Chińczyk. Król polskiego narkobiznesu - Aleksander Majewski, Jarosław Maringe - ebook

Chińczyk. Król polskiego narkobiznesu ebook

Aleksander Majewski, Jarosław Maringe

3,2

Opis

Jeszcze żaden polski gangster nie odważył się na tak szczerą spowiedź. W tej historii nie ma jednak fałszywej skruchy, a ocena faktów jest pozostawiona czytelnikom. Duet Maringe-Majewski unika taniego moralizatorstwa i kreślenia czarno-białej rzeczywistości. Książka wybebesza emocjonalnie.

„Byłem polskim królem narkotyków. Czułem się panem życia. Od śmierci umywałem ręce”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (25 ocen)
2
7
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka i projekt graficznyFahrenheit 450

Zdjęcie na okładce© Jakub Szymczuk

Zdjęcia pochodzą z archiwum Jarosława Maringe

Redakcja i korektaEwa Popielarz

Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz

ISBN 978-83-8079-982-0

Copyright © by Jarosław MaringeCopyright © by Aleksander MajewskiCopyright © for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2017

WydawcaZona Zero Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawa
Tel. 22 836 54 44, 877 37 35Faks 22 877 37 34

www.zonezero.ple-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Gdy patrzę w lustro, widzę dobrze ubranego gościa słusznej postury, z włosami posypanymi siwizną. Kim jestem dzisiaj? Dobre pytanie. Zawsze byłem kameleonem, który potrafił dostosować się do każdej sytuacji i otoczenia. Tak jest i teraz. Istniała jednak wersja mojej osobowości, która nadała kształt całemu życiu. Ten egzemplarz ego zawsze będzie łączył się z ksywą „Chińczyk”. Byłem polskim królem narkotyków. Czułem się panem życia. Od śmierci umywałem ręce.

Jako członek grupy pruszkowskiej zaopatrywałem w białe gówno miliony ludzi. Organizowałem międzynarodowe szlaki, kontrolowałem dilerów, byłem prawą ręką jednego z największych mafijnych bossów w Polsce.

Żyłem w świecie, który większość ludzi zna tylko z filmów i seriali takich jak Breaking Bad, Narcos, Chłopcy z ferajny czy Blow. Wszystko rozgrywało się jednak nad Wisłą, a nie za oceanem. W dobie kolorowych straganów, wielkich przemian, równie wielkich apetytów i jeszcze większych wałków. Witajcie w latach 90. Latach zwykłego kurewstwa, kiedy każdy z nas kalkulował, jak wydymać drugiego, byle tylko utrzymać się na powierzchni. W tej historii nie ma miejsca na hollywoodzki lukier dla naiwnych czy bajki spod znaku „najbardziej znanego polskiego świadka koronnego”.

Handlowałem śmiercią. Czy dziś mam wyrzuty sumienia? Równie dobrze można o to pytać firmy zbrojeniowe. Ludzie giną, a mimo to ktoś wytwarza maszyny do zabijania, ktoś je sprzedaje, wreszcie ktoś kupuje. Nie będę jednak ściemniał, że nie widziałem gości zaprzedanych nałogowi, którzy bankrutowali, tracili rodziny czy też przedwcześnie żegnali się z życiem. Tyle że wtedy gówno mnie to obchodziło. Do tematu podchodziłem biznesowo.

Marbella, 2000Na razie nie mogę wrócić do kraju.

Całe życie uciekałem przed moją przeszłością. „Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz” – jak mówią Rosjanie. Myślałem, że tak będzie zawsze, do czasu, gdy pewien konfabulant zaczął rościć sobie prawa do opisywania mojej historii jako elementu swojego załganego życiorysu. Nie mogłem odpuścić. Po długiej walce z samym sobą zdecydowałem się na wyspowiadanie z własnego życia. Nie oczekujcie jednak teatralnej skruchy i żalu za grzechy. Robiłem złe rzeczy, łamałem prawo, ale odsiedziałem swoje. Wypłaciłem się państwu z nawiązką. Nie jestem nikomu nic winien. Teraz wiem, że od przeszłości i tak nie ucieknę. Najwyższy czas na konfrontację.

Przy wsparciu dziennikarza, z którym nadaję na tych samych falach, przystępuję do spisania swojej historii na czystej karcie.

Ale po kolei…

Chłopak z dobrego domu

Przyszedłem na świat roku Pańskiego 1973 w Warszawie. Głęboka komuna, szary, badziewny PRL… Dla mojej rodziny był to szczególny czas. Nie byliśmy tylko zwykłymi zjadaczami chleba, których jedynym zmartwieniem było przeżycie od pierwszego o pierwszego. Ciążył na nas spory bagaż doświadczeń, który w nowej, „ludowej” Polsce bywał sporą przeszkodą.

Wszystko zaczęło się w XIX wieku, gdy w roku 1812 wraz z wojskami Napoleona do Warszawy przybył Leonard Ludwik Maringe. To właśnie tu poznał osiemnastoletnią (już wiem, po kim mam słabość do sporo młodszych kobiet) Elżbietę Katarzynę Boretti, córkę osiedlonego w Polsce Włocha, znanego i szanowanego architekta budowniczego, który zasłynął między innymi odrestaurowaniem kolumny króla Zygmunta III Wazy. Rodzina Maringe jeszcze w tym samym stuleciu weszła w posiadanie hotelu u zbiegu ulic Marszałkowskiej i Rysiej. Znajdowała się w nim restauracja oraz skład win, a wśród znawców kuchni cieszył się powodzeniem „bifsztyk u Maręża”. Niestety hotel zburzono na początku XX wieku. Po dawnej chwale nad Wisłą pozostało niewiele… Inaczej sytuacja przedstawia się we Francji, gdzie rodzina Maringe posiada zamek w Burgundii (departament Yonne) Château de Grandchamp. Do dziś prowadzona jest też sprzedaż wina o nazwie Maranges, które nierozerwalnie związana jest z tą miejscowością.

Dawna wielkość przetrwała jednak we wspomnieniach i przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji. To właśnie w moim dawnym domu na Szucha powstała Tajna Armia Polska. Witold Pilecki, Jan Włodarkiewicz i mój dziadek Jerzy Maringe byli kolegami z podwórka. To niezwykła historia. Po I wojnie światowej każdy młody chłopak szedł do wojska – mieli wspólne zainteresowania, a w dodatku byli ze Śródmieścia. To zacieśniało więzi. Później założyli jeszcze jedną patriotyczną organizację – Rycerski Zakon Krzyża i Miecza.

Nie był to odosobniony przypadek. Można powiedzieć, że cała moja rodzina była na wskroś patriotyczna. Bracia dziadka, stryj dziadka… Ten ostatni, Witold Maringe, właściciel ziemski, został skazany na dożywocie w procesie pokazowym za komuny. Wypuścili go dopiero po odwilży gomułkowskiej. Zmarł na zawał. Najbliżsi nie mieli wątpliwości, że przyczyniły się do tego katusze, jakie zadawano mu podczas odbywania wyroku we Wronkach. Dwóch braci dziadka zginęło natomiast, walcząc w Batalionie „Czata 49”, należącym do legendarnego zgrupowania „Radosław”. Dziś, wpisując to hasło do Wikipedii, możecie znaleźć zdjęcie uśmiechniętych chłopaków w mundurach, wśród których znajduje się kpr. pchor. Andrzej Maringe „Andrzej”. Nie muszę dodawać, że zbieżność nazwisk i tym razem nie jest przypadkowa.

Żołnierze z Batalionu „Czata 49” wyciągają z zasobników zrzutowe granatniki przeciwpancerne „PIAT”. Trzeci od lewej stoi kpr. pchor. Andrzej Maringe „Andrzej”, który zginął w walce. W środku siedzi kpr. pchor. Stanisław Potworowski „Potwór”, a obok jest Lech Maringe, który podczas powstania został ranny.

Długo można wymieniać. Niestety o tych bohaterskich kartach wiem tylko z opowieści. Mojego dziadka nigdy nie poznałem – zabiło go Gestapo. Organizował brawurowe akcje, był członkiem Batalionu „Parasol”. Jednym z jego zadań było likwidowanie konfidentów. Po prostu był profesjonalnym kilerem! Oprócz tego zajmował się cichociemnymi. I to właśnie za ten element działalności zapłacił najwyższą cenę. Zakatowali go na Montelupich… Szkoda, że nigdy nie mogliśmy się poznać. Wielka postać, ale również zdrowo pierdolnięta. Mam to po nim.

Na szczęście przeżyła druga część mojej rodziny, również aktywna podczas wojny. Warto wspomnieć w tym miejscu babcię-ciocię Zofię Maringe-Jokiel, szefową koła Armii Krajowej w Sopocie. Jej mąż, Jan Jokiel, Polak żydowskiego pochodzenia, również cichociemny, także okrył się sławą. Był w Dywizjonie 303, napisał nawet dwie książki.

Babcia-ciocia Zosia nie była jedyną tak odważną kobietą w rodzinie. Wanda Grostal, z domu Maringe, w swoim długim, 96-letnim życiu okryła się wielką sławą – Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W jej biografii mocno zaznaczyła się piękna, romantyczna historia. W 1942 roku, w czasie wojennej zawieruchy, wyszła za Tadeusza Grostala, nauczyciela języka niemieckiego, który miał żydowskie korzenie. Musiał ukrywać się pod nazwiskiem Teodor Hanke. Moja babcia-ciocia w imię miłości zdecydowała się podzielić jego los – również zmieniała nazwiska i miejsca zamieszkania. W dzisiejszych czasach trudno wyobrazić sobie takie oddanie dla drugiej osoby.

Odznaczenia państwowe, medale Sprawiedliwi wśród Narodów Świata… To tylko przykłady splendoru, jaki spłynął na konto mojej rodziny. A to nie wszystko. Muszę pochwalić się jeszcze moją prababcią „ciocią Tolą”, łączniczką AK, która była prawą ręką najlepszego fałszerza dokumentów w Polskim Państwie Podziemnym! Nic więc dziwnego, że w domu rodziny Maringe były organizowane spotkania kierownictwa Armii Krajowej. Czasami mam wrażenie, że serial Czas honoru to kronika filmowa mojej rodziny. Tym bardziej że jej druga odnoga – klan Borettich – również szczyci się odznaczeniami za działalność patriotyczną. Mogłem przekonać się o tym, gdy organizowałem zjazd rodzinny w mojej restauracji na Pradze.

Los sprawił, że stałem się częścią właśnie takiej familii. Wychowałem się w historycznym domu na Szucha. Z dawnej chwały pozostały jednak tylko wspomnienia.

* * *

Mój ojciec urodził się w Warszawie jeszcze czasie wojny, matka pochodziła ze wsi. Poznali się w stolicy, gdy moja mama kończyła SGGW, a tata pracował w Zurcie, w elektrotechnice. Od zwykłych Kowalskich z sąsiedztwa moją rodzinę ze strony ojca, oprócz silnie zakorzenionej tożsamości, odróżniało również posiadanie blisko dwustuletniego (!) gospodarstwa rolnego na Rysinach, którym zajmowała się rodzina Majlertów. Często tam bywałem jako dzieciak, uwielbiałem ten klimat tradycyjnego, polskiego domu, szczególnie w święta. Zawsze mieliśmy wsparcie od rodziny z Francji, więc nie dość, że dopisywała atmosfera, to jeszcze Boże Narodzenie obchodziliśmy na bogato. Z prezentami i przysmakami, których zapach pamiętam do dziś.

Ojciec zawsze był, i nadal jest, zagubionym człowiekiem. Bardzo wcześnie został osierocony. Wychowywały go ciotki, a trzeba przyznać, że było to wychowanie… wojskowe. Szpiegowskie doświadczenie w Armii Krajowej robiło swoje. Jednak mocne charaktery kobiet nie zawsze dobrze wpływają na młodych facetów. Psychika mojego ojca jest tego najlepszym przykładem. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego piszę o nim „był”. Nie będę ukrywał – nie utrzymujemy kontaktu. Nie winię za to ojca, życie ostro go przeorało. Po prostu tak wyszło. Zdaję sobie jednak sprawę, że również on nie wykorzystał wszystkich szans, jakie postawił przed nim i naszą rodziną los. Krewni z Francji załatwili mu za komuny pracę nad Sekwaną. Ciotka była żoną zdolnego reżysera filmów dokumentalnych, swoją drogą – Polaka. Studiował z samym Romanem Polańskim. Drzwi do pracy w TV 1 były przed Maringe’em seniorem otwarte na oścież. Nie wykorzystał jednak tej szansy na tyle, na ile mógł. Ale to już inna historia…

Z matką nie miałem większych problemów. Nieraz załamywała ręce nad moimi wyskokami, ale jak to matka – szybko je wybaczała. Owszem, czasem miałem dość jej gderania, ale summa summarum potrafiliśmy się dogadać w sytuacjach krytycznych. Z kolei ojciec miał osobowość dominującą i pewnie odziedziczyłem to po nim. Takie cechy przejawiałem od dziecka, co utrudniało nam kontakt. Nigdy nie odbieraliśmy na tych samych falach. Tata nie miał mi czym zaimponować, a jednocześnie był pozbawiony charakteru, który powalałby na poskromienie tak zadziornego gówniarza jak ja. Od początku mu cisnąłem. Po prostu. Za każdym razem czułem, że chce mnie zdominować – pokazać, że jestem głupszy, słabszy, mniej inteligentny od niego. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Raz, że nienawidziłem być w takiej roli, dwa – nie uważałem go za wybitną jednostkę. Mimo tych różnic moje losy trochę przypominają życie ojca. Mnie też wychowywały te same kobiety z wojenną przeszłością.

Ciocia Tola, prawdziwa bohaterka z AK, radziła sobie z koszmarem okupacji, ale nie potrafiła już sobie poradzić ze mną. Sprawnie szło jej natomiast przekazywanie wiedzy historycznej, którą chłonąłem. Być może dlatego, że była zakazanym owocem w dobie PRL-owskiej propagandy. W tej kwestii byłem pilnym uczniem. Tym bardziej że ciocia Tola, która przyszła na świat jako Antonilla Wyganowska, miała co opowiadać. Jeszcze jedna ciekawostka – jej brat Stanisław był prezydentem Warszawy w latach 1990–1994. Dla mnie to po prostu wujek Staś.

Od początku się buntowałem. Zmusiły mnie do tego okoliczności – by nie zaginąć w ludzkiej dżungli, musiałem stać się drapieżnikiem. Tym bardziej że od ósmego roku życia ciągle miałem pod górkę. Komuniści zabrali naszą kamienicę na Szucha pod pozorem remontu. Tyle że remont zajął im czterdzieści lat, a my ze Śródmieścia musieliśmy przenieść się na Grochów. Kilkanaście kilometrów dalej, to samo miasto, ale zupełnie inny świat… Czułem się tam zupełnie obcy. Z inteligenckiego domu trafiłem do środowiska praskich łobuzów. Miałem podwójnie przerąbane – raz, że nie byłem „swój”, a na domiar złego miałem obcobrzmiące nazwisko, którego nikt nie umiał wymówić. Nie ma co ukrywać – w szkole i na podwórku nikt mnie nie lubił i nie rozumiał. W dodatku matka dołączyła do ojca, który zamieszkał we Francji. Wszystko w nadziei na lepszą przyszłość dla rodziny. Śmieszne… Efekt był taki, że ich małżeństwo się rozpadło, a ja – mały gnój – zostałem jak ten palec. Czułem się cholernie samotny, było mi ciężko. Jasne, opiekowały się mną ciotki, babcie itd., ale rodziców zwyczajnie mi brakowało. Choćby tego, żeby ktoś zapukał do twojego pokoju w nocy i kazał gasić światło. Totalna pustka. W takich momentach nawet ściany zaczynają do ciebie mówić.

Nie myślcie jednak, że ktokolwiek mi współczuł. Było zupełnie inaczej. Przychodziły paczki z Francji. W dobie powszechnego dziadostwa lat 80. były prawdziwym rarytasem, którego wszyscy mi zazdrościli. Krzywo patrzyli na mnie również nauczyciele, których wkurwiałem dodatkowo poleceniem, by poprawnie wymawiali moje francuskie nazwisko. Tego nauczyła mnie babcia. Moja rodzina zginęła za Polskę pod tym nazwiskiem. I wymagałem, żeby wymawiano je poprawnie.

Na Pradze trudno było sobie wyrobić dobre relacje z rówieśnikami. Udało mi się to dopiero później, kiedy z nich wszystkich zrobiłem dilerów. Dla nich to był szok. Jak to, ten chłopaczek z osiedla nagle jest gwiazdą warszawskiego świata przestępczego? Ale zanim do tego doszło, upłynęło trochę czasu. Na razie mam dwanaście lat i z Francji matka przysyła mi pierwszy komputer – amstrada na dyskietki. Muszę przyznać, że byłem wybredny. Nie skakałem z radości, bo akurat chciałem mieć spectrum na kasety. Wiedziałem, że będzie można na nim zarabiać. Amstrada jeszcze prawie nikt na mojej dzielnicy nie miał.

Nie byłem głupim dzieciakiem, który siedział w domu i pykał sobie w gierki. Co weekend brałem cały majdan na plecy i jechałem na Grzybowską zarabiać. Kupowałem sobie stanowisko na giełdzie komputerowej i sprzedawałem gry. Byłem strasznie tym podjarany. To były lata 80., pełna komuna, a ja już potrafiłem zarobić sto dolarów dziennie! Wiedziałem, że trzeba wszystko zamienić na pewniejszą, zachodnią walutę. Szedłem więc do Pewexu albo Baltony i wymieniałem złotówki na dolary.

W domu zawsze było na bogato. Z Francji szły pieniądze od rodziców, w Polsce siedziała babcia ze wsi i tylko je liczyła. Ponadto przychodził Jaruś z kieszeniami wypchanymi dziengami. Nie mogłem narzekać na deficyt dóbr materialnych. Jakoś trzeba było nadrobić pustkę po wyjeździe starych…

Wychowywałem się sam. Na ulicy. Stówka dolarów dziennie, która mi wpadała, była naprawdę ogromną sumą, a że od małego miałem smykałkę do biznesu, postanowiłem zainwestować swoje pieniądze. Zawsze ganiali mnie do kościoła, czego nienawidziłem, jak każdej czynności wykonywanej pod przymusem, ale akurat biblijna przypowieść o talentach zapadła mi w pamięć. Nie zakopałem swojego – obróciłem nim po wielokroć.

* * *

Zanim skończyłem piętnaście lat, po raz pierwszy pojechałem na handel do Berlina. Na wyjazd namówił mnie sąsiad. Dorosły facet, dzisiaj znany uniwersytecki wykładowca. A wtedy razem ze mną, dzieciakiem, zapierdalał z tobołami do Berlina Zachodniego! Trudno to sobie wyobrazić, ale tak wyglądały lata 90. made in Poland.

Jeździliśmy tym słynnym, choćby z filmów, pociągiem do Berlina Zachodniego. Pociągiem pełnym przemytników. To była, kurwa, prawdziwa ciężka praca. Byłem małym, chudym szczupakiem, a miałem ze sobą dwie torby na kółkach, które musiałem wypakować na full w Aldiku. Szły czekolady, piwa, napoje w puszkach. Przebicie było kilkukrotne. Tych towarów w Polsce w ogóle nie było! Sprzedawało się to później na Skrze. Po kilku takich wyjazdach miałem do dyspozycji trzy stanowiska! Obstawiłem je chłopakami z mojego osiedla.

Nie zajmowałem się wyłącznie towarami spożywczymi – szybko poszerzyłem zakres działalności o kasety wideo. Wymieniało się je za drobną opłatą. Dogadałem się z jednym z chłopem, że będę mu przywoził czyste kasety z Niemiec, oczywiście z hologramem „Made in Japan”. To było dla tych naszych zakompleksionych rodaków bardzo ważne – właśnie ten pieprzony napis „Made in Japan”. Chcieli zasmakować, choćby przez gapienie się na głupią naklejkę, światowego życia. Co kto lubi… Później zacząłem prowadzić wypożyczalnię, bo nie chciało mi się już zapierdalać ze słodyczami.

Château de Grandchamp (departament Yonne)Rodzinny zamek w Burgundii.

Jako piętnastolatek kupiłem sobie pierwszy samochód. Wszystko za legalnie zarobione pieniądze. Do dziś pamiętam ten wózek – Opel Ascona. Oczywiście nie miałem prawa jazdy, nie potrafiłem nim jeździć, więc… od razu go rozpierdoliłem.

* * *

Działałem ze sporym jak na gówniarza rozmachem. Nieźle szło mi w szkole, czego efektem było przyjęcie mnie do technikum na Zajączka, najlepszej technicznej szkoły w Warszawie. Siedmiu kandydatów na jedno miejsce, a wśród szczęśliwców – ja. Wówczas szkoły o takim profilu były czymś więcej niż przechowalnią dla ludzi, którzy nie dostali się do liceum, jak ma to miejsce obecnie. Stanowiły świetną bazę dla młokosów z zacięciem technicznym. Pamiętam, jak skręcaliśmy na zajęciach pecety. Przypominam – za komuny! Setki komputerów wyszło spod moich rąk. Jestem pewien, że ktoś wykorzystał ten proceder do robienia hajsu na lewo. Bo co mogło stać się z taką ilością kompów? Jakoś nie widywałem ich później w szkole.

Ostatecznie olałem nawet taką budę, bo musiałem zarabiać. Szkoła przeszkadzała mi w osiąganiu celów. Przeniosłem się w końcu na Sorbonę, gdzie każdy, nawet najgorszy leń, zdawał. Ale też nie od razu, bo po drodze zaliczyłem jeszcze odsiadkę.

Myślami częściej wracałem do pociągu niż do sali lekcyjnej. Słynnego pociągu Warszawa–Berlin Zachodni. Kilka lat temu obejrzałem zajebisty polski film Yuma. Podczas seansu miałem nieodparte wrażenie, że to film o mnie! To właśnie w tym pociągu poznałem chłopaków z Gorzowa, którzy pokazani byli w tym filmie. To były nasze akcje. Groszek, Tabzo, to wszystko moi koledzy z yumy. Fajne, obrotne dzieciaki.

Doskonale pamiętam moment, gdy się poznaliśmy. Siedzę w tym pociągu objuczony towarem jak muł i rozglądam się po towarzystwie: a tu jeden przemyca papierosy, drugi ma jakieś chujowe tureckie koszulki – też przemycone albo kradzione. Postanowiłem pójść w ich ślady. Na początku małymi kroczkami. Byłem chudzielcem, to wkładałem na siebie po dwadzieścia koszulek, kilka sztang papierosów ukrytych w skrytkach po pociągu. Na przemycie nigdy nie wpadłem, raz tylko chcieli mnie okraść Cyganie. Fartem nie zajebali mi całego towaru. Pomyślałem sobie: „Pierdolę, nie dość, że Cyganie chcieli mnie okraść i najebać, to jeszcze żeby zarobić, muszę harować jak wół”. Zacząłem rozglądać się za własną ekipą – chłopakami z Warszawy.

Mieliśmy dobry patent – kradliśmy metodą „na porcelankę”. Na czym to polega? Już tłumaczę: bierze się porcelanową świecę do samochodu i rozbija powłokę. Taka porcelanka rozwala szyby samochodowe właściwie bez żadnego dźwięku. Na pajęczynie robisz otwór i możesz bez problemu włożyć do środka rękę. Najpierw kradliśmy tylko radia, później wzięliśmy się za samochody. Już wtedy kręciło mnie niebezpieczeństwo i kasa. Jak się nasłuchałem, ile na tych radiach można zarobić, to stwierdziłem, że już nie chce mi się uczciwie handlować.

Większe zyski, ale również większe niebezpieczeństwo. Na radiach wpadłem już za trzecim razem. Przesadziłem z brawurą. W centrum Berlina waliłem samochód przy samochodzie. Po kolei, jak szło. Byłem wtedy z moim kumplem Ziutkiem. Ktoś zadzwonił na policję, no i się zaczęło. Psy pojawiły się szybko, oczywiście na sygnałach. Ziutek pobiegł w prawo, ja pobiegłem w lewo – prawie jak w kreskówce, choć nikomu nie było do śmiechu.

Wyjęli mnie z krzaków bardzo szybko. Resztę historii możecie dośpiewać sobie sami. Jako szesnastolatek po raz pierwszy poszedłem siedzieć. I to był chyba najcięższy pobyt za kratami w moim życiu. Byłem mały, chudy, cholernie wystraszony. Miałem nietęgą minę, gdy zamykały się za mną bramy więzienia dla młodocianych, w którym rządziła mafia kurdyjsko-turecka. Wszyscy dużo starsi, niż wskazywały na to lewe papiery. Mało mnie tam nie zajebali… Od razu, na samym starcie próbowali pokazać, kto tu rządzi. Na początku spanikowałem, byłem totalnie obsrany, ale później zacząłem rozpierdalać wszystko, co miałem pod ręką. Albo atakujesz, albo jesteś atakowany – zasada jest prosta. Zapomniał o niej jeden Niemiaszek, który wygrał w karty z młodym Turkiem. Chłopak nie mógł odpuścić porażki tak po prostu, więc złapał niebieskookiego blondyna za bary, przełożył przez stół i… zerżnął. Nie przeszkadzała mu w tym nasza obecność. Pierwszy raz widziałem więzienny gwałt. Byłem w szoku. Wyciągnąłem jednak ważną lekcję – trzeba być uważnym i zawsze gotowym do konfrontacji. Kolega zza Odry najwyraźniej tę zdolność zatracił. Przesiedziałem tam trzy tygodnie. Jakoś przetrwałem. To chyba była najlepsza z moich dotychczasowych szkół – szkoła życia. Egzamin zdany na piątkę.

Łącznie w więzieniach za Odrą przesiedziałem jeszcze siedem miesięcy. Wciągnął mnie ten złodziejski świat! Kurewsko uzależniał. Rajcowało mnie podróżowanie, zwiedzanie różnych miast, ulic, poznawanie nowych ludzi. Byłem jeszcze dzieckiem, a dzięki kradzieżom mogłem zobaczyć całą Europę. Złodziejski fach zagnał mnie nawet pod biegun!

* * *

Wszędzie widziałem swoją szansę, nawet podczas pierwszego pobytu w poprawczaku. Wychowawcy wysłali nas z Ziutkiem do pracy w warsztacie samochodowym. Zamiast się uczyć, oczywiście przygotowaliśmy sobie „porcelanki”, żeby mieć od razu coś na wyjście. Po trzech tygodniach koszmaru od razu po wyjściu opierdoliliśmy wszystkim klawiszom samochody na parkingu. Wyczyściliśmy je do zera! Chujom się należało, a my przynajmniej nie wróciliśmy na pusto do Warszawy. Ziutek był jednak na tyle pazerny, że jeszcze było mu mało. Ledwo przyjechaliśmy na dworzec, a ten wypatrzył kamerę w samochodzie – 88 milimetrów. „Nie ma możliwości, musimy ją mieć!” – mówił podjarany. I przez tę kamerę byliśmy tylko osiem godzin na wolności. Oczywiście buchnęliśmy ją, patrzymy, a tu w naszym kierunku idzie właściciel samochodu. „Złodzieje! Łapać ich!” – drze się na całe gardło. No to znowu: Ziutek w prawo, ja w lewo. Wszystko w centrum Berlina. Złapali nas zwykli ludzie. Ja, mały, chudy, zacząłem płakać i mówić, że nie wiem, o co chodzi. Kurwa, tak ich wkręciłem, że mnie w końcu puścili! Ale Ziutka zabrali do poprawczaka. Chłopak znowu miał pod górkę. Za skradzione radia polewali go zimnymi szlauchami. Ja zabrałem siedem sztuk, które miałem schowane, i wróciłem do Polski. Sprzedałem tam wszystko.

Ze zbytem nie było problemu. Towar sprzedawało się paserowi na Rembertowie, który zresztą dzisiaj bardzo dobrze stoi. Ma sieć kantorów. Ale wtedy był zwykłym paserem. Wszyscy zawozili mu kradzione radia. To u niego zresztą pierwszy raz zobaczyłem Żabę i Dziada. Drugim najbardziej znanym warszawskim paserem był Gruby Jurek z Saskiej Kępy. Podejrzewam, że to u niego znajdowała się największa montażownia w Warszawie.

Wpadka w Niemczech nie zniechęciła mnie do złodziejstwa. Wręcz przeciwnie – nabrałem skóry nosorożca, a zarobione dziengi dodatkowo motywowały. Tak trafiłem również do Austrii i Szwajcarii. W Austrii wjebałem się już za pierwszym razem. W Luksemburgu siedziałem dziewięć miesięcy. Tym razem już za samochody. Zauważyłem, że na Zachodzie ludzie nie zamykają aut. Niektórzy zostawiali nawet kluczyki i dokumenty. Taki samochód można było w Polsce sprzedać zupełnie legalnie.

Najlepszą historię z kradzieżami wózków miałem jednak w Belgii. Jesteśmy z Ziutkiem na yumie w Liège. Walimy i samochody, i radia. Zajebaliśmy facetowi sportową wersję peugeota 405 Mi16 z podjazdu w jego rodzinnym domu. Gość siedział sobie na werandzie, samochód stał 50 metrów od niego. Zauważyłem, że zostawił go na włączonym silniku. Nie mogłem przepuścić takiej okazji – zajebałem wóz na jego oczach. Mieliśmy wtedy zabunkrowany nasz legalny samochód, a skradzioną czterysta piątką pojechaliśmy jeszcze na radia. Schowaliśmy auto i poszliśmy kraść. Nie minęła godzina, a tu rozpętała się afera na całe miasto. Idą po nas! Całą noc nas szukali z psami po lasach, do poszukiwań został włączony nawet śmigłowiec. Takiej obławy nie przeżyłem nigdy później. Czułem się jak na planie filmowym! Spierdalamy przez pola kukurydzy, za sobą słyszę psy i nawołujących się policjantów. Złapali nas dopiero po długiej akcji. I najlepszy numer: nie potrafili nam niczego udowodnić. Trzymali nas tak długo, jak mogli – czterdzieści osiem godzin. Obaj dostaliśmy straszny wpierdol. Jedna gruba locha, policjantka, przystawiała mi nawet giwerę do głowy. Nie było pieszczenia… Sprawa zakończyła się jednak gładko. Znów uśmiechnęło się do mnie szczęście. Jakieś radia niby znaleźli, ale mieli za mało czasu, żeby nam coś udowodnić. Musieli nas puścić. Zostawili nas bez dokumentów i powiedzieli, żebyśmy zgłosili się po nie do więzienia następnego dnia. Oczywiście tylko po to, żeby zgarnąć nas później jeszcze raz. Zostaliśmy więc: bez dokumentów, bez pieniędzy, bez niczego. Tylko z yumą. No i z kradzioną furą. Pomyślałem: „Dobra, jedziemy tym samochodem na przypale do Polski”.

Najpierw wróciliśmy po nasz legalny samochód. Nie mieliśmy kluczyków, więc trzeba było wybić szybę i odpalić go „na kable”. Jedziemy więc dwoma samochodami do Polski. Jeden kradziony, bez dokumentów, drugi odpalony „na kable”, w dodatku z wybitą szybą. Po drodze okradamy stacje benzynowe z jedzenia i paliwa. Dojeżdżamy do granicy, a Ziutek, ten pieprzony idiota, zamiast czekać w kolejce, to chce… przejechać poboczem! No i przyjebał parę godzin wcześniej rąbniętym samochodem na czołówkę z jaguarem. Zamieszanie jak chuj. Ziutek przesiada się do opla i jakimś cudem udaje mu się przejechać granicę. Ja przechodzę bez dokumentów obok kibli. Wracamy do Polski. Mam siedemnaście lat i już bardzo bogatą historię przestępczą.

Uliczna sława

Miałem na koncie mocne przeżycie i spore oszczędności. Niedługo później wyprowadziłem się od babki do pierwszego własnego mieszkania. Kupiłem sobie 23 metry na Pradze, na ulicy Wspólnej Drogi. Później, gdy stałem się już zawodowym gangusem, był tam niezły widok. Na dole patologia pije tanie wino – najczęściej jedno na trzech, a pod moim domem kawalkada luksusowych samochodów. Bo ja nigdy nie naprawiałem samochodów, tylko od razu kupowałem sobie nowe. Trochę się tego nazbierało. Zderzenie dwóch różnych światów – niszczyłem to praskie decorum, dobrze się bawiąc.

Sporo cech wyrobił u mnie pobyt za kratami. To właśnie podczas odsiadek nauczyłem się bić. Dobrze bić, co rozumiem jako napierdalanie przeciwnika do końca – używając wszystkich przyrządów i możliwości. To z kolei wyrobiło pewność siebie – mój wrodzony indywidualizm mógł kwitnąć.

Na Zachodzie w więzieniu panował straszny pierdolnik. Były na przykład bitwy między Polakami a Rumunami. Naszym rodakom zazwyczaj było ciężko. W jednym z więzień trzymałem się z pewnym bokserem z Włocławka. Napierdalał wszystkich po kolei, więc miałem spokój. W innych robiłem głodówki. W Szwajcarii tak sobie pomyślałem: „A co mi oni, kurwa, zrobią, jak zacznę głodować? Przecież jestem nieletni”. Jak postanowiłem, tak też zrobiłem, a w dodatku ogoliłem sobie łeb do skóry. Ale to dla nich było za mało… Wreszcie przeciąłem sobie żyły. Jak ci Szwajcarzy to zobaczyli, to zaczęli mnie prosić, żebym sobie nic nie zrobił. Kupili mi nawet bilet do Polski i odesłali mnie! W pewnym momencie odsiadki stały się dla mnie już tylko zabawą i okazją do… nauki. To właśnie tam poznawałem języki. W Niemczech głodówką wymusiłem szkołę. Kosztowało mnie to kupę zdrowia, ale przyjęli mnie na zajęcia. Wszędzie można kombinować!

* * *

Każde więzienie ma swoją specyfikę. Ciekawym przykładem były zakłady luksemburskie. Jest tam dużo rasistów, ale również dużo pedziów. Nie mam bynajmniej na myśli typowych więziennych cweli, ale normalne pedalskie gangi. Idzie na przykład taki gruby dziad z wąsem za tobą pod prysznic i się na ciebie gapi. No to go w mordę! Pedalicho niemal mi łeb rozbiło raclettem. A ci jebani luksemburscy klawisze jeszcze mnie za to do izolatki wsadzili. To przecież już rasizm, nie? Polaczek ma gorsze prawa.

W końcu miałem tego dosyć. Postanowiłem wrócić na stare śmieci i działać w kraju. Wziąłem się za okradanie giełdy na Grzybowskim. W tym samym miejscu, gdzie kiedyś zaczynałem swoją przygodę z biznesem. Znów dopisało mi szczęście. Wyczyściłem wszystkich handlarzy z tej giełdy! Zarobiłem na tym setki tysięcy. A patent był bardzo prosty. Wyszukiwałem na giełdzie najgrubszego handlarza – totalnie najebanego towarem. Jechałem za nim i sprawdzałem, gdzie ładuje towar. Później już od czwartej rano czatowałem tylko na to, kiedy wyjedzie. Jak już rozpracowałem delikwenta, to przyjeżdżałem w nocy i wpierdalałem mu się na posesję. Wypychałem mu samochód – poloneza trucka z przyczepą – później wycinałem sekatorem dziurę i dwie godziny czyściłem mu cały samochód z twardych dysków, pamięci, kart graficznych. Reszta nadawała się już tylko na złom. Kupował to brat Zbynka, chłopak trzymający się blisko Pruszkowa. Tak właśnie wkupiłem się w łaski pruszkowskich.

Kluczowa była jednak znajomość z człowiekiem od Rympałka, Adrianem. Przystojny, przypakowany, w dodatku gość z inteligenckiej rodziny. Prawdę mówiąc, to nie wiem, co on robił w środowisku gangsterskim. Może chodziło o dupy? Adrian brylował wtedy na dyskotekach: był z mafii, dziewczyny do niego lgnęły. Czasami zakładaliśmy się, kto zaliczy więcej lasek na jednej imprezie. Potrafiliśmy mieć nawet i po trzy dupy na noc. Człowiek był zdrowy. Adrian miał tylko jeden problem – za bardzo lubił dragi. One go zresztą później wykończyły.

To właśnie jego wziąłem ze sobą na skok. Miał tylko stać na czatach i dawać sygnał, gdyby coś się działo. Pojechaliśmy na parking strzeżony, gdzie nasz cham, czyli człowiek, którego zamierzaliśmy okraść, miał swojego transportera. Cham miał też psa, który biegał luzem po tym parkingu. Do dzisiaj nie wiem, jak mi się udało. Najpierw musiałem tego psa odgonić gazem pieprzowym. Transporter był podłączony do alarmu, z wyjątkiem jednych drzwi. I ja przez te drzwi dostałem się do środka. Pies zaczął szczekać, bo chyba mnie wyczuł, cham zaczął chodzić wokół samochodu, a Adrian, kozak z Pruszkowa… od razu spierdolił z tych czatów! Mimo przypału do piątej rano wymontowałem z transportera cały potrzebny sprzęt. To był skok na pełnym bezczelu. Skok na rympał… i może dlatego trafiłem do gangu Rympałka.

Udowodniłem na mieście, że jestem niezłym kotem. I w ten sposób wszedłem do gangu. Moje pierwsze akcje były widowiskowe. Zacząłem porywać cinkciarzy. Jeździł wtedy ze mną Darek S., kolega, który też chciał się wkupić do Rympałka. Mówiłem, że mam trochę waluty, zapraszałem delikwenta do samochodu. A tam czekał już S. z nożem. W ten sposób okradłem wszystkich cinkciarzy z Saskiej Kępy. Zaczęła iść o mnie fama, że daję ludziom zarobić i mam oryginalne pomysły. Zmora półświatka dotknęła również i mnie. Zacząłem ostro wąchać koks. Jeszcze bardziej pociągało mnie jednak wciąganie zapachu pieniędzy. Po co miałem być nabywcą zgubnego szczęścia w proszku, skoro mogłem dostarczać go innym, inkasując przy tym gruby hajs? Instynkt zachowawczy cały czas działał – bez niego nie udałoby się zrobić dobrego biznesu.

Wreszcie otworzyli granicePierwsza wyprawa w wielki świat, na Zachód. Nie pamiętam dokładnie – rok 1989? 1990?

* * *

W mojej głowie kiełkowały różne pomysły, ale najpierw musiałem uwiarygodnić się w grupie, a trzeba przyznać, że za sprawą moich wcześniejszych wyczynów nie było to trudne. I pomyśleć, że wszystko dzięki kobiecie… Miałem starszą dziewczynę, która zdążyła wprowadzać mnie w nieznane zakamarki życia – również w świat przestępczy. To ona powiedziała dobre słowo o młodym charakterniaku Wojtkowi, jednemu z najważniejszych pruszkowskich młodych wilków. Miałem dobre wejście. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że Kiełbasa posuwał moją dziewczynę! Dowiedziałem się o tym dużo później i wtedy nie zrobiło to już na mnie takiego wrażenia. Dzisiaj powinienem dziękować losowi, że tak się stało. Jako rozwścieczony Otello mógłbym przypomnieć sobie patent z austriackich więzień i kariera w mafii poszłaby się jebać.

Na szczęście głowę zaprzątały mi interesy. Adrian wciągnął mnie do grupy Rympałka. Otworzyły się przede mną wrota do raju, ale bynajmniej nie biblijnego. Mój raj był krainą łatwego zysku, pięknych kobiet gotowych od razu wskoczyć ci do łóżka, sławy… Cena za dostatek nie była dla mnie zbyt wygórowana. Lubiłem ryzyko i skok adrenaliny. To był mój świat – innego nie poznałem. Zresztą nie wiem, czy bym się w nim odnalazł. Może też doszedłbym do wysokiej pozycji na legalu, ale byłaby to znacznie dłuższa droga, pełna upokorzeń i konwenansów, które zawsze mnie wkurwiały. Wolałem działać po swojemu. Żyłem, jak chciałem – na własnych zasadach.

Rympałek był liderem ekipy stanowiącej zbrojne ramię grupy Pershinga od zadań hardcore’owych. Nie był typem atletycznie zbudowanego osiłka. Sprawiał raczej wrażenie wąsatego wujka z Powiśla, siedzącego w kapciach w bloku. Taki łysawy, wąsaty pan średniego wzrostu, z brzuszkiem. To jednak tylko pozory. W rzeczywistości był bezwzględnym mordercą. Zbudował grupę, która przeszła do historii za sprawą swojego okrucieństwa. Nie było tam ludzi z przypadku. To nie dzieci ulicy, które nie miały się gdzie podziać, stanowiły o jego sile, ale ludzie, którzy świadomie przeszli na drugą stronę z czystej kalkulacji. Mam na myśli byłych policjantów, którzy stanowili filar grupy. Ludzie wyrachowani, bezwzględni, doskonale znający realia, co ułatwiało im działalność w świecie przestępczym. Wystarczy wspomnieć choćby Remka, który później został świadkiem koronnym, Pinokia i innych. Wszystko z psiarni! Napad stulecia, jakiego później dokonała grupa Rympałka, wymagał takiego doświadczenia.

Mojego ówczesnego bossa odbierałem jako człowieka, który lubi luksusy. Był gadżeciarzem z zamiłowaniem do odjechanych aut. Sam już wtedy jeździł leksusem, który nie był jeszcze często widywany na polskich drogach. To była jego ulubiona marka. Początkowo nawet nie zdawałem sobie sprawy, że trafiłem pod skrzydła gościa, który nie pierdoli się nawet ze swoimi. Rympałek zasłynął jako zabijaka, który potrafił podnieść rękę (nigdy gołą) na innych pruszkowskich. Wystarczy wspomnieć to, co stało się z grupą Zbynka, który nagle zaczął się przesadnie wozić, czym podpadł naszemu szefowi. Nie było zmiłuj. Ludzie od Rympałka wbili do Colosseum i pocięli im… dupy. Raz – miało boleć, dwa – miała być krew, trzy – nikt nie mógł zginąć. Jak widać, wybór tej części ciała nie był przypadkowy. Efekt był odpowiedni – ci, co się bali, zaczęli się bać jeszcze bardziej, a ci, którzy jeszcze nie odczuwali strachu – zaczęli trząść portkami.

Przyznam szczerze, że czasem sam łapałem się za głowę, widząc, gdzie trafiłem. Nie byłem aniołem, ale dopiero u Rympałka zetknąłem się z prawdziwą gangsterką. Konflikty nie kończyły się zwykłymi bójkami, ale rzeźnią. W ruch szły nie tylko łokcie, pięści i buty, ale też kije, noże, cały bandycki asortyment, który mógł zrobić krzywdę. Mówiąc w skrócie – nie pierdolili się.

Znalazłem się na ścieżce, z której nie było odwrotu. Stawałem się częścią tego świata i musiałem zaakceptować jego warunki. Jako kameleon dostosowywałem się do otoczenia. Tak było i tym razem.

Florek

Andrzej F., ps. Florek – wieloletni ochroniarz Andrzeja Kolikowskiego, ps. Pershing, uznawanego za lidera gangu pruszkowskiego.

Aleksander Majewski: Kiedy poznaliście się z Jarkiem Maringe?

Andrzej F., ps. Florek: Pierwszy raz zetknęliśmy się jeszcze w 1994 roku, gdy nie było żadnych poważniejszych ekip. Kiedy to od człowieka zależało, co sobą reprezentuje – czy jest zaradny, czy nie; czy jest podatny na jakieś wpływy, czy wręcz przeciwnie. Jarka kojarzyłem jako gościa, który zawsze chodził czysto i schludnie ubrany. Zawsze były to kolorowe ubrania.

Ówczesny hipster?

Można tak powiedzieć. A przy tym miał urodę południowca – ciemne włosy, ciemny kolor skóry.

Jak się zachowywał?

Nigdy nie było po nim widać, czy jest wesoły, czy smutny. Trudno było też ocenić, czy ma pieniądze, czy nie. Od samego początku mnie zadziwiał. Najpierw słyszałem o nim anegdotki, a gdy go zobaczyłem, od razu skojarzyłem, że to ten słynny malowany ptak z mojego osiedla. Już jako młody dzieciak wymyślił sobie sposób na zarabianie. Razem z Pomarańczem, młodym Cyganem, specjalizowali się w sprzętach radiowych. Tyle że kolega Jarka był naiwny, łatwo dawał się oszukiwać – to nie wróżyło dalszych sukcesów. Maringe natomiast zawsze miał głowę na karku. Od młodych lat jeździł za granicę i przywoził znakomity sprzęt samochodowy. Nie mieliśmy pojęcia, jak on to robi. Chodził sobie taki uśmiechnięty, kolorowy, rozbujany, natomiast w rękach trzymał a to felgę, a to jakieś radio… Od małolata trzymał się go grosz. Przyznam szczerze, że trochę mu tego zazdrościłem, aczkolwiek nie wiedziałem, w jaki sposób zarabia. Z racji, że bardzo ciężko przychodziły mi pieniądze, nigdy nie przeszło mi przez głowę, żeby coś od niego wziąć i nie zapłacić. Najlepszym przykładem był zakup mieszkania. Dostałem od niego wszystkie dokumenty, wprowadziłem się, ale zanim zapłaciłem – Jarek poszedł siedzieć. Poczekałem na niego, choć mogłem powiedzieć: „Zostałeś wyjebany”. Nie zrobiłem tego. Wtedy bardzo pozytywnie ugruntowały się nasze kontakty koleżeńskie.

Współpracowaliście ze sobą?

Pracowaliśmy w tym samym czasie, ale obok siebie. Gdy pojawiały się jakieś podwórkowe problemy, to bardzo często zwracał się do mnie z prośbą o wsparcie.

Byliście jednak w konkurencyjnych ekipach…

To prawda. Paradoks zawsze polegał na tym, że nigdy nie wchodziliśmy sobie w drogę. Trochę na tym korzystałem, bo każdy miał swoich ludzi do zarabiania pieniędzy i czasami się zdarzało, że Jarek dawał lepsze ceny. Hasał po całej dzielnicy… Pamiętam to jak dzisiaj! Z uśmiechem wspominam, jak wchodziło się do dyskoteki Park, a tam siedział wypachniony młody szczyl w kolorowej koszuli: wyjęta kierownica z kolumny, wyjęty fotel pasażera, waga i torby z towarem, który sprzedawał, jakbyśmy byli na straganie. Mało kto przywiązywał do tego wagę. Czasami zdarzało się, że koledzy podpowiadali mi, żeby go ugryźć na jakiejś transakcji. Nie mówię, że jestem złoty, ale jak bym się czuł, gdybym go oszukał? Udręka! Wychodziłem z założenia, że jeśli sobie dobrze radzi, to warto mieć w nim kolegę. Kiedy już naprawdę dobrze stał, byliśmy w innych ekipach. On działał z Żabą, ja jeździłem z Pershingiem. Mimo to przekazywaliśmy sobie informacje ułatwiające życie. Potem nasze drogi się rozeszły, bo nigdy nie czułem się dobrze w temacie narkotyków. Co innego z wódą.

Jakiego rodzaju to były informacje?

Powiem tak – jeżeli masz wiadomość o tym, że coś się za chwilę wydarzy, możesz tego uniknąć. Wówczas oszczędzasz i nerwy, i pieniądze. Jeśli wiedziałem, że są ludzie, którzy mogą go okraść, dawałem mu znać, a to działało również w drugą stronę. Mogłem przekazać jakąś informację Andrzejowi i uzyskiwałem szansę zarobienia pieniędzy na realizacji tematu. Nigdy nikt nikomu nie płacił – ja jemu, on mnie. Nasze transakcje zawsze opierały się na schemacie: przysługa za przysługę. Być może żałowałem, że nie mogłem wejść z nim w jakieś większe interesy, ale miałem od Pershinga zakaz robienia na boku. (…)

Jak byś określił swoją rolę: kierowca, żołnierz, ochroniarz Pershinga?

Kierownik? Ktoś z boku pewnie mógłby powiedzieć: placowy, gość na posyłki. Tyle że wielu kolegów działających na tym samym szczeblu zazdrościło mi mojej roli. Do samego końca! Z czasem ich potraciłem. Czas zweryfikował te znajomości – okazało się, kto jest kim. Znajomi próbowali skorzystać z miejsca, w jakim się znalazłem, ale nie potrafili zrozumieć, że to tak nie działa. Jarek Maringe był natomiast jednym z nielicznych, który miał swoje pieniądze, ale też rozglądał się i czytał otoczenie. (…) Zawsze nasze deale opierały się na wymianie wiadomości, które nikomu nie szkodziły, jeżeli były przekazane odpowiednio wcześniej, a potem zostały zrealizowane. Mój boss był bardzo zadowolony, a jego otoczenie również nic na tym nie traciło. Nie trzeba było się spotykać, krzyczeć na siebie, szarpać, ubliżać… Wszystko rozgrywało się w zaciszu. Chyba właśnie za to ceniliśmy siebie najbardziej od samego początku. Właśnie za tę dyskrecję. Nie mieliśmy obaw, że ktoś na kogoś się zaczai i wyjebie z pieniędzy albo wystawi komu innemu, udając, że nie miał z tym nic wspólnego.