Harib - Zdzisław A. Raczyński - ebook + audiobook

Harib ebook i audiobook

Zdzisław A. Raczyński

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 2011. W krajach Afryki Północnej wybuchają rewolucje. Przywódca Libii Muammar Kaddafi zostaje zamordowany. W kraju rozpoczyna się wojna domowa o schedę po obalonym dyktatorze.

Polski korespondent Ron Harib, przebywający w tym czasie w Libii wraz z norweską ekipą telewizyjną, trafia w sam środek rewolucyjnych zamieszek. Seria dziwnych wypadków stawia na drodze Hariba najpierw rosyjskich agentów, a następnie naród Tuaregów, który wiernie służył Kaddafiemu. W obozie Tuaregów Ron trafia na trop wywiezionych przez dyktatora z Libii pieniędzy i materiałów kompromitujących polityków z Europy i USA. Skarbów i dokumentów poszukują tajne służby Francji, USA, Rosji i... Polski. Tylko dotarcie do złota Kaddafiego przed wywiadami wielkich mocarstw może ocalić życie dziennikarza.

W poszukiwaniach pomaga Ronowi Tazerwalt, dziewczyna z tuareskiego plemienia Kel Adżdżar, która ma do wykonania tajną misję w Europie. Przeszłość Hariba też kryje tajemnicę nieznaną nawet jemu samemu...

Harib to nie tylko wielowątkowy polityczny thriller dobrze osadzony w realiach, to także fantastyczny fresk o kulturze i obyczajach Tuaregów, z piękną miłosną historią.

Wojciech Jagielski, korespondent, pisarz

Harib nie jest zwykłą powieścią szpiegowską. To ubrane w dynamiczną akcję, z pieczołowitą dbałością o szczegóły, studium rewolucji w Afryce Północnej oraz świata wielkiej polityki i finansów zawiera w sobie wiele kluczy, tematycznych i literackich, których odszukiwanie sprawi przyjemność inteligentnemu i wrażliwemu czytelnikowi.

Vincent V. Severski, pisarz

Nie sądzę, żebym się mylił: zapowiadam Wam Zdzisława A. Raczyńskiego - nową gwiazdę powieści sensacyjnej. Zdaje się na początku, że opisuje tu wydmy i miraże pustyni, sny i wspomnienia, a tymczasem chodzi o prawdziwe, tajemnicze i brutalne wypadki polityczne ze sceny międzynarodowej. Autor zna dobrze miejsca i ludzi, których opisuje; dzięki jego narracji lepiej też rozumiemy śmiertelnie niebezpieczną grę wywiadów, z której nie można się tak po prostu wypisać. A przy tym opowiada piękną historię miłosną, która zaczyna się pośród Tuaregów, wspaniałego, mało znanego ludu pustyni. Zakończenie tej historii każe nam wierzyć, że także nas, czytelników, Bóg stawia na drodze, w której jest jakiś sens i cel, nawet jeśli dziś nie potrafimy go zrozumieć.

Marek Ostrowski, komentator tygodnika "Polityka" i TVN Biznes i Świat

Nie wiem, ile z tego, co napisał Zdzisław A. Raczyński, jest prawdą. Zapewne spora część. Wiem jednak, że czyta się to świetnie, a dziennikarska przeszłość autora jedynie dodaje książce koloru i smaku.

Bartosz Węglarczyk, dziennikarz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 688

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 2 min

Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tatek

Całkiem niezła

No i... jakoś nic się nie wyjaśniło. Trochę zagmatwana.
00
Pablogos

Nie oderwiesz się od lektury

świetna historia,ciekawie i wiarygodnie przedstawiona,szkoda że bez kontynuacji
00

Popularność




Zdzisław A. Raczyński

Harib

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor i Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor i Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka

Redakcja: Justyna Wydra

Korekta: Elżbieta Kaluga, Małgorzata Augustynowicz

Fotografia na okładce została wykorzystana za zgodą Shutterstock.

Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel.: 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

ISBN: 978-83-283-4679-6

Copyright © Zdzisław Raczyński 2018

Copyright © HELION 2018

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

(On posiada klucze do tego, co skryte; tylko on je zna)

Koran, Sura Trzody, 6.59

I

Rozżarzone powietrze wypalało płuca. Na bezlitośnie czystym niebie wybuchały dziesiątki słońc. Świeciły zewsząd — i w oczy, i wprost z góry, tak że jego pochylona w półbiegu sylwetka prawie nie pozostawiała cienia. Tyle tylko, aby z ledwością przykryć szare od pyłu buty. Pył był wszędzie — na swędzących od poparzeń dłoniach, na ubraniu, na brwiach, czole, spękanych ustach haustami chwytających oddech. Sypki piach wiązał nogi jak glina. Ostatkiem sił walczył z chęcią położenia się. Wokół rozciągała się pustynia — obojętna i milcząca. Dusił się. Ale mózg zachował zdolność jasnego rozumowania. Miał mizerne szanse dotrwania do nocy. Na otwartej przestrzeni był łatwym celem. Jeśli nie zabije go słońce, znajdą i zabiją tamci. Zatrzymał się dosłownie na moment, tylko po to, aby zaczerpnąć więcej powietrza. I wtedy dosięgnął go ogień. Zabrakło mu tlenu, pochłoniętego przez spadający strumień napalmu czy fosforu…

Obudził się nagle i od razu wyskoczył z łóżka. Serce waliło w rytmie metronomu, który usiłował dorównać tempu presto, aż zwariował. Zapalił lampkę nocną — dochodziła trzecia. W dusznym pokoju nie było czym oddychać. Najwidoczniej wiatr przymknął drzwi balkonowe, które zawsze pozostawały na noc półotwarte. Wyszedł na balkon, zabierając z szafki paczkę cameli i zapałki. Jesienna noc, pełna tającej się już w powietrzu zapowiedzi zimy, szczelnie okrywała śpiące miasto. Tylko na północy, nad centrum, unosiła się zorza wielkiej metropolii. W rześkim powietrzu papieros miał smak kopcącego się filcu. Znów te koszmarne sny, które najczęściej nachodziły go właśnie jesienią. Wyliczał w myślach przewinienia: stres, papierosy, za mało ruchu, brak zorganizowania, samotność. A może to po prostu strach. Strach przed kolejną przegraną.

Stać go było na wystarczającą uczciwość wobec siebie, aby przyznać, że jego dotychczasowe życie to różaniec porażek i utraconych szans. Być może dlatego, że od dzieciństwa przyuczano go do posłuszeństwa i pokory i że nie potrafił stawiać wszystkiego na jedną kartę. Całym osiągnięciem czterdziestu dwu lat życia było to maleńkie, dwupokojowe mieszkanie w dzielnicy-sypialni i mocno sfatygowane renault. W dorobku miał także żonę, która zostawiła go po dwóch latach małżeństwa, oraz garść opublikowanych artykułów, żyjących jeszcze krócej niż jego miłość do Anny.

Nie tak wyobrażał sobie swoją przyszłość w wymarzonej ojczyźnie, którą znał z opowieści babci. Nie, nie żałował tamtego wyboru z 1992 roku. Co by dzisiaj robił na Białorusi, w biednym kraju rządzonym przez władcę, który przypominał postać z nieudanych komiksów o tyranie? Byłby w szeregach opozycji? Wątpliwe. Nigdy nie angażował się w sprawy nierokujące powodzenia. Inna rzecz, że i te, które przyciągały go zapowiedzią sukcesu, też kończyły się klapą. Na pewno nie byłby piewcą reżimu. W jego rodzinnym domu bieda i uczciwość były siostrami. Może dlatego nie zrobił kariery w Polsce.

Na początku wszystko szło bardzo dobrze. Był doceniany jako młody, obiecujący analityk i komentator spraw Białorusi, Ukrainy i ogólnie Wschodu. Coś tam publikował, zapewniono mu etat w organizacji zajmującej się udzielaniem pomocy krajom posowieckim, zaproszono go nawet kilka razy do telewizji. Życie migranta, nawet takiego jak on, który powrócił do historycznej ojczyzny, okazało się jednak niełatwe. Miękki akcent i niedoskonała polszczyzna drażniły redaktorów i sprzedawców w sklepie osiedlowym. „Rusek” — słyszał często za plecami. Jego opinie na temat zdarzeń za Bugiem, początkowo słuchane uważnie, nie wiedzieć właściwie kiedy straciły uznanie w oczach redaktorów gazet i prowadzących programy telewizyjne. Oczekiwali oni jedynie potwierdzenia z góry obranych tez. Im większa gazeta, tym głębsza wiara redaktorów we własną nieomylność. Dyrektor organizacji Pomoc Demokratyzacji Wschodu nie wybaczył mu uwag o tym, że pieniądze od sponsorów z kraju i z zagranicy powinny iść nie na urządzanie biura i nikomu niepotrzebne ekspertyzy pisane przez kolegów dyrektora, lecz na działalność opozycji w krajach posowieckich, i rozstał się z nim przy pierwszej okazji, którą zresztą sam zaaranżował. Anna też go opuściła, gdy tylko się zorientowała, że przestał być windą, która może ją wynieść do roli gwiazdy telewizyjnych debat politycznych.

Uratowali go Szwajcarzy i języki, których nauczył się w mińskim Instytucie Języków Obcych. „Rostek, masz talent do języków, ucz się. Kto wie, jaki ci los przypadnie w udziale” — mawiała babcia. W jego wiosce na północnej granicy Białorusi mieszkali i Polacy, i Białorusini, i Litwini. W domu mówiono w przedziwnym polskim narzeczu. Na ulicy z dziećmi sąsiadów rozmawiał po białorusku i po litewsku. W szkole uczono po rosyjsku. Za namową babci, która dała mu podstawy francuskiego, rozpoczął studia lingwistyczne w Mińsku. Francuski i niemiecki. Niemiecki był nie tyle wyborem, ile daniną złożoną pamięci dziadka, który mimo czterech lat spędzonych w obozie niemieckim nigdy nie wyrzekł się miłości do mowy Schillera i Heinego. Później doszedł norweski. Całkowitym przypadkiem. Córka prorektora instytutu, biegle władająca tym językiem, rozwiodła się ze swoim mężem, sowieckim dyplomatą pracującym przez długie lata w Oslo, i wróciła z Mos­kwy do Mińska. Tata załatwił jej utworzenie zakładu języka norweskiego. Potrzebni byli tylko studenci. Jako prymusowi, Rostkowi zaproponowano wejście w skład pierwszej grupy. Sam chciał wprawdzie uczyć się arabskiego jako trzeciego języka, tym bardziej że przeżywał wówczas swoją pierwszą miłość, do Nabili, filigranowej Marokanki, która przyjechała do Mińska studiować medycynę, ale nie mógł przecież odrzucić propozycji samego prorektora… Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych z inwestycjami do Polski wszedł wielki szwajcarski koncern farmaceutyczny, języki francuski i niemiecki okazały się bardzo pomocne w uzyskaniu pracy tłumacza. Znajomość norweskiego była jak kwiatek u kożucha — zwracała uwagę, ale była kompletnie bezużyteczna.

Tylko jak długo można pozostawać jednoosobową firmą, której być albo nie być uzależnione jest od humorów potencjalnych zleceniodawców? Owszem, Szwajcarzy płacili nieźle, a że miał też sporo innych zleceń, w ciągu dziesięciu lat spłacił kredyt na mieszkanie. Niestety, podejmowane od czasu do czasu próby znalezienia innej pracy, bardziej — jak mu się wydawało — ambitnej, spełzały na niczym. A marzenia o własnym domu, ukrytym gdzieś wśród lasów i jezior, które by przypominały jego rodzinną wieś, zostały schowane głęboko w myślach, dokąd nie sięga się nawet w obecności przyjaciół. Podejrzewał, że odrzucenie aplikacji złożonych do kilku urzędów państwowych było konsekwencją jego własnej prawdomówności lub naiwności. W trakcie przesłuchania w Urzędzie do spraw Cudzoziemców, co było normalną procedurą podczas ubiegania się o status uchodźcy, jego rozmówca (później domyślił się, że był to kadrowy oficer Urzędu Ochrony Państwa) zapytał:

— W Mińsku mieściła się słynna szkoła KGB. Czy były jakieś kontakty między pana uczelnią a tą szkołą?

— Tak, dość regularne. Niektórzy profesorowie z naszej uczelni uczyli też języków w szkole KGB.

Życzliwie uśmiechający się blondynek był trochę znudzony i wyraźnie traktował rozmowę kwalifikacyjną jako jeden z rutynowych, niemiłych obowiązków. Zapytał o nazwiska tych profesorów, uśmiechnął się i rzucił dodatkowe pytanie:

— A czy proponowano może panu lub któremuś z pana kolegów pracę wykładowcy w szkole KGB? Pan przecież ukończył instytut jako jeden z prymusów.

— Nie, pracy mi nie proponowano. Natomiast wraz z kilkoma kolegami uczestniczyliśmy we wspólnych z gebesznikami seminariach językowych.

— Na czym polegały te wspólne seminaria? — Blondynek nawet nie ukrywał ziewnięcia.

— Ćwiczyliśmy nowe metodyki uczenia się i nauczania języków obcych. Przykładowo w moim przypadku słuchaliśmy w lingafonie, to jest w sali audiowizualnej, taśm, na których były nagrane jednocześnie dwie lub trzy rozmowy w różnych językach. I mieliśmy za zadanie zanotować jak najwięcej z tego, co zrozumieliśmy. Albo rozmowy nagrane tak cicho, że ledwie było słychać pojedyncze słowa. Czasami nawet myślałem, że tym sposobem robimy za darmo ich robotę: tłumaczymy różne podsłuchy albo coś podobnego.

Rościsław pamiętał dobrze te zajęcia. W niewielkiej, dusznej salce godzinami starał się zapamiętywać nowe konstrukcje, wyłapywać ze szmerów różnych głosów właściwy wątek. Niekiedy było to tak męczące, że — wstyd przyznać — zasypiał.

Przesłuchujący wydawał się nie zwracać szczególnej uwagi na te wypowiedzi. Po kilku tygodniach jednak zaproszono Rostka, ale już do innego pokoju, i tam znów pytano o wspólne zajęcia językowe: czy zna nazwiska studentów uczestniczących w tych zajęciach, jacy wykładowcy je prowadzili, czy rozpoznałby twarze oficerów KGB. Odpowiadał na pytania możliwie dokładnie i obszernie. Nie miał przecież nic do ukrycia. Dzisiaj wie, że wówczas popełnił błąd. O tę prawdomówność, graniczącą z naiwnością, zawsze miała do niego pretensje Anna. „Dupa wołowa z ciebie! Jak możesz tak dać się robić na szaro?” — krzyczała z irytacją, gdy kolejny raz okazywało się, że nowo poznani rzekomi przyjaciele nie tylko w niczym nie pomogli, ale jeszcze się zmyli, zapomniawszy oddać pożyczone pieniądze. Na początku małżeństwa, kiedy Anna jeszcze nie podnosiła na niego głosu, starała się mu tłumaczyć, jak należy żyć w Polsce. Była przy tym autentycznie zatroskana i brutalnie szczera. „Rostek, największym twoim wrogiem jesteś ty sam. Musisz być bardziej zdecydowany, twardy. Musisz odnaleźć siebie”.

Tak, trzeba było po prostu przemilczeć ten incydent z dwuletnimi specjalistycznymi zajęciami językowymi i miałby święty spokój. Polacy wyraźnie cierpieli na intelektualne ADHD w związku ze wszystkim, co mogło w jakikolwiek sposób łączyć się z KGB, ZSRR i Rosją. Nic dziwnego — z rozdmuchiwania tych lęków utrzymywała się całkiem spora grupa ekspertów i dziennikarzy, były one też niezawodnym motorem napędzającym akcje polityczne. Jeśli Polacy w amoku politycznych batalii potrafili utopić swego premiera, oskarżywszy go o pracę na rzecz Moskwy, to cóż dopiero mówić o nim, przybłędzie z Białorusi. To tylko w debatach telewizyjnych wszyscy deklarowali pomoc dla imigrantów ze Wschodu. Realia były zgoła inne.

Przynajmniej obywatelstwo polskie otrzymał bardzo szybko i bez jakichkolwiek dalszych przesłuchań czy ceremoniałów. Niemniej w papierach został chyba jakiś ślad, gdyż wszelkie próby zrobienia kariery w instytucjach państwowych były ucinane na samym początku. Nie udało mu się nawet na stałe zaczepić w telewizji. Chociaż wyjeżdżał kilka razy z ekipami telewizji prywatnych, a nawet państwowej, aby robić reportaże z Czeczenii, Tadżykistanu, Rosji, Karabachu, Algierii… Podczas drugiej wojny czeczeńskiej pracował dla niemieckiej ZDF. Liczył na jakąś trwalszą formę współpracy z Niemcami, lecz nic z tego nie wyszło. Christer, Norweg, operator z ekipy, a jednocześnie współproducent, bardzo go do tego zachęcał i przekonywał. Tym razem, podejrzewał Rostek, przesądziło jego polskie pochodzenie czy, dokładniej, zbyt polskie nazwisko.

— Ros… Rosz… Roszcza… — starał się odczytać je rozmówca w berlińskim biurze.

— Rościsław Grzybowski — przedstawił się Rostek powoli, starannie wymawiając każdą sylabę.

Tę hiperpoprawną wymowę Niemiec uznał chyba za formę naigrywania się z niego, bo zrobił obrażoną minę.

— No, z takim nazwiskiem to pan kariery na świecie nie zrobi.

Nawet nie miał do niego pretensji. Ani o brak angażu, ani o ten przytyk. W instytucie nazwisko też było obciążeniem. Wprawdzie w białoruskich dokumentach figurował jako Rostisłau Hribouski, ale ułatwiało to tylko wymowę wykładowcom, w żadnym wypadku natomiast nie pomagało nosicielowi rodowego miana. Polacy, chociaż stanowili prawie dziesięć procent ludności Białorusi i żyli na tej ziemi od stuleci, zawsze byli traktowani jako element obcy, potencjalnie groźny. Jego wuj ze strony matki, ale też Grzybowski — bo w ich rejonie całe rodziny Grzybowskich gromadami, niczym grzyby w lesie, rozsiadły się po okolicznych wioskach — zmienił nazwisko na Grib, wymawiane z białoruska Hrib. I dopiero wtedy poszedł w górę, aż na same szczyty władzy. Rościsławowi brakowało może przebojowości, może tego szczególnego cwaniactwa, którym co krok zaskakiwali go rodacy w historycznej ojczyźnie.

W ostatecznym rozwiązaniu problemu niewymawialnego poza Polską imienia i nazwiska bardzo pomogło mu to, że pracując w sądach jako tłumacz przysięgły — a miał, poza niemieckim i francuskim, także uprawnienia z białoruskiego i rosyjskiego — zawarł bliższą znajomość z kilkoma prawnikami, sędziami i adwokatami, a z jednym z nich prawdziwie się zaprzyjaźnił. „Prawo — mawiał Jacek z wiedzą i elastycznością adwokata, który miał za sobą dziesiątki i setki wygranych potyczek sądowych — to nie dekalog, a ty nie zeznajesz przed Bogiem”.

Więc Rościsław pierwszy raz w życiu świadomie, z premedytacją skłamał. Tym razem nie zawahał się ani na moment, składając zupełnie zmyślone oświadczenie o tym, jak jego działalność na rzecz białoruskiej opozycji naraża bezpieczeństwo rodziny pozostałej w starym kraju, jak siepacze Łukaszenki dybią na jego żywot. Koledzy z Białorusi spreparowali nawet na opozycyjnych stronach internetowych stosowne publikacje potwierdzające jego wersję. Własna wirtualna biografia bojownika walczącego z reżimem wydała mu się cokolwiek przesadna i zbyt heroiczna, miał też obawy o ewentualne następstwa takiego koloryzowania życiorysu.

— A co będzie, jak się wyda? W ogóle wyrzucą mnie z Polski — nie krył obaw w rozmowie z Kolą.

Kola, czyli Mikołaj z Lidy, który był prawdziwym opozycjonistą, to znaczy naprawdę wydał kilka numerów niezależnego magazynu internetowego, uspokajał go:

— Czym się przejmujesz? Mamy to już obcykane, robiliśmy to przecież nie raz i nie dwa. Nawet z syna Łukaszenki możemy zrobić opozycjonistę. To tylko kwestia pieniędzy. Od ciebie jednak nie weźmiemy ani centa.

„Zaczynam nowe życie” — myślał, przekładając w rękach mały kartonik karty identyfikacyjnej. Dowód osobisty obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Ron Harib. Brzmiało dobrze, bo krótko i cokolwiek obco. Większość Polaków chyba nosiła głęboko ukryte kompleksy, bo w ich przekonaniu ktoś, kto nazywał się Timothy Smith, wydawał się jednak mądrzejszy i lepszy niż Mateusz Kowal. Oczywiście, zmieniając i skracając nazwisko, myślał przede wszystkim o potencjalnych pracodawcach z zachodu Europy. Łatwiej było jednak nakreślić plany i rozesłać wszystkim znajomym nęcąco wyglądające projekty, niż je urzeczywistnić. Na rynek wchodziły nowe pokolenia tłumaczy, ceny usług spadały, a rutyna wklepywania powtarzalnych danych w te same tabelki bardzo go nużyła.

Jak to się często zdarza, oferta zmiany na lepsze przyszła do niego wtedy, gdy się jej zupełnie nie spodziewał. Christera spotkał przypadkowo w warszawskim hotelu Hyatt. Ron — już się zdążył przyzwyczaić do nowego imienia, zrosnąć z nim — jadł tam obiad z delegacją z Nestlé, która finalizowała w Polsce zakup kolejnej firmy. Christer, wciąż z kamerą, przyleciał z ekipą, tym razem telewizji norweskiej, zrobić wywiady z polskimi noblistami.

— Jak leci? — zapytał Norweg w przelocie w szatni.

— Jeśli pytasz szczerze, to nieszczególnie. Chociaż wiem, że powinienem odpowiedzieć, że fantastycznie… — odpowiedział Ron z odcieniem goryczy.

Umówili się na wieczorne piwo. Norweg z zapałem opowiadał o swoim nowym projekcie algierskim:

— Algieria. Ropa. Islamiści. Europa. Szansa czy zagrożenie? Arabowie i Berberowie. Temat robimy dla norweskiej telewizji. Ale jeśli wyjdzie dobry materiał, kupią go wielkie stacje. Pojedziesz?

— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? Żaden ze mnie specjalista od Magrebu. Możesz znaleźć kogoś, kto zna się na tym lepiej — oponował lekko. W głębi duszy już się do tego zapalał, równocześnie próbując powściągnąć emocje. Strach przed fiaskiem był w nim jednak zbyt głęboki…

— Po pierwsze, znam cię, trochę razem przeszliśmy, więc wiem, co potrafisz. Po drugie, znasz języki i teren. Edgar, z którym robiłeś materiał w Algierii, też bardzo cię chwalił. I wreszcie, potrafisz, jeśli trzeba, pracować także z kamerą. Ponadto, nie ukrywam, budżet projektu nie jest oszałamiający i, szczerze mówiąc, nie sądzę, abym znalazł w Norwegii kogoś równie dobrego za takie pieniądze. Zwłaszcza że to wyjazd tuż przed świętami Bożego Narodzenia. No jak, wchodzisz?

Christer był na tyle delikatny, że najmniejszym gestem ani półsłówkiem nie dał Ronowi podstaw do podejrzeń, że za ofertą stała zwykła dziennikarska solidarność i chęć pomocy koledze w tarapatach.

Umówili się, że Christer, u siebie postać znana i wpływowa jako zwycięzca World Press Foto, przekona szefostwo telewizji do kandydatury Rona.

Norwegowie, których bogactwo brało się nie tylko z ropy, ale też z pracowitości i wzorowej organizacji pracy, nie zwykli kupować kota w worku. Rekomendacje Christera i telewizji ZDF okazały się niewystarczające i Ron musiał przejść swoisty casting. Oczywiście Skandynawowie pozostali sobą, nie zaproponowali przejażdżki do Oslo. Wystarczyła rozmowa na Skypie. Ron zaimprowizował studio w swoim mieszkaniu, sam usiadł na tle biblioteczki ze słownikami i książkami (kilka z nich, w języku arabskim, ze złoconymi napisami na grzbietach, pożyczył od znajomego), na biurku rozmyślnie położył mapkę Algieru, książkę o Abdelkabirze, rekorder… Robiło wrażenie. Rozmówca, który przedstawił się jako Hasmusen, wiceprezes Norsk Rikskringkasting (taką oficjalną nazwę nosiła norweska telewizja NRK) do spraw programowych, nie ukrywał swojego pozytywnego zaskoczenia biegłością Rona w języku norweskim.

— Sądząc po pana wymowie i imieniu, mogę się domyślać, że miał pan norweskich przodków — powiedział.

Ron uznał, że była to próba komplementu, a nie pytanie, które wymagałoby odpowiedzi.

— Christer mówił mi, że pracował pan w Algierii i jest pan znawcą Północnej Afryki. Że zna pan świetnie język arabski.

To już było pytanie.

— Nie powiedziałbym, że to świetna znajomość. Porozumiewam się — zełgał.

Zauważył, że im więcej ma lat i im dłużej przebywa w Polsce, tym łatwiej i pewniej kłamie. Nie mógł przecież przyznać, że zna w języku arabskim kilkanaście, góra kilkadziesiąt najprostszych zdań, których nauczyła go Nabila. A wyprawa do Algierii miała na celu nagranie kolejnego odcinka programu kulinarnego dla telewizji komercyjnej i ograniczyła się do przechadzki po suku, czyli miejscowym bazarze, oraz kilku godzin kręcenia ujęć plaż i hoteli.

— Ponadto — kontynuował, gładko odchodząc od niezręcznego tematu swoich arabistycznych kompetencji — język literacki, fuscha, może okazać się mało przydatny w Algierii, gdzie rozmawia się w dardża, miejscowym, dość trudnym dialekcie magrebskim. Ten znam znacznie gorzej.

Hasmusen utwierdził się w wysokiej ocenie Rona. Kompetentny, a do tego skromny, mógł przecież twierdzić, że mówi po arabsku lepiej niż Lawrence. Ponadto było coś urzekającego, budzącego zaufanie w jego smagłej, prawie młodzieńczej twarzy, silnie kontrastującej z zupełnie siwymi włosami.

— Jeśli nie zażąda pan honorarium Oprah Winfrey, to sądzę, że osiągniemy porozumienie.

Ron zaciągnął się głęboko. „Kiedy wreszcie dorośniesz?!” — słyszał w głowie podniesiony głos Anny. Tak reagowała na każdy jego wyjazd, który nie przynosił ani pieniędzy, ani sławy, jaką można by było spieniężyć lub przynajmniej wykorzystać dla dobra kariery żony. Z wizerunkowego punktu widzenia wyjazdy Rona nie opłacały się wcale, bo to nie on, a koledzy z grup, którym przekazywał podstawową wiedzę dotyczącą danego kraju czy konfliktu, po powrocie występowali jako eksperci, pisali książki.

Tak, to była awanturnicza i nieodpowiedzialna decyzja: podjąć się zadania, do którego nie jest się przygotowanym. Pół biedy, gdyby skutki takiego postępowania dotknęły tylko jego samego, ale w tym wypadku telewizję narażał na straty, a kolegów z ekipy na niebezpieczeństwo. Algieria, w której od dwóch dziesięcioleci armia i islamiści polowali na siebie nawzajem, nie była najbezpieczniejszym plenerem zdjęciowym.

Chociaż… Przypomniał sobie jedną z ekip telewizji amerykańskiej, która przyjechała filmować wojnę w Czeczenii. W kamizelkach kuloodpornych i hełmach, ale w sportowych butach, trochę mało przydatnych w gliniastym, górskim terenie. Ze znajomością rosyjskiego ograniczającą się do słów spasiba, khorosho, my drousya i podobnie głęboką wiedzą na temat realiów miejsca i czasu, w których się znaleźli. I nic — przeżyli, zrobili materiał, jeden z nich podobno otrzymał nawet jakąś ważną nagrodę dziennikarską.

Uspokajał się. Jakoś to będzie. Szkoda tylko, że Christer nie może pojechać. Taki pech — złamać nogę na tydzień przed wylotem. Nowy operator, Mathias, nie miał szans na otrzymanie wizy do Libii szybciej niż za miesiąc, dwa, a planowali zrobić materiał nie tylko o Algierii, ale o wszystkich krajach Magrebu.

Dochodziła piąta rano. Szarzało. „Może jeszcze zdrzemnę się trochę przed wyjazdem na lotnisko” — pomyślał i wrócił do wystygłego już łóżka.

II

Umówili się na lotnisku de Gaulle’a. Ron przyleciał do Paryża porannym samolotem, kilka godzin przed przybyciem pozostałych członków ekipy z Oslo, specjalnie po to, aby spotkać się z Janem. Jan, Żyd od kilkudziesięciu lat mieszkający we Francji, migrant z Polski, był jednym z czołowych specjalistów od Afryki. Jego teksty publikowały największe francuskie i europejskie gazety. Ron liczył początkowo na dłuższe spotkanie w Paryżu, ale Jan akurat znowu na tygodnie przepadł gdzieś w Magrebie. Powinien wrócić do Francji tego samego dnia pierwszym porannym lotem z Tunisu. Jan miał wobec Rona czeczeński dług — tylko szybka interwencja Rona uratowała francuskiego dziennikarza od porwania go przez bandę. Głowy trzech Anglików, którzy zignorowali życzliwą radę Rona, odnaleziono w przydrożnym rowie po kilku tygodniach bezowocnych negocjacji na temat oswobodzenia zakładników.

Pozostawił podręczny bagaż w przechowalni i ruszył spacerkiem po butikach. Lubił atmosferę lotniska, miejsca spotkań i pożegnań, gdzie zaczynają się i kończą podróże oraz przecinają ludzkie losy. Telefon od Jana zadzwonił, gdy Ron akurat kupował whisky. Alkohol bywał w niektórych sytuacjach niezastąpioną walutą i skutecznym lekiem, a algierscy celnicy nie są szczególnie drobiazgowi.

— Czekam w café na terminalu 2B — powiedział Jan krótko po polsku.

Ron uśmiechnął się do siebie. Cały Jan, zawsze, na wszelki wypadek, używa języka najmniej popularnego w danym kraju. W Rosji — nie angielski czy rosyjski, lecz francuski, we Francji — polski.

Przywitali się serdecznie, trzykrotnym dotknięciem policzkami. Nie byli bardzo bliskimi przyjaciółmi, ale wspólne trudne chwile zbliżają do siebie obcych zupełnie ludzi bardziej niż więzy krwi. Przyjaźń nie wymaga deklaracji, lecz czynów i dyskrecji. Jan skubał croissanta, popijając go na przemian kawą i koniakiem.

— Zauważ, że wyszedłem ci naprzeciw, abyś nie musiał pędzić aż na drugi koniec lotniska — podkreślił Jan swoją życzliwość. — Bo odlatujecie algierskimi liniami? No właśnie, a Chutut Dżazairija[1] mają loty z tego terminala. Wiesz, że w Tunisie pieką croissanty nie gorsze niż w Paryżu? A kawę mają na pewno lepszą niż ta. Obawiam się jednak, że to wkrótce może się skończyć…

— Przecież jadę nie do Tunezji, tylko z Norwegami do Algierii.

— Jasne, ale to ciekawe… Jeśli macie czas i pieniądze, przejedźcie się po całym Magrebie. Wiesz, że nieco orientuję się w tym regionie. Coś wisi w powietrzu. Zresztą, powtarzam to od kilku lat, obecny stan rzeczy nie może przeciągać się w nieskończoność. I chciałbym się mylić, ale nie sądzę… uważam, że to może rozpocząć się w Tunezji. Algieria to zbyt duże ryzyko, a i wojskowi mają tam zbyt mocne pozycje. Tunezja to zupełnie inna rzecz. Mały kraj o niewielkim znaczeniu, młodzież zapatrzona z jednej strony w Europę, z drugiej zasłuchana w to, co płynie z telewizji Al-Dżazira. Wiesz, że Tunezyjczycy stanowią jedną z najliczniejszych grup w Al-Kaidzie? Napięcia są tam naprawdę silne, a desperacja ludzi ogromna. Może moje obawy biorą się stąd, że po prostu najlepiej znam ten kraj? Lecz jeśli pożar wybuchnie w Tunezji, to zapali się cały region. Tunezja to laboratorium Afryki Północnej. Wreszcie… Przed wyjazdem z Francji miałem kilka ciekawych rozmów z ludźmi związanymi z Pałacem Elizejskim. Otóż, wydaje się, że naszemu małemu Nicolas śnią się napoleońskie sny o Egipcie. Prawda, ma na myśli Libię.

— I…?

— Jeśli masz dwa naczynia, w jednym benzynę, w drugim nitroglicerynę, i potrząsasz nimi nad ogniem, to jakie jest prawdopodobieństwo uniknięcia pożaru? No właśnie… Jak ci się wiedzie w Polsce? — zmienił nagle temat.

— Jeśli jednym słowem, to: dobrze.

— A jeśli dwoma?

— To: nie dobrze.

Zaśmiali się obaj ze starego żydowskiego powiedzonka.

— Dam ci kilka pożytecznych namiarów w Algierii i Tunezji. Jeśli coś, dzwoń lub, jeszcze lepiej, pisz. Nie zawsze odbieram telefony. Co do Libii, to praktycznie nie mam w tym kraju wartościowych kontaktów. Przynajmniej takich, które mógłbym ci przekazać. Będziesz tam musiał radzić sobie sam. W Trypolisie macie bardzo sensownego ambasadora. Wprawdzie jest trochę ostrożny i bojaźliwy, jak to urzędasy, ale może okazać się przydatny, bo to łebski facet. Profesjonalista. Masz dobre układy z rządem?

— Normalne. Dlaczego pytasz?

— Jesteś imigrantem. Chociaż Polakiem. Takich nigdzie nie lubią, ani we Francji, ani w Polsce. Dlaczego Jeffrey, no wiesz, ten z Foxa, mówił, że pracujesz dla ruskiego KGB?

— Jeśli ruskiego, to eSWueR, tak się to teraz u nich nazywa.

— KaGieBe, eSWueR… Jeden chuj. — Jan, jak wielu inteligentnych ludzi, lubił niekiedy rzucić mięsem.

— Przecież znasz Jeffreya… Stoi przy drodze w tej swojej durnej kamizelce, w hełmie, obwieszony aparatami, macha ręką do rosyjskich żołnierzy i krzyczy: „Gospoda soldiers, give me a lift”[2]. A oni się śmieją i nic. Pewnie byli przekonani, że kręcą jakiś film i że Jeffrey to postać z tego filmu, karykatura dziennikarza. No to wrzasnąłem: „Pacany, podbros’tie”[3]. I pojechaliśmy. Nie wykluczam, że Jeffrey do dziś uważa, że pacan to hasło rozpoznawcze ruskich służb.

Ron opowiadał scenkę sprzed dziesięciu lat ze śmiechem, ale rozumiał, że jeśli takie plotki doszły do Jana, który na poradzieckim Wschodzie bywał okazjonalnie, to w Warszawie przybierały zapewne formę doniesień pisemnych.

— Bądź ostrożny, Rostek. Chciałbym się mylić, ale inaczej niż te bałwany z Quai d’Orsay [4] uważam, że nad Morzem Śródziemnym pachnie spalenizną. Jak sądzisz, do czego Norwegom, żyjącym z ropy i gazu, akurat teraz potrzebne są reportaże z regionu, gdzie także produkuje się gaz i ropę? Chyba że… — Jan zamyślił się, sącząc powolutku koniak.

— Chyba że…?

— Chyba że ci z Quai d’Orsay nie są takimi bałwanami, jak sądzę, a bałwanem jestem ja. A już na pewno nie są bałwanami nasi przyjaciele z bulwaru Mortier. Aaa, nie wiesz? Na Mortier ma swoją siedzibę główną DGSE, Direction Générale de la Sécurité Extérieure[5], czyli nasz dzielny wywiad. Widzisz, przed kilkoma dniami przeczytałem króciutką informację na portalu Liberation. Według tej notki na początku listopada Francja i Anglia podpisały porozumienie o współpracy wojskowej i opracowały plan przygotowań do wspólnych ćwiczeń pod nazwą „Mistral de Sud”, wiatr z południa. Ćwiczenia mają przebiegać na terenie kilku francuskich baz. Jak sądzisz, dlaczego dwa państwa NATO postanowiły ni stąd, ni zowąd zacieśniać swoją współpracę wojskową poza strukturami sojuszu? Mistral to ostry, zimny wiatr, który wieje z północy na południe i wyrządza niekiedy wiele szkód. Z tego, co się dowiedziałem, ćwiczenia mają zacząć się 21 marca, czyli za kilka miesięcy.

— Wybacz, nie nadążam.

— Nie powiedziałem ci o jeszcze jednym wydarzeniu. Otóż w końcu października, kilka tygodni przed podpisaniem francusko-brytyjskiego porozumienia, do Francji uciekł Nuri Al-Mismari, jeden z najbliższych współpracowników Kaddafiego. Mismari był przez długie lata szefem protokołu Kaida[6], więc wie o wszystkich jego spotkaniach i sprawkach więcej niż ktokolwiek na świecie. Mismariemu udało się uciec wraz z najbliższą rodziną, inną jej część już wcześniej wyprawił z Libii. Totumfacki Kaddafiego zjawia się w Paryżu, czeka na niego hotel Concorde Lafayette i obstawa agentów DGSE. Miesiąc później, w czasie, gdy zawarto porozumienie między nami i Brytolami o tym, że będziemy robić wiatr od morza, do Bengazi wyjeżdża delegacja francuskiego biznesu. A w jej składzie… wiem, co mówię, bo znam ich osobiście… dwaj najlepsi w DGSE specjaliści od Libii. Tam nasi dzielni wywiadowcy spotykają się z kilkoma wysokimi oficerami armii libijskiej. Jak zapewne wiesz, oficerowie regularnej armii w Libii mają wiele pretensji do swego wodza. Przede wszystkim tę, że właściwie rozwiązał armię, podzielił ją na oddzielne brygady, zepchnął oficerów na daleki plan. W Libii wszystkim rządzą służby specjalne, komitety rewolucyjne i tego typu ludzie. Tymczasem wojskowi chcieliby mieć więcej z rzeki petrodolarów. Do tego te fanaberie wielkiego wodza. Trzeba je milcząco znosić, a są krwawe… Też bym się w końcu wkurwił.

— No nie, przecież Sarko ma świetne relacje z Kaddafim. Przyjmował go przed kilkoma laty w Pałacu Elizejskim ze wszystkimi honorami.

Jan zachichotał.

— Ależ doskonale pamiętam. Cóż to była za uroczystość! — przyznał. — Sokół Afryki, Naczelny Wódz Nubijczyków i wszystkich Afrykanów, przybył kilkoma samolotami, kilkaset osób, orszak liczył chyba ze dwieście limuzyn… Socjaliści dostawali piany. A wyobrażasz sobie, jak gimnastykował się Kouchner, ten wielki bojownik o prawa człowieka, który jako szef dyplomacji musiał ściskać ręce krwawego wariata? Sarko zaś oświadczył swoim krytykom, że są głupkami i że nic nie pojmują z realnej polityki.

— Właśnie.

— No tak. Ale Kaddafi naobiecywał mu złote góry z rzekami ropy, którymi spływają szmaragdy. Czego to Libijczycy nie mieli kupić… Samoloty, śmigłowce, autostrady, fabryki… A kiedy przyszło co do czego, podpisali kontrakt na zakup broni z Ruskimi. Myślę, że Sarko też się mocno wkurwił.

[1]Chutut Dżazairija(arab.) —AlgierskieLinieLotnicze.

[2]Gospoda soldiers, give me a lift(ros.iang.)—Panowieżołnierze,podwieźcie.

[3]Pacany, podbros’tie(ros.) —Chłopcy,podrzućcie.

[4]Quai d’Orsay—ulicawParyżu,przyktórejmieścisięfrancuskieMinisterstwoSprawZagranicznych.

[5]Direction Générale de la Sécurité Extérieure—DyrekcjaGeneralnaBezpieczeństwaZewnętrznego(wywiadfrancuski).

[6]Kaid(arab.) —dowódca,wódz;tytułKaidanosiłprzywódcaLibiiMuammarKaddafi.

III

Z Saszą znali się dość dobrze, wspólnie kręcili materiał z wyborów prezydenckich i pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Wcześniej razem wyjeżdżali na wojnę czeczeńską. Rudowłosy dryblas, owoc miłości Dunki i Norwega, mówił chyba wszystkimi językami zachodnioeuropejskimi, ale jego rosyjski był bardzo nędzny. W związku z tym Alexander bez jakichkolwiek dąsów godził się na formalnie podrzędną rolę w teamie, choć faktycznie był szefem grupy. To na jego głowie spoczywała logistyczna strona czeczeńskich wypraw — załatwiał hotele, kierowców, trzymał kasę, układał plan zdjęć i rozmów, a jeśli trzeba było, mógł nawet zrobić ujęcie. Jego wiedza i zdrowy rozsądek imponowały Rościsławowi. W Kijowie, wieczorem, gdy już wrócili do hotelu z placu Wolności, na którym kolejny dzień z rzędu tłumy z pomarańczowymi chorągiewkami fetowały zwycięstwo demokracji, i siedli w barze przy szklaneczce whisky, Sasza zapytał:

— Jak się nazywały te łódeczki, na których Kozacy z Ukrainy chcieli kiedyś zdobyć Konstantynopol? Czajki?

— Sasza, to trochę nie tak… Bizancjum już wtedy nie istniało. — Christer usiłował uporządkować historyczną wiedzę Alexandra.

— A kto mówi, że Bizancjum? Mam na myśli Imperium Osmańskie. Nie zapominaj, że Turcy przemianowali Konstantynopol na Stambuł dopiero w 1930 roku. Ponadto ani rzecz, ani człowiek nie zmieni swojej istoty od tego, że otrzyma nowe imię. I nie spalenie jakiejś dzielnicy Trabzonu mam na myśli, a podkopanie mocy imperium. Jaka część ukraińskiego eksportu pochodzi z Galicji i Kijowa?

Rozmowa z Saszą wymagała sprawnego kojarzenia wątków i czasów.

— Chcesz przez to powiedzieć, że ten zapał…

— Chcę przez to wyrazić swój pogląd, że ta pomarańczowa rewolucja, której zwycięstwo opijamy, zakończy się klapą. Nie mówię o nieuchronnym zwycięstwie demokracji, czy tak zwanych zdeterminowanych procesach historycznych. Czegoś takiego po prostu nie ma. Nie wierzmy w heglowski optymizm. Mówię o wnioskach z faktów, których większość nie chce dostrzec. Ukrainę czeka czterdzieści lat chodzenia po pustyni. Jeśli oczywiście znajdzie się Mojżesz, który pokaże narodowi kamienne tablice, a nie ktoś, kto sprzeda je handlarzowi nagrobków. Basta.

Polityczny zmysł Alexandra, opierający się na zdrowym rozsądku i nieulegający mądrości nagłówków gazet, nie zawiódł go. Nie da się z małych czajek zdobywać umocnionych twierdz. Zwłaszcza jeśli pasażerowie łódeczek chcą je w czasie boju sprywatyzować. Pomarańczowa rewolucja zakończyła się kompromitacją jej liderów i zwycięstwem odsuniętego wcześniej pretendenta.

Ronowi imponował także krytyczny stosunek Alexandra do materiałów robionych przez ich ekipę.

— Musimy traktować swoich odbiorców poważnie i z szacunkiem. Nie zakładajmy, że odbiorca reportażu czy powieści wie od nas mniej lub że nie jest w stanie przyjąć tak zwanej poważnej treści. Że nie powinniśmy zaprzątać mu głowy faktami lub liczbami. Nie ma tematów zbyt skomplikowanych; co najwyżej sprawy trudne mogą być źle opowiedziane — mawiał Alexander.

Z Edgarem Ron pracował tylko raz — podczas poprzedniej wyprawy do Algieru. Edgar dopiero zaczynał wówczas swoją dziennikarską karierę, a o dołączeniu go do zespołu zdecydowała głównie biegłość w posługiwaniu się językiem francuskim, którą nabył w trakcie studiów na uniwersytecie w Montpellier. Młody Norweg był nieczęsto spotykanym we współczesnej żurnalistyce typem intelektualisty: oczytany i dociekliwy, a przy tym ujmująco serdeczny i empatyczny. Kilkunastodniowy wspólny pobyt w Algierii bardzo ich zbliżył — Ron polubił go jak młodszego brata, którego zresztą nigdy nie miał.

Nowy w ekipie był Niemiec Mathias. Ronowi przedstawił go Alexander, gdy spotkali się przed punktem odpraw w terminalu 2B. Mathias był podobno znakomitym operatorem, tak przynajmniej zapewniał Christer, polecający Niemca na swoje miejsce. Ostatnio pracował dla duńskiej telewizji DR. Z jego rodzinnego miasteczka na pograniczu niemiecko-duńskim bliżej było do Kopenhagi niż do Berlina. Mathias niechętnie opuszczał swoją zakupioną przed laty farmę. Przekształcił ją — jak opowiadał — w zielony raj na ziemi i tylko konieczność ciągłego inwestowania we własny skrawek ziemi („Nawet sobie nie wyobrażacie, jak drogie jest dzisiaj życie na wsi, za wszystko trzeba płacić z własnej kieszeni”) zmuszała go do pracy w telewizji i do brania udziału w kolejnych wyprawach reporterskich. Mimo że najstarszy z nich, bo dobiegający sześćdziesiątki, Mathias był chyba najsilniejszy i najbardziej wytrzymały. Z wyglądu rzeczywiście przypominał krzepkiego farmera niczym Anteusz czerpiącego siłę wprost z ziemi. Lub komandosa, który latami wprawiał się w marszobiegach. Tyle że z kamerą, nie zaś z granatnikiem na ramieniu. Jego uścisk dłoni przypominał chwyt, który za chwilę może się skończyć rzuceniem rozmówcy na glebę.

Plan wyjazdu uzgadniali e-mailami od tygodni, łącznie ze wstępną listą rozmówców, a nawet z miejscami zdjęć. Wszyscy czterej wystarczająco długo pracowali w zawodzie, aby wiedzieć, że jedno nieprzewidziane wydarzenie może zupełnie zmienić kalendarz. Alexander jak zwykle zajął się logistyką z całą skandynawską zapobiegliwością, która każe z góry przygotować odpowiedzi na wszystkie pytania i wyjścia z każdej sytuacji. No, chyba że zdarzy się coś zupełnie zaskakującego — wówczas precyzyjna konstrukcja waliła się w gruzy… Z improwizowania Alexander nie otrzymałby ocen celujących.

Sprzęt był już odprawiony, obie kamery wzięli ze sobą na pokład. Dokładność, z jaką ochrona sprawdzała ich canony, przypomniała, że udają się do kraju, w którym zamachy terrorystyczne nie są rzadkością. Ron nie był zaskoczony drobiazgowym przeszukaniem. Po tym, jak w 2001 roku dwaj udający dziennikarzy Tunezyjczycy zabili Szaha Masuda, przywódcę afgańskich Tadżyków, używając do tego kierunkowego ładunku wybuchowego umieszczonego w kamerze telewizyjnej, sprzęt rejestrujący obraz i dźwięk stał się obiektem szczególnej uwagi wszystkich służb świata.

Na lotnisku Bumediena w Algierze czekał już na nich mały bus wysłany z hotelu Hilton, w którym mieli zamieszkać. Tutejsi celnicy nie interesowali się zbytnio ich pokaźnym bagażem. Najwidoczniej pismo z algierskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które przezornie wcześniej uzyskał Alexander, było wystarczającą rękojmią. Na prośbę Mathiasa pojechali do centrum miasta nie południową trasą Rocade Sud, lecz nadmorską, dzięki czemu mogli nie tylko uchwycić klimat przedmieść algierskiej stolicy, ale i doświadczyć trudności poruszania się w zatłoczonej do niemożliwości metropolii, w której wyraźnie nie obowiązywały żadne zasady ruchu drogowego.

Na widok hotelu, potężnego gmachu z przeszklonym wejściem i foyer z marmurowymi kolumnami i fontanną, Alexander westchnął:

— Jak ja, kurwa, kocham te przytulne, małe hotele z niepowtarzalną atmosferą. Globalizacja, standaryzacja…

Ron dobrze go rozumiał. Można było przejechać pół świata, rozmawiać z setkami ludzi i, zatrzymując się w takich hotelach, mieć wrażenie, że wciąż przebywa się w jednym i tym samym kraju. Za bezpieczeństwo, względne zresztą, bo skupiska cudzoziemców przyciągały terrorystów wszystkich maści, za standard i jakość obsługi trzeba było płacić akceptacją tej bezosobowości i wyobcowaniem z życia rdzennych mieszkańców.

Przezorność Alexandra obejmowała także wybór pokojów — wysoko, na przedostatnim, jedenastym piętrze, skąd otwierał się widok na odległe o kilkaset metrów morze.

— Skoro ma być jednostajnie, to niech będzie chociaż ładnie — komentował Sasza.

Morze o tej porze roku nie miało jednak w sobie nic ze śródziemnomorskiego lazuru, przypominało bardziej rodzimy Bałtyk, było szare, zamglone i lekko wzburzone.

Podczas kolacji, którą zjedli w restauracji hotelowej, bo nie chciało im się wychodzić pierwszego wieczora do miasta, raz jeszcze dokładnie omówili plan pracy na najbliższe dni. Sasza miał udać się nazajutrz do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby uzyskać potwierdzenie spotkań z oficjelami. Pozostali pokręcą się po okolicy i zrobią trochę ujęć, które można będzie wykorzystać jako przebitki do różnych materiałów.

Ron zasypiał z dreszczem niecierpliwości, że musi minąć jeszcze noc, jeszcze dzień, może nawet dwa, zanim czas sprasuje sceny w jeden nieprzerwany strumień wydarzeń, który wchłonie go tak, aż zatrą się granice między rolą rejestratora i współuczestnika, i uniesie go ku czemuś nienazwanemu, co nieuchronnie zdarzyć się musi, a czego kontury niczym marzenia lub sen niewyraźnie majaczą w ciemniejącym oknie.

IV

Przy późnym śniadaniu Alexander zakomunikował reszcie ekipy niezbyt dobrą wiadomość. Z Pałacu Prezydenckiego przekazano, że prezydent Buteflika nie może ich „na razie” przyjąć, a w jego zastępstwie spotka się z nimi premier Ahmed Ujahja.

— Panowie, oznacza to, że z wywiadu z prezydentem chyba nici. Zróbmy więc tak — zaproponował Sasza. — Rozmawiamy z premierem, jesteśmy grzeczni i układni, bardzo proalgierscy i proarabscy. Jeśli Ujahja wystawi nam świadectwo moralności, to niewykluczone, że dostąpimy też zaszczytu ujrzenia oblicza panującego. Uznaję za prawdopodobne, że Buteflika może nie czuć się teraz najlepiej, gość ma już grubo ponad siedemdziesiątkę. Ale to silny człowiek Algierii i nasz materiał bez rozmowy z nim wiele straci.

Ron wprawdzie wątpił, aby premier lub prezydent podzielili się z nimi przed kamerą jakimiś wstrząsającymi nowościami, niemniej podzielał przekonanie Mathiasa, że rozmowa z pierwszymi osobami w państwie miała wartość nie tylko samą w sobie, ale otwierała też przed nimi gabinety innych bardzo ważnych person.

Premier rezydował niedaleko Kasby, starej części miasta, w wielkim, białym gmaszysku, kształtem przypominającym literę H, nad którym powiewała biało-zielona flaga Algierii z czerwoną gwiazdą i półksiężycem. Gdy podjechali, brama w wysokim metalowym ogrodzeniu była już otwarta, ale uzbrojeni żołnierze dokładnie sprawdzili samochód, nim schowały się pod ziemię potężne stalowe rury i ostre zęby przegrody. Przed samym wejściem, ozdobionym złoconym napisem „Kasr al-Chukuma[1]”, czekali kolejni czterej strażnicy, a wewnątrz, nie licząc agentów w cywilu, jeszcze dwaj. W powietrzu wyczuwało się atmosferę zagrożenia i mobilizacji. W holu, bogato zdobionym we wschodnim stylu, powitali ich sztywny i oficjalny sekretarz prasowy premiera oraz oficer ochrony, który zaprowadził filmowców marmurowym korytarzem do bocznej salki, gdzie starannie sprawdzono ich sprzęt.

Szef algierskiego rządu oczekiwał gości w gustownie urządzonym pokoju, przeznaczonym — jak domyślił się Ron — do oficjalnych spotkań: włoskie meble, oblicowany mahoniem kominek, na ścianach starannie dobrane kinkiety i dwa obrazy, jeden z widokiem Algieru, drugi — marynistyczny z łodziami… Czyżby Wikingów? „Chyba nie powiesili tego specjalnie z okazji przyjazdu norweskiej telewizji?” — przemknęło Ronowi przez myśl. Ujahja, niewysoki, dość krępy, z sumiastymi, siwymi wąsami i strzechą szpakowatych włosów, przywitał ich uśmiechem i mocnym uściskiem dłoni. Usiedli przy stoliku przyozdobionym bukietem krótkich, białych róż. Premier rozłożył ręce w zapraszającym, zachęcającym geście: „Możemy zaczynać”.

Wcześniej podzielili role: Edgar koncentrował się na problematyce gospodarczej i relacjach dwustronnych między Algierią a Norwegią i państwami europejskimi, z kolei Ron pytał o problemy regionalne, walkę z terroryzmem, stosunki z sąsiadami. W sposobie i stylu, w jakim Ahmed Ujahja odpowiadał na pytania, przejawiała się jego dyplomatyczna przeszłość i talent negocjatora. Wypowiedzi algierskiego premiera były precyzyjne, ze starannie dobranymi słowami, ale zupełnie nijakie, uciekające. Trudniejsze kwestie Ujahja zręcznie omijał lub owijał dyplomatyczną bawełną, a wszystko zalewał potokiem liczb i statystyk.

Po kilku minutach Ron miał poczucie porażki, gdyż niewiele z wywiadu nadawało się do wykorzystania jako odrębny materiał dla masowej telewizyjnej widowni. Kiedy jednak uważniej wsłuchał się w słowa, zrozumiał, że szef rządu Algierii przekazuje ważne przesłanie dla elit politycznych Zachodu. Ujahja akcentował znaczenie stabilności w Afryce, podkreślał troskę Algieru o utrzymanie dobrych stosunków z sąsiadami, zwłaszcza z Tunezją i Libią, chociaż tajemnicą poliszynela było, że relacje te są dalekie od idealnych, i swoją solidarność z przywódcami tych krajów. Przestrzegał przed postrzeganiem sytuacji w regionie wyłącznie z europejskiego punktu widzenia i otwarcie krytykował „politykę demokratyzacji”, przywołując zniechęcający przykład Iraku.

— Owszem, możemy mieć zasadne pretensje do poziomu swobód obywatelskich, wolności, stanu praw człowieka w tym czy innym kraju. Ale… w Iraku faktycznym rezultatem międzynarodowej interwencji jest dramatyczne obniżenie bezpieczeństwa i stabilności, śmierć dziesiątków i setek tysięcy ludzi. Jakie mamy zatem gwarancje, że w przypadku innego państwa, na przykład z Afryki Północnej, podobna interwencja jeszcze mocniej nie zdestabilizuje sytuacji w tym kraju i w całym regionie? — zapytał retorycznie Ujahja. — Przecież nasze kraje mają równie krótką tradycję nowoczesnej państwowości.

W drodze powrotnej do hotelu wymieniali się uwagami na temat rozmowy z Ujahją. Ron przypomniał sobie słowa Jana — premier Algierii faktycznie potwierdził spekulacje polskiego Żyda z Paryża. Edgar uważał, że premier Algierii nic szczególnego im nie powiedział. Alexander odbierał rzecz podobnie jak Ron.

— Ujahja dał nam bardziej niż wyraźnie do zrozumienia, że Algierczycy wiedzą, iż coś się święci w regionie, i przestrzegają nas przed katastrofą — stwierdził Alexander.

— Więcej, zaznaczył, że są zdecydowanie przeciwko temu, aby ktoś z zewnątrz majstrował w otoczeniu Algierii — zgodził się Ron.

Ponieważ Edgar i Mathias milczeli, Alexander zawyrokował:

— Myślę, że powinniśmy trzymać się planu. Czyli 19 grudnia lecimy do Tunisu. To niewielki, spokojny kraj, w którym nic szczególnego się nie dzieje. Cztery dni nam wystarczą. Wracamy do domu tuż przed Bożym Narodzeniem. A zaraz po Nowym Roku, gdy już będziemy mieli libijskie wizy, jedziemy do Trypolisu, stamtąd ponownie do Algieru i wreszcie do Rabatu. Wprawdzie będzie nas to trochę kosztowało, ale coś mi się wydaje, że nie będą to stracone pieniądze.

Postanowili, że pozostaną w Hiltonie tylko tyle dni, ile zajmie im znalezienie nowego hotelu. Jakkolwiek Alexander wytargował od Hiltona dobrą cenę, sto trzydzieści euro od osoby za dzień, to wydatek pół tysiąca euro dziennie tylko za same noclegi i śniadania mocno by nadwerężył budżet projektu. Zakładali, że w porze pozasezonowej będzie można znaleźć lepszy wariant, tym bardziej że Algieria i tak nie jest krajem szczególnie obleganym przez turystów. Okazało się jednak, że to nie takie proste. Hotele nad morzem, które latem przyjmowały turystów z krajów Zatoki lub Europy, nie dość, że oddalone od miasta, to zamykały się na okres zimowy, a tańsze hoteliki w samym Algierze były raczej paskudne.

Alternatywne rozwiązanie przedstawił im Amir, jeden z siedzących w recepcji klerków, który rekomendował willę należącą — jak powiedział — do jego wuja. Najwidoczniej Hilton nie płacił swoim pracownikom wystarczająco dużo albo po prostu troska o interes rodzinny przeważyła nad korporacyjną lojalnością. Willa znajdowała się w niezbyt oddalonej od centrum dzielnicy El-Madania, na wzgórzach przed parkiem El-Anasser. Budynek z czasów kolonialnych zachował zewnętrzną elegancję francuskiej architektury, a wnętrze było w pełni nowoczesne i wygodne. Za dwadzieścia tysięcy algierskich dinarów dziennie, czyli dwieście euro, stali się najemcami piętrowego domu, a za kolejne dziesięć tysięcy mieli mieć zapewnione śniadania i kolacje. Oszczędzali co najmniej dwieście euro dziennie, które będą bardzo potrzebne, jeśli planowali po Nowym Roku przyjechać ponownie do Magrebu.

Ron zwrócił uwagę, że dom jest kompletnie wyposażony i przygotowany do przyjmowania gości. Oprowadzający ich po willi Amir uśmiechnął się i wyjaśnił:

— Wuj Samir ma w mieście kilka takich domów, które są właściwie hotelami. Przykładowo ten sąsiedni budynek też. Oddaje je w arendę najczęściej dyplomatom, ale też Saudyjczykom i Libijczykom, bo ci mają kasę. Chociaż sprzątania po nich wiele, to płacą dobrze. Ale w grudniu nie ma gości i dlatego przekonałem wuja, żeby oddał wam dom za pół ceny.

Alexander zrozumiał aluzję i trzy dziesięciotysięczne banknoty z wizerunkiem głowy bawołu powędrowały do kieszeni Amira.

Zmiana lokum niosła ze sobą pewne niewielkie niedogodności, ale zasadniczo miała więcej zalet niż wad. Początkowo Alexander tęsknił za barem w Hiltonie, ale gdy stwierdził, że barek w willi jest wcale nie gorzej zaopatrzony („Wszystko za darmo” — wielkodusznie informował Amir), przestał utyskiwać. Oczywiście zamieszkiwanie w dużym hotelu miało tę przewagę, że tworzyło okazje do obserwacji, spotkań, zawierania nowych znajomości i przysłuchiwania się rozmowom. W grudniu jednak nawet Hilton był prawie pusty, a rozmowy i tak w większości pozostawały dla nich niezrozumiałe, ponieważ nie władali ani klasycznym arabskim fuscha, ani lokalną odmianą dardża. Ponadto nie mieli aż tak wiele czasu na spokojne pomieszkiwanie, gdyż całe dnie wypełniały im spotkania z politykami, wojskowymi i biznesmenami. Pewną niedogodność sprawiało rozmieszczenie pokojów. Na piętrze znajdowały się tylko trzy sypialnie, każda z oddzielną łazienką, oraz salon. Ron, który z dzieciństwa wyniósł nawyk bardzo wczesnego wstawania, zadeklarował więc, że weźmie jeden z pokojów na parterze. Poranna krzątanina przychodzącej codziennie kucharki nie przeszkadzała mu — zazwyczaj i tak wstawał znacznie wcześniej. Lubił ciszę przed świtem, gdy miasto jeszcze śpi i nic nie przeszkadza porannym ćwiczeniom myśli i wyobraźni. Jeśli akurat nie było deszczu, dość częstego w grudniu, wychodził na taras, zapalał papierosa i podsumowując miniony dzień, układał plany na dzień nadchodzący. Były to rzadkie chwile samotności, której potrzebował. Towarzystwo bezpośrednich i dość obcesowych Norwegów, chociaż sympatyczne, bywało też męczące. Pokój Rona, przeznaczony najwyraźniej na gabinet, był większy niż te na górze, a jego okna wychodzące na taras i na sąsiednią posesję, a nie bezpośrednio na ulicę, zapewniały ochronę przed hałasem przejeżdżających niekiedy samochodów.

Mathias zwrócił uwagę na brak poważniejszych zabezpieczeń, które by chroniły dom przed ewentualnymi grabieżami. Okna wprawdzie miały, jak zapewniał Amir, specjalnie klejone szyby antywłamaniowe, ale pozbawione krat wydawały się łatwą do sforsowania przeszkodą. Amir uśmiechnął się tajemniczo w odpowiedzi na pytanie Edgara.

— Wuj Samir jest bardzo wpływowym człowiekiem — wyjaśnił. — Nikt nie ośmieli się nawet nosa tu wetknąć. Poza tym macie teraz dodatkową ochronę, bo goście w domu obok są strzeżeni przez rząd.

Rzeczywiście, któregoś dnia rankiem Ron dostrzegł, jak dwaj mężczyźni w eskorcie dżipów z zaciemnionymi szybami opuszczają teren sąsiadującej willi. Zauważył pod rozpiętym płaszczem jednego z ochroniarzy pistolet maszynowy nieco przypominający amerykański M4, ale znacznie krótszy i bez przedniej rączki. Nigdy nie fascynował się bronią, z ciekawości jednak zadał sobie wieczorem trud sprawdzenia w internecie, co to za broń. Wyczytał, że ta skrócona, szturmowa wersja karabinu Caracal 816 znajduje się między innymi na wyposażeniu sił specjalnych algierskiej armii.

Jeśliby Amir ich nie uprzedził, Ron najpewniej nie zwróciłby nawet uwagi na sąsiedztwo tajemniczych gości, którzy zachowywali się bardzo dyskretnie, szczelnie zasłaniając okna willi. Ponieważ jednak Ron spał na dole, dwukrotnie odnotował ich późny powrót: warkot kilku aut, szczęk odsuwającej się automatycznie bramy, trzask otwieranych i zamykanych drzwi wejściowych.

W domu na wzgórzach Madanii filmowcy spędzali niewiele czasu. Całe dnie przebywali w mieście — a to na rozmowach z przedstawicielami rządu, a to filmując scenki rodzajowe w Kasbie. „Jan rzeczywiście miał rację: Norwegów interesuje przede wszystkim ropa i gaz” — pomyślał Ron po kolejnym spotkaniu z jednym z dyrektorów kompanii SONATRACH, algierskiego giganta produkującego i eksportującego ropę naftową i gaz. Wcześniej mieli długą, ciekawą rozmowę z Szakibem Szalilem, ministrem energetyki i zasobów naturalnych. Algieria, wydobywająca ponad dwa miliony baryłek ropy dziennie, jest jednym z trzech największych producentów tego surowca na kontynencie. A gazu ziemnego wytwarza najwięcej ze wszystkich krajów Afryki i dla Europy jest drugim, po Rosji, jego dostawcą.

Norwegowie chcieli koniecznie odwiedzić wieże wiertnicze na pustyni. Zapytali o taką możliwość ministra Szalila. Ten chwilę się wahał, wyszedł do sąsiedniego pokoju, aby — jak się domyślili — skonsultować ten pomysł z innymi resortami, po czym wyraził zgodę.

Pojechali więc do zagłębia Hassi Messaud. Edgar był tak zdeterminowany, aby zrobić ujęcia wież naftowych wśród piasków, że wyrażał gotowość pojechać tam samochodem, chociaż to ponad osiemset kilometrów po wcale nie najlepszych drogach i przez pustynię. Wynajęli już nawet volkswagena tuarega, ale zanim sfinalizowali rozmowy w sprawie ochrony, bo wyjazd na południe bez opieki przynajmniej kilkunastu uzbrojonych żołnierzy byłby nieroztropną awanturą, dyrektor SONATRACH-u zaoferował im samolot. Podobno trzeba było pilnie przewieźć jakieś części i dwóch inżynierów, więc nadarzyła się sprzyjająca okazja. SONATRACH, potężna kompania, która wytwarza jedną trzecią całego produktu narodowego i zapewnia stały napływ pieniędzy do algierskiej kasy, jest państwem w państwie. Posiada też własne linie lotnicze, którymi polecieli na południe.

Śmigłowy bombardier 200 z napisem „Al Tajran at-Tassili[2]” był najwyraźniej przeznaczony do obsługi menadżerów SONA­TRACH-u — zaledwie kilkanaście foteli obitych naturalną skórą, stolik, który można rozsunąć i przystosować do zaimprowizowanych narad, oraz specjalnie wydzielona część towarowa, gdzie pomieszczono ich torby, sprzęt i jakieś skrzynie. Oprócz nich pasażerami byli trzej technicy z SONATRACH-u, a także Jakub — ich opiekun, odpowiadający za kontakty kompanii z mediami — oraz starszy, elegancko ubrany urzędnik.

— Jestem Szabaan. Miło mi będzie towarzyszyć panom w locie.

Szabaan rozdał im swoje wizytówki w języku francuskim: „Mahmud Szabaan, profesor, Narodowa Służba Geologiczna Algierii”. Byli także oficerowie ochrony — czterej uzbrojeni i milczący mężczyźni w mundurach bez dystynkcji. Mathias usiłował zainicjować rozmowę, ale inżynierowie byli zmieszani obecnością cudzoziemców, a profesor, wetknąwszy nos w notebook, przeprosił, że jest zajęty. Jakub podtrzymywał rozmowę tylko z grzeczności, więc w końcu zrezygnowany Niemiec umilkł. Profesor ostatecznie przyjął ich zaproszenie na kolację, tym bardziej że, jak się okazało, mają zamieszkać w tym samym hotelu, Zaid.

Podczas kolacji profesor zrobił im mały wykład z geologii i geopolityki:

— Jak panowie wiecie, największe zasoby gazu posiada Rosja, mniej więcej pięćdziesiąt bilionów metrów sześciennych. Szacuje się, że jest to około jednej czwartej udokumentowanych światowych rezerw tego surowca. Udokumentowanych, podkreślam. To wiedzą wszyscy. Mniej liczni wiedzą też, że trzy kraje Azji Centralnej, to jest Iran, Turkmenistan i Azerbejdżan, mają łącznie znacznie większe zasoby gazu niż Rosja. A już mało kto w Europie uświadamia sobie, że trzy kraje Afryki Północnej, Algieria, Libia i Tunezja, dysponują razem zasobami gazu, których wielkość jest co najmniej porównywalna z rozmiarem złóż tych dwóch głównych regionów.

— Tunezja? Przecież tam nie ma gazu…

— Tak uważano. — Profesor uśmiechnął się. — Jednak według mnie, a nie są to tylko moje przypuszczenia, lecz twierdzenie oparte na solidnych badaniach, gaz występuje nie tylko w znanych i eksploatowanych złożach w Algierii: Hassi R’mel, In Salah i Illizi. Na północnym wschodzie Tunezji znajduje się potężny jego rezerwuar, Pelagien. Ponadto twierdzę, że złoże Illizi ciągnie się od Algierii daleko w głąb Libii, aż do zagłębia naftowego Murzuk. Oczywiście w wypadku Illizi występuje problem ułożenia relacji z Tuaregami i stosunków z Libią. Bliska współpraca między Algierem i Trypolisem znakomicie by podniosła efektywność wydobycia i eksportu. Generalnie, jeśliby państwa regionu potrafiły się porozumieć, zmieniłyby sytuację w świecie arabskim w całej Afryce, a nawet, jak sądzę, w Europie. Wyobraźcie sobie, panowie, jakimi bogactwami i wpływami dysponowałoby państwo „Afryka”, lub chociażby konfederacja, od Maroka do Egiptu. Ale idea Wielkiego Magrebu jest tylko mrzonką… Według mojej wiedzy złoża ropy i gazu w Afryce są w ogóle poważnie niedoszacowane. Weźmy przykładowo sąsiednią Libię. Wiecie, panowie, jak bogata w ropę i gaz jest Libia? Złoża ropy ocenia się na jakieś czterdzieści pięć miliardów baryłek, czyli mniej więcej sześć miliardów ton, a gazu na ponad półtora biliona metrów sześciennych. Mogę się jednak założyć o każde pieniądze, że ropy w Libii jest co najmniej, podkreślam: co najmniej, dwukrotnie więcej, a gazu dobrze ponad pięć bilionów metrów sześciennych. To bardzo rozległy, pustynny kraj i wiele złóż czeka jeszcze na odkrycie. Jest mnóstwo chętnych, aby położyć rękę na tym bogactwie, a Kaddafi swoim nierozumnym, prowokacyjnym zachowaniem stwarza niepotrzebne preteksty. Więcej — ciągnął rozentuzjazmowany profesor Szabaan — wszystko wskazuje na to, że złoża ropy i gazu rozciągają się od Algierii przez Tunezję i Libię aż do Sudanu i Zatoki. To jeden wielki, podziemny ocean węglowodorów. Możemy sobie wyobrazić, jak przemieni się świat i cała jego polityka, gdy Libia i Sudan porozumieją się w sprawie budowy ropociągu, łączącego Morze Czerwone ze Śródziemnym, z Port Sudanu do Bengazi. Owszem, Kaddafi i al-Baszir to dyktatorzy, a Kaddafi jest do tego szalonym wizjonerem, ale obaj potrafią liczyć. Wracając do naszych spraw gazowych: do tradycyjnych złóż dodajmy gaz łupkowy, a otrzymamy wielkość przechodzącą wszelkie wyobrażenie. Gaz jednak, niezależnie od tego, jak bogate i dostępne są złoża, trzeba jeszcze przetransportować do Europy, która jest największym konsumentem tego węglowodoru. I tutaj wchodzi w grę ekonomia. Od największych rosyjskich złóż w Chanty-Mansyjsku do Europy jest około pięciu tysięcy kilometrów. Gazociąg Jamał-Europa ma cztery i pół tysiąca kilometrów. Z Algierii do Europy jest niespełna półtora tysiąca kilometrów, tyle mniej więcej ma gazociąg Transmed i tyleż będzie miał gazociąg Galsi z Algierii do Włoch, którego budowa akurat ruszyła.

— No ale koszty budowy takiego gazociągu byłyby olbrzymie. A i warunki topograficzne… — zauważył Edgar.

— Drogi panie kolego — przemawiał dobrotliwie i trochę mentorsko profesor — Chińczycy wydali ponad dwadzieścia miliardów dolarów i zbudowali gazociąg z Turkmenii o długości kilku tysięcy kilometrów. A Europejczycy nie są w stanie podjąć strategicznej decyzji o poważnym inwestycyjnym, finansowym zaangażowaniu się na południu i wiszą na klamce u Rosjan. Z tej prostej kalkulacji finansowej i geograficznych uwarunkowań wynikają też oczywiste prognozy geopolityczne. Proszę sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie: kto może być zainteresowany tym, aby Europa pozostawała słaba? Aby ciągle wchodziła w spory z Rosją o dostawy gazu? Aby była skłócona ze światem arabskim? Jest także druga prognoza. Konflikty w regionach, które potencjalnie mogą być głównymi dostawcami surowców energetycznych do Europy, będą się nasilały. I choć nie chcę przywoływać nieszczęść, to obawiam się tego, że Afrykę Północną czekają ciężkie lata. Dlatego też szczerze popieram silną władzę Butefliki i wojskowych w Algierii, bo chociaż daleko im do wzorcowych demokratów, to pozostają jedynym gwarantem stabilności — zakończył ponuro wspólną kolację profesor Szabaan.

Wczesnym rankiem następnego dnia, pożegnawszy się przy śniadaniu z profesorem, wyruszyli na południowy wschód w głąb pustyni, w stronę pól naftowych SONATRACH-u. Mathias był przeszczęśliwy, bo dzięki dobremu nasłonecznieniu zrobić mógł świetnej jakości zdjęcia, Edgar zaś był w pełni ukontentowany rozmowami z pracującymi na miejscu robotnikami. Rzucała się w oczy obecność licznych i silnie uzbrojonych posterunków wojskowych, które strzegły dróg dojazdowych do złóż, wież wiertniczych, urządzeń i prowizorycznych budynków mieszkalnych dla personelu. Wrócili do Algieru dość późno i byli wdzięczni Alexandrowi, że pozostawił ich samochód na lotnisku. Zazwyczaj wieczorami zbierali się jeszcze wspólnie, aby przy szklaneczce podsumować dzień i omówić szczegóły planu na dzień kolejny, ale tym razem byli zbyt zmęczeni i rozeszli się do swoich pokojów dość wcześnie.

[1]Kasr al-Chukuma(arab.) —PałacRządu.

[2]Al Tajran at-Tassili(arab.) —LinieLotniczeregionuTassili.

V

Rona obudził monotonny hałas. Szum deszczu jednostajnie bębniącego o szyby, a może dobiegające z góry chrapanie któregoś z Norwegów? Spojrzał na zegarek, dochodziła czwarta. „Zbyt wcześnie, aby wstawać” — pomyślał z niechęcią o spotkaniu stóp z chłodną podłogą, którą właściciel domu wyłożył marmurowymi płytkami. Prezentowała się wspaniale, ale w deszczową zimę jej dotyk budził dreszcz odrzucenia. O ileż bardziej przyjemne jest drewno, które przechowuje zgromadzone przez lata ciepło słońca. Wyobraźnia przywołała obraz sosnowej lub świerkowej podłogi i kiedy jego bose nogi napotkały wreszcie miękki dotyk leżącego przy łóżku wełnianego kilimu, prawie poczuł, jak stąpają po takich ciepłych sosnowych deskach. Za oknem szumi mieszany las, bogaty takimi odcieniami zieleni, jakie można spotkać tylko w lasach środkowej strefy klimatycznej. Pachnie wilgocią i żywicą… Marzenia o własnym dużym domu wśród lasów i jezior, domu z kominkiem i podłogami ze świerkowych desek, stawały się jego obsesją. Zdawał sobie sprawę, że są one ekstrapolacją wspomnień z dzieciństwa nałożoną na niemiłe doświadczenia pomieszkiwania w wynajmowanych klitkach i hotelach. Równie oczywista była dla niego gorzka prawda, że nigdy w życiu nie będzie go stać na taki dom. No tak, taki może nie, ale jakaś niewielka chałupka, gdzieś w lasach…

Jacek, adwokat i przyjaciel, obiecał kiedyś Ronowi, że będzie pamiętał o jego marzeniach: „Dam ci cynk o każdej okazji, która będzie odpowiadała twoim oczekiwaniom i twojej kieszeni. Dla mnie to nic trudnego, mam kolegę w nieruchomościach”.

I rzeczywiście, odtąd dość regularnie przysyłał e-maile z ofertami wystawionych do sprzedaży zameczków i pałacyków. Ron dziwił się nawet, skąd taka obfitość ofert. Najczęściej były to stare budynki, w różnym stanie technicznym, ale o oryginalnej architekturze i z ciekawą historią. Ron niekiedy sięgał do internetu w poszukiwaniu dodatkowych informacji o ich wcześniejszych właścicielach; było to czymś w rodzaju planowania, jak wydać miliony, które wygra się przy następnym losowaniu Lotto.

Uśmiechnął się sam do siebie: „Rostek, wróć na ziemię”. Patrzył w okno, zupełnie ciemne, kontrastujące z jasnymi plamami ścian, które jego oswojone już z ciemnością oczy zaczynały dostrzegać.

„Błyska się czy co?”. Na tle czarnych szyb sąsiedniego domu jakby przemknął jeden, później drugi refleks odbitego skądś światła. Burze w grudniu nie były czymś nadzwyczajnym pod tą szerokością geograficzną, ale teraz błyskawicom nie towarzyszyły grzmoty. Przemógł się i wstał z łóżka, odnajdując palcami stóp stojące obok kapcie. Po omacku sięgnął po papierosy i zapalniczkę i podszedł do okna. Sąsiednia willa, jak zwykle, pozostawała w półmroku; tylko dwie latarnie oświetlały drogę dojazdową od bramy i wejścia. Uchylił drzwi na taras. Tchnęło wilgocią i świeżością. Podniósł do ust papierosa, ogień zapalniczki na ułamek sekundy go oślepił, nie pozwalając dojrzeć cienia, który wyrósł znikąd i zmaterializował się jako wysoka chuda postać. Ron bardziej wystraszył się tej nagle objawionej nocnej zjawy niż lufy pistoletu, której otwór patrzył mu prosto w oczy. Postać przyłożyła do ust palec lewej ręki w geście nakazującym milczenie, a prawą ręką zaprosiła Rona, by wrócił do środka.

W pokoju było ciemniej niż na zewnątrz. Postać niespodziewanego przybysza znów przeistoczyła się w cień, który wypełnił sobą żółtą skórę fotela.

— Jest was tu czterech? — ni to zapytał, ni to oznajmił głos z mroku. Ron miał słuch wyczulony na językowe niuanse i od razu stwierdził, że angielszczyzna nie jest ojczystym językiem nieproszonego gościa. — Pozostali są na górze?

— Tak. — Ron postanowił odpowiadać pewnie i krótko. W głosie przybysza nie było zresztą agresywnych tonów.

— Mówisz po arabsku?

— Niestety nie.

— Po niemiecku?

Ron, sam nie wiedząc dlaczego, skłamał:

— Niestety także nie.

— OK, postaram się porozumieć z tobą po angielsku. Ale to nie jest moja najsilniejsza strona. Muszę zostać tu na kilka godzin. Później wyjaśnię ci dlaczego. Tylko nie rób hałasu. I nie budź swoich kolegów. Nie utrzymam was wszystkich na dystans. I pewnie będę musiał wówczas użyć broni. Podejdź spokojnie do okna i zapal papierosa. Tak, jakby nic się nie działo.

Ron wykonał polecenie. Czytywał w powieściach, że w takich momentach bohaterom trzęsły się dłonie i mieli kłopoty z zapaleniem zapałki. Ale z nim nic podobnego się nie działo. Owszem, czuł chłód w dłoniach, ale tylko dlatego, że przedświt był jednak chłodny. Papieros smakował jak zwykle, a w Ronie górowała raczej ciekawość, jak rozwinie się ta sytuacja, niż strach, chociaż domyślał się, że pistolet jest teraz wymierzony dokładnie w niego.

— Co widzisz w domu naprzeciwko? Opowiadaj — ponaglił głos z fotela.

— Nic. Wszystko spokojnie. O, zapaliło się światło na pierwszym piętrze, w trzecim oknie po lewej. Ktoś uchylił tam zasłonę. Pewnie patrzy w moją stronę.

— Dobrze. Wejdź do domu, zapal na krótką chwilę światło. Daj się zobaczyć.

Ron wszedł do pokoju i zapalił światło, które wydobywało z ciemności jego twarz, wystawiając ją na widok ewentualnych obserwatorów. Przez krótki moment, gdy zamykał drzwi, czuł się jak tarcza strzelnicza, w którą mierzą z dwóch stron. Zamknąwszy drzwi, zgasił światło i w mroku poszedł w stronę łóżka.

Cień wstał z fotela, przemknął przez pokój i znieruchomiał przy oknie, przyklejony do ściany.

— Kładź się do łóżka i śpij. A ja będę strzegł twego bezpieczeństwa. — W głosie intruza brzmiała wyraźna ironia.

„Jeśli gość potrafi w takich momentach żartować, to sytuacja nie jest wcale beznadziejna” — zawyrokował w myślach Ron, wsuwając się pod koc. Naturalnie o śnie nie mogło być mowy. Starał się jedynie równo oddychać, gdzieś przeczytał bowiem, że równy oddech pomaga uspokoić nerwy. Nastąpiła długa cisza, którą zakłócił szelest — cień osunął się na podłogę i pozostał w pozycji siedzącej. Potem dźwięk rwanego materiału, jakby stłumiony jęk i znów cisza. Stojący w gabinecie zegar wybił piątą, gdy przez szum deszczu dobiegły Rona nowe odgłosy: trzaśnięcie drzwi w sąsiednim domu, zgrzyt otwieranej bramy i dudnienie silnika.

— Pomóż mi — usłyszał od ściany. — Tylko po ciemku… — Dało się słyszeć plaśnięcie opadającego na posadzkę ciała, a potem jeszcze stukot metalu o marmur.

Ron przeszedł do łazienki, lekko uchylił drzwi i pstryknął włącznikiem, a dopiero potem zwrócił się w stronę, skąd słyszał przed chwilą głos. Wątła strużka światła wydobywała z mroku sylwetkę leżącego mężczyzny. Z pewnym trudem rozpoznał w nim jednego z mieszkańców sąsiedniej willi, którego widział kilka dni temu w towarzystwie wojskowej asysty. Ubrany tylko w dres czy piżamę, bosy — wydawał się starszy i chudszy niż wówczas, gdy Ron obserwował go przez okno. Nocny gość leżał zwinięty w półkłębek, z jego boku i z uda sączyła się krew. Ciemna strużka spływała też po twarzy. Pistolet z długim tłumikiem wypadł mu z bezwładnej dłoni. W lewej, kurczowo zaciśniętej ręce ranny trzymał kawałek urwanej firanki. Najwidoczniej, padając, usiłował przytrzymać się materiału.

W ekstremalnych sytuacjach mózg człowieka pracuje z efektywnością najbardziej wydajnego komputera. Ronowi przemknęły przez myśl wszystkie możliwe opcje postępowania z ich ewentualnymi następstwami. Za optymalny uznał wariant z pozoru najmniej logiczny, odrzucając po drodze oczywiste wydawałoby się rozwiązania: powiadomienie policji, obudzenie przyjaciół, skrępowanie nieprzytomnego włamywacza. Według Amira goszczący w sąsiednim domu byli pod ochroną armii, zatem napastnicy — bo przecież ktoś musiał ich napaść — musieli być przeciwnikami wojska. A armia Algierii to główna siła, z którą lepiej mieć dobre układy.

Ron wziął rannego pod ramiona i przetaszczył do łazienki. Brzydką, poszarpaną ranę na wysokości mostka, drugą na udzie i rozcięcie głowy przemył najpierw bieżącą wodą, później wodą utlenioną. Bandaży w podręcznej apteczce znalazł zbyt mało, oderwał więc kawałek prześcieradła i nim okręcił założony przez siebie prowizoryczny opatrunek. W trakcie zabiegów ranny się ocknął. Ron podziwiał opanowanie, z jakim nieznajomy przyjął zmianę sytuacji.

— Możesz mnie ukryć na kilka godzin? — zapytał. — I podaj mi broń. Na wszelki wypadek.

Popatrzyli sobie w oczy. Nieznajomy miał pociągłą twarz pokrytą śladami po ospie, z bliznami na lewym policzku i głębokimi bruzdami przy nosie. Ron przyniósł mu świeżą piżamę, szlafrok, pistolet i pozostawił go w łazience. Sam zszedł na dół, do piwnicy, gdzie znajdowało się pomieszczenie gospodarcze, skąd kucharka, pełniąca także rolę sprzątaczki, brała sprzęt. Wziął plastikowe wiadro, mop, ścierkę i starannie umył podłogę oraz tę część ściany, na której widniały plamy krwi. Nocny gość, już przebrany, wyszedł z łazienki i przysiadł na fotelu.

— Jestem Amastan. Ama. Z Kel Adżdżar — powiedział.

Nazwa miejscowości niewiele Ronowi mówiła poza tym, że wymienione miejsce znajduje się, jeśli dobrze pamiętał, na południu Algierii.