Piotr Hercog. Ultrabiografia - Piotr Hercog, Jacek Antczak - ebook

Piotr Hercog. Ultrabiografia ebook

Piotr Hercog, Jacek Antczak

4,3

Opis

Najgłębsze jaskinie, najdłuższe rajdy i ekstremalne biegi w najwyższych górach świata.

Jest nie do zatrzymania. I nigdy nie odpuszcza. Nieważne, czy chodziło o bójkę w częstochowskim Bronksie, czy o dotarcie do mety tysiąckilometrowego ekstremalnego rajdu przygodowego w Szwecji. W ostatnich latach po wygraniu maratonów i biegów ultra po zamarzniętym Bajkale, w pejzażach Patagonii, na szczytach Kilimandżaro i Mount Evereście o biegaczu górskim z Częstochowy/Kudowy zrobiło się o głośno.

Tymczasem okazuje się, że życie i kariera Piotra Hercoga to nieustająca seria przygód, szalonych pomysłów, wyzwań i niesamowitych wyczynów podczas wypraw, rajdów czy górskich biegów. Dramatyczne, ale często zabawne przygody rozgrywają się na zmianę w scenerii jaskiń, skałek i szlaków Jury Krakowsko-Częstochowskiej, ziemi kłodzkiej, Tatr, Gór Stołowych i na najodleglejszych krańcach świata – w Himalajach i Alpach, w jaskiniach Chin i brazylijskich czy kolumbijskich dżunglach, na wulkanach Chile i pustyniach Emiratów Arabskich.

Piotr raz przeskakuje szczeliny pod Pikiem Lenina, raz pływa kajakiem po oceanie albo wypatruje potwora na jeziorze z Loch Ness. Z jego Ultrabiografii dowiesz się też, jak prawie nie został piłkarzem, jaką pić wodę, żeby seryjnie wygrywać i bić rekordy na Biegu Rzeźnika i dlaczego na studiach poszedł w tango z pewnym wielkim facetem… Wyrusz z Piotrem w niezwykłą ultramaratońską podróż i przekonaj się, że niemożliwe nie istnieje!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (45 ocen)
26
8
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Srebro55

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsze biografia o biegaczu jaką czytałem. Ten człowiek to cyborg!
00

Popularność




– Jak to jest, jak się umiera? Gdy spadasz w przepaść? Nie, nie czujesz strachu. Raczej żal, że to już. Że jeszcze tyle można było zrobić, a tobie nie będzie to dane. Gdy leciałem w dół, myślałem tylko: „Szkoda, że ginę tak młodo”. Ale byłem z tym dziwnie pogodzony. „Okej, stało się”. Przed oczyma zmieniały się kadry, a w tym filmie z życia, co było dziwne, przewijały się jakieś nieistotne zdarzenia i twarze, moi kumple, jacyś nauczyciele…

Piotr miał 16 lat, skończył pierwszą klasę ogólniaka i po pierwszym czy drugim wypadzie w Tatry i nieudanej próbie zdobycia Gerlacha postanowił, że czas zostać alpinistą. „Już, natychmiast, teraz” – Piotr od dziecka był znany z tego, że chciał realizować swoje pomysły. A szalone pomysły goniły te jeszcze bardziej szalone.

Z kolegą z marszów na orientację, dwa lata starszym licealistą z jakiegoś klubu turystycznego, który miał już prawo jazdy, zgadali się, że nie ma co rozmieniać się na drobne, tylko trzeba wyruszyć na wyprawę w Alpy. Postanowili, że zdobędą Großglocknera, najwyższy szczyt Austrii. W sierpniu 1992 roku rozsiedli się więc na tylnym siedzeniu fiata 126, czyli malucha bis, którego zorganizował kumpel Piotra. Najwięcej miejsca zajął namiot, zestaw konserw turystycznych i ogólnie mnóstwo jedzenia.

I pojechali. Na autostradach rozpędzali się do stówy. Mogliby nawet szybciej, ale to przecież pochłania benzynę. Machali do mijających ich kierowców, rozbawionych ich widokiem.

Usprzętowienie mieli szczątkowe, na dodatek plastikowo-wełniane. Piotr paradował w polarze pożyczonym od kolegi z klasy, jedynego, który posiadał takie cudo, i w zwykłych trampkach, za to wyglądem przypominających buty trekkingowe. Mieli też kaski motocyklowe, takie peerelowskie orzeszki. Ekwipunek alpinistyczny też był nieco udawany – raki i jakieś aluminiowe czekany. Część rzeczy była pożyczona albo kupiona za kieszonkowe i pieniądze zarobione na pierwszych młodzieżowych fuchach.

– W naszym domu się nie przelewało, ale Piotrek od zawsze był samodzielny, wszędzie i zawsze próbował zarobić na swoje pasje, których miał mnóstwo, a wciąż dochodziły nowe – wspominała Urszula Hercog, mama Piotra. Syn nigdy nie opowiedział o swojej walce o życie już podczas pierwszej zagranicznej eskapady. Nigdy nie chciał martwić rodziców. – Czego on nie robił! Opowiadał, jak był pierwszym w Częstochowie supermarketem?

– Jak to „był supermarketem”?

– No, normalnym, chodził po Częstochowie w kartonie, przebrany za sklep, który miał się otworzyć i rozdawał na ulicach ulotki. Mieszkaliśmy koło dworca, więc rozładowywał też wagony, żeby sobie zarobić na te liny, uprzęże i wyjazdy.

Liczba zawodów i dorywczych zajęć wykonywanych w życiu przez Piotra zbliża się do jego liczby startów w marszach i biegach, a lista ta liczy już około 200 pozycji.

Piotr w końcu dociera do podnóża Alp, z kolegą, którego nazwiska już nie pamięta. Nie byli przyjaciółmi, prawie się nie znali, ale to był jedyny chłopak, który się pisał na ten szalony wyjazd samozwańczych alpinistów.

Są niemal kompletnymi amatorami, ale coś tam o wyższych górach słyszeli, więc przed atakiem szczytowym zamierzają się zaaklimatyzować i pochodzić po lodowcach. W końcu to 3798 metrów n.p.m. – tak wysoko Piotr Hercog jeszcze nie był, dotąd chodził głównie po jaskiniach. Zdobyli więc najpierw Großes Wiesbachhorn (3564 metrów n.p.m.) i Hohe Dock (3348 metrów n.p.m.), a teraz schodzą do alpinistycznego schronu.

Widoki są piękne. Zatrzymują się, żeby pstryknąć fotki. Piotrek jest w jeansach i polarze, w rękach trzyma czekan i plecak z doczepioną karimatą.

– Był nowiutki, taki wow, szyty na wzór tych zachodnich, przez firmę JANITEX z Częstochowy – opowiada Piotr Hercog. – Nawet raki miałem na tych pseudotrekkach założone, ale nie do końca pasowały, bo buty były strasznie miękkie. Po śniegu i lodzie lekko się chodziło, ale żeby później wbić gdzieś te czubki, to już była tragedia. Ale na wszelki wypadek mieliśmy je na nogach, bo widzieliśmy, że ten lodowiec ma sporo szczelin i pęknięć.

Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia znów się zatrzymują. Przed mostem śnieżnym. Liny i uprzęży nie wyciągnęli, bo teren był łatwy. Kumpel przechodzi pierwszy, Piotrek podąża kilka metrów za nim, po śladach. Zdąży jeszcze pomyśleć: „Nie wygląda to za ciekawie, ale przecież gościu jest z dziesięć kilo cięższy i przeszedł, to na pewno pode mną wytrzyma”.

Nie wytrzymał. Most nad szczeliną się załamał i Piotrek poleciał w dół.

Spadał z plecakiem, odbijając się od ścian szczeliny jak kula bilardowa. Zaklinował się na głębokości 26 metrów, w przewężeniu, na zlepieniu lodowym. Pasek od plecaka się zerwał, ale on sam pozostał na plecach Piotra w przesmyku firnowym. Kijki spadły i głośno chlupnęły. Trzy metry poniżej płynął potok. Gdyby Herci, który stracił przytomność, nie utknął w szczelinie, wpadłby do lodowatej wody. I byłoby po nim. Gdyby nawet przeżył upadek, to w wełnianym swetrze i jeansach przetrwałby może kilka minut.

