Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Eli, Eli - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Eli, Eli - ebook

Kto przeczyta "Eli, Eli", może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem. Wojciech Tochman opowiada nam o Filipinach, jakich nie znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili. Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas.

Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy. Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi.

"Eli, Eli" jednocześnie oskarża i niesie nadzieję. A może nawet rozwiązanie dylematu, co zrobić z widokiem ludzkiego cierpienia. Kluczem jest reporterska uważność, krytycyzm wobec własnego spojrzenia i otwartość na innego człowieka.

Gęstej prozie Tochmana towarzyszą znakomite, poruszające zdjęcia Grzegorza Wełnickiego. Twarze, które oglądamy na jego portretach nie są anonimowe. Tochman przedstawia nam historię ludzi z tych fotografii, opowiada o losach każdego z nich. Z głęboką wrażliwością znaną czytelnikom jego poprzednich książek, wprowadza nas w cichy świat kobiety-drzewa, w codzienność dzieci mieszkających na grobach, w dramat czternastoletniego bohatera opery mydlanej, która nigdy nie powstanie. Patrzymy na ich życie z tak bliska, że wreszcie zaczynamy czuć.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-664-8
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Żywe, cie­płe, wil­got­ne, wy­da­ją­ce za­pach zdrew­nia­łe cia­ło nie­zna­jo­mej ko­bie­ty. Nie chcie­li­by­śmy go do­tknąć. Spur­chla­ła skó­ra każe nam się cof­nąć. Ale nie od­wró­cić. Bo po­ro­śnię­te czymś cia­ło przy­ku­wa na­szą uwa­gę. Je­ste­śmy go cie­ka­wi. Cho­ro­ba ode­bra­ła mu już wi­docz­ne zna­mio­na płci, wiek, rasę, uro­dę, uśmiech, gry­mas, spoj­rze­nie, ra­dość, pra­gnie­nia i moc. Cho­ra – jej płeć mo­że­my okre­ślić dzię­ki dłu­giej dam­skiej ko­szu­li – nie ma siły stać w płyt­kim mo­rzu. Jest chy­ba zmę­czo­na, może za­lęk­nio­na, po­trze­bu­je wspar­cia. I do­sta­je je od tej, któ­ra stoi po pra­wej.

Ko­bie­ty w wod­nym krę­gu, w in­tym­nej cie­płej re­la­cji. Może gdy­by­śmy i my tam sta­li, czu­li­by­śmy nie tyl­ko za­cie­ka­wie­nie, ale i za­kło­po­ta­nie. Lu­strza­ne od­bi­cie ich wsty­du.

Dzię­ki fo­to­gra­fo­wi mo­że­my je pod­glą­dać bez­kar­nie. Da­le­kie ciem­ne chmu­ry, sine ko­lo­ry wody. Kim są te ko­bie­ty? Co się mię­dzy nimi dzie­je? Pa­trzy­my na ry­tu­al­ną ką­piel? Oczysz­cze­nie z tego, co złe? Chrzest, któ­ry jest po­cząt­kiem i obiet­ni­cą?

Zdję­cie nie zdra­dza wie­le, ale każe py­tać. Są tam ja­cyś lu­dzie do­oko­ła? Jacy lu­dzie? Jaki ląd? Jaki kon­tekst?

°

Wi­dok pięt­na już nie szo­ku­je. Bo­ga­ty świat przez dzie­się­cio­le­cia oglą­dał na żywo roz­ma­itych fre­aków, dzi­wo­lą­gów, in­nych. Kie­dy wresz­cie po­ję­to, że wy­sta­wy ko­lo­nial­ne to gwałt na ludz­kiej god­no­ści, po­krę­co­nych i gar­ba­tych za­stą­pio­no ich fo­to­gra­fia­mi. Wy­sta­wia­no je w naj­zna­mie­nit­szych ga­le­riach sztu­ki współ­cze­snej. Dziś to już ża­den ba­jer: wi­dok ka­lec­twa i cho­ro­by, na­wet rzad­kiej, albo bu­dzi w nas nie­smak, albo zwy­czaj­nie nas nu­dzi. Cho­ro­ba bul­wer­su­je tyl­ko wte­dy, gdy bli­scy za­nie­dbu­ją cho­re­go, po­rzu­ca­ją bez­sil­ne­go na umar­cie. Ob­raz, na któ­ry te­raz pa­trzy­my, nie bu­dzi ta­kich po­dej­rzeń. Ale od­bie­ra spo­kój. Chce­my pa­trzeć na dwie ko­bie­ty w mo­rzu, chce­my o nie py­tać.

In­a­czej jest ze zdję­cia­mi umie­ra­ją­cych dzie­ci, o któ­re py­tać nie chce­my. Mało nas chy­ba ob­cho­dzą, bo ich śmierć już nas nie ob­cho­dzi. Kto za­trzy­mał się dłu­żej niż chwi­lę nad ko­na­niem dziec­ka ran­ne­go w Sy­rii (cnn.com, 25.02.2012) albo nad umie­ra­niem dziec­ka z gło­du w Mau­re­ta­nii („In­ter­na­tio­nal He­rald Tri­bu­ne” 19.07.2012)? Kto o tych mal­cach pa­mię­ta? Nikt, bo dla tych dzie­ci miej­sca w nas nie ma. Tak jak nie ma go dla ży­dow­skie­go chłop­ca z pod­nie­sio­ny­mi rę­ka­mi w war­szaw­skim get­cie (1943), dla bie­gną­cej szo­są wiet­nam­skiej dziew­czyn­ki po­pa­rzo­nej na­pal­mem (1972), dla dziew­czyn­ki z Su­da­nu wy­cień­czo­nej gło­dem, z sę­pem cze­ka­ją­cym za jej ple­ca­mi (1993). Już nie. Te ob­ra­zy szo­ko­wa­ły kie­dyś. Ra­zi­ły swo­ją mocą tak bar­dzo, tak dłu­go i tak wszę­dzie, aż ode­bra­ły dra­mat wszyst­kim póź­niej­szym cier­pie­niom dzie­ci. Po­wie­la­ne mi­lio­ny razy, wresz­cie same się zu­ży­ły. Prze­sta­ły bul­wer­so­wać. Dziś to zwie­trza­łe iko­ny po­pkul­tu­ry, cola bez gazu.

Wi­dok cu­dze­go cier­pie­nia¹za­da­ne­go czło­wie­ko­wi przez czło­wie­ka może wzbu­rzał nas kie­dyś. Dziś o waż­no­ści zdję­cia de­cy­du­ją jego wa­lo­ry es­te­tycz­ne: na­pię­cie, kom­po­zy­cja, kli­mat, świa­tło, uro­da.

Trze­ba tu uczci­wie do­dać, że i chło­piec z get­ta, i dziew­czyn­ka z Wiet­na­mu prze­ży­li. Kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej po­zna­li­śmy ich na­zwi­ska, zo­ba­czy­li­śmy na fo­to­gra­fiach ich doj­rza­łe twa­rze. Losu ani na­zwi­ska dziec­ka z Su­da­nu nie zna­my. Wie­my je­dy­nie, jak wy­glą­da­ła tam­ta chwi­la: fo­to­graf dłu­go cze­kał na atak sępa. Wiel­kie roz­po­star­te skrzy­dła nad wą­tlut­kim cia­łem – tak to so­bie wy­obra­ził. Efek­tow­nie, dra­ma­tycz­nie. Ale się tego nie do­cze­kał. Zro­bił więc zdję­cie sępa w bez­ru­chu. Świet­nie wy­szło. I od­go­nił go. Tak twier­dził. A in­nym ra­zem mó­wił, że tyl­ko usiadł i pła­kał. Tak czy in­a­czej dziew­czyn­ce nie po­mógł. Swo­je tro­feum opu­bli­ko­wał w „The New York Ti­mes” i do­stał Na­gro­dę Pu­lit­ze­ra. Ja­kiś czas po­tem po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Dziś jest ido­lem tych, któ­rzy fo­to­gra­fu­ją, ale nie ro­zu­mie­ją, co wi­dzą. Dziew­czyn­ka z sę­pem jest ich fe­ty­szem. I zda­nie: „Je­śli Two­je zdję­cia nie są do­sta­tecz­nie do­bre, to zna­czy, że nie pod­sze­dłeś do­sta­tecz­nie bli­sko”. Po­wta­rza­ją tę myśl, w róż­nych zresz­tą wer­sjach i prze­kła­dach, roz­ma­ici spe­ce od fo­to­gra­fii. Wy­po­wie­dział ją Ro­bert Capa, fo­to­graf świa­to­wej sła­wy, uczest­nik wie­lu wo­jen, ro­ze­rwa­ny w koń­cu przez minę.

A spró­buj­my z jego opi­nią po­dy­sku­to­wać, od­waż­my się za­py­tać o dziew­czyn­kę z sę­pem, upo­mnieć się o to ano­ni­mo­we afry­kań­skie dziec­ko, do­cie­kać, jak mia­ło na imię. Pa­pa­raz­zi śmier­ci i ich wiel­ko­miej­scy wiel­bi­cie­le na­tych­miast pod­nio­są wrzask: nie ro­zu­mie­cie ję­zy­ka fo­to­gra­fii!

In­te­re­su­je ich fo­to­gra­fia dziec­ka z sę­pem, nie dziec­ko.

Są w mniej­szo­ści. Więk­szo­ści nie ob­cho­dzi ani to gło­śne zdję­cie, ani ta ci­cha dziew­czyn­ka. A jed­nak po­sta­wa więk­szo­ści wy­da­je się uczciw­sza, a na pew­no zdrow­sza. Eks­cy­ta­cja wi­do­kiem dzie­cię­cej śmier­ci musi bu­dzić gro­zę. Jest prze­ci­wień­stwem em­pa­tii. W czer­pa­niu przy­jem­no­ści, choć­by tyl­ko es­te­tycz­nej, z pod­glą­da­nia czy­jejś śmier­ci mu­si­my za­uwa­żyć cień psy­cho­pa­tii. Fa­scy­na­cję por­no­gra­fią ostat­nie­go tchnie­nia.

Męka, strach, upo­ko­rze­nie. Im czę­ściej i dłu­żej na to pa­trzy­my, tym ludz­kie cier­pie­nie mniej nas po­ru­sza. Kto od­po­wia­da za tę per­wer­syj­ną prze­mia­nę? Czy i do kogo mieć o nią pre­ten­sje? Fo­to­gra­fo­wie od­rzu­ca­ją od­po­wie­dzial­ność. Od­po­wie­dzial­ne jest spoj­rze­nie, czy ra­czej oko, któ­re prze­twa­rza wszyst­ko, na co pa­trzy. Oko wi­dza. Ale wcze­śniej oko fo­to­gra­fa, oko obiek­ty­wu. Fo­to­graf jest nie­win­ny?

°

Na cie­płym ob­ra­zie w ko­lo­rach sta­li i sre­bra: mat­ka i cór­ka. O ich re­la­cji wie­my z do­łą­czo­ne­go pod­pi­su. Ni­skie fale de­li­kat­nie szu­mią. Nie wi­dzi­my przy­pły­wu, od­pły­wu. Nie ma ru­chu, cza­su, prze­szło­ści ani przy­szło­ści, żad­ne­go tik-tak, żad­nych dźwię­ków. Ci­sza. I sa­mot­ność, jaką zna­ją cho­rzy.

Tyl­ko one. Same ze sobą. Dla sie­bie. Bez in­nych ko­biet, męż­czyzn. Sym­bio­tycz­ne ze­spo­le­nie. Jak­by cór­ka nig­dy do koń­ca nie opu­ści­ła cia­ła mat­ki. Uro­dzo­na, ale nie cał­kiem. Jed­na wciąż po­trze­bu­je dru­giej, jed­na dzię­ki dru­giej od­dy­cha, jed­na dru­gą się kar­mi, wza­jem­nie dają so­bie pew­ność, sens, ist­nie­nie. Kie­dy odej­dzie jed­na, i dru­gą za­bie­rze ot­chłań.

Moż­na więc i tak pa­trzeć na ten ob­raz, czy ra­czej fan­ta­zjo­wać: mat­ka wy­da­je się stać bli­żej brze­gu, cór­ka pro­wa­dzi ją na głęb­sze wody. Z wdzięcz­no­ścią, bez po­śpie­chu, stra­chu, bólu, dro­gi po­wrot­nej, w osta­tecz­nym, wiecz­nym ze­spo­le­niu. Bez­piecz­ne były wody, z któ­rych wy­szedł czło­wiek. Bez­piecz­nie niech więc do nich po­wró­ci.

Re­por­taż nie zno­si fan­ta­zji.

Czy ko­bie­ty na fo­to­gra­fii zgo­dzi­ły się, aby­śmy na ich in­tym­ność pa­trzy­li?

Jak je oglą­dać, żeby nie pod­glą­dać? Jak wy­mknąć się per­wer­sji bez­kar­ne­go pa­trze­nia?2

Nie są szczę­śli­we oczy dziec­ka, któ­re na nas pa­trzą. Twarz za dru­ta­mi, za bia­łą krat­ką – pół­ką ze sta­rej lo­dów­ki przy­nie­sio­ną z junk sho­pu. Oczy wil­got­ne, nie­uf­ne, nie­ru­cho­me. To Pia. Trzy lata, owrzo­dze­nia na skó­rze, nie mówi, sła­bo się ru­sza i rzad­ko uśmie­cha. Sie­dzi w czar­nej dziu­rze, któ­ra jest jej do­mem. Cuch­ną­ca sza­fa, wy­so­ka na mniej niż dwa me­try, skle­co­na z dyk­ty i szmat. Młod­szy brat dziew­czyn­ki, na zdję­ciu po pra­wej, nie uśmie­cha się wca­le. To Bu­boy. Krzy­wi się i dra­pie. Kasz­le. W po­bli­żu czu­wa­ją­ca dłoń bab­ci. Choć to ra­czej pra­bab­cia. Ma pra­wie osiem­dzie­siąt lat, a mat­ka tych dzie­ci dwa­dzie­ścia. Bra­ku­je in­for­ma­cji o co naj­mniej jed­nym po­ko­le­niu. Ale nikt z nas o ta­kie szcze­gó­ły nie pyta, nikt nie bę­dzie za­przą­tał so­bie tym gło­wy. To dzie­ci po­rzu­co­ne, mówi nasz prze­wod­nik. Mat­ka nar­ko­man­ka, nie wia­do­mo, czy żyje i gdzie. Oj­ciec w wię­zie­niu. Jest tyl­ko bab­cia, któ­ra nie ma nic i nie mówi pra­wie nic. Pew­nie dłu­go nie po­ży­je. Smut­na spra­wa, smut­ny wi­dok.

Cał­kiem licz­ną gru­pą przy­szli­śmy sfo­to­gra­fo­wać ubó­stwo. Przy­le­cie­li­śmy z Ma­dry­tu, Pa­ry­ża, Frank­fur­tu, War­sza­wy, Lon­dy­nu, Mo­skwy, Tel Awi­wu, Syd­ney, To­ron­to i No­we­go Jor­ku. Moż­na by w uprosz­cze­niu, po­wie­dzieć: z Da­le­kie­go Za­cho­du. Do­tar­li­śmy na uli­cę Ad­ria­ti­co, peł­no tu bia­łych, rzu­ci­li­śmy w ho­ste­lu Fren­dly’s ple­ca­ki, w re­cep­cji prze­czy­ta­li­śmy ogło­sze­nie dla od­kryw­ców spod zna­ku Lo­ne­ly Pla­net: True Ma­ni­la! Praw­dzi­we ob­li­cze Ma­ni­li! Zo­bacz mia­sto nie­do­stęp­ne dla tu­ry­stów! Free of char­ge! Pią­ta po po­łu­dniu w ho­ste­lu obok, któ­ry na­zy­wa się Whe­re­2Next.

Or­ga­ni­za­to­rem wy­ciecz­ki jest Edwin N., fa­cet przed czter­dziest­ką, miesz­ka­niec uli­cy Onyx.

°

Opo­wieść Edwi­na N.:

…mia­łem dzie­więć lat, sta­ły roz­kład dnia, oko­ło po­łu­dnia przez go­dzi­nę zbie­ra­łem śmie­ci, pla­stik i junk, o pierw­szej sze­dłem do szko­ły, po­tem o pią­tej bra­łem od do­staw­cy wie­czor­ne ga­ze­ty „Red Li­ght Di­strict”, chwi­lę spa­łem z nimi pod gło­wą, na as­fal­cie, ale za­raz trze­ba było się zbie­rać, bie­gać po za­kop­co­nym hi­gh­wayu do pią­tej rano, żeby te ga­ze­ty sprze­dać, o szó­stej ga­ze­ty po­ran­ne, hi­gh­way do dzie­wią­tej, wresz­cie dwie go­dzi­ny spa­nia, po­bud­ka, śmie­ci, pla­stik, złom, szko­ła…

…na na­szą uli­cę whi­te pe­ople nie przy­cho­dzą, któ­ry by się od­wa­żył, pew­ne­go dnia pa­trzę, idzie dwój­ka, fa­cet z bab­ką, za­gu­bie­ni, wy­glą­da­li na­praw­dę in­te­re­sting, nie mo­głem się na­ga­pić na ich ja­sną skó­rę, krzyk­ną­łem do nich „Hey Joe!”, tyle umia­łem po an­giel­sku, oni zro­bi­li mi zdję­cie, uśmiech­nę­li się i po­szli da­lej, nie dam im tego zdję­cia, my­śla­łem so­bie, tak za nic, no i po­bie­głem za nimi, miesz­ka­li nie­da­le­ko, ja­cyś chrze­ści­jań­scy mi­sjo­na­rze, nie pa­mię­tam, u nas krę­ci się peł­no lu­dzi z Je­zu­sem na ustach, dają dzie­ciom po li­za­ku i od razu chcą du­szy, ci nie chcie­li, to się z nimi za­przy­jaź­ni­łem, za­bra­li mnie do Wen­dy’s na ham­bur­ge­ra, po­ka­za­li mi kino, film ame­ry­kań­ski, więc ja im po­ka­za­łem praw­dzi­wą Ma­ni­lę, po­tem wy­je­cha­li, dali mi wcze­śniej pa­pe­te­rię i stamps, ka­za­li do sie­bie pi­sać, po an­giel­sku, wró­ci­li, po­da­ro­wa­li mi gi­ta­rę i uczy­li grać, mie­li tu ład­ny dom, peł­no ksią­żek, zno­wu ro­bi­li mi zdję­cia, je­dy­ne zdję­cia, ja­kie mam z dzie­ciń­stwa, zno­wu wy­je­cha­li, przy­sy­ła­li do­la­ry, nic za to nie chcie­li, żad­ne­go oj­cze nasz, uczy­łem się, oj­ciec bił mnie co­dzien­nie, moc­no i po gę­bie, po­sta­no­wi­łem się ra­to­wać, mia­łem już ze trzy­na­ście lat, ucie­kłem z domu, nie od­bie­ra­łem li­stów, kon­takt z mi­sjo­na­rza­mi się ze­rwał…

…mia­łem dzie­więt­na­ście lat, koń­czy­łem szko­łę śred­nią, trze­ba było coś jeść, sprze­da­wa­łem pa­pie­ro­sy na hi­gh­wayu, mama sprze­da­wa­ła uży­wa­ne ciu­chy i mi po­ma­ga­ła, ja po­ma­ga­łem jej, to za­le­ża­ło od dnia, kto wię­cej utar­go­wał, stu­dio­wa­łem na uni­wer­sy­te­cie kry­mi­no­lo­gię, mia­łem być po­li­cjan­tem, mam sie­dem sióstr i trze­ba je było chro­nić, ale ja się do tego nie nada­wa­łem, za ner­wo­wy je­stem, zresz­tą po­li­ce­man nie miał­by tu ży­cia, cią­gle ba­łem się ojca, więc stu­diów nie prze­ry­wa­łem, pra­co­wa­łem w vi­deo sho­pie, sprzą­ta­łem w ki­nie po fil­mach, okrop­ne za­ję­cie, my­łem ki­ble i pod­ło­gi w Ro­bin­so­nie, hard job, trzy oso­by do sprzą­ta­nia ogrom­ne­go cen­trum han­dlo­we­go, nie za­pła­ci­li nam, pra­co­daw­ca zwiał, co było ro­bić, sprze­da­wa­łem w Wen­dy’s ham­bur­gers, od czwar­tej rano do dzie­sią­tej in the eve­ning, pra­ca i stu­dia, na okrą­gło przez kil­ka lat, stu­dio­wa­łem też gi­ta­rę kla­sycz­ną w szko­le mu­zycz­nej, mie­li­śmy band na uni­wer­sy­te­cie, skąd wziąć na to czas i siły, skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia sześć lat, skoń­czy­łem stu­dia, oże­ni­łem się, mamy dwo­je dzie­ci, cór­ka ma na imię Jes­si­ca, na cześć tam­tej ame­ry­kań­skiej mi­sjo­nar­ki, a syn Tim­mi, jak zna­ny tu­taj ak­tor z soap ope­ra…

…wresz­cie otwo­rzy­łem wła­sny Ti­ta­nic Vi­deo Shop, gdzie co­dzien­nie mój pi­ja­ny oj­ciec wy­mio­to­wał na pro­gu, więc po roku Ti­ta­nic za­to­nął, były róż­ne biz­ne­sy, to­nę­ły po ko­lei, nikt nas tu biz­ne­sów nie uczył ro­bić, na Onyk­sie nic się nie uda­je, no suc­cess, wpa­dasz w dłu­gi i spa­dasz w prze­paść, I was hap­py, za­gra­łem w fil­mie, to nie było ła­twe, gra­łem przy­wód­cę gan­gu, za­bi­li mnie, po­tem uśmie­cha­łem się w re­kla­mie kawy, wo­ła­li tu na mnie Do­uble Espres­so, wresz­cie tra­fi­łem do Fren­dly’s przy uli­cy Ad­ria­ti­co, dużo tam cu­dzo­ziem­ców, przy­jeż­dża­li, wy­jeż­dża­li, zo­sta­wia­li w lo­dów­ce otwar­te dże­my i sery, szło się przy nich wy­ży­wić, ktoś za­py­tał, gdzie miesz­kam, po­my­śla­łem so­bie, whi­te pe­ople mi kie­dyś po­mo­gli, ja im po­mo­gę dzi­siaj…

…po­ka­że im free of char­ge moje praw­dzi­we city, to nie by­ło­by fair brać cash za po­ka­zy­wa­nie bie­dy…

…za­wsze przed wyj­ściem mamy przy­go­to­wa­ne ja­kieś je­dze­nie w pla­sti­ko­wych to­reb­kach, tro­chę ryżu i pusz­ka sar­dy­nek, nikt z whi­te pe­ople za to nie pła­ci, idzie­my przez slum­sy i roz­da­je­my, każ­dy ma po kil­ka to­re­bek, każ­dy musi się po­chy­lić nad nę­dza­rzem, spoj­rzeć mu w oczy i dać, tak uczy­my cu­dzo­ziem­ców, że Fi­li­pi­ny to nie tyl­ko zie­lo­ne is­lands i tur­ku­so­wy oce­an, że mamy tu też inny świat, ciem­ny i śmier­dzą­cy, nie­któ­rzy są sztyw­ni z za­kło­po­ta­nia, pierw­szy raz w ży­ciu dają je­dze­nie bied­ne­mu, bez sło­wa, choć usu­al­ly mó­wi­my tu po an­giel­sku, jed­ni nie mają z bied­nym wspól­ne­go ję­zy­ka, inni pła­czą, inni li­cy­tu­ją się zdo­by­ty­mi pho­tos, a nie­któ­rzy mó­wią o nas ta­kie rze­czy, że wstyd po­wta­rzać…

…kie­dy koń­czy­my, bio­rę czap­kę i pro­szę co ła­ska, za to in the eve­ning w ho­ste­lu zje­my wspól­ną ko­la­cję, a co zo­sta­nie, po­dzie­li­my po po­ło­wie, część na edu­ca­tion dzie­ci Ony­xu, część wy­da­my na je­dze­nie dla ko­lej­nej wy­ciecz­ki, ku­pi­my ryż i sar­dyn­ki, może coś jesz­cze, była pierw­sza gru­pa, po­tem dru­ga, dzie­sią­ta, je­den fo­to­graf z Po­land, na imię mu Gre­go­ry, po­wie­dział, na­zwij te wy­ciecz­ki True Ma­ni­la, tak zro­bi­łem, była gru­pa dwu­dzie­sta, trzy­dzie­sta, sześć­dzie­sią­ta, mamy pro­fil na fa­ce­bo­oku, lu­bię to ro­bić, lu­bię bia­łym po­ka­zy­wać na­szą nę­dzę, lu­bię wy­so­kie bia­łe ko­bie­ty, whi­te pe­ople mi ufa­ją, idą za mną aż tu­taj, nie­słusz­nie, mógł­bym być prze­cież ban­dy­tą, miesz­kam na Onyk­sie, albo no­żow­ni­kiem, da­wać kasę i fuck off, ale na wa­sze szczę­ście je­stem OK, je­stem jed­nym z dzie­ci Ony­xu, nie mor­der­cą, zło­dzie­jem, nie ter­ro­rist, je­ste­śmy zwy­kły­mi ob­dar­tu­sa­mi, ro­dzi­my się tu­taj licz­nie, zbie­ra­my złom, żeby mieć na ryż, umie­ra­my mło­do, pa­trz­cie i fo­to­gra­fuj­cie na­sze ży­cie bez żad­nej oba­wy, bez wy­rzu­tu, nasz Onyx jest wasz!

°

Tego, rzecz ja­sna, Edwin N. nie mówi wszyst­kim przy­by­szom z Da­le­kie­go Za­cho­du. Kto by wy­trzy­mał tyle szcze­gó­łów, kto by po­świę­cił im tyle uwa­gi? True Ma­ni­la po­le­ga ra­czej na pa­trze­niu. Pstryk! Pstryk! Do­sta­je­my od Edwi­na po kil­ka to­re­bek z ry­żem i ru­sza­my mię­dzy nę­dza­rzy.

S’il vous pla­ît – nad jesz­cze dy­cha­ją­cym szkie­le­tem nie­okre­ślo­nej płci Fran­cuz wciąż my­śli, że cały świat jest fran­ko­foń­ski.

Tome! – nad dłu­go­wło­sym męż­czy­zną tu­ryst­ka z Ma­dry­tu wie­rzy, że po­nad sto lat po odej­ściu Hisz­pa­nów jej sło­wa są tu zro­zu­mia­łe.

Bit­te schőn! – Nie­miec, ten to już prze­sa­dza.

Here you are – An­glik ma kom­fort, bo nikt już się nie za­sta­na­wia, dla­cze­go jego ję­zy­kiem po­ro­zu­mie­wa się świat.

Spójrz na te małp­ki – mówi blon­dyn do blon­dy­na. – Cze­ka­ją na je­dze­nie.

Pia i Bu­boy. Sie­dzą nie­ru­cho­mo na skrzyn­ce przed swo­im do­mem-sza­fą. W skrzyn­ce czte­ry kury, je­dy­ne źró­dło ich utrzy­ma­nia: za jaj­ko moż­na ku­pić ryż. Ktoś wy­cią­ga ba­na­na, małp­ki prze­cież lu­bią ba­na­ny. Bab­cia obie­ra owoc, dzie­li na pół i po­da­je dzie­ciom. Już wie­my, że nie ma tu mat­ki ani ojca. Nikt o wię­cej nie pyta. I nikt nie wi­dzi, jak dziew­czyn­ce na­gle okrą­gle­ją oczy. Są co­raz więk­sze i więk­sze. Każ­dy kon­cen­tru­je się na swo­im apa­ra­cie, iPho­nie. Każ­dy chce zła­pać ostat­nie tego dnia świa­tło. Bab­cia śle­pa, my śle­pi, tyl­ko Edwin wi­dzi, co się dzie­je: ła­pie dziew­czyn­kę gwał­tow­nie i ob­ra­ca ją do góry no­ga­mi. Pia się dusi. I wy­plu­wa ca­lut­ką po­łów­kę ba­na­na Edwi­no­wi na dłoń. Umie po­ły­kać, ale nie umie gryźć. Kto by się spo­dzie­wał!

Idzie­my da­lej!

Ma­sze­ru­je­my sze­ro­ką uli­cą. Ob­sta­wie­ni z przo­du i z tyłu. Ża­den sa­mot­ny bia­łas nie przej­dzie tędy bez­kar­nie. Le­piej uwa­żać. Edwin otwie­ra gru­pę, a jego ko­le­ga pil­nu­je na koń­cu, by nikt z nas się w slum­sach nie zgu­bił. A nie je­ste­śmy zdy­scy­pli­no­wa­ni. Ktoś przy­sta­je, ka­dru­je, zu­mu­je. Każ­dy wi­dzi coś eks­tra, coś tyl­ko dla sie­bie. Czy ra­czej ko­goś. Każ­dy zda­je so­bie spra­wę, że tak bli­skie spoj­rze­nie nę­dzy w oczy dru­gi raz może się nie zda­rzyć. Wait! Wait! Just a pic­tu­re!

Oto uli­ca Onyx i jej oko­li­ce. La­bi­rynt wą­skich lo­oba­nów: ciem­nych uli­czek, za­da­szo­nych chod­ni­ków, przejść, za­uł­ków, ko­ry­ta­rzy bez wyj­ścia. Albo z wyj­ściem zna­nym tyl­ko miesz­kań­com. Dom dzie­sią­tek ty­się­cy Fi­li­piń­czy­ków skle­co­ny z wszyst­kie­go, co się na­da­je: drew­no z od­zy­sku, bla­cha, dru­ty, ka­mie­nie, cza­sem pu­sta­ki. Ru­de­ra za ru­de­rą, pię­tro za pię­trem, przy­bu­dów­ka, nad­bu­dów­ka, ko­mór­ka, wszyst­ko ze sobą zro­śnię­te, po­łą­czo­ne, bez bie­żą­cej wody, ka­na­li­za­cji, czę­sto bez okien. Uli­ca śmie­ci, czar­ne­go dymu, smro­du pa­lo­nej izo­la­cji, gumy, sma­rów, ury­ny i kału, wszel­kie­go roz­kła­du, tru­ci­zny, syfu. Ka­ra­oke, ma­ryj­ne li­ta­nie, śmie­chy, krzy­ki, klak­so­ny, mo­to­ry, pisk ha­mul­ców, stu­kot junk sho­pów. Wszyst­ko to drży w roz­pa­lo­nym po­wie­trzu, wi­bru­je. Wiel­ki eko­sys­tem, po­tęż­ny or­ga­nizm, nie­skoń­czo­ny łań­cuch po­kar­mo­wy, pul­su­ją­ca śmier­dzą­ca bio­lo­gia: lu­dzie, psy, koty, ko­gu­ty, szczu­ry, ka­ra­lu­chy, pchły, wszy, ta­siem­ce, przy­wry, ludz­kie gli­sty, prąt­ki gruź­li­cy. Cho­ciaż ni­cze­go tu nie ma, wszyst­ko to ja­koś po­tra­fi się wy­kar­mić. Na brud­nych rę­kach, w dusz­nych do­mach, w ma­łych skle­pi­kach, przy wóz­kach z je­dze­niem, na mię­snym tar­gu.

Koło tar­gu bo­isko do ko­szy­ków­ki, ja­kiś bre­zent, pod któ­rym ktoś miesz­ka, da­lej wę­dru­ją­cy po­sąg czar­ne­go Chry­stu­sa, Cie­bie Boga wy­sła­wia­my, fi­gu­ra czar­nej Ma­ryi, da­lej bur­del, da­lej bia­ła trum­na, to tu, to tam, jed­na, dru­ga, trze­cia, więk­sza, mniej­sza. Wszę­dzie cię­ża­rów­ki za­ła­do­wa­ne pla­sti­ko­wy­mi bu­tel­ka­mi, kar­to­na­mi, wszyst­ko to ze­bra­li lu­dzie i przy­nie­śli do sku­pu, wszę­dzie złom, ster­ty zło­mu, tony. Stuk-stuk, stuk-stuk, młot­ki w dło­niach od­dzie­la­ją w sta­rych sprzę­tach do­mo­wych me­tal od pla­sti­ku. Wszę­dzie obu­do­wy po te­le­wi­zo­rach, ra­diach, lo­dów­kach, wszę­dzie dru­ty, pusz­ki, szpry­chy, opo­ny, ka­na­py ze sta­rych sa­mo­cho­dów na sa­mym środ­ku uli­cy. Sie­dzą na nich sta­re nie­sta­re ko­bie­ty, bli­sko sie­bie, cia­sno, chy­ba nig­dzie na świe­cie nie ma tylu pra­ba­bek na ki­lo­metr kwa­dra­to­wy. Sie­dzą i mło­de, na­sto­lat­ki, z brzu­cha­mi. Wszę­dzie te brzu­chy, wszę­dzie małe dzie­ci. Bie­ga­ją po uli­cy bez żad­nej opie­ki. Co dzi­siaj ja­dły? Co piły? Na­gie, brud­ne, usmar­ka­ne, po­dra­pa­ne, owrzo­dzo­ne, po­ra­nio­ne, ba­wią się mię­dzy sa­mo­cho­da­mi, mo­to­ra­mi, rik­sza­mi. Kie­row­cy jeż­dżą wol­no, mu­szą uwa­żać. Nie daj Bóg prze­je­chać dzie­cia­ka, na­tych­miast po­ja­wią się te wszyst­kie bab­ki, mat­ki, oj­co­wie, ciot­ki, wu­jo­wie, ku­zy­ni. Wy­ro­sną spod zie­mi i wy­mie­rzą karę.

Idzie­my! Idzie­my da­lej!

Dzie­siąt­ki dzie­ci do­oko­ła nas. Krzy­czą, pod­ska­ku­ją. Każ­de chce do­tknąć bia­łej skó­ry. Choć przez se­kun­dę mu­snąć. Spraw­dzić, jaka ona jest. Każ­de chce do­stać od bia­łe­go chwi­lę uwa­gi, gest, spoj­rze­nie tyl­ko dla sie­bie. Mło­dy Nie­miec bie­rze dziec­ko na ręce. Tuli je przy­jaź­nie i od­po­wied­nio dłu­go, by dru­gi mło­dy Nie­miec mógł sfo­to­gra­fo­wać ten czu­ły i cie­pły gest. Szcze­rze to bę­dzie wy­glą­da­ło. Na­praw­dę do­brze: wy­so­ki, ja­sno­skó­ry (zgod­nie z za­le­ce­nia­mi filtr 60), nie­bie­sko­oki, uśmie­cha się sze­ro­ko bia­ły­mi zę­ba­mi i trzy­ma śnia­de dziec­ko pew­nie, ca­łu­je je po oj­cow­sku. Bia­ły jest duży, sil­ny, waż­ny. Bia­ły dyk­tu­je treść tego zdję­cia. Bia­ły dzie­li się hoj­nie swo­ją bia­ło­ścią. A brą­zo­we dziec­ko – spe­szo­ne, ale i za­cie­ka­wio­ne – swo­imi wsza­mi. Blon­dyn od­kry­je je ju­tro albo za kil­ka dni, kie­dy w po­wrot­nym jum­bo je­cie Lu­fthan­sy, mię­dzy in­ny­mi bia­ły­mi, bę­dzie pił piwo z pla­sti­ko­wej szkla­necz­ki, z tru­dem pro­stu­jąc nogi w eco­no­my class. Bę­dzie to jego wiel­kie geo­gra­ficz­ne od­kry­cie! Je­dy­ne fi­li­piń­skie do­świad­cze­nie praw­dzi­wie prze­ży­te. Uką­sze­nie.

Mło­dy Nie­miec sta­wia dziec­ko na zie­mi. Nie wie, jak mu na imię, nie spy­tał. Idzie­my! Idzie­my da­lej!

°

A Fran­cuz? Ten to do­pie­ro jest pod­nie­co­ny. Zwie­dzał ostat­nio slum­sy w Mum­ba­ju (na­zy­wa go po bry­tyj­sku Bom­ba­jem), sam za­pła­cił za swo­ją bie­da-wy­ciecz­kę, prze­wod­nik był świet­ny, może na­wet gej, za­sta­na­wia się Fran­cuz, kto wie, taki eu­ro­pej­ski Hin­dus, pach­ną­cy, z czy­sty­mi pa­znok­cia­mi, z do­brym fran­cu­skim, po­ka­zał tu­ry­ście z Pa­ry­ża nie­je­den śmier­dzą­cy kąt, nie­jed­ną czar­ną dziu­rę. I Fran­cuz po­czuł roz­cza­ro­wa­nie: tam w slum­sach lu­dzie pra­cu­ją! Lu­tu­ją pusz­ki na olej, far­bu­ją tka­ni­ny, szy­ją spodnie, pa­ski do spodni, port­fe­le, pie­ką plac­ki, mają z tego pie­nią­dze. A tu­taj nie! Ma­gni­fi­que! Un véri­ta­ble or­ga­sme! Wła­śnie tego wi­do­ku bra­ko­wa­ło mu do al­bu­mu: Rio de Ja­ne­rio, Na­iro­bi, Cape Town. Une se­con­de! A co to tu­taj wisi? Air con­di­tion­né? Mer­de! Kto to wi­dział! Na kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi, może mamy ich tu z dzie­sięć – Edwin N. pró­bu­je ja­koś Fran­cu­zo­wi ulżyć. I pra­wie mu się uda­je, gdy Fran­cuz sta­je jak wry­ty, bo wi­dzi lo­dów­kę! Może jest ich tu sto – tłu­ma­czy się prze­wod­nik, sta­re gra­ty, po­ło­wa nie dzia­ła i robi za szaf­ki. Pas po­ssi­ble! Te­le­wi­zor! Fran­cuz pod­ska­ku­je jak opa­rzo­ny. Pas po­ssi­ble! By­wa­ją i te­le­wi­zo­ry, może je­den na cały lo­oban, a i to nie wszę­dzie. Wia­trak? Sa­cre­bleu! No wia­trak! Prze­wod­nik sta­ra się, jak po­tra­fi: pew­nie ktoś go zna­lazł na śmiet­ni­ku, na­pra­wił i pod­łą­czył do kra­dzio­ne­go prą­du. Spójrz­cie na te dru­ty. Wi­szą wszę­dzie, bo wszy­scy krad­nie­my. Ale chodź­my już stąd.

Wsia­da­my w dżip­nej. To naj­tań­szy śro­dek ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej, zna­ny tyl­ko na Fi­li­pi­nach. Przód jak z ame­ry­kań­skie­go je­epa, zwy­kle ko­lo­ro­wy, a tył to za­da­szo­na paka z dwie­ma wą­ski­mi ław­ka­mi usta­wio­ny­mi wzdłuż. Usią­dzie na nich, jak się do­brze upcha, ze dwu­dzie­stu chu­dziel­ców. Nie ma szyb, sie­dzisz i wdy­chasz spa­li­ny mia­sta. Z ra­dia kie­row­cy wali tępy ło­mot, nad kie­row­cą mi­ga­ją od­pu­sto­we świa­teł­ka, wi­szą sztucz­ne kwiat­ki, dyn­da­ją świę­te ob­raz­ki, pro­por­czy­ki, szar­fy z na­pi­sem „Je­sus I trust in you”. Po­pro­szę pie­nią­dze – Edwin N. zdej­mu­je czap­kę z gło­wy, czap­ka wę­dru­je z rąk do rak. Po dro­dze szyb­ki su­per­mar­ket i już wjeż­dża­my na uli­cę Ad­ria­ti­co. Gra mu­zy­ka, jest bi­lard, są pa­nien­ki. Sie­dzi­my tam, skąd wy­szli­śmy kil­ka go­dzin temu, w ho­ste­lu Whe­re­2Next: Fran­cuz z An­gli­kiem, Fla­mand z Wa­lo­nem, Ro­sjan­ka z Po­lką, Po­lak z Niem­cem i Ży­dem, cu­dow­nie zjed­no­cze­ni. Kro­imy kur­cza­ka, obie­ra­my wa­rzy­wa, słod­kie fi­li­piń­skie owo­ce, i roz­po­czy­na­my trans­mi­sję dzi­siej­szych zdo­by­czy. Bie­da wi­dzia­na z bli­ska. Ale przez szy­bę. Do­słow­nie i w prze­no­śni. To szkło iPa­da. Pia już na fa­ce­bo­oku, i Bu­boy, i czu­wa­ją­ca dłoń bab­ci. True Ma­ni­la! Udo­stęp­nij! Sko­men­tuj! Lu­bię to!

Jemy kur­cza­ka ado­bo, ryż, ja­kieś zie­lo­ne li­ście na cie­pło, na de­ser sa­łat­kę owo­co­wą z odro­bi­ną skon­den­so­wa­ne­go mle­ka. Skrom­nie, bo z na­szej skład­ki chcie­li­by­śmy jesz­cze sfi­nan­so­wać edu­ka­cję dzie­ci Ony­xu. Nie­waż­ne, że w dwa­dzie­ścia osób nie ze­bra­li­śmy na­wet czter­dzie­stu euro, a zje­dli­śmy za po­ło­wę. Li­czy się prze­cież nasz gest. So­li­dar­ność! Zim­ne piwo sprze­da­ją w re­cep­cji, nie­dro­go, euro za bu­tel­kę, te­raz już każ­dy pła­ci za sie­bie. Za­słu­ży­li­śmy na co naj­mniej kil­ka. Roz­ma­wia­my o pro­mo­cjach lot­ni­czych. La Tha­ïlan­de c’est génial!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: