Bądźmy dobrej myśli - Carolina Setterwall - ebook + książka

Bądźmy dobrej myśli ebook

Carolina Setterwall

4,5

Opis

Znakomita autobiograficzna powieść o utracie i próbie pogodzenia się ze śmiercią bliskiej osoby.

Pewnego dnia Carolina otrzymuje od swojego chłopaka Aksela dziwny e-mail zawierający hasła do komputera i inne instrukcje na wypadek jego śmierci. Aksel kończy swoją wiadomość słowami: „Bądźmy dobrej myśli!”. Pięć miesięcy później już nie żyje.

Debiutancka powieść Caroliny Setterwall opowiada o intensywnym uczuciu, które łączyło ją z Akselem, i szoku, kiedy pewnego ranka znalazła w łóżku jego martwe ciało. Z dokumentalną dokładnością rekonstruuje najdrobniejsze szczegóły ich wspólnego życia przed tragedią, starając się znaleźć jakieś wyjaśnienie tego, co się stało.

Bądźmy dobrej myśli to przejmująca opowieść o śmierci bliskiej osoby, lecz również o życiu – miłości, rodzicielstwie, nowoczesnym związku i związanych z nim oczekiwaniach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 511

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (8 ocen)
6
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marcelakoscianczuk

Nie oderwiesz się od lektury

To książka debiut, ale gdybym nie wiedziała nie pomyślałabym, że jest debiutancką pozycją autorki, która właściwie opisuje swoje doświadczenie nagłej straty, która nie daje się do końca ubrać w żadne teorie i fazowe koncepty. Niezwykły jest język tej książki. Przeczesałam internet by zobaczyć jakie są inne pozycje tej pisarki (gdyż byłam przekonana, że to jest literatura wysokiej próby doświadczonej literatki). Jakie było moje zdziwienie gdy dowiedziałam się, że to debiut-świadectwo życia w żałobie. Aha, ta książka jest o żałobie, ale nie przytłacza.
00

Popularność




Carolina Setterwall Bądźmy dobrej myśli Tytuł oryginału Låt oss hoppas på det bästa ISBN Copyright © Carolina Setterwall, 2018 Published by agreement with Ahlander Agency Copyright © for the Polish translation by Maciej Muszalski, 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Joanna Fortuna Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Projekt graficzny okładki Anna Damasiewicz Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

MAJ 2014

Mail przychodzi, kiedy siedzę na kanapie i karmię. To w zasadzie jedyne, co teraz robię. Karmię — siedzę tak nieruchomo, jak to tylko możliwe, ze śpiącym dzieckiem na rękach, przerażona, że się obudzi i znowu zacznie krzyczeć. Karmię jeszcze trochę, znowu siedzę w bezruchu, próbuję odłożyć śpiące dziecko i wziąć prysznic albo coś zjeść, nie udaje mi się, wracam na sofę, karmię. Codziennie to samo. Kiedy przychodzi mail, Ivan ma niecałe trzy miesiące. Ty wróciłeś do którejś ze swoich prac, nie mam pojęcia, do której, bo tak rzadko o nich wspominasz. Firmy producenckie zajmujące się reklamami albo reżyserzy wolni strzelcy z tej samej branży korzystają z twoich umiejętności technicznych. Gdy pytam, jak ci minął dzień, odpowiadasz: to nic ciekawego i tak nie dałabyś rady słuchać. Dawniej nalegałam, ale już tego nie robię. Sam decyduj, czy mówić o pracy, czy nie.

Karmię. W drodze do domu wysyłasz mi esemes z pytaniem, co kupić na kolację. Sam wykonujesz teraz większość obowiązków: pracujesz, robisz zakupy, gotujesz, sprzątasz, bawisz się z naszą kotką, którą zaniedbaliśmy, kiedy pojawił się Ivan. Z treningów na razie zrezygnowałeś. Ja karmię i karmię. Aż tu nagle, w pewien czwartek na początku maja, tuż po trzynastej, dostaję od ciebie maila:

Od: Aksel

Do: Carolina

8 maja 2014, godz. 13:05

Temat: Gdybym umarł

Dobrze to mieć na wypadek, gdybym się przekręcił.

Hasło do mojego komputera: ivan2014

Szczegółowa lista znajduje się w Dokumenty/Gdybym umarł.rtf

Bądźmy dobrej myśli!

Aksel

Czytam maila trzy razy z rzędu. Na początku nie rozumiem, potem czytam jeszcze raz i ogarnia mnie niepokój. Po trzecim przeczytaniu czuję złość. Cały ty. Nikt inny nie jest tak zimny, odarty z jakichkolwiek sentymentów, wręcz kompulsywnie przyziemny, jak ty. Z tym swoim skrajnie oschłym tonem w mailach i esemesach. Wiecznie robiący kopie zapasowe komputera i telefonu. Regularnie zmieniający hasła — w każdym są małe i wielkie litery, cyfry i znaki specjalne. Ty, mówiący, że po śmierci nie chcesz zostać pogrzebany, lecz rozsypany na wietrze w miejscu, do którego nikt nie poczuje się zmuszony jechać z kwiatami i zniczami. Nikt inny prócz ciebie nie wysłałby czegoś takiego, w środku dnia, z pracy, do dziewczyny, która siedzi na kanapie i karmi piersią. Ale ty to zrobiłeś.

Nie odpisuję. Pytam cię wieczorem, przy kolacji, o co chodziło, a ty dokładnie tak, jak się spodziewałam, odpowiadasz, że to był nagły impuls, że bezpieczeństwa nigdy za wiele. Że dobrze, bym wiedziała, gdyby coś się stało. Nigdy więcej nie rozmawiamy o tym mailu.

2009–2014

PAŹDZIERNIK 2014

Jest październikowa niedziela. Jesteśmy zmęczeni i niezbyt mili dla siebie. Spałam zbyt krótko, bo Ivan przez kolejną noc chciał tylko jeść i jeść. Nie udało mi się jeszcze nauczyć zasypiania pomiędzy ciągłymi pobudkami, a ponieważ Ivan wkrótce skończy osiem miesięcy, przyszłość nie wygląda różowo. Zawsze jestem zmęczona. Dziś jestem zdenerwowana i użalam się nad sobą. Ty jesteś zestresowany i próbujesz ze wszystkim zdążyć. Nie poinformowałeś zleceniodawców, że już za tydzień z powodu urlopu rodzicielskiego zaczniesz pracować na pół etatu. Często się o to kłócimy. Chcę, żebyś był mniej obciążony i dzięki temu zdążył — i dał radę — zająć się naszym życiem, naszym dzieckiem, naszym światem. Ty tego nie chcesz. A dokładniej: mówisz, że chcesz, ale nie możesz. Tłumaczysz, że praca freelancera tak nie wygląda. W długim czasie wypracowałeś sobie krąg klientów i jeśli znikniesz na pół roku albo dłużej, zostaniesz zastąpiony kimś innym. Wymieniony. Ty też jesteś zmęczony. Kiedy się odprężasz, wyglądasz na smutnego. Nie jesteś w stanie myśleć o okresie, który wkrótce się zacznie — kiedy pół dnia będziesz spędzał z Ivanem w domu, a drugie pół pracował. Ja też jestem zestresowana. Nadąsana. Zaniepokojona. Nasza rodzina nie funkcjonuje tak, jak sobie wyobrażałam. Mówisz, że wiedziałam, w co się pakuję, kiedy postanowiłam mieć z tobą dziecko. Odpowiadam, że miałam nadzieję, iż będzie inaczej. Każde z nas stara się nie robić przykrości drugiemu. W ostatnim czasie wydaje się to coraz trudniejszym zadaniem. Ale walczymy.

Trzy tygodnie temu się przeprowadziliśmy — była to przeprowadzka, z którą wprawdzie nie zdążyliśmy, ale i tak to zrobiliśmy. Pakowaliśmy się nocami, w krótkich odcinkach, kiedy Ivan nie potrzebował nikogo, żeby spać. Robiliśmy to w milczeniu, nie mieliśmy tematów do rozmów, które by nas zrelaksowały, nie sprawiałyby bólu ani nie kończyły się kłótnią. Pakowaliśmy się. Tak samo wyglądała przeprowadzka. Już prawie zdążyliśmy wszystko rozpakować. Dziś musieliśmy zrobić przerwę, bo nasz samochód zaczął szwankować. Musimy pojechać do twoich rodziców, żeby tata na niego spojrzał. Ładujemy Ivana do fotelika z tyłu, ty siedzisz obok niego, a ja prowadzę. Nie mogę się powstrzymać i po raz setny — radosnym tonem, który nikogo nie oszuka — oznajmiam, że byłoby wspaniale, gdybyśmy oboje mieli prawo jazdy. Zaciskasz zęby i mówisz, że niedługo się do tego zabierzesz. Nie pytam, kiedy. Nie mam siły na kolejną kłótnię. I dręczą mnie wyrzuty sumienia z powodu mojego komentarza. W samochodzie zapada cisza. Ivan jest wesoły, a ty zajmujesz go wydawaniem odgłosów i zabawkami, żeby tak pozostało. Staję się kiepskim kierowcą, gdy Ivan płacze, a nikt nie potrafi go rozśmieszyć tak jak ty. Kiedy słyszę, jak się bawicie na tylnym siedzeniu, a Nynäsvägen przechodzi w Tyresövägen i prowadzi na Vendelsö, jesteśmy coraz bliżej twoich rodziców, myślę, że mimo wszystko naprawdę kocham swoją rodzinę. Po prostu przechodzimy trochę trudny okres.

Pomagasz tacie naprawić samochód. Ja siedzę z twoją mamą, pijemy herbatę. Mama dyskretnie i z szacunkiem wypytuje, jak nam się wiedzie. Odpowiadam, mniej dyskretnie, ale też z szacunkiem, że mamy teraz dużo na głowie. Nie śpimy zbyt długo, a ty jesteś zestresowany. Przeprowadzka była trudna, Ivan ma koszmary, a nocami chce jeść. Mówię, że przeważnie nie mamy czasu na odczuwanie czegokolwiek, ale to kłamstwo.

Pod dom zajeżdża twój starszy brat. Nie zapowiadał wizyty — przez okno w kuchni widzę, jak obaj z tatą jesteście zdziwieni na jego widok. Przytulacie się roześmiani. On mocno klepie cię w plecy, wyglądasz, jakbyś znikał w jego ramionach. Zawsze był od ciebie o wiele większy. Niższy, ale szerszy, silniejszy. Rozjaśniasz się, kiedy mówi coś zabawnego, śmiejesz się w drodze do domu. Stawiasz szybkie kroki na schodach, śpieszy ci się na górę do kuchni, chcesz pokazać Ivana. Starszy brat widział go wcześniej tylko raz. Jakoś się nie złożyło, wszyscy ostatnio byli zajęci. Brat zabawia Ivana, mówi, że wyrósł i jest do ciebie bardzo podobny. Nazywa cię „młodym”. Dużymi łykami wypija kawę. Ty nalewasz sobie do szklanki colę. Potem wracacie do samochodu. Ja idę się przespacerować przed domem. Ivan siedzi w szelkach na moim brzuchu, wyjmuję z kieszeni komórkę i robię wam zdjęcie, gdy stoicie przy naszym samochodzie. Coś jest nie tak z wycieraczkami. Nie udaje wam się ich naprawić. Na zdjęciu stoicie odwróceni plecami do aparatu, jeden z was drapie się po głowie. Dwaj bracia i tata. Jeszcze nie wiecie, że to wasze ostatnie spotkanie.

KWIECIEŃ 2009

Jest wieczór przed świętem Walpurgii w roku dwa tysiące dziewiątym, mam pojechać na imprezę w starym budynku szkoły na Adelsö, wynajętym i przerobionym na letni raj przez kilkoro moich przyjaciół. Ich imprezy zawsze są fajne. Zapraszają kilkaset osób, a ci, którzy zdążą zgarnąć bilety, zanim się skończą, dostają w pakiecie przejazd autobusem. W pachnącej drewnem auli szkoły, z wysokim sufitem i skrzypiącą podłogą, sprzedają piwo i wino za tyle, za ile je kupili. Są muzykami i ludźmi kultury, więc na imprezach często występują na żywo muzycy i zespoły, które lubię. To ma być mój czwarty lub piąty raz na takiej imprezie. Jestem podekscytowana.

Mam trzydzieści lat i moje życie erotyczne w dalszym ciągu nie jest uporządkowane. Kilka dni wcześniej zakończyłam krótki romans z pewnym Norrlandczykiem, o którym kiedyś myślałam, że mógłby być tym jedynym, ale szybko się przekonałam, że tak nie jest. Postąpiłam, jak to mam w zwyczaju. Wyplątałam się z tego pisemnie: mailem, w którym tłumaczyłam, że to absolutnie nie jego wina, ale nie jestem obecnie na właściwym etapie życia. Nie wiem, dlaczego zawsze mam takie trudności z powiedzeniem „nie”. Ogarnia mnie panika na samą myśl, że kogoś zranię i wmawiam sobie, że niszczę nie tylko ich dni i tygodnie, ale też samoocenę i radość życia. Doświadczam tak silnego poczucia winy, gdy kończę związek — aby nie kontynuować czegoś, co wywołuje u mnie lęk — że kilkakrotnie zostałam o wiele za długo. Obiecałam sobie i swojej terapeutce, że z tym skończę, więc teraz zrywam szybciej niż kiedyś. Jednak z takim samym lękiem jak zawsze. Byłam taka, odkąd pamiętam. Teraz znów to zrobiłam.

Tym razem poszło całkiem dobrze. Pewnie dlatego, że spotykaliśmy się tylko przez kilka tygodni i może dlatego, że on też nie był we mnie szczególnie zakochany. Poszło dobrze do tego stopnia, że postanowił zatrzymać bilet na imprezę — kupiony, bo nalegałam, by pojechał ze mną — i mimo wszystko się pojawić. Z przyjaciółką. Jako przyjaciel.

Czuję się zakłopotana, gdy widzę go w autobusie, ale się witam, przytulam go i udaję, że wszystko jest jak należy. Że nie można mi nic zarzucić. Jako uwolnionej kobiecie, która wie, czego chce. Prawda oczywiście jest taka, że nie mam pojęcia. Od dawna. Mętne życzenie, by przestać się miotać i znaleźć kogoś, z kim będzie mi dobrze, w praktyce nie wystarczy jako podstawa do tego, by rzeczywiście było dobrze. Taki bałagan trwa już od kilku lat. Norrlandczyk nie musi jednak o tym wiedzieć. I tak nie będziemy ze sobą żyć. Piję wino w autobusie i w miarę jak szklanka się opróżnia, a odległość między mną a Sztokholmem rośnie, sytuacja ulega powolnej poprawie. Wszystko, przynajmniej w przybliżeniu, jest takie, jak powinno.

Tańczę i tańczę, nogi nie chcą przestać tańczyć. Usta nie chcą przestać czuć smaku wina. Podciągam się i staję w głębokiej wnęce okiennej w auli dawnej szkoły, tańczę samotnie i rozkoszuję się uczuciem, że choć przyciągam kilka spojrzeń, nikt nie może mnie dosięgnąć. Wśród przyjaciół zyskałam sławę jako ta, która zawsze wdrapuje się na meble, bary, krzesła, głośniki, sceny, parapety i tańczy. Najchętniej sama. Zrobiło się z tego coś w rodzaju punktu programu. Więc robię to również dzisiejszego wieczoru. Na zmianę tańczę na parkiecie, w wysokim oknie, wbiegam do kabiny didżejskiej i wyję razem z przyjaciółmi, którzy odtwarzają płyty. Kiedy kolejka do toalety jest za długa, sikam w lesie. Co jakiś czas dostrzegam go w tłumie i za każdym razem patrzy prosto na mnie. Kiwa głową i pozdrawia, ale wzrok ma smutny. Moi przyjaciele zaczynają go nazywać Smutne Psie Oko. Wybucham śmiechem. Jesteśmy złośliwi, ale nic sobie z tego nie robię. Zamierzam tańczyć, jestem pijana i wszystko jest takie, jakie musi być.

A potem nagle pojawiasz się ty. Nie widziałam cię wcześniej, na pewno nie jechałeś tym samym autobusem. Twój kolega, a jednocześnie mój znajomy, mówi, że przedstawi mnie człowiekowi, który „mnie kocha”. Obok stoisz ty. Wyszczerzony. Jesteś wysoki i chudy, ale twój uśmiech przypomina leżący trójkąt. Uśmiechasz się jak kowboj ze starego filmu. Krzywo i szczerze. Uśmiech rozciąga się na całą twoją twarz. Przychodzi mi do głowy, że byłbyś bardzo fajną karykaturą — taką, z której ludzie się cieszą. Masz na głowie czapkę. Muszę odchylić głowę, żeby na ciebie spojrzeć. Nie słyszałeś, jakimi słowami przedstawił cię nasz wspólny znajomy, ale to nie szkodzi. I tak nie wyglądasz na kogoś, kto by się tym przejął.

Mam nieelegancki zwyczaj przejmowania dowodzenia, kiedy się upiję. W ramach czegoś w rodzaju ochrony przed odrzuceniem wykorzystuję okazję, gdy tylko się pojawi, a tego wieczoru okazją jesteś ty. Tak wybrałam, bo uważam cię za atrakcyjnego. Jesteś wysoki, masz przekrzywione usta, no i jeszcze ten uśmiech. I gigantyczne oczy. Naprawdę fajnie byłoby cię narysować. Łapię cię za rękę, nie protestujesz, i wychodzę z tobą na dziedziniec. Na dworze wciąż jest jasno, na pewno nie minęła dwudziesta pierwsza, ale kto by pilnował takich przyziemnych spraw. Na pewno nie ja i ty. W świetle widzę, że twoje oczy są wręcz nieprawdopodobnie błękitne. Postanawiam, że cię zapytam, czy masz soczewki. Ale jeszcze nie teraz.

Na dziedzińcu sprzedają kiełbasę na gorąco z okienka w budynku, w którym dawniej był chlew. Stajemy w kolejce, a ty mocno trzymasz mnie za rękę. Wyglądasz na gotowego do pocałowania mnie, jeśli tylko dam znak. Powstrzymuję się przed tym. Pytam, ile masz lat, a ty odpowiadasz, że dwadzieścia osiem. Czuję ulgę, bo myślałam, że znacznie mniej. Pytam, gdzie pracujesz, a ty odpowiadasz, że w mediach. Przygotowuję się na analizę twojej reakcji, kiedy mówię, że pracuję w branży muzycznej przy dużych imprezach, ale nie zadajesz żadnych pytań. Nie wydajesz się zdziwiony ani moim wiekiem, ani zawodem. Wyglądasz, jakbyś chciał mnie wycałować, masz zaraźliwy uśmiech, więc postanawiam, że już wystarczy. Mam już dość informacji, wyciągam cię z kolejki po kiełbasę, idziemy za budynek szkoły i docieramy do brzozy na niewielkiej łące. Zaledwie godzinę wcześniej sikałam tu niedaleko. Z dyskoteki w budynku za nami dobiega dudnienie basów. Całuję cię. A może to ty mnie całujesz.

Całuję ciebie, a ty mnie, czuję twoje dłonie przytrzymujące mi twarz i jest cudownie. Kocham, jak mnie całujesz, kocham twoje dłonie, to, że jesteś wysoki, kocham te twoje krzywe usta, z których nigdy nie znika szeroki uśmiech, nawet kiedy się całujemy. Robimy to pod brzozą jak para nastolatków, a kiedy przywierasz do mnie i przyciskasz mnie do brzozy, do swetra przyczepia mi się mnóstwo kawałków kory. Gdybym miała zgrabniejszą figurę, oderwałabym się od ziemi i objęła cię nogami, ale tego nie robię. Stoimy tylko przyciśnięci do siebie i do brzozy jak para napalonych czternastolatków.

Mówię do ciebie, że powinniśmy to kontynuować, ale nie w środku przy wszystkich. Mówię, że jest tam ktoś smutny i nie wiem, czy chcę w ten sposób się pochwalić, wykazuję troskę, a może chcę wyjść na troskliwą w twoich oczach. Wszystko jest rozmazane i dzieje się pod wpływem impulsu. Kontynuujemy wieczór, na zmianę tańcząc z przyjaciółmi i wybiegając na spotkania przy brzozie, gdzie dalej się całujemy. Tym bardziej intensywnie, im późniejszy robi się wieczór. W pewnym momencie wymieniamy się numerami. To upraszcza proces decyzji, kiedy nadchodzi czas na kolejne spotkanie pod brzozą.

O pierwszej impreza się kończy i dwa autobusy odwożą wszystkich uczestników z powrotem do Sztokholmu. Siadamy z przodu w jednym z nich. Upewniłam się, że Smutne Psie Oko jedzie tym drugim i dzięki temu mogę sobie pozwolić na nieskrępowane całowanie cię w ciemności. Ludzie siedzący z tyłu wyją. Pomiędzy pocałunkami zmuszasz mnie do słuchania AC/DC przez jedną z twoich słuchawek. Mówię, że moim zdaniem nie jest to zbyt dobry zespół i wspominam, tak zblazowanym tonem, na jaki tylko mnie stać, że pracowałam z nimi kilka razy. Ta informacja najwyraźniej ci nie imponuje, mówisz tylko: „tak, posłuchaj teraz, posłuchaj tego”, a potem znów mnie całujesz. Podnosisz i sadzasz sobie na kolanach. Kocham, kiedy mnie podnosisz i kocham siedzieć ci na kolanach. Wreszcie oplatam cię nogami.

Kiedy autobus godzinę później wjeżdża na Medborgarplatsen, na brodzie i policzkach mam czerwone plamy od twojego zarostu. Już dawno się tak nie całowałam. Wysiadamy z autobusu, a ty chcesz mnie odprowadzić do domu. Nie pozwalam na to. Powtarzasz pytanie i dostajesz drugą odmowę. Proponujesz, żebym w takim razie poszła z tobą do domu. „No weź”, mówisz, „chcę z tobą spać”. „Nie”, odpowiadam, „będę spać sama”. Chyba chcę wyjść na osobę, która nie idzie z facetem do łóżka pierwszego wieczoru. Gdybyśmy poszli do domu razem, doszłoby do tego. Nie chcę, żeby do tego doszło. Chcę, żeby do tego doszło. Chcę dalszego ciągu. Rozdzielamy się. Widzę, jak twoja głowa podskakuje w rytm muzyki, a plecy znikają na Folkungagatan. Zanim zasypiam, przychodzi esemes od ciebie. Piszesz, że jestem ładna i że chcesz znów się spotkać.

PAŹDZIERNIK 2014

Jest dopiero wpół do siódmej, kiedy się budzę u boku Ivana. Stwierdzam, że spaliśmy całkiem dobrze. Powiedzmy, w końcu wszystko jest względne, ale dla nas to całkiem dobry sen. Ivan wkrótce będzie miał dziewięć miesięcy, a trzy tygodnie temu, po przeprowadzce do nowego mieszkania, dostał swój pokój. Zaczął mieć napady lęków nocnych i codziennie je z piersi między trzecią a szóstą nad ranem. Przez to najczęściej śpię na materacu w jego pokoju, choć zamysł był taki, że będziemy znów sypiali sami, tylko we dwoje. Kiedy wczoraj go kołysałam i próbowałam uspokoić między dziesiątą a jedenastą, a potem zaczęłam karmić i wydawało mi się, że nigdy nie skończę, wysłałam ci esemesa, bo pracowałeś w kuchni. Napisałam, że znów zostanę na noc z Ivanem, a ty odpisałeś: „okej, dobranoc”. Krótko potem usłyszałam, jak się przemieszczasz między łazienką a dużym pokojem. Pogasiłeś wszystkie światła, umyłeś zęby i też przygotowywałeś się do snu.

Ja nie zasnęłam od razu. Zamiast spać, zaczęłam szukać informacji w telefonie na temat „lęków nocnych u małych dzieci”. Podczytywałam trochę porady na Vårguiden, artykuły w internetowych wydaniach gazet i wątki na forum Familjeliv. Po przeczytaniu sporej liczby artykułów i gruntownym przemyśleniu, czy Ivan już w tym wieku może mieć lęki nocne — bo zwykle występują u nieco starszych dzieci — nabrałam przekonania. Ivan nabawił się lęków nocnych i dlatego spał tak niespokojnie. Prawie zawsze występowały nieco ponad godzinę po zaśnięciu. Zgadzało się to z opisami, które znalazłam w sieci. Zrobiłam zrzut ekranu jednego z nich i wysłałam ci kolejnego esemesa. „Myślę, że to, co ma Ivan, to lęki nocne” i dołączyłam zdjęcie. Nie odpisałeś. W sypialni panowała cisza. Pomyślałam, że może zdążyłeś zasnąć, albo leżysz i coś czytasz, dlatego nie możesz odpisać. Zaraz potem zasnęłam.

Kiedy się budzimy, jestem prawie wypoczęta. Kotka nie zawodziła za drzwiami pokoju Ivana, jak jej się czasem zdarzało, a Ivan jadł tylko dwa razy od czasu napadu tuż przed północą. Jest w dobrym humorze, chce się wygramolić z tymczasowego łóżka na podłodze i przeżywać przygody w mieszkaniu. Podnoszę go i mówię, że idziemy obudzić tatusia. Kiedy otwieramy drzwi, wychodzi do nas kotka i przez krótką chwilę daje się głaskać, też niedawno się obudziła. Potem idziemy do sypialni, w której leżysz.

Kładę Ivana na łóżku, żeby mógł do ciebie podpełznąć i być pierwszym, co zobaczysz po otwarciu oczu. Mówię „dzień dobry, tatusiu” tonem, którego używam, kiedy rozmawiam z Ivanem, ale adresuję słowa do kogoś dorosłego. Najczęściej do ciebie. Ivan obiera sobie za cel czubek twojej głowy, ale ledwo zaczyna raczkować, dostrzegam, że coś jest nie tak. Leżysz inaczej niż zwykle, kiedy śpisz. Poskręcany, na boku, wygięty do przodu, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Odcień skóry też jest inny. Jaśniejszy niż zwykle. Martwy.

Nie mam odwagi dotknąć twojej kostki wystającej spod kołdry w nogach łóżka, gdzie stoję. Ale jednak to robię. Skóra jest chłodna. Jasna. Twarda w dotyku. Wewnątrz nie płynie krew. Już cię nie ma tam w środku. Umarłeś.

Dalsze wydarzenia następują automatycznie. Podnoszę Ivana i trzymam go jedną ręką, mózg odłącza wszystkie uczucia i zaczynam działać racjonalnie, bardziej racjonalnie niż kiedykolwiek przedtem. Dzwonię na pogotowie, a kiedy odbiera kobieta, mówię na jednym oddechu, co się stało, jak się nazywam, jak ty się nazywasz, gdzie mieszkamy, jaki jest kod do drzwi. „Musicie przyjechać szybko, natychmiast, nie mogę tu dłużej być”, kończę. Ivan wyciąga ręce do łóżka, a ja mocno, trochę za mocno, trzymam go na biodrze.

Kobieta w słuchawce prosi, żeby mówiła wolniej i sprawdziła twój puls na szyi. Odpowiadam, że to nie ma sensu, ale i tak sprawdzam. Z Ivanem na biodrze i telefonem wciśniętym między drugi bark a ucho, szukam wolną ręką pulsu. Szyja jest zimna. Nie ma w niej życia. Mówię do kobiety: „nie da się, nikogo tam nie ma, on nie żyje”.

Nie wiem, dlaczego to robię, ale chwytam cię za ramię. Obracam, choć wiem, że nie żyjesz. Jesteś ciężki, prawie tracę równowagę i na ciebie upadam, kiedy odwracam twoją twarz ku górze. Lewy policzek odrywa się od poduszki, skórka jest jasnożółta i pomarszczona od materiału, na którym leżałeś. Oko — to, które było przyciśnięte do poduszki — jest lekko otwarte. Nie tak błękitne jak przedtem. Jest szare i już nigdy nie spojrzy na mnie ani na naszego syna. Puszczam ramię, a twoje ciało opada z powrotem i przyjmuje pozycję, z której je wyrwałam. Jesteś tak martwy, jak to tylko możliwe i czuję, że już nie dam rady dłużej przebywać w tym samym pokoju.

Mówię to kobiecie z dyspozytorni, a potem się rozłączam. Przykrywam Ivana kocem, zakładam nosidełko na szelkach, umieszczam go w środku, narzucam na siebie sweterek. Zamykam kotkę na klucz w sypialni, wcześniej zostawiwszy jej jedzenie i wodę. Wiem, że następną osobą, która wejdzie do mieszkania, nie będę ja. Kotka nie może uciec.

Wychodzę z mieszkania. Zjeżdżam windą na parter, wychodzę do przedsionka, siadam na ławce. Czekam na karetkę. Na dworze robi się widno.

Zanim przyjeżdża, mija dobre pół godziny. To kłamstwo. Mija kilka minut, ale dla mnie są jak pół godziny. Kiedy siedzimy w przedsionku, ja w piżamie i sweterku, Ivan w nosidełku, okryty kocem, patrzą na nas sąsiedzi mijający nas w drodze do pracy i do przedszkola z dziećmi. Nikt się nie odzywa. Ktoś odwraca wzrok, ktoś inny kiwa głową na powitanie, a dopiero potem odwraca wzrok. Odpowiadam skinieniem. Przychodzi mi do głowy, że powinnam do kogoś zadzwonić. Nie wiem, do kogo. Dzwonię do twojego starszego brata. Nadjeżdża karetka.

MAJ 2009

„Nigdy nie będę niewierny”, mówisz i patrzysz na mnie z odległości dziesięciu centymetrów w łóżku. Zastanawiam się, czy chodzi konkretnie o mnie, czy też właśnie podzieliłeś się ze mną swoim ogólnym kompasem moralnym. Nie wiadomo. Często tak z tobą jest. Mówisz coś bez owijania w bawełnę, rzucasz stwierdzenie, które brzmi prosto, ale rodzi we mnie pytania, których jeszcze nie mam odwagi zadać. Ekscytuje mnie to. Jesteś niezwykłym człowiekiem, lubię cię. I to bardzo.

Leżymy nadzy w łóżku w twoim surowym, prawie pozbawionym mebli mieszkaniu przy Långholmsgatan w Hornstull. Jest potwornie gorąco, bo okna wychodzą na jedną stronę i nie można zrobić przeciągu. Żadne zasłonki nie zapewniają cienia, słońce przygrzewa praktycznie przez całe dnie. Jesteśmy jednak u ciebie, bo tu się czujesz najlepiej. A ja raczej nie narzekam. Ostatnio często spędzamy tu czas. W twoim mieszkaniu, w twoim łóżku, nadzy.

Następnego dnia, po naszym pierwszym wieczorze, znaleźliśmy się tutaj. Było to po kolejnej imprezie, którą również spędziliśmy wtuleni w siebie, tym razem pod kocem, na kanapie, w ogródku restauracji. Dalsze odsuwanie tej chwili wydawało się niemożliwe, wystarczyła mi doba, żeby udowodnić, cokolwiek miałam do udowodnienia. Najwyraźniej tobie również tyle wystarczyło. Teraz leżymy, a ty mówisz, że nigdy nie będziesz niewierny. Mamroczę „aha, to dobrze” i myślę o tych chwilach, kiedy sama bywałam niewierna. Dochodzę do wniosku, że trudno obiecać coś takiego, ale podoba mi się to podejście. Coś o tobie mówi. Znam cię od dwóch tygodni. Jestem ciebie niezmiernie ciekawa, ale się powstrzymuję. Próbuję nie zadawać ci więcej pytań, niż ty zadajesz mnie na mój temat. A nie pytasz zbyt często. Więc ja też się hamuję.

Kiedy przyszłam do ciebie po raz pierwszy, zapytałam, czy wprowadziłeś się niedawno. Było tak mało mebli. Pusty przedpokój, salon z sofą, telewizorem i małym biurkiem w rogu. Na biurku stał komputer, na którym i z którego pracujesz, były też samoprzylepne karteczki z małymi notatkami. Masz piękny charakter pisma, małe literki, nawet wersaliki są małe. Wtedy nie zrozumiałam, że nazwy na karteczkach oznaczają firmy producenckie, które są twoimi klientami. Backup Callboy — brzmiał napis na jednej. Naprawić maila Annelie — na drugiej. Serwer Camp David — na trzeciej. Na kolejnej po prostu zapisałeś wersalikami: NIGDY WIĘCEJ. Kiedy zapytałam, co to znaczy, odpowiedziałeś, że to przypomnienie dla siebie samego, żeby nie brać tyle pracy, ile wziąłeś rok wcześniej. Że wtedy prawie się wykończyłeś. Pracowałeś dwadzieścia cztery godziny na dobę i ubyło ci mnóstwo kilogramów. Nigdy więcej nie zamierzałeś tego sobie zrobić. Odparłam, że coś wiem o intensywnej pracy i wspomniałam, że u mnie oznacza to wiele wieczorów i nocy. Odpowiedziałeś „to się stamtąd zwolnij”, jakby to była najprostsza rzecz pod słońcem. Jakby moja praca w ogóle ci nie imponowała. Wtedy chyba jeszcze bardziej się w tobie zakochałam.

W sypialni: łóżko i ławeczka do ćwiczeń. Kropka. Żadnych dywanów, żadnych firanek, prawie puste ściany, jeśli nie liczyć wydruku drapacza chmur z samotną chmurą obok.

Kiedy zapytałam, czy dopiero się wprowadziłeś, sprawiałeś wrażenie, jakbyś zupełnie nie rozumiał, dlaczego pytam. Odparłeś, że mieszkasz tu od ośmiu lat. Dla ciebie to była odpowiednia liczba przedmiotów. Wspomniałeś, że dorastałeś otoczony szpargałami i nie chcesz mieć ich u siebie. Że panikujesz na samą myśl o gromadzeniu, mnóstwie przedmiotów i kurzu. Pomyślałam, że chyba przeniosłeś tę niechęć na ekstremalny poziom i zastanawiałam się, czy naprawdę regularnie korzystasz z ławeczki. Uznałam, że osobliwa z ciebie postać. A przez to ciekawa.

Teraz z mebli wystarczy nam w zasadzie tylko łóżko. To w nim spędzamy wieczory, noce, przedpołudnia i części weekendów. Kiedy mamy ochotę na jedzenie, wychodzimy, a wtedy dużo spacerujemy. Obejmujesz mnie, a ja jestem zakochana w twoim pokaźnym wzroście. Lubię czuć twoją rękę w talii i skrycie liczę na to, że spotkamy moich znajomych. Przechadzamy się wzdłuż zatoki Årstaviken między Skanstull, gdzie mieszkam, a Hornstull, gdzie mieszkasz ty. Chcę być widziana w twoim towarzystwie. Chcę, żeby moi przyjaciele i znajomi natykali się na nas przypadkiem. Żeby odchodząc, szeptali: „Oj, a kto to był? Ale ładna z nich para”. Tak właśnie to sobie wyobrażam. „Jaki wysoki i przystojny mężczyzna”. Jestem dumna, że do ciebie należę i choć jeszcze o tym nie rozmawiamy, tak właśnie jest. Należę do ciebie.

Odkąd się zobaczyliśmy po raz pierwszy, spotykamy się mniej więcej co drugi dzień, a kiedy się nie widzimy, utrzymujemy intensywny kontakt przez czat i esemesy. Już się dowiedziałam kilku rzeczy na twój temat. Nie lubisz rozmawiać przez telefon. Na piśmie i w rzeczywistości jesteś jak dwie różne osoby. Kiedy piszesz, wydajesz się surowy, chcesz szybko dojść do sedna, a potem skończyć. Gdy się spotykamy, jesteś ciepły, troskliwy, zabawny, lubisz dotyk i łatwo cię rozśmieszyć. Lubisz się całować i trzymać mnie za rękę, nawet jeśli nie leżymy w łóżku. Poza tym rzeczywiście masz soczewki. Podkreślają błękitny kolor oczu, bo są dość grube. Bez nich naprawdę kiepsko widzisz. Kiedy wieczorami jesteś sam w domu, wyjmujesz soczewki i używasz okularów, których nie cierpisz, ale ja je kocham. Są krzywe i bardzo dobrze dopełniają twój uśmiech. Wszystko w tobie jest trochę krzywe. Wszystko w tobie jest naprawdę piękne.

Kiedy się rozstajemy rankiem, rzadko masz ochotę planować kolejne spotkanie. Mówisz „do usłyszenia”, a ja nie mam odwagi zapytać kiedy. Sam nigdy mnie nie pytasz, jakie mam plany i kiedy o nich opowiadam, czuję, że się narzucam. Fascynuje mnie twoja podwójność. Jesteś złożony i pełen paradoksów. Nieobecny i obecny jednocześnie. Na przemian jesteś tak blisko i tak daleko. Myślę o tobie właściwie przez cały czas, kiedy się nie widzimy. Czekam, aż się odezwiesz i uważam, że godziny poprzedzające tę chwilę są nie do wytrzymania.

Ale się odzywasz. Zawsze. Po kilku godzinach oczekiwania wiem, że zaraz wrócisz. Zaczynam się uczyć twojego tempa. Zaczynam się uczyć egzystować w twoim świecie. Jestem już w tobie zakochana. Zajęło to dwa tygodnie albo dwie doby, trudno określić dokładnie.

PAŹDZIERNIK 2014

Przyjechała karetka i sympatyczny mężczyzna, który z niej wysiadł, spędził w naszym mieszkaniu kilka minut. Schodzi później do mnie i Ivana, czekających na ławce na klatce schodowej i mówi, że miałam rację, mój partner nie żyje. Dodaje, że jeśli to jakieś pocieszenie, wygląda na to, że nie cierpiał, tylko odszedł spokojnie we śnie. To żadne pocieszenie.

Chce, żebym poszła z nim z powrotem na górę, do mieszkania. Wiem, że powinnam to zrobić, że przynajmniej powinnam zmienić Ivanowi pieluchę, ale nie mogę się ruszyć. Nie chcę tam nigdy wracać.

Zadzwoniłam do twojego brata, a on zawiadomił rodziców. Dzwoniłam do macochy i wszyscy są w drodze, na złamanie karku pędzą z miejsc, w których jeszcze niedawno rozpoczęli zupełnie zwyczajny poniedziałkowy ranek. Mówię sanitariuszowi, że chcę zostać na klatce i poczekać, aż przyjedzie ktoś znajomy. Sanitariusz się zgadza. Mówi, że policja już jedzie i podkreśla, że to standardowa procedura, gdy ktoś młody umiera nagle. Żebym nie myślała, że jestem podejrzana albo doszło do przestępstwa, po prostu muszą tak zrobić. Mówi jeszcze inne rzeczy, ale ich nie rejestruję, bo widzę, że po schodach schodzi sąsiadka. Dziecko, które jej towarzyszy, gapi się na nas siedzących na ławce przy skrzynce na listy. Ja jestem w piżamie, Ivan w nosidełku, sanitariusz w jaskrawożółtej kamizelce narzuconej na ciemnozielony kombinezon. Dziecko patrzy z zaciekawieniem i pyta mamy, kim jesteśmy, co się stało, jak się nazywamy. Nie odpowiadam. Sąsiadka milczy. Tak samo jak sanitariusz. Sąsiadka przyśpiesza kroku, bierze dziecko na ręce, ucisza jego pytania i szybko wychodzi na ulicę. Patrzę na szarą betonową podłogę klatki schodowej. Czuję się, jakbym już nie miała domu.

Policjantki przyjeżdżają równocześnie z twoim bratem. Nie wiem, jak to robi, ale jakimś sposobem przejmuje dowodzenie nad sytuacją. Prowadzi mnie do mieszkania, mocno ściskając za ramiona. Mówię, że już nigdy nie wejdę do sypialni. Odpowiada, że nie muszę tam wchodzić, zostanę w kuchni. Policjantki chcą mi tam zadać kilka krótkich pytań.

W kuchni zaczęli już przeglądać naszą szafkę z lekami. Słyszę, jak jedna policjantka mówi do drugiej, że nie wie, od czego zacząć, bo tyle tego jest. Patrzy na moje amerykańskie tabletki nasenne bez recepty i pyta, do kogo należą. Mówię, że do mnie i robi mi się wstyd, że przez lata nazbierałam tyle opakowań. Że musiałam zbierać akurat opakowania tabletek ze Stanów. I właściwie nigdy nie wzięłam ani jednej, tylko kupowałam nowe za każdym razem, gdy byłam w Nowym Jorku. Nie brzmi to rozsądnie, kiedy próbuje się wytłumaczyć to policjantkom. Raczej jak coś, co mógłby robić wariat. Policjantka kiwa głową i kontynuuje poszukiwania. Patrzy na twoje leki i pyta, czy ostatnio zauważyłam coś nietypowego w twoim zachowaniu. Odpowiadam, że nie. Policjantka pyta, dlaczego mamy w domu tabletki nasenne wydawane na receptę. Mówię, że przepisał mi je lekarz, żebym dała radę zasnąć po wielu bezsennych nocach z rzędu spędzonych przy Ivanie. Opowiadam o nocnym karmieniu i lękach, tłumaczę, że mam trudności z ponownym zaśnięciem między jedną serią a drugą. Proszę policjantkę, by otworzyła opakowanie i sprawdziła, że żadnej nie wzięłam, że nie brakuje ani jednej tabletki. Zależy mi, żeby to zobaczyła. Kiedy otwiera opakowanie, ogarnia mnie nagły strach. A jeśli jest puste? Jeśli popełniłeś samobójstwo? Po raz pierwszy przychodzi mi to do głowy. Palce policjantki pracują jakby w zwolnionym tempie, gdy otwiera małe kartonowe opakowanie z czerwonym trójkątem ostrzegawczym na krótszym boku. Listek z tabletkami jest pełny.

Policjantka robi notatkę i wykłada jedno opakowanie po drugim na stół w kuchni. Pytam, kiedy skończą, a ona, już łagodniejszym głosem, odpowiada: „Wkrótce, tylko najpierw musimy się tym zająć. To standardowa procedura”.

Do kuchni wchodzi moja macocha. Przed godziną z kawałkiem, zaraz po zakończeniu rozmowy, wskoczyła do samochodu i przyjechała z Uppsali. Jest kobietą czynu, odkąd ją znam, czyli prawie od trzydziestu lat. Obejmuje mnie przy stole w kuchni w obecności policjantek, a ja po raz pierwszy tego dnia wybucham płaczem. Macocha też płacze. Wyślizguję się z jej silnych ramion i mówię, że musi przejąć Ivana — nie jadł śniadania, trzeba mu zmienić pieluchę, jeszcze nie dałam rady tego zrobić. Ona wykazuje zrozumienie i robi to, czego w tej chwili najbardziej mi potrzeba. Kiedy wyjmuje mi Ivana z rąk, zauważam, że trzymałam go w kurczowym uścisku. Moje ręce nie wiedzą, co robić, kiedy nie mam go przed sobą. Jest mi niedobrze. Macocha kołysze Ivana, kiedy ten płacze, zmienia mu pieluchę, bawi się z nim w rogu stołu niezajętym przez policjantki i opakowania leków, oznajmia, że moja mama też już jest w drodze. Kiedy siadam na kanapie w salonie, słyszę, że Ivan się śmieje i widzę kątem oka, jak macocha przeciska się obok policjantki, żeby wyjąć z lodówki słoiczek z jedzeniem. Ivan ma opiekę, więc próbuję się odprężyć i pozbierać myśli. Na próżno. Już nigdy więcej nie wejdę do tej sypialni, myślę. Nigdy, przenigdy. Poza tym mam pustkę w głowie.

MAJ 2009

Jutro masz urodziny i nie chcesz rozmawiać na ten temat. Mówisz, że urodziny są dla ciebie nieważne i żebym pod żadnym pozorem nie kupowała ci prezentu. Tłumaczysz, że urodziny budzą w tobie lęk, bo przypominają o upływie czasu, a ty nie uważasz, żebyś zrobił coś szczególnie doniosłego w ciągu ostatnich lat. Mówisz, że urodziny, jako wyznaczniki czasu, są kłopotliwym przypomnieniem o twoich niedoskonałościach. Pytam, jakie niedoskonałości masz na myśli, ale robi ci się nieprzyjemnie i chcesz zakończyć rozmowę. Odpowiadasz, że pracowałeś nad tym samym, mieszkałeś pod tym samym adresem, robiłeś mniej więcej te same rzeczy od stanowczo zbyt wielu lat. Myślę, ale nie mówię na głos, że jesteś dziwny. Większość ludzi, których znam, tak nie ma. Obchodzą urodziny. Poza tym poznałeś mnie. Chyba jesteśmy razem? Jeśli to nie jest nowa, wielka rzecz, to co nią jest? Zastanawiam się, dlaczego tak tego nie traktujesz.

Poznaliśmy się prawie cztery tygodnie temu, a ja jestem zestresowana, bo nie wiem, co ci kupić w prezencie urodzinowym. Dziwnie chyba rozpoczynać związek i nie dawać sobie prezentów na urodziny. Dochodzę do wniosku, że coś przecież musisz dostać, ale nie wiem, na jaki poziom wejść w przypadku człowieka, który z jednej strony mówi, że nie chce być fetowany, a z drugiej jest najwspanialszym, co mi się przydarzyło w życiu w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Takie balansowanie jest trudne, więc próbuję znaleźć wskazówki, które pomogłyby mi ustalić, z czego mógłbyś się ucieszyć, czego ci brakuje, co jest ci potrzebne. Szukam czegoś w sam raz.

Twoje mieszkanie nijak nie podpowiada, czego potrzebujesz ani czego ewentualnie mógłbyś chcieć. Wydaje się, że lubisz żyć skromnie. Nie odważę się kupić żadnego obrazu. Ani mebli, to chyba zbyt poważne po kilku tygodniach razem. Może jakieś narzędzie kuchenne? Ale to nieprawdopodobnie nudne. Cześć, to ja, moja miłość i… żeliwna patelnia. Odpada. Zastanawiam się nad ubraniami, ale podejrzewam, że jesteś wybredny i oddałbyś je do sklepu, gdybym źle wybrała. Ja bym potraktowała to osobiście, poczuła się urażona. Twoja garderoba jest prawie tak skromna jak mieszkanie — odkąd się poznaliśmy, miałeś trzy kraciaste koszule, kilka białych T-shirtów, granatową bluzę z kapturem i od jednej do trzech par dżinsów. Często myślę, że twoje nogi są wprost stworzone do dżinsów. Fantastyczne, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałam. Zastanawiam się, dlaczego z takimi nogami nie jesteś modelem dżinsów. Odlatuję myślami.

Postanawiam zaczekać z ubraniami do czasu, aż cię lepiej poznam.

Ukradkiem zaglądam do twojej szafki w łazience i bez większego zaskoczenia zauważam, że jest prawie pusta. Buteleczka perfum przeciwnie — jest prawie pełna. Patrzę na szampony i mydła — nic szczególnego. Zatrzymuję się na dłużej w twojej łazience. Spędzasz tu wiele czasu.

Uwielbiasz kąpać się pod prysznicem i robisz to kilka razy dziennie. Mówisz, że to doskonale wpływa na twoje samopoczucie. Pod prysznicem rozwiązujesz problemy służbowe i inne, bardziej egzystencjalne. Potrafisz powiedzieć „czas na prysznic” i dwie sekundy później zniknąć w łazience — zostawiasz mnie siedzącą, leżącą w łóżku albo na sofie, gdy na moim ciele jeszcze jest ślad twojego. Nigdy nie poprosiłeś, żebym do ciebie dołączyła, a ja nie chciałam się narzucać. Któregoś razu uchyliłam drzwi łazienki i patrzyłam, jak tam stoisz, odwrócony, nagi. Patrzyłam na twoje długie i moim zdaniem doskonałe nogi, zwrócone w moją stronę pośladki, strumień wody wymierzony w klatkę piersiową i spojrzenie utkwione w białych kafelkach na ścianie. Nie widziałeś mnie, kiedy po cichutku się stamtąd wymknęłam, wróciłam na swoje miejsce na kanapie i z utęsknieniem czekałam. W roztargnieniu przeglądałam książkę albo patrzyłam w telefon, żeby po twoim powrocie nie robić wrażenia zbyt zdesperowanej. Przychodzi mi do głowy, że może przydałaby ci się zasłonka prysznicowa. Albo drogie i luksusowe mydło. Szybko odrzucam swoje pomysły, wszystkie uznaję za bezwartościowe.

Tuż przed twoimi urodzinami jest czwartek i długi weekend — zbliża się święto Wniebowstąpienia Pańskiego. Budzimy się po nocy obfitej w alkohol, jak zwykle wtuleni w siebie. Ubrania z poprzedniego dnia leżą w nogach łóżka, tworząc wymięte stosy. Wczoraj mieliśmy jedno z pierwszych wspólnych spotkań na mieście. Po przebudzeniu zaczęłam wyliczać w myślach imiona ludzi, którzy nas widzieli. Jestem dumna, że do ciebie należę, że jestem kobietą, którą ty — dawniej zadeklarowany samotnik — decydujesz się obejmować w miejscach publicznych. Którą całujesz, z którą się śmiejesz. Mam wrażenie, że oboje promieniejemy. Oboje jesteśmy wysocy i chudzi, raczej nietypowej urody niż klasycznie piękni. Tłumaczę sobie, że wyróżniamy się z tłumu, a kiedy to sobie uświadamiam, przechodzi mnie przyjemny dreszcz.

Nadal śpisz, kiedy się zakradam do twojej kuchni, robię kilka kanapek i nalewam soku do szklanki. Nie znajduję żadnej tacy, więc dochodzę do wniosku, że to mógłby być dobry prezent. Kupiłam jednak formę do piekarnika. Kiedyś mówiłeś, że pieczesz fantastyczny jabłecznik i jeśli któregoś dnia mi go zrobisz, chyba odlecę. W końcu nie wymyśliłam nic lepszego. Kupiłam kieszonkowe wydanie książki — lekkiej historii o rzeczach, które powinno się znać ze szkoły średniej, ale pewnie się zapomniało, a do tego formę do piekarnika. Wstydzę się swoich prezentów, ale już tu leżą, obok szklanki soku pomarańczowego i dwóch kanapek. Robię, co mogę, żeby nie zwracać uwagi na wstyd, biorę głęboki wdech, idę do sypialni i zaczynam śpiewać.

PAŹDZIERNIK 2014

Policjanci pojechali, a sanitariusz oddał pałeczkę, czyli nas, lekarzowi medycyny sądowej, który przyszedł potwierdzić przyczynę śmierci. Przynajmniej wydaje mi się, że taki jest powód jego wizyty. Przyswajam tylko fragmenty wypowiadanych do mnie zdań — słowa latają gdzieś poza moją głową i jakkolwiek próbuję słuchać i rozumieć, po prostu nie daję rady. Lekarz jest jednak na miejscu, wszedł do twojego pokoju, będzie badał twoje ciało i sprawdzi, kiedy umarłeś. Dlaczego umarłeś.

Są u nas teraz twoja mama, tata, starszy brat i bratanek. Moja macocha jest w pobliżu z Ivanem, wciąż gotowa wkroczyć, gdybym jej potrzebowała. W przerwach płacze — straciła mojego tatę, kiedy moja młodsza siostra była w wieku Ivana, i pamięta, jak to jest. Mimo to, a może właśnie dlatego, jest teraz operatywna i konkretna. Robi to, co najbardziej potrzebne.

Skupia się na Ivanie. Na czynnościach, które wszystko mi ułatwiają. Bawi się z nim, pilnuje, żeby był najedzony i miał sucho. Oddaje mi go, kiedy jest głodny. Potem zabiera z powrotem i kontynuuje swoją cichą pracę.

Twój tata czasami zaczyna wyć, wybucha płaczem prosto z trzewi. Poza tym mówi, ględzi, chodzi tam i z powrotem po pokoju, a jego głos dominuje. Siada, znowu wstaje i idzie dalej, usiłuje zrozumieć. Chciałabym wyłączyć i jego, i głos. „To niepojęte”, powtarza raz za razem. „Kompletnie niepojęte”. Ja pragnę ciszy. Twoja mama milczy. Ma nieobecne spojrzenie. Tak jak ja. Zatrzymuję wzrok na różnych punktach w pokoju, ale żaden z nich nic mi nie mówi. Nie rejestruję niczego. Twój brat przejął rolę lidera i działa jako mój obrońca. Obejmuje mnie, rozmawia ze mną szeptem, który nie rani uszu, pilnuje, żebym piła wodę. Z twojej sypialni, naszej sypialni, wychodzi lekarz. Chce mi się wymiotować, nie mam najmniejszej ochoty słuchać, co ma do powiedzenia. Syczę do twojego brata, że nie wejdę do sypialni. Wiem, że lekarz będzie tego ode mnie chciał.

I rzeczywiście. Siada obok mnie i zaczyna wolno mówić. Jakby przemawiał do dziecka, do głuchego albo kogoś, kto nie rozumie. Wyraźnie wymawia słowa i rozumiem, że próbuje się wedrzeć w to wszystko, co odłączyłam. Robił to już wielokrotnie wcześniej.

„Carolino, posłuchaj, teraz opowiem tyle, ile mogę o tym, co się stało. Słyszysz mnie? Możesz zadawać pytania, jakie tylko chcesz, a ja będę próbował odpowiadać tak, żebyś zrozumiała. Aksel umarł we śnie dziś w nocy, prawdopodobnie zaledwie godzinę przed tym, jak weszłaś do pokoju. Nie mogę dziś przedstawić pewnej przyczyny śmierci. Ciało niczego nie podpowiada. Pewnie serce się poddało. Musimy zrobić więcej badań, żeby ustalić przyczynę. Ale posłuchaj, umarł bez bólu, słyszysz, Carolino? Nic go nie bolało, kiedy umierał. To się zdarzyło we śnie, spał tak samo jak każdej nocy. Ważne, żebyś mnie teraz posłuchała, zwykle lepiej mieć tę wiedzę po pewnym czasie, kiedy wszystkie emocje już się ułożą. Umarł bezboleśnie i pewnie nawet się nie obudził. Chcę, żebyś teraz zrozumiała, Carolino: nic by to nie zmieniło, gdybyś była wtedy w pokoju. I tak nie dałabyś rady go uratować. Kiedy serce staje tak jak u Aksela, najczęściej nic nie możemy zrobić. Nawet jeśli pacjenci leżą akurat w szpitalu, wcale nie jest pewne, czy zostaną uratowani. Nie mogę ci dzisiaj powiedzieć, dlaczego serce stanęło, ale czasem tak się zdarza. Nazywa się to nagłym zatrzymaniem krążenia. Nie widać po Akselu, by cierpiał. A ty nie mogłabyś nic zrobić, nawet gdybyś leżała obok albo wcześniej zadzwoniła po karetkę. Wkrótce przyjedzie samochód, który zawiezie ciało Aksela do Instytutu Medycyny Sądowej w Solnie, nie będzie to dla ciebie zbyt przyjemny widok. Uważam, że za chwilę powinniście stąd wyjechać. W Instytucie lekarze przeprowadzą sekcję zwłok i wykonają badania, żeby ustalić dokładną przyczynę śmierci. Dostaniesz kontakt do kogoś z policji i będziesz mogła dzwonić z pytaniami. Rozumiem, że dużo tego wszystkiego. Ale zanim przeniesiemy ciało Aksela, chcę, żebyś weszła do sypialni i się z nim pożegnała, to zwykle pozwala poczuć…”

Nie.

Nie.

Nie.

Nie dam rady.

Wybudzam się z mgły bierności, przez którą musiałam wykonywać nadludzki wysiłek, żeby słyszeć lekarza i rozumieć, co mówi. Dotarł do momentu, którego się obawiałam. Nie chcę tam wchodzić. Nie potrzebuję tego. Mówię, że sobie nie poradzę. Zrobiłam to po śmierci taty i po śmierci babci, ale teraz nie dam rady. To niemożliwe.

Załamuję się. Zaczynam płakać i dygotać, cieknie mi z nosa, z ust leci ślina, brudzę koszulę twojego starszego brata, kiedy mocno mnie przytula. Znikam w jego ramionach i nigdy nie chcę z nich wyjść. „Dasz sobie radę”, mówi, szepcze mi do ucha, smarki pewnie też tam napłynęły, ale on nadal szepcze i mocno mnie trzyma. „Wejdziemy razem”, mówi. „Tak zrobimy. To ważne”.

Nie wiem, jak długo tak stoimy. Jednak jakimś sposobem wszyscy zdążyli już do ciebie wejść: twoi rodzice, moja macocha i Ivan. Dołączają do nas, obejmują nas w nieporadnym uścisku, który prawie mnie dusi, nie mogę zaczerpnąć powietrza, ich ręce są wszędzie, nie mogę oddychać. Mówią, że za drzwiami jest przyjemnie, że wyglądasz na spokojnego i wejście tam dobrze mi zrobi.

Kapituluję. Muszę się wydostać z uścisku, znów oddychać samodzielnie, a nie oswobodzę się, jeśli nie wejdę do ciebie po raz ostatni. Twój starszy brat mocno mnie trzyma i wchodzimy razem na ostatnie pożegnanie. Kiedy przestępujemy próg, mocno zaciskam powieki.

MAJ 2009

Spacerowaliśmy cały dzień, a tuż po lunchu powiedziałeś, że to były najlepsze urodziny, jakie pamiętasz. W parku Tantolunden zrobiliśmy sobie piknik i trzymałeś mnie za rękę. Wtedy po raz pierwszy zauważyłeś, że obgryzam paznokcie. Patrzyłeś na nie — część ciała, której najbardziej się wstydzę, bo zdradza moje nerwowe usposobienie i brak samokontroli — ale nie było widać po tobie obrzydzenia. Oglądałeś, całowałeś, gładziłeś tępe krawędzie i po chwili bardziej tonem stwierdzenia niż potępienia stwierdziłeś, że mam palce gitarzystki. Serce łomotało mi ze wstydu i czułam, że się czerwienię. Nie cierpię, gdy ktoś ogląda z bliska moje palce, ale to byłeś ty i nie miałam wyboru. Zamierzam uczynić z siebie i swoich palców powracający element twojego życia. Tak naprawdę chcę, żeby od tej chwili palce były w kontakcie z twoim ciałem bez chwili przerwy.

Jest południe i nagle zmienia ci się nastrój. Nie rozumiem, co się dzieje. Już się nie śmiejesz z moich żartów i coraz częściej zawieszasz wzrok w powietrzu. Zawieszasz też głos, kiedy wtrącasz coś do naszych rozmów. Wyglądasz, jakbyś nad czymś się zastanawiał. Przestałeś mnie obejmować w czasie spaceru. Staram się zachowywać swobodnie, mówię więcej niż wcześniej, więcej żartuję, ale ciebie już ze mną nie ma. Próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją i resztą dnia, proponuję, żebyśmy poszli zjeść kolację i wypić drinki w ogródku nocnego klubu, który oboje lubimy. Tego wieczoru gra zespół, w którym wokalistą jest mój znajomy. Mam nadzieję, że go polubisz. Zaczynam opowiadać o jego fantastycznym głosie, robię odniesienie do Neila Younga, dzielę się pikantnymi anegdotami z jego życia prywatnego. Spoglądasz na mnie, nagle obecny, i przerywasz mój słowotok.

„Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym chyba pójść do domu i spędzić wieczór samotnie”, mówisz.

Odpowiadam, że, jasne, okej, oczywiście, jak najbardziej. Trochę zbyt entuzjastycznie. Nie jestem szczera.

Potem wszystko idzie szybko, finał wieczoru jest już przesądzony, postanowiliśmy, że się rozejdziemy, dlaczego więc nie zrobić tego od razu. Chyba tak rozumujesz. Wydaje mi się, że czujesz ulgę. Na Hornsgatspuckeln dostaję szybki pocałunek w policzek, a potem widzę twoje plecy i długie, idealne do dżinsów nogi, poruszające się w dziarskim tempie w drodze do domu. Widzę, jak wkładasz słuchawki do uszu, a potem w biegu naciągasz na głowę kaptur bluzy. Wmawiam sobie, że twój krok jest teraz lżejszy, plecy wyglądają wręcz na szczęśliwe. Zostaję w miejscu i patrzę za tobą, gotowa pomachać, gdybyś się odwrócił. Nie odwracasz się. Twoja sylwetka znika na Hornsgatan, a kiedy jesteś tak malutki, że zasłaniają cię ludzie idący chodnikiem, ja też się odwracam. Nie mam pojęcia, co się właśnie stało i zadaję sobie pytanie, kiedy znów się usłyszymy.

Wychodzę i świętuję twoje urodziny bez ciebie. Spotykam kilku przyjaciół w ogródku, przez resztę wieczoru i nocy nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Mój dobry humor znika jak ręką odjął. Już nie bawię się dobrze bez ciebie u boku. A teraz jesteś w domu. Tak myślę. Wydawałeś się szczęśliwy, że idziesz do domu, zostawiasz mnie za sobą. Czuję, że się odezwiesz dopiero jutro. To boli.

PAŹDZIERNIK 2014

Głaszczę cię po policzku, kiedy leżysz w łóżku. Czuję się tak, jakbyś to nie był ty. To ciało, twoje ciało, ale ciebie już w nim nie ma. Lekarz chyba wyrównał odcień skóry, może masz warstwę pudru na policzkach. Twoje oczy są teraz zamknięte, a ciało leży pod kołdrą. Stopa nie wystaje już przy nogach łóżka. Leżysz tam i jesteś martwy, a ja rozumiem, że chodzi o to, by moje ostatnie wspomnienie było przyjemne, miałam zobaczyć, że spokojnie odpoczywasz. Wiem też, że nigdy tak nie będzie. Jesteś teraz tylko ciałem. Ciałem podretuszowanym przez lekarza, żeby dało nam możliwość pożegnania.

Nie wyglądasz już jak ty. Wyglądasz jak wszyscy inni umarli, których widziałam. Tak samo jak mój tata i moja babcia po śmierci. Leżysz gładki i nieruchomy. Przyszykowany, zimny, blady i… nieobecny. Jeszcze zanim otworzyłam oczy, kiedy twój brat zaprowadził mnie do łóżka, wiedziałam, że będziesz wyglądał właśnie tak. I wiem, że nie tak cię zapamiętam jako umarłego. Już zdążyłam cię zobaczyć po śmierci. Byliśmy wtedy tylko ty, ja i Ivan.

Tęsknię za tym, jak wyglądałeś wcześniej tego ranka. Za twoim pomarszczonym policzkiem, uchylonym okiem, zimną kostką i dziwną pozycją, gdy leżałeś wtulony w poduszkę. Tęsknię za tym, jak wyglądałeś jeszcze niedawno. Za twoją ostatnią chwilą prywatności, za ostatnią chwilą, kiedy byliśmy tylko my.

Głaszczę cię po policzku i szeptem wypowiadam pożegnanie. Kiedy to robię, widzę siebie z zewnątrz i jest mi wstyd, że nie płaczę mocniej. Twój brat właśnie płacze, po raz pierwszy odkąd przyszedł, po policzkach spływają mu łzy. Tłumi płacz, kiedy z tobą rozmawia, ale i tak ma zduszony głos. Pochyla się nad tobą. „Żegnaj, braciszku”, mówi. Całuje cię w czoło. „Mój braciszek”, szepcze. Ostrożnie cię przytula, nie unosząc kołdry ani nie dotykając twoich ramion. Zakopuje twarz w poduszce obok twojej. Słyszę dobiegające stamtąd słowa: „mój kochany braciszek”.

Odwracam wzrok, czuję się, jakbym przeszkadzała. Jak mimowolny intruz w intymnej chwili. Chcę, żebyśmy wyszli. Wiedziałam, że będę się tak czuła. Zrobiłam to z poczucia obowiązku. Teraz jest już po wszystkim. Brat po raz ostatni gładzi cię po policzku. Wychodzimy z pokoju i już więcej cię nie zobaczę.

CZERWIEC 2009

Idziemy po łące i mijamy pastwisko dla koni. Można się poczuć jak na wsi, a przecież jechaliśmy autobusem tylko osiemnaście minut z Gullmarsplan. Chcesz mi pokazać swój dom z dzieciństwa i opowiadasz z entuzjazmem o każdej małej połaci trawy, każdym rowie i pagórku, które mijamy. „W tym domu, kiedy byliśmy mali, mieszkał podejrzany typek”, mówisz i wskazujesz walącą się chałupę na wzniesieniu. „Tam kiedyś się położyłem i zasnąłem w drodze do domu z imprezy”, mówisz i wskazujesz pobocze obok głębokiego rowu. Po drugiej stronie jest pastwisko dla koni. Zatrzymuję się, przeskakuję rów, staję przy ogrodzeniu pod napięciem i próbuję przywabić jednego z koni pasących się kawałek dalej. Jest początek czerwca i trawa na pastwisku ma jasnozielony kolor. Żaden koń najwyraźniej nie widzi powodu, aby się zbliżać do ogrodzenia pod napięciem, przy którym stoję i krzyczę. Jestem rozczarowana. Byłoby miło wciągnąć w nozdrza zapach końskiego pyska, a poza tym chcę odetchnąć i jak najbardziej przedłużyć ostatnią tego dnia chwilę sam na sam. Wkrótce po raz pierwszy spotkam twoich rodziców. Trochę się denerwuję.

Zdziwiło mnie, że zapytałeś, czy chcę tu z tobą przyjechać. Spotykamy się raczej od niedawna. O ile wiem, jeszcze nie nazywasz siebie moim chłopakiem. Ani mnie swoją dziewczyną. Zrozumiałam, że jestem kimś, z kim się „spotykasz”. „Lubisz” mnie. A jednak chcesz mnie zaprosić do rodziców, przedstawić. To mnie zadziwia. Trudno mi powiedzieć, jak wiele w to zainwestowałeś. Skąpisz epitetów, ale rodziców mam poznać od razu. Rachunek mi się nie zgadza i nie wiem, na czym stoję. Podejrzewam, że przez to jestem w tobie jeszcze mocniej zakochana.

Poza tym nie mówisz zbyt wiele o swoich rodzicach. Wcześnie zadeklarowałeś, że nie masz żadnych traum, że twoje dzieciństwo nie miało w sobie nic szczególnego. Odruchowo pomyślałam, że zazwyczaj mówią tak ludzie, którzy przeżyli największe traumy. Uważam, że sama mam ich cały komplet. Moi rodzice się rozwiedli, kiedy miałam osiem lat. Byłam zdruzgotana, gdy mama przeprowadziła się z naszego domu do mieszkania nieopodal. Tata zakochał się w mamie mojej korespondencyjnej koleżanki, kiedy miałam dziewięć lat — to też dało mi w kość. Kiedy miałam dwanaście lat, w nowej konstelacji rodzinnej wyjechaliśmy ze Sztokholmu i przenieśliśmy się do wiejskiego gospodarstwa w Västmanland. Jako nastolatka coraz bardziej oddalałam się od mamy. Tata zachorował na raka, gdy miałam siedemnaście lat i zmarł, gdy miałam osiemnaście. Bez kokieterii prezentowałam swoje traumy z okresu dorastania niczym szwedzki stół, kiedy tylko ktoś pytał. Noszę je niczym drobne ozdoby i zastanawiam się, dlaczego ty nie robisz tego samego. Czyżbyś naprawdę nie miał żadnych traum?

Od tego czasu próbowałam coś wyłuskać. Skąd pochodzisz? Kim są twoi rodzice? Czy naprawdę zamieszkali ze sobą, kiedy byli nastolatkami, mają czworo dzieci, a między pierwszym a ostatnim są dwadzieścia cztery lata różnicy? Jak wyglądał twój nastoletni bunt? W ogóle nie nastąpił? Jak spędzałeś czas wolny? Co robiłeś w szkole podstawowej i średniej? Kogo z rodzeństwa lubisz najbardziej i dlaczego? Kto po raz pierwszy złamał ci serce? Kto cię wychował, skąd pochodzisz, o czym rozmawialiście przy kolacji? Jak stałeś się tym, kim jesteś?

Dzięki coraz częstszej fizycznej obecności przy tobie w ciągu ostatnich tygodni wyciągnęłam wniosek, że najbliższa jest ci mama. Często rozmawiacie przez telefon, prawie codziennie. Nierzadko rozmawiasz zdawkowo, wręcz w nieprzyjemny sposób. Mówisz, żeby przestała palić, kiedy rozmawia z tobą przez telefon, żeby przeszła do rzeczy i że już wiesz o tym, co chce ci powiedzieć. Czasami zachowujesz się tak, jakby ci przeszkadzała, choć sam do niej zadzwoniłeś. Kilka razy słyszałam, jak dzwonisz i w ciągu minuty zaczynasz na nią warczeć. Zawsze jednak kończysz rozmowę słowem „całuję”, a czasami nawet mówisz „kocham cię”, zanim się rozłączycie. Zdarza się, że zaraz po rozmowie dzwonisz znowu i przepraszasz za swój nadąsany głos. To wszystko mnie zadziwia. Jestem bardzo ciekawa twoich rodziców. Niedługo wszystkiego się dowiem, lecz nagle czuję, że chciałabym zachować tę chwilę na później.

Po piętnastominutowym spacerze jesteśmy na miejscu. Skręcamy z wąskiej leśnej drogi i widzimy przed sobą mały, brązowy, czworokątny dom na samym końcu dużego ogrodu. Dom jest zniszczony, na fasadzie widać plamy, a na dachówkach rośnie mech. Do budynku prowadzi żwirowa ścieżka, po obu jej stronach rośnie trawa. Po jednej stronie jabłonki. Po drugiej ogromne zarośla malin, najdłuższe, jakie kiedykolwiek widziałam. Liczę pięć rzędów, każdy długi na ponad dziesięć metrów, i widzę krzewy wyższe od ciebie. Z pewnością mają co najmniej dwa metry. Puszczasz moją dłoń i wchodzisz w zarośla, żeby im się przyjrzeć z bliska. Ja stoję obok, powtarzam „oj” i „łał”. Nagle pojawia się twój tata.

Z rozwichrzonymi włosami, krzywym nosem, okularami na bakier, w poplamionym ubraniu roboczym, z brudem pod paznokciami i basowym głosem, który w żaden sposób nie przypomina twojego wysokiego i delikatnego, robi wrażenie dokładnie tego, kim jest: nauczyciela. Nauczyciela techniki. Jego błękitne oczy patrzą prosto na mnie, nie ucieka wzrokiem, jest zaciekawiony i wyciąga rękę. Ma mocny uścisk, moja dłoń jest przy jego jak dłoń dziecka. Trochę mnie boli, kiedy ją ściska. Długo trzyma. Próbuję odpowiedzieć uściskiem, ale mi to nie wychodzi. Dłoń zupełnie zwiotczała tam w środku.

Po powitaniu tata dołącza do ciebie w zaroślach i obserwuje tegoroczne krzaki. Potem wygłasza długi wykład na temat policzonych plonów z tego roku. „Nasze maliny widać na Google Earth”, oznajmia z dumą w głosie. Opowiada o malinach. Tłumaczy, jak pogoda zimą i wiosną wpływa na zbiory każdego roku. Jak nawozi krzaki. Mówi, że w zły rok malin wystarczy tylko na zimę, a powinnam wiedzieć, że jecie maliny do naleśników na śniadanie przez cały tydzień. Tata pyta, czy opowiadałeś, że przez cały okres dorastania jadłeś na śniadanie maliny. Zapewniam, że tak. Gorliwie utwierdzam twojego tatę w dumie z malin i ogromnych krzaków. Pieje z zachwytu, nie przestaje mówić, opowiada jak nakręcony. „Nie ma lepszych malin niż nasze”, chwali się. „Wkrótce sama ich spróbujesz”, obiecuje.

Stoimy tam dobrą chwilę. Entuzjazm twojego taty i potok słów dają mi poczucie bezpieczeństwa. On lubi opowiadać, a ja lubię słuchać. Wczuwać się. Taka dynamika idealnie mi pasuje. Twój tata ma szczere, ciepłe oczy, jak dziecko. Kiedy się z nim droczysz, potrafi się z siebie śmiać. Myślę, że nie będzie żadnych problemów. I że chyba rozumiem, skąd masz tę szczerą, wielkoduszną umiejętność nieowijania w bawełnę i mówienia prosto z mostu, nawet jeśli to niewygodne.

Wycieczka z przewodnikiem po krzewach dobiega końca, kiedy przerywasz tacie i mówisz, że czas już wchodzić. Twój tata pyta, czy piję kawę, a coś w jego oczach mówi mi, że to pytanie jest ważne. Kiedy odpowiadam, że oczywiście, rozpromienia się jak słońce, mówi: „wreszcie ktoś w tym domu chce się ze mną napić kawy”, bierze mnie pod rękę i idziemy razem w stronę domu.

PAŹDZIERNIK 2014

Jest dopiero przedpołudnie, ale mam wrażenie, że się obudziłam całe wieki temu. Piętnaście po jedenastej lekarz każe nam wyjść z mieszkania, żebyśmy nie oglądali, jak samochód do przewozu zwłok zabiera twoje ciało i odjeżdża z nim do Instytutu Medycyny Sądowej. Wkrótce masz zostać poddany obdukcji. Chcą ustalić przyczynę śmierci. Wykluczyć wszystkie poza naturalnymi. O ile w takiej sytuacji może być mowa o naturalnej śmierci. Nie jestem pewna. Rozumiem jednak, że w twojej sprawie toczy się teraz policyjne śledztwo, jak zawsze, kiedy młody człowiek umiera nagle i w niewytłumaczalny sposób — policyjne śledztwo to standardowa procedura, służąca również ochronie zmarłego i jego krewnych. Chodzi o zyskanie pewności. To zaś może potrwać miesiące. Może ja też jestem elementem policyjnego śledztwa? Może w związku z twoją śmiercią jestem główną podejrzaną o popełnienie zbrodni? Nie wiem. Nie rozumiem. Nie jestem w stanie o tym myśleć.

Powoli i niezdarnie chodzimy po mieszkaniu: twoja mama, tata, starszy brat i ja. Próbujemy zrozumieć, dokąd powinniśmy się udać. Niezdolni do wybiegania myślami w przyszłość, chyba że chodzi o najbliższe godziny, zgodnie postanawiamy zebrać się w willi twojego brata — oddalonej o piętnaście minut drogi samochodem. Musimy tylko wymyślić, jak się tam dostać. Czy twój brat i tata mogą prowadzić? Czy się odważę zabrać z którymś z nich z Ivanem? Jaki mam wybór? Jazda metrem albo autobusem mnie przerasta. Zaczynam pakować torbę.

Pieluchy Ivana. Kilka słoiczków z obiadami. Jeden komplet na zmianę dla mnie, drugi dla Ivana. Nie mam pojęcia, gdzie będę spała tej nocy. Jestem okropnie otępiała i patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń, grzęznę w pokojach, pomiędzy którymi się poruszam. Sypialnię omijam. Ivan nadal gaworzy z moją macochą, a ta wykonuje jeden telefon za drugim, żeby załatwić nowy fotelik do samochodu — dochodzi bowiem do wniosku, że od teraz będzie takiego potrzebowała, a nigdy nie należała do osób, które się zastanawiają, zanim przystąpią do działania. Moje dwie przyjaciółki już jadą na dobrze zaopatrzoną stację benzynową, żeby jej taki kupić. Słyszę fragmenty rozmów telefonicznych i zdania skierowane do mnie, ale nie mogę ułożyć całości. Czuję się zestresowana tym, że kierowcy samochodu do przewozu zwłok wejdą do naszego przedpokoju. Nie chcę ich widzieć, nie chcę widzieć samochodu, próbuję się pośpieszyć.

CZERWIEC 2009

Twoja mama jest piękna i na tle ekscentrycznego taty wydaje się zimna. Tak samo jak u ciebie i twojej siostry, jej lśniące oczy są przejrzyste i błękitne. Przyłapuję się na myśli, czy właśnie to w sobie zobaczyli, kiedy się spotkali po raz pierwszy jako nastolatkowie. Dwa zestawy błyszczących błękitnych oczu, które natrafiły na siebie gdzieś na początku lat sześćdziesiątych. Przyjemny obrazek, gdy sobie to wyobrazić.

Twoja mama ma wysokie kości policzkowe, czerwone usta, kruczoczarne włosy ułożone w wysoką fryzurę i długie bordowe paznokcie. Ma szczupłe ciało i zdążyłam jeszcze pomyśleć, że wygląda, jak kobieta w moim wieku, a nie prawie-emerytka, która urodziła czworo dzieci. Ma czarną sukienkę i ciemnoszary sweter sięgający do łydek. Jest naprawdę elegancka. Czuję się przy niej jak włóczęga. W porównaniu z twoim tatą wydaje się opanowana i dostojna, dyskretnie obserwująca. Ona też mi się przygląda, ale z większą dyskrecją niż twój tata i jestem zmuszona wyjść z roli pasywnego gościa, który sam obserwuje. Podczas spotkania z twoją mamą chcę dać coś od siebie. Pokazać, co potrafię. Cokolwiek to jest. Może na przykład bycie godną jej syna.

Atmosfera w kuchni, gdy twój tata krząta się przy kawie, mama prowadzi uprzejmą konwersację, a ty krążysz niespokojnie między stołem a lodówką, podpowiada mi, że po raz pierwszy zaprosiłeś swoją dziewczynę. Albo kogoś, z kim się „spotykasz”, jeśli mamy mówić twoim językiem. Wszyscy chodzą wokół siebie na paluszkach, chyba najbardziej wokół mnie. Czasami zapada cisza, a kiedy ktoś — najczęściej twój tata — nagle zaczyna mówić, przerywa komuś innemu — najczęściej twojej mamie — kto właśnie nabierał powietrza, żeby samemu przełamać ciszę. „Ty mów”. „Nie, ty mów, moje i tak nie było ważne”. Śmiech.

Rozchodzimy się z kuchni na zwiedzanie domu i wysłuchuję całej historii o tym, jak się tu wprowadziliście, kiedy miałeś sześć lub siedem lat. Przedtem mieszkaliście w fantastycznym domu, wielkim kolektywie nad jeziorem. Jednak w latach osiemdziesiątych gmina chciała odzyskać dom i ziemię, a wy dostaliście ten. Był wystarczający. Tata podkreśla, że nie ma nic przeciwko kolektywowi ani ogromnej posiadłości nad morzem, ale zostaliście tutaj. Tu mimo wszystko żyje się całkiem dobrze.

Okna są zasłonięte przez setki roślin w doniczkach, przez które ściany wyglądają jak dżungla. Półki biblioteczki są wypełnione do granic i ściany w salonie wyglądają, jakby składały się wyłącznie z książek. Po pokojach nonszalancko przechadza się sześć kotów — wskakują na meble i z nich zeskakują, odpoczywają na sofie i używają okna w kuchni jako wyjścia najpierw na balkon, a potem do ogrodu. Twoi rodzice omawiają ich imiona i charaktery i mimo że to z góry skazane na porażkę, bo jestem beznadziejna w imionach, próbuję je zapamiętać. Widać wyraźnie, że twoi rodzice kochają te koty. Opisują ich charaktery, jakby mówili o własnych dzieciach.

Poza tym, jeśli sądzić po ścianach, kochają literaturę. Zerkam na półki i znajduję imponujący zbiór tysięcy grzbietów. Mieszczą się tam powieści obyczajowe, kryminały, pamiętniki historyczne, biografie i moje ulubione: książki psychologiczne. Macie dużo książek o psychologii. Pewnie dlatego, że twoja mama pracuje jako terapeutka. Zaczynam przeglądać jedną z nich, a twój tata znika w kuchni i kontynuuje przygotowywanie kawy. Idziesz za nim. Słyszę, że zaczynacie rozmawiać o polityce. Mówicie o Perze Albinie Hanssonie i koncepcji Domu Ludowego. „Volksgemeischaft”, mówi twój tata, przekrzykując czajnik w kuchni, a potem słyszę fragmenty dalszej rozmowy, wzmianki o Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników. Zauważyłam twoje zainteresowanie polityką i historią, poczułam się niewykształcona i głupia, więc zmieniałam temat, kiedy zostawaliśmy sami. Ty i twój tata debatujecie w kuchni. Ja zostaję na chwilę przy książkach psychologicznych.

Twoja mama też zostaje. Zaczynamy rozmawiać o książce, którą trzymam w ręku. Pyta, czy ten temat mnie interesuje, a ja odpowiadam, że tak. Zdradzam, że marzę o studiach psychologicznych. Mama kiwa głową z zainteresowaniem, zadaje pytania o to, nad czym obecnie pracuję. Zdaję krótkie sprawozdanie z dotychczasowego życia zawodowego, opowiadam o latach w księgarni i krótkim epizodzie w branży produkcji filmowej, o gazetach, do których pisałam i o tym, że pracuję w branży muzycznej przy organizacji koncertów. Pyta, co to oznacza w praktyce, a ja opowiadam. Długie wieczory i dużo pracy. Słyszę, jak mówię, że nie wyobrażam sobie zestarzenia się w tej branży i dochodzę do wniosku, że to prawda. Już zaczynamy wzajemne zwierzenia. Wracamy do początku rozmowy i pytam, czym konkretnie się zajmuje w ramach psychiatrii. Wyjaśnia. Rozmowa płynie swobodniej, kiedy jesteśmy tylko we dnie, dostrajamy się do siebie, gdy was już nie ma w pokoju. Jest dobrą słuchaczką, opowiada powoli i wkrótce zaczyna ostrożnie wypytywać, jak się poznaliśmy. Mam poczucie, że już zna odpowiedź, ale i tak odpowiadam. Mówię o imprezie, o naszych wspólnych znajomych i o tym, od jak dawna się spotykamy. Twoja mama słucha, kiwa głową. Zastanawiam się, czy ma zamiar mnie zaakceptować. Mam wrażenie, że tak.

Przy kolacji kilka godzin później twój tata robi to, co będzie robił wiele razy w kolejnych latach. Wyrzuca z siebie pytanie, nad którym się zastanawiał, ale nie zdążył go do końca przefiltrować ani sformułować. Wydaje się, że pada, niezredagowane, równocześnie z tym, jak się rodzi w jego głowie. Jest w połowie pytaniem, a w połowie nieumyślną zniewagą.

„No więc, Carro. Właśnie, możemy ci mówić Carro? Co ty właściwie widzisz w tym naszym… dziwnym synu? Z takim nieokrzesanym samotnikiem chyba nie żyje się zbyt łatwo? Coś przecież musiałaś znaleźć?”.

Za stołem zalega nagła cisza. Twoja mama wybucha śmiechem, żeby zamaskować to nazbyt bezpośrednie pytanie. Zerka na ciebie, ja też, ale nie wyglądasz, jakbyś uznał to pytanie za szczególnie dziwne. Jesz dalej, wpatrując się w talerz — sałatkę, frytki i antrykot, chwilę wcześniej upieczony przez twojego tatę na balkonowym grillu. Zdaję sobie sprawę, że to na mnie wszyscy czekają i postanawiam odpowiedzieć na pytanie równie szczerze, jak twój tata je zadał. To się wydaje najprostsze. Patrzę mu w oczy.

„Jest najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam”.

Znów zapada cisza. Trwa sekundę, może dwie. Zawstydzam się własnymi słowami. Nie rozmawiałam jeszcze z tobą tak szczerze, nie dawaliśmy sobie nawzajem takich wyrazów czułości, a teraz zrobiłam to przed twoimi rodzicami. Czuję, że się rumienię. Nie mam odwagi spojrzeć w twoją stronę, więc nie spuszczam wzroku z twojego taty. Kiwa głową i wydaje się zadowolony z mojej odpowiedzi. Ty nie patrzysz mi w oczy, ale widzę, że się uśmiechasz do talerza. Wygląda na to, że moje słowa cię ucieszyły.

Jemy dalej, rozmowa kręci się wokół lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i po raz pierwszy, ale nie ostatni, wysłuchuję historii o poznaniu się twoich rodziców, duchu czasów, ich własnych rodzicach, pochodach demonstracyjnych, wiązach w parku Kungsträdgården, słucham przezabawnych anegdot z lat spędzonych w kolektywie. To zabawna opowieść. Wygląda na to, że mieli długie, obfitujące w zdarzenia życie. Rozluźniam się, kiedy przestaję być w świetle jupiterów. Wydaje się, że dalsze wypytywanie o mnie i moje zamiary wobec ciebie nie figuruje w menu na wieczór. Nie ma tam również dociekań, kim jestem i jaką mam przeszłość. Wkrótce podziękujemy za miły wieczór i pojedziemy autobusem z powrotem do miasta.

Kiedy wracamy, jestem raczej pewna, że zdobyłam aprobatę twoich rodziców. Czułam to, gdy mnie przytulali w korytarzu i mówili, żebyśmy wkrótce odwiedzili ich znowu. Czułam to w spojrzeniu twojej mamy, kiedy wcześniej tego wieczoru mówiłam, co w tobie zobaczyłam i kiedy twój tata zaczął mówić o planach na wspólną letnią wycieczkę za kilka tygodni. Jestem prawie pewna, że twoi rodzice są w mojej drużynie, w teamie „Ty i ja”, i czuję się z tego powodu bardzo dobrze. Jest nas coraz więcej. Wkrótce stworzymy małą armię. I może tylko ty będziesz jeszcze miał wątpliwości. Chyba mi się uda cię przekonać.

PAŹDZIERNIK 2014

U twojego brata wielu z nas puszczają nerwy. Na zmianę mamy ataki płaczu. Mój pierwszy nastąpił przy stole w kuchni. Nie mogę się powstrzymać i płaczę głośno jak małe dziecko. Tłumaczę zebranym — dołączyli twój młodszy brat, moja mama i dwójka moich najbliższych przyjaciół — jakim beznadziejnym człowiekiem i partnerką byłam w ostatnim czasie. Jestem pewna, że to ja cię zabiłam. To moja wina, jeśli nie bezpośrednia, to przynajmniej pośrednia. Twoje serce nie wytrzymało życia ze mną. Nie potrafiłam przestać cię poganiać batem w tempie, w którym nie czułeś się dobrze. Kilkakrotnie sygnalizowałeś, że jesteś wyczerpany. Ja nie przestawałam. Twoje serce pękło, bo ja do tego doprowadziłam. Dosłownie. To wszystko moja wina. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Zabiłam człowieka. Zabiłam Ivanowi tatę. Nie będzie już mógł dorastać z dwojgiem rodziców. Wszystko przeze mnie.

Twój tata mi przerywa, przekrzykuje mnie: „Przestań już, Carro, nie wolno ci tak myśleć”. Mówi, że jestem najlepszym, co ci się w życiu przytrafiło, że teraz trudno mi to zrozumieć, ale znają swojego syna od trzydziestu czterech lat i bez urazy, ale wiedzą, o czym mówią. „Widzieliśmy, że przy tobie odżył”, mówi twój tata. „Był z tobą szczęśliwy. To nie ulega żadnej wątpliwości. Aksel żył dzięki tobie, razem z Ivanem nadaliście jego życiu sens. Tak więc skończ z tym, co teraz wyprawiasz”, mówi twój tata, ale głos mu się załamuje, teraz jego kolej na płacz. Milknę. Czuję nagły ból głowy. Moje włosy są przetłuszczone, a twarz pokrywa błyszcząca warstwa łez i potu. Mówię, że chcę wziąć prysznic, ale kiedy się pakowałam, zapomniałam o ubraniach na zmianę. Żona twojego brata, jeszcze do niedawna moja szwagierka, ale teraz nie wiadomo kto, pomaga mi wejść na piętro, daje parę czystych skarpetek i ręcznik. Mówi, że kiedy skończę, mogę się położyć w ich łóżku i chwilę odpocząć. Zajmą się Ivanem. Daje mi słowo, że dziecko jest pod dobrą opieką. Orientuję się, że już od dobrej chwili nie myślałam o Ivanie. Gdzie on w ogóle jest? Jak się czuje? Gdzie jest moja macocha?