– Dzięki temu wiem, co się czuje, kiedy się umiera, więc już nie ma powodu, żeby to kiedykolwiek powtarzać – stwierdza ponad ćwierć wieku później Piotr, który potem w snach spadał tak jeszcze przez kilka tygodni. Ale tamten moment z sierpnia 1992 roku pamięta do dziś. Pozostał w nim lekki uraz do szczelin. Gdy koło nich przebiega, co zdarza się często w ultrabiegach na Mount Evereście, Kilimandżaro czy Elbrusie, w jego głowie włącza się lampka alarmowa: „Zachowaj maksymalną ostrożność”.

Wtedy na chwilę musiał stracić przytomność, bo nie słyszał wołania przerażonego kolegi. Ten pomyślał, że już po Piotrku i już, już miał odejść, ale ostatni raz się nachylił i krzyknął. Piotr odpowiedział. Drugi raz miał szczęście, bo po paru godzinach już by go nie znaleźli żywego. Kolega rzucił mu 20-metrową linę. Za krótka. Piotr musiał o własnych siłach wspiąć się sześć metrów.

– Po kilku próbach jakąś zapieraczką udało mi się podejść aż do liny. Tam zrobiłem węzeł ratowniczy, bo nie miałem uprzęży, i zacząłem wychodzić, ale na nawisie znów odpadłem – Piotr relacjonuje minuta po minucie, chwyt po chwycie, jakby to zdarzyło się wczoraj, a nie 27 lat temu.

W końcu za pomocą aluminiowego czekana i nienaostrzonych raków, dokonując jakichś desperackich skoków i wykorzystując umiejętności, których się po sobie nawet nie spodziewał, zdołał wygrzebać się na powierzchnię. O żadnym Großglocknerze nie było już mowy.

– Złapałem taki uraz, że chyba z dwa lata się nie wspinałem – wyznaje Piotr.

Pół roku później wybrał się na eksplorację najtrudniejszych jaskiń w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w których znów o mało nie zginął, a dwa lata później wspinał się na siedmiotysięcznik w Kirgistanie ze złamaną nogą i o kulach. Opierał się na nich, gdy przeskakiwał nad szczelinami lodowca przy Szczycie Lenina.

Od autorów:Jak wystartowałem z ultraksiążką 

„Jestem średnio zaawansowanym amatorem” – gdy podczas swoich prezentacji na festiwalach górskich, podróżniczych czy biegowych przyznaję to szczerze, zawsze rozbawiam salę. No jak to, a maraton na Mount Evereście? A wbieganie na Elbrusa i zbieganie z Kilimandżaro? A ściganie się wokół Mont Blanc na UTMB, najważniejszych zawodach na świecie w Chamonix? A zwycięstwa w biegach na 386 kilometrów w Dolinie Utah, na 100 mil w Patagonii czy w maratonie po Bajkale, o czterech triumfach i ustanowieniu czterech rekordów w Biegu Rzeźnika nie wspominając? Amator? Ultras z teamu Salomona, należącego do najlepszych na świecie? Raczej żartowniś.

To wszystko prawda, ale kiedy próbuję wyjaśnić, że biegi ultra to tylko część tego, co przydarzyło mi się w życiu – fakt, dość aktywnym – i niewielka część mojej prywatnej historii, których wspólnym mianownikiem są góry, znowu spotykam się z niedowierzaniem. Podczas tych spotkań i prelekcji nigdy nie starcza czasu, by opowiedzieć o bijatykach w śródmieściu Częstochowy, o akcji antyterrorystów i testamencie, który spisywałem, siedząc na dnie pewnej jaskini na Jurze, o kilkuset meczach rozegranych w drużynie Victorii i startach w marszach na orientację czy kilkudziesięciu rajdach przygodowych, w tym ponad tysiąc­kilometrowych. Tak naprawdę bieganie nie jest moim ulubionym zajęciem. Jest jedną z moich pasji, które sprawiły, że po prostu żyję od dziecka w świecie przygód. Czasem ekstremalnych, innym razem chyba zupełnie niegórskich, powiedziałbym raczej szwejkowatych.

Coraz częściej namawiano mnie, żebym napisał książkę o swoich przygodach. Kłopot w tym, że znalezienie czasu na spisanie autobiografii i ubranie tego w literacką formę, która zainteresowałaby Czytelników, było dla mnie trudnym wyzwaniem. A ponieważ przez całą karierę działałem w zespołach i ze wsparciem, powierzyłem to zadanie Jackowi. Podział ról był sprawiedliwy: ja opowiadałem, Jacek dopytywał, nagrywał, spisywał, a potem uzupełniał szczegóły, daty, miejsca. Zamieścił również wypowiedzi moich znajomych, bliskich i przyjaciół, a także relacje medialne. Mam nadzieję, że końcowy efekt Was zaciekawi i że ta książka – opowiadająca o moich doświadczeniach życiowych i sportowych, o górach, ludziach, ekstremalnych zawodach, sukcesach i porażkach, o zdarzeniach dramatycznych i zabawnych, a przede wszystkim o życiu pełnym wyzwań i przygód – będzie dla Was inspiracją. Tylko pamiętajcie, na swój własny Mount Everest, gdziekolwiek i czymkolwiek by on nie był, nie wybierajcie się bez długiej aklimatyzacji, bo już za startem minie Was drobna Nepalka w spódniczce… To startujemy!

Piotr Hercog

 

Jak biegłem tuż za Hercim

– Chłopak z Kudowy-Zdroju wygrał bieg ultra na sto mil w Patagonii, a wcześniej maraton na Bajkale – powiedział mi naczelny „Runner’s World”, z którym od lat współpracuję. – Ten Hercog jest niesamowity, to cyborg, trzeba o nim napisać tekst, ale szybko, bo zaraz jedzie biegać na Mount Everest.

Pojechałem do ultrasa, o którego sukcesach robiło się już naprawdę głośno nie tylko w górsko-biegowym środowisku. Wcześ­niej niewiele o nim wiedziałem. Kiedy piszę reportaż, chcę znać szczegóły, wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło, skąd się mój bohater wziął, jaka była jego droga do takich osiągnięć. Efekt był taki, że po dwóch dniach rozmów i opowieści Piotra nie doszliśmy nawet do momentu… kiedy zaczął biegać. Nagle coś, co miało być reporterskim artykułem, zamieniało się w książkę, w ultrabiografię.

Reportaż opublikowano, a ja nadal słuchałem – już nie dniami, ale miesiącami – historii Piotra, co chwila łapałem się za głowę, zaśmiewałem się do łez, wzruszałem, a czasem szeroko otwierałem oczy. Często prosiłem wtedy o powtórzenie, gdyż byłem pewien, że się przesłyszałem, bo pewne rzeczy nie mogły się wydarzyć, a już z pewnością nie jednej osobie. Przecież nie można mieć niewiarygodnego pecha i szczęścia naraz, nie można chodzić o kulach w tunelach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego i tańczyć oberka z wielkim facetem, a zaraz po wyjściu z najgłębszej jaskini świata zrobić sobie treningu biegowego przed rajdem na 400 kilometrów, podczas którego na szczycie góry trafia go szlag. I to dosłownie. Piorun.

To wszystko wydarzyło się naprawdę. Na stronach tej książki przeczytacie o kilkudziesięciu innych niesamowitych przygodach Piotra w najodleglejszych zakątkach świata, na szczytach najwyższych gór i w najgłębszych grotach na Ziemi.

Starałem się podzielić opowieści Piotra i o Piotrze na dwie przenikające się części, nadając książce podwójną chronologię. Poznacie historię i biografię Piotra „Herciego” Hercoga na przemian z kolejnymi punktami jego projektu Hercog Mountain Challenge – charakterystycznego dla niego połączenia wielkich górsko-ultrabiegowych wyzwań z pełnymi przygód i dramatycznych zwrotów akcji podróżami w najbardziej ekscytujące zakątki ziemi.

Sam nie wiem, czy po przeczytaniu tej książki powinno się iść, a właściwie biec w jego ślady. To może być niebezpieczne. Ale na pewno historia Piotra Hercoga może być świetną inspiracją do podejmowania własnych wyzwań, choć może nie trzeba zaczynać od biegu przez Patagonię czy wbiegania na szczyt El­brusa. Zawiera też wiele obserwacji i informacji, które mogą być przydatne dla każdego miłośnika gór, grotołaza, wspinacza, podróżnika, biegacza. Przede wszystkim mam nadzieję, że ta opowieść będzie dla Was czytelniczą przygodą. Pobiegnijcie z Hercim przez jego ultrabiografię.

 

Jacek Antczak

Trening przed Ultra Trail Atlas Toubkal w Maroku, październik 2017

Fot. Łukasz Buszka

ROZDZIAŁ 1BRONX POD JASNĄ GÓRĄ 

Zapalić po biegu? Tak, zdarza się, ale wyjątkowo, na przykład w Chile czy w Alpach. Ale to już chwilę po przebiegnięciu tych 70 czy tam 170 kilometrów. Na odreagowanie, w dobrym towarzystwie, najchętniej ze swoim supportem lub gościnnymi tubylcami. Oczywiście, że nie papierosa. Broń Boże, z tym Piotr skończył ponad 30 lat temu. Ale nie było łatwo, bo na „Bronksie”, gdzie się wychował, większość paliła, może z wyjątkiem lalusiów, którymi przecież nikt nie chciał być.

Piotr, rocznik 1976, dziewięciolatek, wszędobylski chłopiec z trzeciej klasy podstawówki ze starszą siostrą Beatą (dokładnie o rok, miesiąc i godzinę) i rówieśnikiem Sebastianem, sąsiadem z klatki schodowej, zajumali rodzicom paczkę klubowych. I zeszli do szałasu. Szałas był stałym elementem i chlubą podwórka przy ulicy Świerczewskiego (dziś Piłsudskiego). Po obiedzie, czyli w czasie zabawy na dworze, bo przecież w połowie lat 80. nikomu nie śniło się o Internecie, a komórka kojarzyła się co najwyżej z dodatkowym pomieszczeniem w piwnicy. Za to już wtedy grało się w gry. Kapslami w Wyścig Pokoju, w „noża”, w przerzutki na trzepaku (kiedyś służące nie tylko do czyszczenia dywanów, ale też jako miejsce zbiórek chłopaków z miejskich podwórek). Do tego budowało się szałasy, a przede wszystkim kopało piłkę jak Boniek, Lato czy Buncol.

SZPONCIŁO SIĘ W ŚWIĘTYM MIEŚCIE

Piotr Hercog: Rozpakowaliśmy całą paczkę klubowych i paliliśmy jednego za drugim. Ale tak dosłownie, żeby szybko wypalić. Ja się tak ostro sztachałem, że wypaliłem od razu trzy z rzędu. I jak wyjaraliśmy tak po sześć–siedem fajek, to nagle zrobiło mi się strasznie niedobrze. I koniec, rzuciłem palenie. Od tego dnia nienawidziłem zapachu dymu z fajek. I potem, gdy na dzielni wszyscy popalali już na całego, mi nawet przez myśl nie przeszło, żeby zapalić, bo za pierwszym razem przytrułem organizm i tak po tej akcji z klubowymi umierałem, że ten smród mnie już zawsze odrzucał. Ale z perspektywy czasu cieszę się, bo po dziś dzień jestem na „nie”.

Wycieczka SKKT przy SP 35. Złoty Potok Ostrężnik. Maj 1988 roku. Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora

Przynajmniej jeśli chodzi o fajki. Ale w dzieciństwie bycie na „nie” nie było takie proste, bo na częstochowskim Bronksie, gdzie wciąż się próbowało tego i owego, czyli w zasadzie wszystkiego, co było owocem zakazanym, trzeba było być stanowczym. W przeciwnym wypadku podwórkowy gang cię odrzucał, a Piotrek zawsze był w środku towarzyskiego zamieszania i wciąż próbował czegoś nowego, więc nie zamierzał się alienować. Jest synem piłkarza, wkrótce zawodnikiem trampkarzy, kadetów i juniorów dumnej drużyny Victoria Częstochowa. Nieźle haratał w gałę i mimo niewielkiej postury nie odstawał przy bijatykach blok na blok albo ulica na ulicę. Codzienne utarczki może nie były wojnami gangów, ale pojedynki podwórek, tych z kamienic ze Świerczewskiego z sąsiadami z owianych złą sławą ulic Stawowej, Garncarskiej czy Małej, nie należały do całkiem bezkrwawych.

Turniej turystyczno-krajoznawczy. Bielsko-Biała, góra Żar, czerwiec 1991 roku

Piotr nie był święty, ale paradoks polegał na tym, że jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic jego rodzinnego miasta – Częstochowa Śródmieście, w której się wychował – dziś już nieco spokojniejsza niż w szarych latach 80. i przełomu 90., leży jakieś półtora kilometra od najświętszej góry w Polsce. Na dodatek kilkuletni Herci z okien trzeciego piętra swojej kamienicy widział też drugą co do wielkości świątynię w Europie – bazylikę archikatedralną Świętej Rodziny przy ulicy Krakowskiej.

– Pewnie się nie przyzna, ale Piotruś ma w życiu także epizod związany z Kościołem. Otóż był ministrantem. Wprawdzie króciutko, może z miesiąc, ale jednak – śmieje się Urszula Hercog, mama Piotra. – Za to pamiętam, że po komunii składał na Jasnej Górze przysięgę, że do osiemnastego roku życia nie weźmie do ust alkoholu i nie zapali papierosa.

„Szczęśliwe dziecko wychowane w dobie nie tabletów, komputerów i telewizorów, ale trzepaka, podwórka i koron drzew. Klasyczny chachar podwórkowy, który z bandą kolegów kopie piłę, chodzi po drzewach i skacze po dachach, a gdy trzeba wdać się w bójkę w imię wyższej idei, nie stroni od bezpośredniego kontaktu” – tak Piotr opisywał swoje dzieciństwo w felietonie dla magazynu turystyki górskiej „n.p.m”. I nie stronił. A piłkę kopał zawodowo. Gdyby tak nie było, Piotr w częstochowskim Śródmieściu – syn Andrzeja Hercoga, piłkarza (a potem trenera) kultowej Victorii Częstochowa, i Urszuli (oboje pracownicy włókienniczego Elaneksu, jednego z największych zakładów w Częstochowie) – pewnie zginąłby albo życiowo się pogubił w śródmiejskiej dżungli Częstochowy lat 80., jak stało się to z wieloma jego rówieśnikami.

Piotr Hercog: Oj, szponciło się wtedy w dzielnicy, szponciło. Bujało się po podwórkach kamienic i biegało po dachach garaży, szczególnie w okolicach mojej podstawówki numer 35, do której miałem z domu 500 metrów. To są okolice najstarszych części Częstochowy, które nigdy nie miały zbyt dobrej reputacji. Kocie łby, kamienice z obdrapanymi ścianami, gdzie już o szóstej rano można było spotkać gości, których budził kac, więc wyruszali na polowanie na tani alkohol. Mnie to wszystko kręciło, bo zawsze byłem bardzo żywym chłopakiem, chętnym nowych przygód. Już w dzieciństwie zapuszczałem się do różnych miejsc, nie zawsze bezpiecznych. Te najmłodsze lata spędzałem w dzielnicy, gdzie lepiej po zmroku się nie zapuszczać, dziś jest zresztą niewiele lepiej. Można więc powiedzieć, że wychowywałem się w takich trochę częstochowskich slumsach.

Wycieczka SKKT przy SP 35. Sokole Góry. Październik 1988 roku

Ale było to też miejsce, gdzie jako dzieciaki mieliśmy gdzie działać. Chodziło się na tory, bo przecież mieszkałem przy dworcu PKP. A jeszcze częściej buszowało po terenach przemysłowych przy Armii Ludowej, dzisiejszej Ogrodowej. Robiliśmy niezbyt legalne wyprawy do zapałczarni czy fabryki guzików. A potem wymienialiśmy się zdobyczami stamtąd, na przykład etykietkami z tej fabryki zapałek. To były nasze skarby, bo przypominam, że w tamtym czasie handlowało się wszystkim. Kolekcjonowało się nawet puszki po coca-coli.

Pierwsze doświadczenia poważnej rywalizacji i lekcje życia dostawał w podstawówce – do przedszkola, przyzakładowego w Elaneksie, chodził bowiem tylko jeden dzień. Nawet niespełna. Nie chciał leżakować po obiedzie i dokonał spektakularnej ucieczki z tak „opresyjnej” placówki. Przebiegł 300 metrów na portiernię Elaneksu i zażądał widzenia z tatą, który pracował w biurze przędzalni czesankowej.

Do przedszkola już nigdy nie wrócił, kilkulatkiem opiekowali się dziadkowie, jeden w młodości był ułanem. Fantazję Piotra można by więc tłumaczyć uwarunkowaniami genetycznymi. Potem, gdy rodzice byli w pracy, razem z siostrą często zostawali w domu sami – stąd na przykład pomysł Piotra, by w pokoju rozpalić ognisko.

– Momentalnie zrobił się metrowy ogień, ale na szczęście firanki się nie zajęły – wspomina Piotr, który jako kilkulatek został też ściągnięty z balkonu, gdy dokonywał wspinaczkowych akrobacji już na zewnątrz, zwisając dobre dziesięć metrów nad ziemią.

W podstawówce szybko zrozumiał, że aby mieć szacunek, od czasu do czasu trzeba stanąć w szranki często z potężniejszymi posturą uczniami. Na przykład spadochroniarzami z klasy.

– Do dziś nie należę do najwyższych, mam metr siedem­dziesiąt pięć wzrostu i od zawsze jestem szczupłej budowy – opowiada Piotr. – Wtedy nawet nie chodziło o to, by wygrywać w bójkach, tylko by nie odpuszczać, nie tchórzyć i walczyć o swoje, wtedy zyskiwało się szacunek. Fizycznie przydawała się zwinność, ale najważniejsza była psychika. Jak ktoś był za grzeczny, to dzieciaki to wykorzystywały i tych słabszych gnębiły. Dziś też tak bywa, ale wszystkiego się pilnuje, rodzice natychmiast zgłaszają do nauczycieli. Wtedy nikomu to nie przychodziło do głowy, wszystko trzeba było wyjaśnić we własnym gronie. Tych bijatyk miałem kilka na koncie, zwłaszcza w czwartej, piątej i szóstej klasie, ale nie były jakieś brutalne. Wychodziło się na solówkę na długiej przerwie, trochę się poszarpaliśmy, podusiliśmy i tyle. Zasada była taka, że bijemy się do pierwszej krwi, honorowo, a potem się godziliśmy.

Wycieczka SKKT przy SP 35. Sokole Góry. Kwiecień 1989 roku

Czasem były też potyczki grupowe. Wiadomo było, że ci z Trzydziestki Piątki ze Świerczewskiego prowadzą odwieczną wojnę z tymi z Krakowskiej, czyli ze Szkoły Podstawowej nr 6. Do ustawek dochodziło nad brzegami Stradomki.

– Spotykaliśmy się po dwóch stronach rzeki i rzucaliśmy kamieniami. To były wielkie kamole i gdyby ktoś dostał w czoło, to mogły nawet zabić. No cóż, niezbyt rozsądne, ale takie było życie… – Rozkłada ręce górski wojownik.

Piotrek nigdy nie był łobuzem. Nie miał na to szans. A właściwie czasu. Nie miał też czasu na marnowanie go wystawaniem pod blokiem i skupianiem się na podwórkowych bitwach o władzę dusz w niespokojnej dzielnicy Częstochowy. Był ciekawy świata, który był za rogiem. A właściwie nieco dalej, jakieś 40 minut od domu. Za rogiem był przystanek do tych nieznanych krain… Podmiejska linia 58. Ciągnęło go do gór. Najpierw Sokolich – które dla takiego chłopca były jak Himalaje. W głąb jaskiń. Do świata tajemnic i przygód, na przykład w ruinach zamku w Olsztynie. Ale nie do świata biegów.

Piotrek miał osiem lat, był w trzeciej klasie podstawówki i nie przebiegł dotąd w żadnych zawodach ani kilometra.

LINIĄ 58 DO PRZYGODY

Rok 1984, jakaś letnia sobota. „Mamo, idziemy na dwór, ale nie będzie nas do wieczora” – zapowiedział ośmiolatek. Idą na cały dzień, bo mają ważne sprawy. To wersja dla rodziców. A tak naprawdę wsiadają w autobus numer 58. Mijają przystanki na Okrzei, Mireckiego, Rakowskiej, Bugajskiej, Weyssenhoffa, Kręciwilka, Odrzykonia i Osiedle Pod Wilczą Górą, przystanki Kusięta I, Kusięta II, III, IV, V, VI, VII i po jakichś 40 minutach wysiadają na rynku w podczęstochowskim Olsztynie. Po podróży podmiejskim autobusem (minęło 35 lat, a linia właściwie się nie zmieniła, dalej biegnie przez tę samą trasę) zaczyna się pierwsza w jego życiu wyprawa.

Parędziesiąt metrów od przystanku wchodzi się w Sokole Góry. Formalnie to rezerwat przyrody, a tak naprawdę – mekka grotołazów, wspinaczy, turystów-piechurów i górskich rowerzystów. To była chłopacka przygoda, bieganie po lesie, zabawa w podchody, strzelaniny i takie tam, każdy dzieciak wie jakie. Wieczorny powrót do domu nie jest jednak wesoły. Kończy się laniem. Musiało być średnie. Na tyle mocne, że je zapamiętał, ale nie na tyle, by takiego wypadu wkrótce nie powtórzyć. I to jakieś 50 razy tylko w podstawówce.

– Piotrek może tego nie pamięta, ale według mnie to jego samodzielne wędrowanie zaczęło się jeszcze wcześniej. Konkretnie: gdy miał pięć lat. – Urszula Hercog z przyjemnością wspomina wakacyjne wyjazdy do ośrodka wczasowego Elaneksu w maleńkim Tuchomku, gdzie przez dobre dwie dekady rodzina Hercogów spędzała najpierw dwa tygodnie, a potem dwa miesiące w roku, od czerwca do sierpnia. – Mój syn był bardzo samodzielny już od przedszkola. I gdy miał z pięć lat, postanowił, że z tego Tuchomka dołączy do wycieczki do oddalonego o 15 kilometrów Sopotu, oczywiście bez rodziców, z naszymi koleżankami. Mówiłam wtedy znajomej, która się nim opiekowała, żeby go pilnować, bo nie potrafi wysiedzieć na miejscu, ciągle gdzieś biega, coś zwiedza, kombinuje…

I tak było, potem usłyszała, że odłączał się od grupy, biegał sam po molo, siadał z kijkiem i patrzył w morze, czegoś wypatrując. Nosiło go. Tak było od zawsze. Gdy był nastolatkiem, dla zabawy ścigali się z kolegą, przepływając przez całe jezioro w Tuchomku, w tę i z powrotem, a to prawie kilometr.

– To było bardzo niebezpieczne, a my oczywiście o niczym nie wiedzieliśmy – opowiada pani Urszula. – Nie chcę nawet myśleć, o ilu jego ówczesnych zwariowanych pomysłach nie wiedzieliśmy i do dziś nie wiemy. Piotr często przyjeżdża i opowiada o swoich wyprawach, ale z jego opowieści wynika, że nigdy nie ma żadnych wielkich niebezpieczeństw. Robi swoje, ale nadal nie chce, żebyśmy się o niego martwili – zwierza się pani Hercog. – A wtedy nad jeziorem mówił, że ćwiczy, bo chce zostać ratownikiem. I oczywiście nim został, pracował jakiś czas na basenie w Częstochowie, ale szybko mu się znudziło. Potrzebował ruchu i aktywności, a tam trzeba było siedzieć i pilnować.

Potrzebował przestrzeni. I przygód. Gdy miał dziewięć lat, był pierwszym chętnym do wycieczki szkolnej w Góry Sokole, na którą zabrała ich pani od techniki, Maria Dziurska-Pyrkosz. Znowu go nosiło, a nauczycielka, opiekunka szkolnego koła krajoznawczego PTTK przy Szkole Podstawowej nr 35, od razu to dostrzegła. Zaczęła go więc zabierać na wszystkie turystyczne imprezy. I tak jesienią 1988 roku pojechał na pierwsze w życiu zawody w Górach Sokolich. Dwunastoletni Herci dostał do ręki mapkę, parę wskazówek, o co w tym chodzi, i w pierwszym w życiu marszu na orientację dla dzieci zajął trzecie miejsce.

– To był dla mnie zalążek rywalizacji, która też mnie od dziecka pociągała – przyznaje Piotr Hercog.

Ziarno zostało zasiane.

Rajd Egzotyka. Beskid Niski. Kwiecień 1991 roku

ROZDZIAŁ 2Hercog Mountain Challenge nr 1: NA JEZUSA PO BAJKALE 

– Przecież przebiegniesz przez to jeziorko i na luzie wygrasz, będzie rewelka – powiedział Wojtek „Kanion” Grzesiok, jeden z głównych inicjatorów projektu Hercog Mountain Challange, już we wrześniu 2015 roku w Chamonix, tuż za metą legendarnego Ultra-Trail du Mont-Blanc. W 30-stopniowym upale wymyślał dla całej ekipy Hercoga zimowe wyzwanie na kolejny rok.

Baikal Ice Marathon w Irkucku na Syberii, jeden z dziesięciu najtrudniejszych maratonów na świecie, według wielu nawet cięższy niż ten organizowany na Antarktydzie. To 42 kilometry i 195 metrów po zamarzniętym jeziorze w minusowej temperaturze. Ponadto od pierwszej edycji w 2002 roku zwycięzcami tego lodowego maratonu pozostają wyłącznie Rosjanie.

– Mogę powalczyć, pod warunkiem że dam radę się przygotować, co nie będzie zbyt proste – studził entuzjastyczne zapędy Kaniona ultramaratończyk z dolnośląskiej Pasterki.

Dał, więc późną jesienią postanowili, że jadą. Na luty 2016 roku zapowiadała się niezwykła podróż Koleją Transsyberyjską z Moskwy do Irkucka. Fama o pomyśle Piotra Hercoga poszła w świat polskich biegaczy i innych globtroterów, więc już w pociągu okazało się, że to nie będzie ani samotne, ani stricte sportowe, ale z pewnością ekstremalne wyzwanie.

Jak napisał Mateusz Banaś na portalu Trenerbiegania.pl, to zawody, podczas których „można się pobawić w Jezusa stąpającego po wodzie”, na szczęście zamarzniętej. Wielu amatorów ekstremalnych wyzwań zaznacza ten bieg na „liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią”. Piotr postanowił, że to będzie punkt pierwszy w rankingu wyzwań, które zostały ochrzczone mianem Hercog Mountain Challenge. No i pierwsze wyzwanie po czterdziestce.

Rok 2015, czyli dopiero piąty, w którym Piotra można określić mianem biegacza czy ultrasa, był niezły pod względem sportowym. W głównym biegu Ultra-Trail du Mont-Blanc, pozostającym najsłynniejszym wyścigiem ultra na świecie, zajął dziesiąte miejsce, do dziś najlepsze wśród startujących tam Polaków. Ale w Chamonix, trochę przez przypadek, Piotr znalazł się także w centrum zwariowanej ekipy, co sprawiło mu dużo radości.

– To były dla mnie bardzo ważne zawody, a ja znakomicie się bawiłem. Ku mojemu zaskoczeniu mogłem być skupiony na najważniejszym starcie w roku, do którego przygotowywałem się przez kilka miesięcy, i jeszcze znalazłem czas, żeby potrenować na miejscu. Okazało się, że z dużą bandą, która mnie supportuje i towarzyszy mi przez cały pobyt, jest superfajnie, i zarówno zawody, jak i cały wyjazd sprawiają mi o wiele więcej radości niż dotychczas. Była to nie tylko rywalizacja na najwyższym światowym poziomie, ale także przygoda i wielka frajda. Zacząłem wtedy myśleć, czy nie warto przewartościować swoich celów i nie połączyć wszystkich pasji: podróży po najciekawszych miejscach na Ziemi, poszukiwania przygód, przyjemności płynącej z przebywania w fantastycznym towarzystwie z wielkimi wyzwaniami, mocną rywalizacją i walką o jak najlepsze sportowe wyniki.

Trening na stacji kolejowej w drodze na Baikal Ice Marathon, marzec 2016

W tym sensie można by nazwać bieg UTMB w Chamonix pilotażem projektu (czy też może zawodami nr „0”), który kilka miesięcy później stał się projektem Hercog Mountain Challenge. Na tej liście wyzwań numerem jeden był Baikal Ice Marathon.

ROZGRZEWKA W KOLEI TRANSSYBERYJSKIEJ

11 lutego 2016 roku Piotr skończył czterdziestkę. Nie świętował specjalnie i nie zastanawiał nad kryzysem wieku średniego. Nie było nad czym. Poza tym i tak nie miałby na to czasu, bo sześciodniowa podróż (samochodem, samolotem, pociągiem) ze schroniska Pasterka w Górach Stołowych na Syberię, z międzylądowaniem w Moskwie, miała się zacząć za niespełna dwa tygodnie. Choć szykowało się zimowe bieganie po płaskim lodzie, przygotowywał się do niego klasycznie: codzienne wybiegania w Górach Stołowych, siłownia, wyjazd alpejski na pierwsze skitury.

Na lotnisku w Warszawie, tuż przed wylotem, dowiedział się, że oprócz Wojtka Grzesioka i Łukasza Zdanowskiego, którzy też zamierzali wystartować, zabiera się z nimi kilkanaście osób towarzyszących. Oryginalny, jak się okaże, polski team liczył w sumie 16 osób. W samym maratonie wśród 192 uczestników do mety dobiegło 11 Polaków i dwie Polki.

Po przylocie do Moskwy całą ekipą pomaszerowali obowiązkowo przez Plac Czerwony i pod Kreml, a w nocy zapakowali się do Kolei Transsyberyjskiej. Sportowcy i towarzyski support zajął cztery czteroosobowe przedziały w wagonie typu KUPE, czyli takiej transsyberyjskiej drugiej klasie z piętrowymi kuszetkami. W jednym z najsłynniejszych pociągów świata, który przemierza tę trasę dokładnie od stu lat, czyli od 1916 roku, każdy wagon ma prowadnika, który opiekuje się pasażerami. Herci wylądował w przedziale z trzema – jak ich potem nazwali – „działaczami sportowymi”, czyli podróżnikami z brzuszkami, którzy z zadowoleniem skonstatowali, że w barze Kolei Transsyberyjskiej alkohol jest w cenach zupełnie przystępnych.

Impreza zaczęła się od razu. Działacze byli sympatyczni i zabawni, ale też nadzwyczaj głośni. Prowadnik już po pięciu godzinach zagroził więc: „Na sleduszczej stacji, ja wzywaju milicję”. Milicję? Oj, niedobrze. Na moment załagodzili sytuację, choć rano już nie było wesoło. Trzeba było udobruchać rosyjskiego służbistę. A ich opiekun prowadził w pociągu obnośny minisklepik. Sprzedawał podróżnym magnesy-wagoniki z nazwami kolejnych stacji: Moskwa, Smoleńsk, Irkuck itd.

Trening przed startem po zamarzniętym jeziorze Bajkał, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok

– Każdy z nas kupił po dwa–trzy te magnesiki i jeszcze metalowe chwytaki do szklanek, ładnie zdobione i wcale nie najtańsze – opowiada Piotr. – Żeby już było między nami okej, wykupiliśmy w końcu po prostu wszystko, co miał do sprzedania. Jak prowadnik to zobaczył, pobiegł do kolegów z innych wagonów, powiedział, że ma dobrych klientów z Polski, a towar mu się skończył i popożyczał od nich te chwytaki i magnesy, żeby nam sprzedać. I na tyle go udobruchaliśmy, że jak wysiadaliśmy w Irkucku, to byliśmy już najlepszymi kumplami. Dał nam kolejarską czapkę i zrobiliśmy sobie wspólne fotki, jak robimy pożegnalnego misia. Jechałem podobnym pociągiem ponad 20 lat wcześniej i zauważyłem, że ten sposób załatwiania spraw w Rosji zupełnie się nie zmienił. Jak się napijesz wódki i zrobisz deala, to już jesteś poza wszelkimi regułami – śmieje się Hercog.

Tyle że taka podróż dla Piotra nie była zwykłą wycieczką, ale wielkim wyzwaniem sportowym. Towarzysze podróży wciąż imprezowali, a on zaczął odczuwać przesunięcie czasu. I to coraz mocniej.

Piotr Hercog: Jak dolecieliśmy do Moskwy, to mieliśmy już dwugodzinne przesunięcie. Liczyłem się z tym, ale jak ruszyliśmy, to po kilkunastu godzinach w pociągu czas się coraz mocniej przestawiał na wschodnie tory. Mieliśmy czas polski, według którego jeszcze żył nasz organizm, i czas moskiewski odmierzający czas… otwarcia baru. To ważne, bo często chodziliśmy zjeść coś na ciepło, a cały pociąg, by napić się czegoś mocniejszego, gdyż bar był zaopatrzony we wszystkie możliwe alkohole. I jeszcze był czas lokalny, według którego pociąg się zatrzymywał na stacjach.

Od pewnego momentu te nasze przedziały zaczęły działać jak w chatce studenckiej, którą prowadziłem przez lata na Szlaku Orlich Gniazd. Cały czas jest w niej mnóstwo ludzi, zawsze ktoś wchodzi, a ktoś wychodzi, jedni śpią, drudzy imprezują, a jeszcze inni gadają. I tak naprawdę taka chatka nigdy nie zasypia.

Tu było tak samo. Jak z mojego przedziału wychodzili „działacze sportowi”, bo jeden zaniemógł, zasnął i strasznie chrapał, no to też wychodziłem, bo myślę sobie: „Przyjdę później i sobie odpocznę”. Ale jak wracałem, to ten pierwszy akurat wstawał i działał, a chrapał już inny. I w zasadzie te przedziały nie szły spać, tylko żyły swoim życiem.

Przed metą Baikal Ice Marathon, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok

Na zamarzniętym jeziorze Bajkał. Przed startem, marzec 2016

Fot. Maciej Sokołowski

Kolejny dzień podróży Koleją Transsyberyjską, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok

Wysiadka z pociągu Kolei Transsyberyjskiej w Irkucku z już zaprzyjaźnionym prowadnikiem. Marzec 2016

Fot. Maciej Sokołowski

Brak snu to jedno, ale nie można przed tak trudnym startem przez pięć dni się nie ruszać (przejazd do Warszawy, przeloty i trzy dni w pociągu). Z punktu widzenia sportowego to zabójcze dla mięśni i kondycji biegacza.

– Zorientowałem się, że co pięć godzin zatrzymujemy się na stacjach na jakieś 26–28 minut. Postanowiliśmy to wykorzystać – relacjonuje Piotr. – Im dalej wjeżdżaliśmy w głąb Rosji, tym robiło się coraz zimniej, szczególnie tuż przed Syberią. Gdy zbliżaliśmy się do kolejnych przystanków, przebierałem się w strój biegowy, w korytarzu robiłem rozgrzewkę, a na stacji wyskakiwaliśmy z Łukaszem i Wojtkiem, biegaliśmy dwadzieścia kilka minut w tę i z powrotem po peronach wzdłuż pociągu, żeby zdążyć przed odjazdem. Można powiedzieć, że robiliśmy tempóweczki w drugich zakresach, żeby choć trochę podtrzymać formę.

Śmiesznie to wyglądało, bo część ludzi wychodziła z pociągu, żeby coś sobie kupić i zapalić, a my w tych lajkrach biegamy między nimi po peronach. Za pierwszym razem to była sensacja. Wszyscy pytali, co się dzieje, bo oprócz nas biegało z pięć innych osób, które też jechały na maraton. A nasi współpasażerowie, popalając papieroski, odpowiadali: „Nic, nic, to nasi zawodnicy, biegacze”. I tak się wczuli w role trenerów, że potem jak kończyliśmy te przebieżki, to krzyczeli: „No dobra, chłopaki, wystarczy na dziś, kooończymy trening”. No i dlatego nazwaliśmy ich działaczami sportowymi.

W maratonie na Bajkale poza Piotrem mieli wystartować także dwudziestodwuletni Łukasz Zdanowski i Wojtek Grzesiok. Wieść o ich pomyśle się rozniosła, więc dołączyło także kilku innych polskich biegaczy, głównie amatorów.

– Łukasz strasznie się naszą wyprawą jarał i wypytywał ludzi, jakie mają czasy w maratonie i na ile pobiegną. „No, ja mam 3:20” – odpowiedział mu pierwszy, „ja 3:30” – mówi drugi, a trzeci: „Życiówka w maratonie? 2:18:25”. Jak Łukasz Zdanowski to usłyszał, przyleciał cały blady: „Ty, Kanion, wiesz, kogo wziąłeś? Kukułcze jajo. Tu jest gość, co zrobił 2:18 w maratonie” – opowiada Piotr. – A to był Bartek Mazerski, który dwa lata wcześniej wygrał maraton na Antarktydzie, a kilka lat wcześniej największy w Polsce Maraton Warszawski. Ale czas, o którym mówił Bartek Łukaszowi, był sprzed dziesięciu lat. Z kolei ja rok wcześniej pobiegłem 2:44:22 w moim jedynym w życiu maratonie na asfalcie, i to kompletnie bez przygotowań – wylicza Herci. I było już jasne, że na zamarzniętym Bajkale zapowiada się niezłe ściganie już nawet tylko w polskiej ekipie. Z taką świadomością dojechali do Irkucka.

CZOŁG TOROWAŁ DROGĘ

Wojciech „Kanion” Grzesiok, wówczas trzydziestosiedmioletni, kilka lat wcześniej podjął pierwszą w historii próbę przepłynięcia Bajkału wpław. To właśnie on zorganizował ludzi, którzy przewieźli całą ekipę busem do bazy w Listwiance, mieszczącej się po przeciwnej stronie jeziora niż start maratonu. Nic dziwnego, że Wojtek Grzesiok jest frontmanem i głównym logistykiem teamu Hercoga. Z Piotrem dobrali się idealnie. Wojtek też słynie ze zwariowanych pomysłów na ekstremalne eskapady. Koszykarz (Bobrów Bytom) i alpinista, ratownik WOPR-u i nurek, maratończyk i żeglarz, który wymyślił i poprowadził już kilkadziesiąt ekspedycji w Europie, Azji, Afryce czy obu Amerykach oraz miał na koncie dwukrotną nominację do prestiżowej nagrody Kolosy w kategoriach Góry i Wyczyn Roku (właśnie za przepłynięcie Bajkału i wyprawę do Kirgizji).

W wiosce położonej na brzegu zamarzniętego Bajkału spę­dzili trzy dni.

– Pochodziliśmy trochę po wybrzeżu, żeby przeprowadzić wizję lokalną przed zawodami, pobiegaliśmy po jeziorze w butach z kolcami, sprawdzaliśmy, jaka jest temperatura i jak się ubrać na maraton – relacjonuje Hercog. – Lód na Bajkale miał około trzech metrów grubości, ale przy brzegu i odpływie rzeki Angara naprężenia tak pracowały, że robiła się tam naturalna kruszarka do lodu. Piękne kostki wyrzucane na powierzchnię roztapiało słońce, tworząc czyste lodowe formacje. Niesamowicie to wyglądało. Wieczorami część towarzystwa imprezowała i chodziła… na bani i do bani. Na zewnątrz temperatura sięgała minus dziesięciu stopni, a my wchodziliśmy do klasycznej rosyjskiej sauny, polewaliśmy się ziołami, a dziewczyny okładały nas witkami. Tam było ponad sto stopni Celsjusza! Potem wychodziliśmy na chwilę na śnieg i biegliśmy z powrotem do środka.

Piotr opowiada w liczbie mnogiej, ale na filmiku widać, że Kanion filmuje i zachęca, a Piotrek z wrzaskiem rzuca się w śnieg niczym piłkarz po strzeleniu gola. Tyle że ma na sobie tylko slipki.

Jeden ze spacerów nad zamarznięty Bajkał zakończył się nieszczęśliwie. Część ekipy poszła robić zdjęcia. Bartoszowi Mazerskiemu wiatr zerwał pokrowiec z aparatu i zwiewał go gdzieś w głąb, pomiędzy lodowe kostki.

– Bartek, zostaw ten pokrowiec, taki kosztuje z 20 złotych, szkoda się męczyć – ktoś radził biegaczowi.

– Nie, nie, pobiegnę po niego – uparł się, ale źle postawił stopę i w kostce coś chrupnęło. Na dwa dni przed startem.

Tradycyjna rosyjska bania z kąpielą w śniegu. Syberia. Marzec 2016

Fot. Maciej Sokołowski

Piotr Hercog: Ledwo Bartka dociągnęli do bazy. Chłopak nie wiedział, co robić, noga była opuchnięta jak bania. Już wiedzieliśmy, że nie ma szans, żeby wystartować. Bartek był załamany. W tym mo­mencie na jego telefon przyszło zdjęcie: cała szkoła na sali gimnastycznej trzyma kciuki za jego start: „Bartek, dasz radę”. Bartek jest wuefistą i radnym ze Sztumu, więc nie tylko podopieczni, ale też całe miasto mu kibicowało. Poza tym to naprawdę nie jest tani wyjazd. I chłop nie wiedział, co zrobić. To pił alkohol, to chłodził nogę, to chciał biegać, to leżeć. Był kompletnie zdruzgotany. A jak na drugi dzień w szpitalu wsadzili mu nogę w gips, to nawet o kulach chciał wystartować, ale wybiliśmy mu to z głowy. Na szczęście ta historia zakończyła się przepięknie. Nie wystartował z nami, ale rok później przyjechał, wygrał i jeszcze pobił rekord trasy.

Trening przed startem po zamarzniętym jeziorze Bajkał, marzec 2016

Fot. Wojciech Grzesiok

To była 12. edycja maratonu na Bajkale, najgłębszym i najstarszym jeziorze na świecie, zwanym błękitnym okiem Syberii. Biegnie się z Tankhoy do Listwianki, czyli z jednej strony jeziora na drugą, przez najwęższe gardło. Organizatorzy przewieźli Polaków na drugą stronę, gdzie w hotelu mieszkała reszta uczestników biegu, a potem poduszkowcami dostarczono wszystkich na start.

Na początku marca na Syberii jest dużo słońca, mało śniegu i panują niskie temperatury. Biegnie się więc po lodzie, śnieg pojawia się na trasie tylko od czasu do czasu. Organizatorzy w przeddzień maratonu wypuszczają na jezioro miniczołg, który wyrównuje trasę, tworząc dwu-, trzymetrowy tor, po którym biegną maratończycy, i oczyszcza go z resztek śniegu. Przy okazji trasę się tyczkuje (wkręca się śrubami w lód tyczki z oznakowaniem), żeby wiadomo było, w którym kierunku biec. – To bardzo pomaga, bo po pięciu kilometrach już kompletnie nic nie widać i czujesz się jak na śnieżnej pustyni – wyjaśnia maratończyk z Pasterki.

I tak było w poprzednich latach, a nawet trzy dni przed startem, kiedy Piotr i inni trenowali bieganie i ślizganie się po lodzie w butach startowych. Ale dzień przed zawodami pogoda się zepsuła. Spadło bardzo dużo śniegu, a temperatura w dniu startu spadła do minus 23 stopni Celsjusza. I zerwał się silny wiatr. Gdy 155 śmiałków z 26 krajów stanęło na linii startu (plus jeszcze 32 osoby w półmaratonie), wiało już 15 metrów na sekundę w twarz. Według tzw. kalkulatora kanadyjskiego odczuwalna temperatura wynosiła minus 43 stopnie. To był najzimniejszy i najtrudniejszy maraton po Bajkale w dotychczasowej historii, co odnotowali organizatorzy – 14 biegaczy go nie ukończyło, a dwoje biegło ponad osiem godzin.

Przed przewiezieniem na linię startu zawodników zgromadzono w budynku biura tamtejszego parku narodowego, gdzie mieli przez chwilę się ogrzać. Ale spędzili tam dwie godziny. Okazało się, że kilometr za startem na trasie pojawiła się szczelina. Pęknięcie w lodzie szerokie na metr. Organizatorzy próbowali je zasypać miniczołgiem, ale się nie udało. Po dwóch godzinach stwierdzili, że puszczą zawodników. Mieli inny pomysł, żeby się nie potopić w pękniętym Bajkale.

Pierwsze kilometry na trasie Baikal Ice Marathon. Marzec 2016

ZWYCIĘSTWO W NICOŚCI

Piotr Hercog: Start przeprowadzili bardzo szybko. Krótka gadka i taki lokalny zwyczaj, że każdy dostaje kieliszeczek nalewki, odrobinę upija i rozlewa ją na cztery strony świata dla duchów jeziora. Kiedyś przepijało się wódką, ale ostatnio już ciepłym mlekiem. Oczywiście uhonorowałem duchy jeziora, choć tylko zmoczyłem usta, a mleka nie wypiłem. Mimo panującego zimna miałem na sobie niezbyt grubą bluzę, bo zakładałem, że szybko się rozgrzeję, ale na pierwszych kilometrach jednak nieźle zmarzłem. Biegłem w snowcrossach Salomona z kolcami i kołnierzem zapinanym ponad kostkę. To zimowe buty, w których zawsze biegam zimą po górach i śniegu. Dzięki małym kolcom dobrze się utrzymujesz na lodzie. Stwierdziłem, że biorę na trasę dwa żele energetyczne i pół litra płynu. Tyle musiało wystarczyć.

Ruszyliśmy. Po biegu Wojtek Grzesiok pytał, od którego kilometra wyszedłem na prowadzenie, no to ja myślę, myślę i odpowiadam: „Od osiemdziesiątego”. Zaraz po starcie wyrwałem się naprzód i już po 80 metrach, a nie kilometrach, byłem na czele stawki. Pomyślałem: „Dobra, biegnę swoim tempem i zobaczymy, co będzie dalej”. Pierwsze kilkaset metrów czołg świetnie wygładził i biegło się dobrze. Okazało się, że po kilometrze już miałem ze 100–150 metrów przewagi.

Na mecie Baikal Ice Marathon. Marzec 2016

Nagle Rosjanie krzyczą: „Na poduszkowiec, na poduszkowiec!”. Patrzę, a przede mną stoją takie dwa poduszkowce. Myślę: „Zaraz, zaraz, przecież to maraton, ja chcę biec dalej, po co ten poduszkowiec?”. „Na poduszkowiec, wskakuj na poduszkowiec!” – organizatorzy wrzeszczą nadal. Kazali mi wskoczyć na jeden, potem z niego przeskoczyć na drugi, potem mogłem biec dalej. W ten sposób rozwiązali sprawę pokonania nieszczęsnej szczeliny. Kolejni zawodnicy zobaczyli, jak to zrobiłem, i wszyscy tak samo pokonywali pęknięcie w jeziorze.

Do dziewiątego kilometra dobrze się biegło po lodzie. Za to wiało prosto w twarz. Oglądam się i widzę, że sto metrów za mną biegnie Łukasz. Wiedziałem, że biega przyzwoicie, a wcześniej umówiliśmy się, że w razie czego będziemy współpracować na trasie. Delikatnie zwolniłem i kiedy dobiegł do mnie, rzuciłem: „Łukasz, robimy tak, ja biegnę kilometr, dwa z przodu, ty mi biegniesz na plecach i odpoczywasz, potem się wymieniamy, żeby wypracować przewagę”. Jak się za kimś schowasz przy tak silnym wietrze, to jest o wiele łatwiej. I tak mieliśmy biec, ale po kilku kilometrach Łukasz nie za bardzo miał siłę na zmiany, więc stwierdziłem, że robię swoje, i pognałem dalej, a on został z tyłu.

Od dziesiątego kilometra warunki zaczęły się pogarszać. Miniczołg wcześniej zrobił kilkucentymetrowe minibandy. Ale kiedy spadł śnieg, to wiatr zwiewał go dokładnie na środek przygotowanej trasy. Nie wiedziałem, czy biec pośrodku, czy obok toru. Bieg zrobił się strasznie siłowy. Z jednej strony były momenty, że śnieg sięgał mi po kostki, a po chwili wpadałem w zaspy po łydki. No i już tak było do końca. W zasadzie zrobiłem 30 kilometrów skipów. Kilka lat i kilka tysięcy kilometrów na treningach w górach i moje nieasfaltowe bieganie bardzo mi pomagało w takich warunkach i zaprocentowało na „płaskim” przecież maratonie. Jeśli na trasie jest spora góra albo leży śnieg, to biegaczy „po płaskim” bardzo wybija z rytmu. Moje doświadczenie sprawiało, że sobie z tym jakoś radziłem.

Co dziesięć kilometrów na środku jeziora stał poduszkowiec, a obok był wystawiony stoliczek z płynami i przegryzkami. Nie zatrzymywałem się, tylko gnałem do przodu. Choć mnie kusiło, bo jak głosi legenda, którą opisywał amerykański biegacz w „New York Timesie”, maraton po Bajkale to jedyne zawody na świecie, na których można się napić wódki podczas zawodów. Ja miałem swoje żele energetyczne i pół litra izotoniku. Izotonik trzymałem we flasku, specjalnej saszetce z powłoką primaloftową, stosowanej przez biegaczy narciarskich na długich dystansach. Ale było tak zimno, że pod koniec jednak zamarzł i zrobił mi się z niego sorbet. Ale to było na ostatnich kilometrach, więc i tak już miałem z górki.

Biegłem samotnie przez całą trasę. Widziałem ludzi tylko przy bufetach, od czasu do czasu ktoś przemknął nieopodal na śnieżnym skuterze. Na początku grupa biegaczy była za mną, ale szybko się wszystko rozciągnęło. Przy tej prędkości biegu 15 minut to trzy kilometry, a 30 minut – sześć. W takich odległościach za mną byli następni zawodnicy. W pewnym momencie się obróciłem i na horyzoncie dostrzegłem jakiś malutki punkcik. To był Łukasz. Ale w zasadzie przez cały maraton nic nie było widać – dookoła biel, zimowa pustynia. Od połowy trasy już nikogo za sobą nie widziałem, przed sobą też niemal nic, tylko kilka najbliższych tyczek z oznakowaniem. Wszędzie śnieżna biel, jakbym wbiegał w nicość. Wrażenie niepowtarzalne. Może dwa kilometry przed metą zacząłem dostrzegać jakieś punkciki, bo kibice już nas oczekiwali i niektórzy wychodzili naprzeciw.

Kilkaset metrów przed metą stał z kamerką Maciek Sokołowski, z którym się znamy od 20 lat. Biegnę, biegnę, a on kręci i krzyczy: How are you?. Nie poznał mnie. Dopiero jak przebiegłem obok niego, to powiedziałem, że to ja.

Kilkadziesiąt metrów przed metą czekało na nas już mnóstwo ludzi. Były chorągiewki, namiot do odpoczynku, jacyś dziennikarze. Już z daleka dostrzegłem, a właściwie usłyszałem moją ekipę supportującą, szczególnie naszego kolegę, wielkiego kibica Wisły Kraków, który śpiewał na brzegu Bajkału jedną ze swoich ulubionych przyśpiewek: „Crakovia K, Crakovia S, Crakovia starą k**** jest…”.

Po 3 godzinach, 55 minutach i 51 sekundach wpadłem na metę. Ledwo dycham, rosyjska telewizja podchodzi, pyta, jak było… A Marcinek podbiega: „Piotrek, Piotrek, ale zaśpiewaj coś, zaśpiewaj o Cracovii”. Zrobiło się wesoło. A jeszcze fajniej po niespełna 12 minutach, kiedy na metę wpadł Łukasz. Osiem minut za nim przybiegł pierwszy Rosjanin, Sergiej Juraczow z Krasnojarska. Wojtek przybiegł po godzinie, był 24. Wiadomo, że jak się zwycięża, a na dodatek za tobą przybiega kolega, to jest super. Przecież nigdy dotąd nikt spoza Rosji nie wygrał maratonu na Bajkale, a tu od razu Polacy na dwóch pierwszych miejscach…

DZIEŃ DOBRY, CO Z TĄ WÓDKĄ?

Rosjanie akurat w przypadku tego słynnego maratonu okazali się skrupulatni. Zegarek Piotra wskazał prawie dokładnie 42 195 metrów. Nagrodą były, nie wiadomo dlaczego, aż dwie statuetki. Z wyrzeźbionym w szkle znaczkiem Baikal Ice Marathon. No i ta podświetlana. Nagród finansowych brak.

Wróciliśmy szybko samolotem z Irkucka. Piotr nie mógł spokojnie dojechać do domu, bo o jego sukcesie po raz pierwszy zrobiło się naprawdę głośno, nie tylko w środowisku ultramaratońskim – trafił do głównych wydań telewizyjnych i radiowych wiadomości. W drodze do Pasterki łapały go media, a reporter TVN-u czekał na niego w domu, kiedy wracał z dziećmi, które odebrał ze szkoły w Kudowie. Potem musiał rankami kursować między Dolnym Śląskiem a Warszawą, bo albo „Pytanie na Śniadanie”, albo „Dzień Dobry TVN” (Marcin Prokop robił symulację biegu, a Dorota Wellman żartowała, że pod nią bajkalski lód by się na pewno załamał).

Przy okazji tych wywiadów niechcący wywołał międzynarodową aferę. Okazało się, że oglądali je nie tylko Polacy, bo gdy w telewizji zapytali, czy to prawda, że na trasie organizatorzy częstują biegaczy wódką, odparł, że nie korzystał z bufetów, ale ktoś pisał, że częstują. Jakoś musiało to dojść do organizatorów i Rosjanie wysłali maila do Kaniona z pretensjami, że szkalują ich imprezę, której hasłem jest przecież „kryształowo czysta woda”…

– Odpisaliśmy, że to nie my, tylko kilka lat wcześniej jakiś Amerykanin napisał tak w „New York Timesie”, więc niech się na niego obrażają. I już się nas nie czepiali – śmieje się Piotr.

Chyba sukces naszych biegaczy musiał zaboleć Rosjan, bo wcześniej ani na mecie, ani na uroczystym zakończeniu nie było specjalnego entuzjazmu, że wygrali Polacy. Rok później musieli się kompletnie załamać, bo tym razem wygrał Bartek Mazerski, któremu zresztą do kosztów wyjazdu dorzucił się Witek – jeden z pamiętnych „działaczy sportowych”, samozwańczy trener polskich maratończyków, którym został podczas podróży na Baikal Ice Marathon w Kolei Transsyberyjskiej.

Piotr Hercog. Ultrabiografia

Copyright © by Piotr Hercog 2019

Copyright © by Jacek Antczak 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Paweł Wielopolski

Korekta – Maciej Cierniewski, Milena Piechowska

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotogafia na I stronie okładki – Piotr Dymus

Fotografia na IV stronie okładki – Kasia Biernacka / kasiabiernacka.com

Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-554-3ISBN MOBI: 978-83-8129-553-6

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w wydanie książki Piotr Hercog. Ultrabiografia:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś

Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Od autorów: Jak wystartowałem z ultraksiążką
Jak biegłem tuż za Hercim
Rozdział 1. Bronx pod Jasną Górą
Rozdział 2. Hercog Mountain Challenge nr 1: Na Jezusa po Bajkale
Rozdział 3. Marsz, marsz, przodowniku (1989–1995)
Rozdział 4. Hercog Mountain Challenge nr 2: Byłem szpionem na Elbrusie
Rozdział 5. Od Gerlacha, przez Victorię, do Lenina (1991–1994)
Rozdział 6. Hercog Mountain Challenge nr 3–4: Masakra w Bergamo i tyrolski cud
Rozdział 7. Między nami jaskiniowcami. Część 1 (Jura. 1988–2004)
Rozdział 8. Hercog Mountain Challenge nr 5: Pik, pik, goodbye Lenin
Rozdział 9. Hercog idzie w tango (Studia. 1996–2002)
Rozdział 10. Hercog Mountain Challenge nr 6: „W Europie wyżej nie biegają”
Rozdział 11. Szlakiem kanapki Piotrka Hercoga (Praca. 1991–2006)
Rozdział 12. Hercog Mountain Challenge nr 7: Ucieczka przed pumą
Rozdział 13. Między nami jaskiniowcami. Część 2 (Świat. 2005–2007)
Rozdział 14. Hercog Mountain Challenge nr 8: Każdy ma swój Everest
Rozdział 15. Szlag mnie trafi(ł) przez te rajdy (Rajdy. Część 1. Polska – 1999–2004)
Rozdział 16. Hercog Mountain Challenge nr 9–10: Żarło, żarło i zdechło…
Rozdział 17. Halo, Abu Dhabi? Nasz wielbłąd nie chce biec (Rajdy. Część 2. Świat – 2004–2010)
Rozdział 18. Hercog Mountain Challenge nr 11: Hakuna Matata, czyli moje Kilimandżaro
Rozdział 19. Niezły rzeźnik na pasterce (bieganie 2009–2012)
Rozdział 20. Hercog Mountain Challenge nr 12–13: Hardcor z Kudowy na dzikim zachodzie
Rozdział 21. Od piątki do dwustupięćdziesiatkipiątki (Ultra. 2010–2015)
Rozdział 22. Hercog Mountain Challenge nr 14: Zombie z Kolumbii i osiem (straconych) paznokci
Rozdział 23. Jak Rocky pod japońskim wulkanem (Od UTMB 2012 do DFBG 2020)
Rozdział 24. Hercog Mountain Challenge nr 15: Pobiegać po Spitsbergenie, przejść po biegunie i wspiąć na… K2?
Hercog jest dobry na wszystko. Zestawienie startów (1984–2019)
Support Team Piotra Hercoga
Strona redakcyjna