Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprzątaczka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
20 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Sprzątaczka - ebook

Bestseller „New York Timesa”

Czasami jedna zła decyzja ma wpływ na całe życie. Tak było, kiedy Stephanie związała się z niewłaściwym mężczyzną. To miała być tylko wakacyjna przygoda – a jednak kilkanaście miesięcy później Stephanie mieszkała z agresywnym Jamie’em i ich małą córeczką, nieplanowanym, ale kochanym dzieckiem. Kiedy postanowiła zerwać z chłopakiem i zawalczyć o niezależność, przekonała się, że ciężka praca i determinacja czasem nie wystarczą, by utrzymać się na powierzchni.

„Sprzątaczka” to nie tylko niezwykle ciekawa, chwilami szokująca relacja Stephanie z pracy przy sprzątaniu domów, opis warunków zatrudnienia, stosunków z pracodawcami i klientami. To również wstrząsająca opowieść o ubóstwie w Stanach Zjednoczonych. To historia ludzi, którzy nie są w stanie zarobić na życie, chociaż dają z siebie wszystko. Korzystając ze skomplikowanego systemu rządowych programów pomocowych, narażają się na pogardę nieznajomych, którzy nie wahają się wygłaszać swoich ocen publicznie. Wpadają też w swoistą pułapkę – nawet niewielki wzrost dochodów może sprawić, że utracą pomoc, od której zależy ich przetrwanie, i znów popadną w nędzę…

„Żadna praca nie hańbi”, słyszeliśmy od dzieciństwa. Ale mówiono nam też, że każdy jest kowalem swojego losu. Czy uwierzyliśmy, że ubóstwo to rodzaj patologii, a biedni sami są sobie winni? Książka Stephanie Land skutecznie pomaga zweryfikować te sądy.

„Dla czytelników, którzy uważają, że ludzie żyjący poniżej poziomu ubóstwa są leniwi i/lub niesprawni intelektualnie, ta opowieść jest konieczną surową korektą […]. Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy nigdy nie borykali się z biedą.” „Kirkus Reviews”

„Napisany z głębi serca, mocny debiut. […] Miłość Land do córki przepaja strony tej pięknej opowieści o determinacji i przetrwaniu.” „Publishers Weekly”

„Trzeba nam więcej takich książek – Stephanie Land, zaglądając za lodówkę i pod kanapę, opowiada o obu stronach barykady nierówności. A żadna z nich nie jest taka, jakbyście oczekiwali.” Barbara Ehrenreich

„Barwna, wciągająca książka o borykaniu się z biedą […], nieustannej frustracji z powodu braku poczucia bezpieczeństwa, o tym, że nasze społeczeństwo jest systemowo zaprojektowane, by biedni pozostawali biedni, oraz o poniżaniu biedy przez niewzruszoną demokrację.” Roxane Gay

„Książka Stephanie Land ściska za serce i dobitnie przypomina, że z amerykańskim snem coś poszło nie tak. Autorka oddaje głos milionom „pracujących ubogich”, harujących w kraju, który ich potrzebuje, ale nie chce zauważać. Smutna, a jednak pełna nadziei opowieść o „byciu poza” i zaglądaniu do środka. Land sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, jakbyśmy się czuli, szorując i odkurzając dobra, które zawsze wydawały się nam poza zasięgiem.” Steve Dublanica

„Stephanie Land należy do milionów samotnych matek, zmuszonych do wyciskania krwi z kamienia. Jest równocześnie dawnym i nowym rodzajem amerykańskiego bohatera. Taka opowieść o wytrwałości i miłości nigdy nie była bardziej potrzebna.” Domenica Ruta

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-956-0
Rozmiar pliku: 949 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa Witajcie w świecie Stephanie Land

W cenę wstępu do tego świata wliczona jest konieczność odrzucenia wszelkich stereotypów dotyczących pomocy domowych i samotnego rodzicielstwa oraz wyobrażeń na temat ubóstwa, które być może narzuciły wam media. Stephanie ciężko pracuje i „umie się wysłowić”, jak to protekcjonalnie mówią elity o niespodziewanie inteligentnych osobach, niemających jednak wyższego wykształcenia. Sprzątaczka opisuje drogę autorki jako matki, która stara się przetrwać i zapewnić bezpieczne życie i dom córeczce Mii dzięki drobnym świadczeniom z pomocy społecznej i żałośnie niskim zarobkom sprzątaczki.

„Pokojówka” to eleganckie słowo kojarzące się z podawaną na tacy herbatą, wykrochmalonymi fartuszkami i Downton Abbey. Świat „sprzątaczki” natomiast określają śmieci i plamy po odchodach. Sprzątaczki przetykają odpływy zatkane włosami łonowymi, dosłownie i w przenośni piorą nasze brudy, równocześnie jednak pozostają niewidzialne – pomijane w polityce i działaniach społecznych, mierzone pogardliwym wzrokiem, gdy stoją przed frontowymi drzwiami. Wiem o tym, bo przez pewien czas prowadziłam takie życie: zatrudniałam się do nisko opłacanych prac, kiedy jako reporterka przygotowywałam się do napisania książki Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć. Jednak inaczej niż Stephanie zawsze mogłam wrócić do znacznie wygodniejszego życia dziennikarki, a ponadto nie musiałam ze swoich zarobków utrzymać dziecka. Moje dzieci były już dorosłe i bynajmniej nie interesowała ich perspektywa mieszkania ze mną w przyczepach na parkingach w ramach jakiegoś wariackiego dziennikarskiego przedsięwzięcia. Wiem więc, jak wygląda sprzątanie domów, znam wyczerpanie oraz pogardę okazywaną mi, gdy nosiłam kurtkę z logo firmy The Maids International. Mogłam jednak tylko się domyślać, jakie lęki i rozpacz były udziałem wielu moich współpracownic. Tak jak Stephanie często były one samotnymi matkami, które sprzątały cudze domy, by zarobić na życie, ale przez cały dzień martwiły się o dzieci, na czas pracy pozostawiane w wątpliwych niekiedy warunkach.

Przy odrobinie szczęścia nie musieliście nigdy żyć w świecie Stephanie. W Sprzątaczce zobaczycie, że rządzi nim niedostatek. Zawsze brakuje pieniędzy, a niekiedy jedzenia; masło orzechowe czy makaron ramen spędzają sen z powiek, McDonald to rzadki luksus. W tym świecie na niczym nie można polegać – ani na samochodach, ani na mężczyznach, ani na mieszkaniach. Bony żywnościowe to ważne, konieczne do przetrwania wsparcie, a niedawno wprowadzony przepis, że trzeba pracować, by móc te bony otrzymać, sprawia, że pięści same się zaciskają. Bez takiej pomocy ze strony państwa ci pracownicy, samotni rodzice i im podobni nie zdołają przeżyć. To nie jest dobroczynność. Tak jak my wszyscy, także oni pragną stabilnego miejsca w społeczeństwie.

Być może najbardziej bolesnym aspektem świata Stephanie jest niechęć okazywana jej przez tych, którym się powiodło. To przesąd klasowy, który dotyka szczególnie pracowników fizycznych, często uważanych za stojących niżej w hierarchii – moralnie i intelektualnie – od osób noszących garnitury lub pracujących przy biurku. Gdy Stephanie płaci bonami żywnościowymi za zakupy w supermarkecie, inni klienci patrzą potępiająco na zawartość jej wózka. Pewien starszy mężczyzna mówi głośno: „Proszę bardzo!”, jak gdyby osobiście zapłacił za jej sprawunki. To doświadczenie Stephanie nie jest jedynym spotkaniem z taką mentalnością, cechuje ona znaczną część naszego społeczeństwa.

Historia Stephanie zdaje się prowadzić ku katastrofie. Przede wszystkim jest naznaczona wysiłkiem fizycznym związanym z podnoszeniem, odkurzaniem i szorowaniem od sześciu do ośmiu godzin dziennie. W firmie sprzątającej, w której pracowałam, wszystkie moje koleżanki – nawet dziewiętnastolatki – cierpiały na jakieś dolegliwości nerwowo-mięśniowe: bóle krzyża, urazy barku, problemy z kolanami i kostkami. By jakoś się z tym uporać, Stephanie pochłania codziennie ogromne ilości ibuprofenu. W jednym z domów, gdzie sprząta, patrzy tęsknie na przechowywane w łazience klienta opiaty, ale lekarstwa na receptę są poza jej zasięgiem, tak samo jak masaże, fizjoterapia czy wizyta u specjalisty leczenia bólu.

Ze zmęczeniem fizycznym idzie w parze wyczerpanie emocjonalne. Stephanie jest modelowym przykładem „wytrwałości”, którą psychologowie zalecają biednym. Natrafiając na przeszkodę, wynajduje sposób, jak ją ominąć. Czasami jednak przeszkody piętrzą się tak wysoko, że wydają się nie do przezwyciężenia. Tym, co trzyma Stephanie w pionie, jest bezbrzeżna miłość do córeczki, będącej jasnym promieniem rozświetlającym całą książkę.

Niczego nie zdradzę, jeśli powiem, że ta historia ma szczęśliwe zakończenie. Przez wszystkie opisane tu lata walki i ciężkiej pracy Stephanie żywiła nadzieję, że zostanie pisarką. Poznałam ją wiele lat temu, gdy dopiero zaczynała pisać zawodowo. Poza tym, że jestem autorką, jestem też założycielką Economic Hardship Reporting Project, organizacji wspierającej dobre dziennikarstwo zajmujące się nierównościami ekonomicznymi, w szczególności autorów, którzy sami z trudem sobie radzą. Stephanie się z nami skontaktowała, a my wciągnęliśmy ją do naszej organizacji i zaczęliśmy pracować z nią nad autopromocją; zajęliśmy się dopracowaniem tekstów i umieszczeniem ich w najlepszych możliwych pismach, między innymi w „The New York Times” i „The New York Review of Books”. Stephanie jest właśnie taką osobą, dla jakich istniejemy – nieznaną pisarką z klasy robotniczej, którą wystarczyło lekko popchnąć, by ruszyła na drogę kariery.

Jeśli ta książka was zainspiruje – a niewykluczone, że tak się stanie – pamiętajcie, jak mało brakowało, by nigdy nie powstała. Stephanie mogła poddać się rozpaczy lub wyczerpaniu; mogła w pracy ulec wypadkowi skutkującemu inwalidztwem. Pomyślcie także o wszystkich kobietach, których historie z podobnych powodów nigdy nie zostaną opowiedziane. Stephanie przypomina nam, że są ich miliony, a każda na swój sposób bohatersko zmaga się z życiem i czeka, aż jej wysłuchamy.

Barbara Ehrenreich1 Domek

Moja córeczka nauczyła się chodzić w schronisku dla bezdomnych.

Było czerwcowe popołudnie w przeddzień jej pierwszych urodzin. Przysiadłam na wytartej sofie należącej do schroniska, by starym aparatem cyfrowym uchwycić pierwsze kroki Mii. Miała splątane włosy, kombinezon w paski, a w jej oczach widać było determinację. By utrzymać równowagę, podwijała i prostowała paluszki bosych stópek. Zza obiektywu przyglądałam się fałdkom na jej kostkach i udach oraz zaokrąglonemu brzuszkowi. Gaworząc, ruszyła ku mnie po wyłożonej płytkami podłodze, w którą latami wciskał się brud. Choćbym nie wiem jak szorowała, nigdy nie zdołałabym tej podłogi doczyścić.

Był to ostatni tydzień naszego dziewięćdziesięciodniowego pobytu w domku po północnej stronie miasta, przeznaczonym przez miejski wydział mieszkaniowy dla bezdomnych. Kolejnym etapem miało być mieszkanie zastępcze w starym, zaniedbanym budynku o betonowych podłogach, który służył także jako ośrodek resocjalizacji. Choć domek był tylko przejściowym lokum, w miarę możności starałam się uczynić z niego dom dla mojej córeczki. Na kanapie położyłam żółtą narzutę, nie tylko by ocieplić nieco przygnębiające białe ściany i szarą posadzkę, ale także by coś kolorowego i wesołego rozpraszało mrok codzienności.

Na ścianie przy drzwiach powiesiłam mały kalendarz, wypełniony notatkami o spotkaniach z pracownikami organizacji, które mogłam prosić o pomoc. Poruszyłam niebo i ziemię, pukałam do drzwi wszystkich budynków pomocy społecznej i stałam w długich kolejkach, wśród ludzi trzymających teczki pełne papierów zaświadczających, że nie mają pieniędzy. Udowadnianie, że jest się biednym, to ciężka i deprymująca praca.

Nie wolno nam było przyjmować gości ani w ogóle zbyt wiele posiadać. Nasz majątek mieścił się w jednej torbie. Mia miała jedynie koszyczek z zabawkami. Moje nieliczne książki leżały na regale oddzielającym pokój od kuchni. Stały tam okrągły stół, do którego przypięłam fotelik Mii, i krzesło, na którym siedziałam i przyglądałam się, jak moja córka je. Często równocześnie piłam kawę, by zabić głód.

Patrząc, jak Mia stawia pierwsze kroki, starałam się omijać wzrokiem leżące za nią zielone pudełko, w którym trzymałam dokumenty dotyczące sądowej walki z jej ojcem o opiekę nad dzieckiem. Próbowałam się skupić na małej i uśmiechać, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Gdybym odwróciła aparat fotograficzny, nie poznałabym siebie samej. Na moich nielicznych zdjęciach z tego okresu widnieje niemal inna osoba; nigdy w życiu nie byłam tak chuda jak wówczas. Pracowałam dorywczo w ogrodach, przez kilka godzin w tygodniu przycinałam krzewy, usuwałam zbyt wybujałe krzaki jagód, wyrywałam maleńkie źdźbła trawy w miejscach, gdzie nie powinny rosnąć. Czasami myłam podłogi i toalety w domach znajomych, którzy słyszeli, że rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy. Oni też nie byli bogaci, mieli jednak pewne finansowe zabezpieczenie, którego ja byłam pozbawiona. Zagubiony czek stanowiłby dla nich utrudnienie, a nie początek łańcucha wydarzeń prowadzących do zamieszkania w schronisku dla bezdomnych. Mieli rodziców i innych krewnych gotowych im pomóc. Nam nikt nie śpieszył na ratunek. Mia i ja miałyśmy tylko siebie.

W papierach, które złożyłam w wydziale mieszkaniowym, było pytanie o moje osobiste cele na nadchodzące miesiące. Napisałam, że chcę dogadać się z ojcem Mii, Jamiem. Wierzyłam, że jeśli będę się bardzo starać, to sprawy się jakoś ułożą. Chwilami wyobrażałam sobie, że jesteśmy prawdziwą rodziną – matka, ojciec, śliczna maleńka dziewczynka. Chwytałam się tych marzeń, jakby były sznurkiem doczepionym do wielkiego balonu. Ten balon przeniósłby mnie nad stosowaną przez Jamiego przemocą i trudnym życiem samotnego rodzica. Jeśli będę mocno trzymać się sznurka, przefrunę nad tym wszystkim. Jeśli skupię się na wizerunku rodziny, jakiej pragnę, zdołam udawać, że to, co złe, nie jest prawdziwe, że takie życie to stan tymczasowy, a nie mój nowy byt.

Mia dostała na urodziny nowe buciki. Oszczędzałam na nie przez miesiąc. Były brązowe z wyhaftowanymi różowymi i niebieskimi ptaszkami. Zaprosiłam na przyjęcie gości, w tym Jamiego, jakbyśmy byli zwyczajną parą, dzielącą się obowiązkami rodzicielskimi. Świętowaliśmy przy stole piknikowym, na trawiastym pagórku z widokiem na ocean w parku Chetzemoka w Port Townsend, mieście w stanie Waszyngton, gdzie mieszkaliśmy. Uśmiechnięci ludzie siedzieli na przyniesionych kocach. Za resztkę bonów żywnościowych na ten miesiąc kupiłam lemoniadę i muffinki. Tata i dziadek jechali niemal dwie godziny z różnych stron, by wziąć udział w przyjęciu. Przyszli mój brat i kilkoro przyjaciół. Ktoś przyniósł gitarę. Poprosiłam jednego z gości, by zrobił zdjęcia Mii, Jamiemu i mnie, ponieważ widok naszej trójki razem był bardzo rzadki. Chciałam, żeby Mia miała pamiątkę. Ale na zdjęciach Jamie ma niezainteresowaną i gniewną minę.

Moja mama przyleciała ze swoim mężem Williamem z Londynu czy z Francji, czy też gdzie tam wtedy mieszkali. Dzień po imprezie przyjechali – tym samym naruszając obowiązujący w schronisku przepis „żadnych gości” – by mi pomóc w przeprowadzce do tymczasowego mieszkania. Pokręciłam głową na widok ich ubrań. William pojawił się w obcisłych czarnych dżinsach, czarnym swetrze i czarnych wysokich butach; mama w zbyt obcisłej na biodrach sukience w czarno-białe paski, czarnych legginsach i tenisówkach. Wyglądali, jakby przyszli na kawę, a nie do pomocy przy przeprowadzce. Wcześniej nikomu nie pokazywałam naszego lokum. W zestawieniu z ich brytyjskim akcentem i europejskimi ubraniami nasz domek robił wrażenie jeszcze brudniejszego.

William wydawał się zaskoczony tym, że wszystkie nasze rzeczy mieściły się w jednym żołnierskim worku. Wyniósł go na zewnątrz, a mama podążyła za nim. Obejrzałam się, by po raz ostatni spojrzeć na podłogę, spróbować uchwycić obrazy mnie czytającej książki na kanapie, Mii grzebiącej w koszyku z zabawkami albo siedzącej w szufladzie wbudowanej w ramę podwójnego łóżka. Cieszyłam się, że się stąd wyprowadzam, pozwoliłam sobie jednak na krótką chwilę refleksji nad tym, co tu przeżyłam, słodko-gorzkie pożegnanie z tymczasowym miejscem zamieszkania, gdzie zaczęła się nasza droga.

Połowa mieszkańców naszego nowego budynku Northwest Passage, finansowanego z Transitional Family Housing Program^(), należała do tej samej co ja kategorii – ludzi, którzy wyprowadzili się ze schronisk dla bezdomnych. Drugą połowę stanowiły osoby, które właśnie wyszły z więzienia. Uważano, że takie mieszkanie to awans w porównaniu ze schroniskiem, mnie jednak już od progu brakowało zacisza domku. Tutaj, w tym budynku, wszyscy jasno widzieli moją rzeczywistość – nawet ja sama.

Mama i William czekali z tyłu, gdy zbliżałam się do drzwi naszego nowego mieszkania. Musiałam postawić na ziemi niesione pudło, bo zamek ciężko się otwierał, więc siłowałam się z kluczem. W końcu znaleźliśmy się w środku.

– No, przynajmniej trudno będzie się tu włamać – zażartował William.

Od wejścia biegł wąski korytarz, a naprzeciwko znajdowała się łazienka. Od razu zauważyłam wannę, w której Mia i ja mogłyśmy się razem kąpać. Od dawna nie miałyśmy takiego luksusu. Okna dwóch sypialni po prawej wychodziły na ulicę. W maleńkiej kuchni stała lodówka, której drzwi przy otwieraniu ocierały się o stojące naprzeciwko szafki. Przeszłam po dużych białych płytkach podłogowych, przypominających te ze schroniska, i otworzyłam drzwi na niewielki taras, akurat na tyle szeroki, bym mogła tam siedzieć z wyciągniętymi nogami.

Dwa tygodnie wcześniej byłam tu na chwilę z Julie, moją opiekunką społeczną. Poprzednia rodzina zajmowała to mieszkanie przez dwadzieścia cztery miesiące – maksymalny dozwolony okres.

– Masz szczęście, że się zwolniło – powiedziała Julie. – Szczególnie, że kończy ci się możliwość pobytu w schronisku.

Podczas naszego pierwszego spotkania siedziałam naprzeciwko Julie i zacinając się, usiłowałam sensownie odpowiadać na jej pytania o moje plany, o to, jak zamierzam zapewnić dziecku byt, jak chcę osiągnąć stabilizację finansową, jakiej pracy mogę się podjąć. Wydawało się, że Julie rozumie moje zagubienie, podsuwała mi sugestie, co powinnam zrobić. Jedynym wyjściem dla mnie było przeprowadzenie się do taniego mieszkania, ale znalezienie takiego stanowiło wyzwanie. Pracownicy Ośrodka dla Ofiar Przemocy Domowej i Przemocy na tle Seksualnym prowadzili chronione placówki wsparcia dla osób, które nie miały gdzie się podziać, ja jednak miałam fart: wydział mieszkaniowy zaproponował mi własne miejsce umożliwiające małą stabilizację.

Podczas pierwszego spotkania Julie i ja przejrzałyśmy czterostronicową listę surowych przepisów, na które musiałam się zgodzić, by móc zamieszkać w schronisku wydziału mieszkaniowego.

Goście przyjmują do wiadomości, że jest to schronisko tymczasowe.

To NIE JEST dom.

W każdej chwili można zostać poddanym BADANIU MOCZU.

W schronisku NIE WOLNO przyjmować wizyt.

NIE MA WYJĄTKÓW.

Julie jasno powiedziała, że także w mieszkaniu tymczasowym od czasu do czasu przeprowadzane są kontrole, czy mieszkańcy wykonują podstawowe prace domowe, takie jak zmywanie naczyń, niepozostawianie jedzenia na blacie i zamiatanie podłogi. Znów zgodziłam się na wyrywkowe badania moczu, wyrywkowe inspekcje mieszkania i ciszę nocną o dziesiątej wieczorem. Goście mogli nocować tylko po uzyskaniu zezwolenia, i to nie dłużej niż przez trzy dni. Należało natychmiast informować o wszelkich zmianach dochodów i składać comiesięczne sprawozdania, podając szczegółowo wszystkie wpływy pieniężne oraz wydatki wraz z uzasadnieniem ich celowości.

Moja opiekunka zawsze była miła i uśmiechnięta. Ceniłam to, że nie miała zmęczonej, niechętnej miny, cechującej wielu opiekunów społecznych w biurach rządowych. Traktowała mnie jak człowieka. Gdy mówiła, zakładała za uszy krótkie miedzianorude włosy. Nie mogłam jednak przestać myśleć o tym, że jej zdaniem mi się poszczęściło. Nie czułam tego szczęścia. Wdzięczność – tak, zdecydowanie. Ale nie to, że „miałam szczęście”. Nie w sytuacji, gdy wprowadzałam się do miejsca, którego regulamin sugerował, że jestem narkomanką, brudasem albo że tak zniszczyłam sobie życie, że potrzebuję narzuconej ciszy nocnej i badań moczu.

Bycie biedną bardzo przypominało zwolnienie warunkowe – a przestępstwo polegało na braku środków do życia.

William, mama i ja przenosiliśmy stopniowo do mieszkania na pierwszym piętrze rzeczy z wynajętej przeze mnie furgonetki. Przedtem odebraliśmy je z przechowalni, którą opłacił mi tato, zanim zamieszkałam w schronisku. Mama i William byli nieodpowiednio ubrani, więc zaoferowałam im podkoszulki, ale odmówili. Od kiedy pamiętam, mama miała nadwagę, z wyjątkiem tego okresu, gdy rozwodziła się z ojcem. Wówczas przypisywała utratę wagi diecie Atkinsa, ale tato odkrył później, że w jej nagłym entuzjazmie dla ćwiczeń fizycznych chodziło nie o kondycję, ale o romans powiązany z nowym pragnieniem ucieczki od ograniczeń narzucanych przez rolę żony i matki. Metamorfoza mamy stanowiła rodzaj coming outu czy przebudzenia do takiego życia, jakiego zawsze pragnęła, a które poświęciła dla rodziny. Ja zaś miałam wrażenie, że nagle stała się obcą osobą.

Rodzice rozwiedli się tej wiosny, gdy mój brat Tyler skończył szkołę średnią. Mama wynajęła sobie mieszkanie. Do Święta Dziękczynienia schudła o połowę i zapuściła długie włosy. Kiedy poszłyśmy razem do baru, widziałam, jak całuje mężczyzn w moim wieku, a potem upija się do nieprzytomności w knajpie. Najpierw czułam się zażenowana, potem jednak zmieniło się to w poczucie utraty, z którym nie umiałam sobie poradzić. Chciałam odzyskać mamę.

Także tato na pewien czas wsiąkł w nową rodzinę. Kobieta, z którą spotykał się po rozwodzie, była zazdrosna i miała trzech synów. Nie lubiła, gdy się pojawiałam.

– Zajmij się sobą – powiedział mi kiedyś tato po wspólnym śniadaniu w Denny’s niedaleko ich domu.

Moi rodzice poszli swoją drogą, czyniąc ze mnie emocjonalną sierotę. Obiecałam sobie, że nigdy nie dopuszczę, by między Mią i mną zrodził się taki fizyczny i duchowy dystans.

Teraz, patrząc na mamę, która wyszła za mąż za Brytyjczyka zaledwie siedem lat starszego ode mnie, zauważyłam, że jej ubrania są kilka rozmiarów większe niż kiedykolwiek przedtem. Roztyła się tak, że najwyraźniej nie czuła się dobrze w swoim ciele. Nie mogłam się powstrzymać, by się na nią nie gapić, gdy stała obok i mówiła coś pseudobrytyjskim akcentem. Wyjechała do Europy siedem lat temu. Od tej pory widziałyśmy się zaledwie kilka razy.

W trakcie przenoszenia moich licznych pudeł z książkami powiedziała, że marzy jej się hamburger.

– I piwo – dodała, gdy kolejny raz mijałyśmy się na schodach.

Ledwo minęło południe, a ona już była w wakacyjnym nastroju, co oznaczało, że picie zaczynało się wcześnie. Zaproponowała wyprawę do Sirens, baru w centrum ze stolikami na dworze. Ślinka napłynęła mi do ust. Od wielu miesięcy nie jadłam poza domem.

– Później mam coś do załatwienia, ale mogę pojechać – powiedziałam.

Raz w tygodniu za czterdzieści pięć dolarów sprzątałam przedszkole mojej znajomej. Musiałam także odstawić furgonetkę i odebrać Mię od Jamiego.

Tego dnia mama opróżniła również kilka swoich wielkich pojemników ze starymi fotografiami i drobiazgami, które przechowywała w garażu przyjaciół. Przyniosła wszystko jako prezent do mojego nowego mieszkania. Przyjęłam to chętnie, z nostalgią, jako świadectwo naszego dawnego wspólnego życia. Zachowała wszystkie szkolne portrety, wszystkie zdjęcia z Halloween. Ja z pierwszą złapaną rybą. Z kwiatami po występie w szkolnym musicalu. Mama siedziała wtedy na widowni, wspierając mnie, uśmiechając się i robiąc zdjęcia. Teraz widziała we mnie jedynie inną dorosłą, równą jej osobę, ja natomiast czułam się bardziej zagubiona niż kiedykolwiek. Potrzebowałam rodziny. Potrzebowałam, by kiwali głowami, uśmiechali się, zapewniali, że dam sobie radę.

Gdy William poszedł do łazienki, usiadłam obok mamy na podłodze.

– Mamo – powiedziałam.

– Tak?

Zawsze miałam wrażenie, że obawia się, że poproszę ją o pieniądze. Nigdy tego nie zrobiłam. Ona i William prowadzili oszczędne życie w Europie. Wynajęli londyńskie mieszkanie Williama, a sami zamieszkali w domku niedaleko Bordeaux we Francji, gdzie otworzyli mały pensjonat.

– Zastanawiam się, czy nie mogłybyśmy spędzić trochę czasu razem. Tylko ty i ja.

– Steph, uważam, że to nie jest dobry pomysł.

– Dlaczego? – spytałam i się wyprostowałam.

– Chodzi o to, że jeśli masz ochotę spędzić ze mną czas, to musisz zaakceptować także obecność Williama – wyjaśniła.

W tym momencie pojawił się jej mąż, głośno wydmuchując nos w chusteczkę. Chwyciła go za rękę i spojrzała na mnie, unosząc brwi, jakby była z siebie dumna, że wyznaczyła taką granicę.

Nie było tajemnicą, że nie lubię partnera mamy. Kilka lat wcześniej, gdy pojechałam odwiedzić ich we Francji, William i ja wdaliśmy się w zażartą kłótnię, która tak zdenerwowała mamę, że poszła do samochodu się wypłakać. Podczas ich obecnej wizyty chciałam naprawić popsutą relację. Nie chodziło o odzyskanie kogoś, kto wraz ze mną zatroszczyłby się o Mię. Tęskniłam za matką, za kimś, komu mogłabym ufać, kto by mnie bezwarunkowo akceptował, mimo że mieszkam w schronisku dla bezdomnych. Gdybym mogła z nią porozmawiać, może potrafiłaby mi wyjaśnić, co się ze mną dzieje, albo pomóc, bym nie patrzyła na siebie jak na nieudacznicę. Trudno mi było przyznać, że aż tak desperacko muszę walczyć o uwagę własnej matki. Śmiałam się więc z żartów Williama. Uśmiechałam się, gdy kpił z amerykańskiej gramatyki. Nie komentowałam nowego akcentu mamy ani faktu, że zachowuje się z taką wyższością, jakby babcia nigdy nie robiła sałatek z owoców z puszki i sztucznej bitej śmietany.

Mama i tato dorastali w różnych miejscach w hrabstwie Skagit, znanym z pól tulipanów, położonym mniej więcej godzinę jazdy na północ od Seattle. Ich rodziny od pokoleń żyły w biedzie. Rodzina taty osiadła wśród porośniętych drzewami wzgórz nad Clear Lake. Krążyły plotki, że jego dalecy krewni wciąż pędzą samogon. Mama mieszkała w dolinie, gdzie na polach uprawiano groszek i szpinak.

Dziadek i babcia byli małżeństwem od blisko czterdziestu lat. Moje najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z nimi i ich mieszkalną przyczepą, stojącą w lesie nad potokiem. Przebywałam z nimi w ciągu dnia, gdy rodzice pracowali. Na lunch dziadek robił tosty z masłem i majonezem. Nie mieli dużo pieniędzy, ale moje wspomnienia o dziadkach ze strony mamy są pełne miłości i ciepła: pamiętam babcię, która podgrzewa na piecu zupę pomidorową z puszki, w ręce trzymając butelkę z wodą sodową i stojąc na jednej nodze, z drugą zgiętą w kolanie i opartą o udo, jak flaming. W popielniczce obok zawsze żarzył się papieros.

Przeprowadzili się do miasta, do starego domu stojącego niedaleko centrum Anacortes. Z czasem budynek podupadł do takiego stopnia, że niemal nie nadawał się do mieszkania. Dziadek był agentem sprzedaży nieruchomości; w wolnych chwilach między spotkaniami z klientami wpadał do domu i przynosił zabaweczki, które dla mnie znalazł albo wygrał w automacie w kręgielni.

Kiedy u nich nie bywałam, dzwoniłam do babci. Tyle czasu spędzałam przy telefonie, że w pudle ze zdjęciami znalazłam kilka, na których mam około czterech, pięciu lat i stoję w kuchni z przyciśniętą do ucha wielką żółtą słuchawką.

Babcia chorowała na schizofrenię paranoidalną i stopniowo wszelka rozmowa z nią stała się niemożliwa. Zaczęła mieć przywidzenia. Gdy ostatnim razem pojechałam z Mią ją odwiedzić, zawiozłam jej pizzę, kupioną za bony żywnościowe. Babcia w charakterystycznym makijażu – gruba czarna kreska wokół oczu i jaskraworóżowa szminka – przez niemal całą wizytę stała na zewnątrz, paląc. Z jedzeniem musiałyśmy zaczekać na dziadka. Kiedy się pojawił, babcia oświadczyła, że nie jest już głodna; co więcej, oskarżyła dziadka, że ma romans, a nawet, że ze mną flirtuje.

Niemniej moje wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z Anacortes. Choć coraz mniej łączyło mnie z rodziną, zawsze opowiadałam Mii o Zatoce Bowmana, części Deception Pass – cieśniny oddzielającej wyspy Fidalgo i Whidbey – gdzie tato zabierał mnie na wędrówki, gdy byłam małą dziewczynką. Ten urokliwy zakątek w stanie Waszyngton, z wysokimi wiecznozielonymi roślinami i drzewami truskawkowymi, to jedyne miejsce, w którym czułam się u siebie. Zbadałam tam każdy zaułek, znałam wszystkie szlaki i niuanse prądów oceanicznych, wycięłam swoje inicjały w czerwonopomarańczowym pniu drzewa truskawkowego i potrafiłam dokładnie wskazać, gdzie się on znajduje. Ilekroć wracałam do Anacortes, spacerowałam po plaży pod mostem nad Deception Pass, a potem szłam do domu okrężną drogą wzdłuż Rosario Road, koło wielkich domów nad urwiskiem.

Tęskniłam za rodziną, ale pocieszał mnie fakt, że mama i babcia wciąż co niedziela rozmawiały. Mama dzwoniła do niej z Europy, gdziekolwiek przebywała. To przynosiło ulgę, bo sugerowało, że nie straciłam mamy całkowicie, że w głębi duszy wciąż pamięta o ludziach, których za sobą pozostawiła.

Przyniesiono rachunek za nasz lunch w Sirens, a mama zamówiła kolejne piwo. Spojrzałam na zegarek. Potrzebowałam dwóch godzin na sprzątnięcie przedszkola, potem musiałam odebrać Mię. Przez piętnaście minut słuchałam, jak mama i William zabawiają się opowieściami o dziwactwach swoich sąsiadów we Francji, zanim powiedziałam, że powinnam już iść.

– Och, tak? – mruknął William, unosząc brwi. – Czy mam zawołać kelnerkę i powiedzieć, że chcesz zapłacić?

Wbiłam w niego spojrzenie.

– Nie chcę – odparłam. Mierzyliśmy się wzrokiem. – Nie mam pieniędzy, żeby zapłacić.

Zapewne wypadało zafundować im lunch, ponieważ byli gośćmi i pomogli mi w przeprowadzce, ale przecież byli moimi rodzicami. Chciałam przypomnieć Williamowi, że właśnie wyprowadziłam się ze schroniska dla bezdomnych, nic jednak nie powiedziałam i tylko spojrzałam prosząco na mamę.

– Mogę zapłacić kartą za piwo – zaproponowała.

– Mam na koncie tylko około dziesięciu dolców. – Czułam, że w gardle rośnie mi gula.

– To nie pokrywa ceny twojego burgera – wyrwało się Williamowi.

Miał rację. Mój burger kosztował dziesięć dolarów i pięćdziesiąt dziewięć centów. Zamówiłam coś, co kosztowało dokładnie dwadzieścia osiem centów mniej niż suma, którą miałam na koncie. Ze wstydu nie mogłam oddychać. Triumf, który czułam z powodu wyprowadzki ze schroniska, ulotnił się. Nie było mnie stać nawet na cholernego burgera.

Przeniosłam wzrok z mamy na Williama, a potem przeprosiłam i poszłam do łazienki. Nie chciało mi się siusiać. Potrzebowałam się wypłakać.

W lustrze zobaczyłam chudą jak szczapa postać w dziecięcych rozmiarów podkoszulku i obcisłych dżinsach, z nogawkami podwiniętymi, by ukryć fakt, że są za krótkie. Ta kobieta w lustrze ciężko pracowała, ale nie miała pieniędzy, które by o tym świadczyły, nie mogła sobie pozwolić nawet na cholernego burgera. Często byłam zbyt zestresowana, by jeść. Podczas wielu posiłków z Mią jedynie patrzyłam, jak łyżeczka wędruje do jej buzi, i czułam wdzięczność za każdy kęs. Moje ciało było żylaste i zapadnięte, a sił starczało mi tylko na płacz w toalecie.

Lata temu, gdy myślałam o przyszłości, bieda wydawała mi się nierealna. Nigdy nie sądziłam, że w nią wpadnę. Teraz jednak, po urodzeniu dziecka i zerwaniu z ojcem Mii, znalazłam się w środku innej rzeczywistości i nie wiedziałam, jak się z niej wydostać.

Gdy wróciłam, William siedział z rozdętymi nozdrzami jak miniaturowy smok. Mama coś szeptała, pochylona ku niemu, a on potępiająco kręcił głową.

– Mogę zapłacić dziesięć dolarów – powiedziałam, siadając.

– Okej – odparła mama.

Nie sądziłam, że przyjmie moją ofertę. Wypłatę miałam dostać dopiero za jakiś czas. Poszukałam w torbie portfela i podałam jej kartę, by zapłaciła razem ze swoją. Podpisałam rachunek, wstałam, wsunęłam kartę do tylnej kieszeni spodni i przelotnie uścisnęłam mamę na do widzenia. Nie zdążyłam jeszcze oddalić się od stolika, kiedy usłyszałam, jak William mówi:

– Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak demonstracyjnie pokazywał, że mu się należy!2 Przyczepa kempingowa

Na Boże Narodzenie 1983 roku dostałam od rodziców lalkę. Mama stała kilka godzin w kolejce przed drzwiami domu towarowego, zanim je otwarto. Pracownicy obsługi trzymali kije bejsbolowe nad głowami tłumu, by klienci nie przewrócili lady. Mama łokciami wywalczyła sobie drogę i chwyciła ostatnie pudełko na półce, wyprzedzając inną kobietę. Tak w każdym razie opowiadała tę historię. Słuchałam z szeroko otwartymi oczyma, delektując się tym, że zrobiła to wszystko dla mnie. Moja mama, bohaterka. Zwyciężczyni. Dostarczycielka wymarzonych zabawek.

Rano w dzień Bożego Narodzenia trzymałam nową lalkę na biodrze. Miała krótkie blond włosy i zielone oczy. Stanęłam przed mamą, podniosłam prawą rękę i złożyłam obietnicę: „Poznawszy tę lalkę i jej potrzeby, pragnę się zobowiązać, że będę dobrym rodzicem dla Angeliki Marie”. Następnie podpisałam papiery adopcyjne dołączone do zestawu. Producentom chodziło o wartości rodzinne i uczenie odpowiedzialności. Gdy otrzymałam świadectwo urodzenia lalki z wydrukowanym na nim moim imieniem, mama z dumą objęła mnie i Angelicę, która z tej okazji została starannie umyta i ubrana.

Od kiedy pamiętam, chciałam być pisarką. Gdy dorastałam, pisywałam opowiadania i najlepiej czułam się w towarzystwie książek. Cieszyłam się, jeśli w wolne dni padał deszcz, bo wtedy zaczynałam czytać rano w kawiarni, a kończyłam późno wieczorem w barze. To podczas tego pierwszego lata z Jamiem, gdy miałam dwadzieścia parę lat, Uniwersytet Montany w Missouli zaczął mnie kusić broszurkami zachęcającymi do udziału w kursie kreatywnego pisania. Wyobrażałam sobie, że to ja jestem na zamieszczonych tam obrazkach, że to ja idę przez sielskie krajobrazy Montany, a nade mną widnieje cytat z Podróży z Charleyem Steinbecka: „ w przypadku Montany jest to miłość”^(). Na następnym etapie mego życia te słowa miały sprowadzić mnie do Montany, „krainy wielkiego nieba”, w poszukiwaniu domu.

Poznałam Jamiego w drodze powrotnej z baru, dokąd poszłam z koleżankami po zakończonej zmianie. Dochodziła północ; czerwcowe świerszcze grały w trawie. Wieczorem zgrzałam się, tańcząc, więc bluzą z kapturem obwiązałam się w pasie. Teraz jednak ją włożyłam, bo czekała mnie długa jazda rowerem do domu. Na spodniach wciąż widniały kropelki espresso z kawiarni, w której pracowałam, a w ustach czułam ostatni łyk whisky.

Na dworze odświeżająca bryza przyniosła z parku dźwięki gitary i charakterystyczny głos Johna Prine’a. Zatrzymałam się, by rozpoznać piosenkę. Zauważyłam faceta trzymającego na kolanach odtwarzacz MP3 i przenośne głośniki. Miał na sobie czerwoną flanelową kurtkę i brązowy kapelusz; siedział pochylony, lekko kiwając głową, chłonąc muzykę.

Zajęłam miejsce obok niego. Whisky wciąż rozgrzewała mnie od środka.

– Cześć – powiedziałam.

– Cześć – odparł i uśmiechnął się do mnie.

Siedzieliśmy tak przez chwilę, słuchając jego ulubionych piosenek i oddychając nocnym powietrzem na nabrzeżu w śródmieściu Port Townsend. Ceglane wiktoriańskie budynki wznosiły się wysoko nad falami uderzającymi o doki.

Kiedy wstałam, by już sobie pójść, podniecona spotkaniem nowego chłopaka napisałam swój numer telefonu na kartce wydartej z pamiętnika i mu ją podałam.

– Chciałbyś kiedyś gdzieś wyjść?

Spojrzał na mnie, potem przeniósł wzrok na Sirens, skąd wychodzili roześmiani ludzie, wziął ode mnie kartkę, znów na mnie popatrzył i skinął głową.

Następnego wieczoru, gdy jechałam samochodem do miasta, odezwał się mój telefon.

– Dokąd jedziesz? – zapytał.

– Do śródmieścia. – Gwałtownie skręciłam, bo nie potrafiłam równocześnie zmieniać biegu, trzymać kierownicy i komórki.

– Spotkajmy się przed Penny Saver Market – powiedział i się rozłączył.

Pięć minut później wjechałam na parking. Jamie – w tym samym ubraniu co poprzedniego wieczoru – czekał, oparty o tylną klapę poobijanego czerwonego volkswagena garbusa. Uśmiechnął się, ukazując krzywe zęby, których przedtem w ciemności nie zauważyłam.

– Chodź po piwo – zaproponował, rzucając na jezdnię peta.

Kupił dwie butelki portera, a potem wsiedliśmy do jego volkswagena i pojechaliśmy nad urwisko, by oglądać zachód słońca. On mówił, a ja przeglądałam numer „The New York Times Book Review”, który znalazłam na siedzeniu pasażera. Opowiedział mi o planowanej wyprawie motocyklem autostradą 101 aż do San Francisco.

– Już wziąłem urlop w pracy – oznajmił, patrząc na mnie. Miał brązowe oczy, ciemniejsze niż moje.

– Gdzie pracujesz? – Zdałam sobie sprawę, że jedyne, co o nim wiem, to jakie ma upodobania muzyczne.

– W Fountain Café. – Zaciągnął się papierosem. – Byłem zastępcą szefa kuchni. Ale teraz robię tam tylko desery. – Wypuścił dym, który rozwiał się nad urwiskiem.

– To ty robisz tiramisu? – spytałam, na moment przerywając nieudolną próbę zwinięcia skręta.

Przytaknął, a ja już wiedziałam, że pójdę z nim do łóżka. To tiramisu było pyszne.

Pod koniec tygodnia Jamie po raz pierwszy zaprowadził mnie do swojej przyczepy kempingowej. Stałam pośrodku maleńkiego pomieszczenia, patrząc na boazerię, pomarańczowy puf i półki pełne książek.

Jamie zauważył, że się rozglądam, i przepraszająco wyjaśnił, że dzięki przyczepie może oszczędzać pieniądze na planowaną wyprawę. Na półce nad stołem dostrzegłam już książki Bukowskiego i Jeana-Paula Sartre’a, więc nie obchodziło mnie, jak przyczepa wygląda. Odwróciłam się, by go pocałować.

Powoli popchnął mnie na białą kołdrę na łóżku. Całowaliśmy się godzinami, jak gdyby nic poza tym nie istniało. Wchłonął mnie.

Jamie i ja zamierzaliśmy ostatecznie ruszyć każde własną drogą – ja do Missouli, on do Portland w Oregonie. Gdy zaproponował, żebym się do niego wprowadziła, bo będzie taniej, zgodziłam się natychmiast. Mieszkaliśmy w przyczepie kempingowej o długości sześciu metrów, ale czynsz wynosił tylko sto pięćdziesiąt dolarów na głowę. Nasz związek miał zdecydowanie przejściowy charakter, z wyraźnie określonym zakończeniem, a do tego czasu pomagaliśmy sobie nawzajem zrealizować cel, którym był wyjazd z miasta.

Siła robocza Port Townsend pracowała głównie w usługach, zajmując się turystami i tymi, którzy mieli dość pieniędzy, by tłumnie tu przyjeżdżać w letnich miesiącach. Pełne promy pruły wody między lądem a półwyspem, lasami deszczowymi i gorącymi źródłami na wybrzeżu. Wiktoriańskie domostwa, sklepy i kawiarnie na nabrzeżu przynosiły miastu dochody i zapewniały utrzymanie całym rodzinom. Nie były to jednak fortuny. Mieszkaniec Port Townsend, o ile nie otworzył własnego biznesu, nie miał wielu możliwości, by zapewnić sobie lepsze życie.

Część stałych mieszkańców zatroszczyła się jednak o swoją przyszłość. Pod koniec lat sześćdziesiątych czy we wczesnych siedemdziesiątych w Port Townsend osiedliła się gromada hippisów. W tamtym czasie było to wyludnione miasteczko, ledwo dające radę przetrwać dzięki papierni, która zatrudniała większość mieszkańców. Miasto zbudowano niegdyś z założeniem, że powstanie tu jeden z największych portów na zachodnim wybrzeżu, ale przyszedł wielki kryzys, a brak wystarczających środków finansowych sprawił, że tory kolejowe przekierowano do Seattle i Tacomy. Hippisi – niektórzy byli teraz moimi pracodawcami i lokalnymi klientami – kupili wiktoriańskie budowle, rozpadające się z wolna po stuletnim zaniedbaniu. Przez wiele lat nad nimi pracowali, czyniąc z nich wypieszczone zabytki, otwierając piekarnie, kawiarnie, browary, bary, restauracje, sklepy spożywcze i hotele. Port Townsend stał się znany jako przystań dla drewnianych łodzi, a ta specjalizacja dała początek szkole rzemiosła i dorocznemu festiwalowi. Teraz ta zasadnicza grupa, która przyczyniła się do rozwoju miasta, spowolniła tempo, ograniczyła działania i stała się miejscową burżuazją. Pozostali mieszkańcy pracowali dla niej w różnym charakterze; mieszkaliśmy w maleńkich domkach, namiotach czy kawalerkach. Trwaliśmy tam ze względu na pogodę – cień opadowy zapewniany przez Góry Olimpijskie – i ukrytą bohemę, odległą o przejazd promem z Seattle. Trwaliśmy tam dla spokojnego oceanu w zatoce, dla ciężkiej pracy i stylu życia związanego z gwarnymi kuchniami.

Jamie i ja pracowaliśmy w kawiarniach, ciesząc się, że jesteśmy młodzi i wolni. Oboje wiedzieliśmy, że pójdziemy dalej, ku czemuś większemu i lepszemu. On pomagał znajomemu w firmie cateringowej i łapał wszystko, co mu się trafiło, a za co płacono pod stołem. Ja natomiast, poza kawiarnią, dorabiałam w placówce dziennej opieki dla psów i sprzedawałam chleb na jarmarkach rolniczych. Żadne z nas nie studiowało – Jamie przyznał, że nie skończył nawet szkoły średniej – i chwytaliśmy się każdego zajęcia, jeśli tylko przynosiło zysk.

Jamie pracował na typowej restauracyjnej zmianie, od późnego popołudnia do późnych godzin nocnych, więc najczęściej już spałam, gdy wracał, lekko podcięty po włóczędze po barach. Zdarzało się też, że szłam się z nim spotkać i wydawałam swoje napiwki na parę piw.

Aż któregoś dnia stwierdziłam, że jestem w ciąży. Pojawiły się poranne nudności, ścisnęło mnie w żołądku, a świat nagle zaczął się kurczyć. Podciągnęłam bluzę i długo wpatrywałam się w łazienkowym lustrze w swój brzuch. Zaszłam w ciążę w swoje dwudzieste ósme urodziny, dzień przed wyjazdem Jamiego na wyprawę motocyklową.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja:

Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: