytuł The Outsider and Others, a autorem był H.P. Lovecraft.

Atticus nigdy by nie przypuszczał, że kiedykolwiek polubi kogoś takiego jak Lovecraft. Pisał przecież horrory, które bardziej podobały się George’owi. Atticus preferował opowieści z pomyślnym lub przynajmniej dającym nadzieję zakończeniem, ale któregoś dnia postanowił dać Lovecraftowi szansę. Na oślep wybrał sporą antologię pod tytułem W górach szaleństwa. Tematem była naukowa wyprawa na Antarktydę, mająca na celu poszukiwanie paliw kopalnych. Próbując odnaleźć nowe złoża, naukowcy natknęli się na łańcuch górski ze szczytami wyższymi od Mount Everestu. Dotarli na płaskowyż pośród gór, gdzie znajdowało się miasto wzniesione miliony lat temu przez rasę obcych zwanych Starymi Istotami, przybyłymi na Ziemię w prekambrze. Choć opuścili miasto dawno temu, ich byli niewolnicy, protoplazmatyczne potwory zwane shoggothami, nadal czaili się w ruinach pod miastem.

„Shiggothy?” – spytał ojciec Atticusa, gdy ten popełnił błąd i zdecydował się opisać mu to opowiadanie.

„Shoggothy” – poprawił go chłopak.

„Aha. A rasa ich panów, owe Stare Nadistoty…”.

„Stare Istoty”.

„…na pewno mają białą skórę. A ich niewolnicy są czarni”.

„Stare Istoty są baryłkowate. I mają skrzydła”.

„Ale są białe, tak?”.

„Szare”.

„Jasnoszare?”.

Montrose natrząsał się z książki jeszcze przez moment w podobnym stylu, a potem, już poważniejszym tonem, skrytykował błędne przekonania Lovecrafta dotyczące teorii ewolucji. Wydawało się, że na tym sprawa się zakończyła, ale kilka dni później Montrose przyniósł do domu coś zaskakującego. Matka Atticusa wyszła z przyjaciółką, a Atticus siedział sam i czytał Zew Cthulhu, próbując zignorować dziwne bulgotanie w kuchennym zlewie. Niemalże poczuł ulgę, gdy usłyszał ojca wchodzącego do mieszkania.

Montrose zaczął bez wstępów.

„Poszedłem po pracy do biblioteki – rzekł, odwieszając kurtkę. – I posprawdzałem to i owo na temat twego przyjaciela Lovecrafta”.

„Tak?” – spytał Atticus bez entuzjazmu. Rozpoznał już ową perwersyjną mieszaninę gniewu i uciechy w głosie ojca i wiedział, że to, co sprawiało mu przyjemność, miało za moment zostać nieodwracalnie zepsute.

„Okazało się, że to również poeta. Żaden z niego Langston Hughes, ale tak czy owak poeta. Ciekawa sprawa, mówię ci. Spójrz tylko”.

Wręczony mu przez ojca maszynopis był amatorskim literackim czasopismem, powielonym na starej kserokopiarce i oprawionym w okładkę z poplamionej tektury. Jego treść okazała się czymś na kształt parodii jednego z tajemnych tekstów z historii Lovecrafta. Nie było strony tytułowej, ale na tekturowej okładce widniała informacja, że ukazał się w Providence w tysiąc dziewięćset dwunastym roku. Atticus nie miał pojęcia, w jaki sposób tekst znalazł się w publicznej bibliotece w Chicago, ale nie dziwiło go, że ojciec zdołał go znaleźć. Montrose miał nosa do takich rzeczy.

Spomiędzy stron wystawał rewers biblioteczny pełniący teraz funkcję zakładki. Atticus otworzył czasopismo na wskazanej stronie i ujrzał krótki, składający się z ośmiu linijek prześmiewczy wiersz Howarda Phillipsa Lovecrafta. Jego tytuł brzmiał: O stworzeniu czarnuchów.

„Bywa, że ranią mi serce…”.

– Witasz się ze starymi przyjaciółmi? – spytał George, który pojawił się z kawą.

– Tak. – Atticus wsunął książkę na miejsce i ujął kubek podany mu przez wuja. – Dzięki.

Usiedli i dopiero wtedy Atticus poczuł, jak bardzo jest zmęczony.

– A więc opowiadaj – odezwał się George. – Jaka jest Floryda?

– Podzielona – odparł Atticus, ale od razu uświadomił sobie, że to wcale nie jest odpowiednie słowo. Tym przymiotnikiem przecież można by równie dobrze określić Chicago.

George jednak pokiwał głową.

– Tak. Podejrzewałem, że Południe nie przypadnie ci do gustu. Nie spodziewałem się jednak, że wrócisz tak szybko. Myślałem, że zostaniesz tam przynajmniej do końca lata.

– Też tak sądziłem. A potem uznałem, że spróbuję szczęścia w Kalifornii, ale naraz dotarło do mnie to.

Pokazał George’owi list od ojca. Ten natychmiast rozpoznał charakter pisma na kopercie. Znów pokiwał głową.

– Sam mu przekazałem twój adres do korespondencji.

– Powiedział ci, co chce mi napisać?

– Żartujesz? – George parsknął śmiechem. – Nie przyznałby mi się nawet do tego, że w ogóle chce napisać. Powiedział mi tylko tyle, że jego zdaniem powinien po prostu mieć ów adres. Tak na wszelki wypadek. Tak to wygląda od chwili, gdy wyjechałeś. Martwi się o ciebie, chce wiedzieć wszystko, co ja wiem, ale prędzej szlag go trafi, niż powie to na głos. Bywa, że rozmawiamy na jakiś temat, a on nagle wrzuca, niby od niechcenia: „A masz może jakieś wieści od tego młodego?”.

– Od tego młodego. – Atticus zrobił kwaśną minę.

– Dajże spokój. Gdyby użył twego imienia, zdradziłby, że się przejmuje! Choć nawet takie pozornie niewinne pytania to spory postęp. Przez pierwszy rok twojej służby w Korei nie zapytał o nic. Przychodził na kolację i czekał, aż sam zacznę coś mówić, a jeśli nic nie powiedziałem, siedział i czekał. Czasami zostawał do dziesiątej, jedenastej, a nawet do północy, jeśli było trzeba. Słowem się nie zająknął, ale wiedziałem, że czeka, aż sam poruszę twój temat. Do szału mnie to doprowadzało. – George pokręcił głową. – No dobrze. To o czym napisał?

– O mamie – odparł Atticus. – Twierdzi, że dowiedział się, skąd pochodzi jej rodzina.

– Czyli wciąż ma obsesję na jej punkcie, hę?

Matka Atticusa, Dora, była jedynym dzieckiem niezamężnej kobiety. Tożsamość jej ojca była nie tylko tajemnicą, ale też tematem tabu. Matka Dory, wydziedziczona przez własną rodzinę, rzadko o nich mówiła, w efekcie czego Dora wiedziała o swoich dziadkach od strony matki jedynie tyle, że mieszkali na Brooklynie i pochodzili skądś w Nowej Anglii.

Montrose, który znał swoich przodków do piątego pokolenia wstecz, poprzysiągł, że dowie się więcej o pochodzeniu Dory. Na początku ich związku chciał tego dokonać z miłości do narzeczonej, a później, po ślubie i narodzinach Atticusa, zamiar przerodził się w czysto egoistyczną pasję i stanowił jeden z licznych powodów ich sprzeczek. Atticus spędził niejeden wieczór w dziecięcym łóżeczku, przysłuchując się kłótniom rodziców.

„Jak to możliwe, że nie chcesz tego wiedzieć? – powtarzał ojciec. – To, od kogo pochodzisz, jest częścią ciebie! Dlaczego godzisz się na to, by ci to skradziono?”.

„Ja dobrze wiem, dokąd prowadzi przeszłość – odpowiadała matka. – Przeszłość prowadzi w miejsca pełne smutku. Po co miałabym chcieć wiedzieć o niej więcej? Czy ta wiedza cię uszczęśliwia?”.

„Tu nie chodzi o szczęście, ale o świadomość bycia pełną osobą. Masz do tego prawo. Ba, to twój obowiązek!”.

„Ale ja tego nie chcę. Proszę, daj temu spokój!”.

Matka umarła, gdy Atticus miał siedemnaście lat. W dniu pogrzebu przyłapał ojca na grzebaniu wśród pamiątek matki. Wyciągnął fotografię dziadków Dory – jedyną, jaką posiadała – i wyjął ją z ramki, by przeczytać coś na odwrocie zdjęcia. Była to chyba jakaś wskazówka.

Sekundę później Atticus wyrwał zdjęcie z rąk zaskoczonego ojca.

„Daj spokój! – wrzasnął. – Prosiła cię, byś dał temu spokój!”.

Montrose cofnął się, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą i eksplodował wściekłością równie potężną jak gniew syna. Jednym ciosem posłał go na podłogę, a potem stanął nad nim i wycharczał:

„Nigdy więcej nie mów mi, co mam robić. Nigdy”.

– Oczywiście nie pozbył się obsesji – odpowiedział Atticus. – Ale muszę cię teraz o coś poprosić. Mówisz, że ojciec doprowadzał cię do szaleństwa. Posłuchaj i odpowiedz mi, czy twoim zdaniem nie uczynił tego samego ze sobą. – Odczytał list na głos, tu i ówdzie borykając się z charakterem pisma ojca: – „Wiem, że podobnie jak twoja matka potrafisz zapobiec… znaczy się, zapomnieć przeszłość. Tymczasem tak nie wolno. Nie wolno! Przeszłość to coś żywego. To żywa istota. Odkryłem coś w temacie eee… przodków twojej matki. Istnieje fajna… znaczy się, tajna spuścizna, którą zachowano przed tobą w tajemnicy”.

– Spuścizna? – zdziwił się George. – O czym on mówi? O spadku?

– Nie wyraził się wprost, ale bez względu na to, o czym pisze, ma to jakiś związek z miejscem, z którego rzekomo pochodzili przodkowie mamy. Napisał też, że muszę wrócić do domu, byśmy mogli udać się tam razem i odzyskać to, co należy do mnie.

– Cóż, osobiście nie dostrzegam w tym żadnego szaleństwa. Może to trochę pobożne życzenia, ale…

– Fragment o spuściźnie rzeczywiście nie budzi jeszcze obaw. Osobiście zacząłem wątpić w poczytalność ojca, gdy dowiedziałem się, gdzie mamy się udać. Otóż życzy sobie, byśmy pojechali do krainy Lovecrafta.

George pokręcił głową, niczego nie rozumiejąc.

– Do Arkham – uzupełnił Atticus. – Dowiedziałem się z listu, że przodkowie mamy pochodzą z Arkham w stanie Massachusetts.

Arkham, ojczyste miasto wskrzesiciela umarłych Herberta Westa oraz siedziba Uniwersytetu Miskatonic, które sponsorowało ekspedycję badawczą w góry szaleństwa.

– Przecież ono zostało wymyślone, prawda?

– Och, tak – rzekł George. – Lovecraft chyba oparł je na Salem, ale to miasto nie istnieje. Pokaż mi ten list.

Atticus podał mu kartkę, a George uważnie przestudiował treść, mrużąc oczy i przechylając głowę.

– Tu jest „d” – powiedział w końcu.

– Co?

– To nie Arkham, ale Ardham.

Atticus podniósł się i spojrzał na list nad ramieniem wuja.

– To jest „d”?

– Tak.

– Nie. Może „b”, ale…

– Jestem pewien, że to „d”.

– Rety. – Atticus sapnął z frustracji. – Jak na kogoś, kto tyle opowiada o znaczeniu odpowiedniego wykształcenia, powinien przynajmniej wyraźnie pisać.

– To nie jego wina – odparł George. – Montrose to dyslektyk.

Atticus nigdy wcześniej o tym nie słyszał.

– Od kiedy?

– Od zawsze. Z tego powodu miał tyle problemów w szkole. Dobrze, między innymi z tego powodu. Twój dziadek Turner borykał się z tymi samymi trudnościami.

– Czemu nikt mi o tym nie powiedział?

– Dlaczego Montrose o niczym ci nie powiedział? – George roześmiał się. – Sam się domyśl. – Zdjął z półki atlas drogowy, otworzył go na indeksie, a potem odnalazł mapę Massachusetts. – O, tu jest.

Ardham zostało zaznaczone pustym kółkiem, co oznaczało, że miasteczko było zamieszkane przez mniej niż dwieście pięćdziesiąt osób. Znajdowało się w północno-centralnej części stanu, niedaleko granicy z New Hampshire. Od południa obwodził miasto bezimienny dopływ rzeki Connecticut. Wedle mapy nie było drogi prowadzącej bezpośrednio do miasta, choć w pobliżu rzekę przecinała szosa międzystanowa.

– Przykro mi – rzekł George, gdy Atticus wpatrywał się w mapę, marszcząc brwi. – Twój ojciec nie postradał rozumu. Może trzeba było zadzwonić do niego, zanim pokonałeś taki szmat drogi.

– Nie. I tak nadszedł już czas, bym wrócił do domu – rzekł Atticus. – Chyba pójdę już do ojca i dowiem się, o co chodzi z tą spuścizną.

– Zaczekaj…

– Co znowu?

– Hrabstwo Devon – oznajmił George, stukając palcem w mapę. – Hrabstwo Devon w Massachusetts… Coś mi to przypomina. Ha, ciekawe. Może to Ardham jednak znajduje się w krainie Lovecrafta…

– O czym ty mówisz?

– Chodźmy do biura. Muszę coś sprawdzić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: