Oczko się odlepiło temu misiu. Biografia Stanisława Barei - Maciej Replewicz - ebook

Oczko się odlepiło temu misiu. Biografia Stanisława Barei ebook

Maciej Replewicz

4,3

Opis

Żaden polski reżyser nie ma na swoim koncie tylu filmów określanych mianem „kultowe”, co Stanisław Bareja. Któż nie pamięta „Misia”, serialu „Alternatywy 4”, „Zmienników”, czy „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz. Tylko Stanisław Bareja potrafił tak brawurowo pokazać absurdy PRL-u. Ilość cytatów, które jego filmy wprowadziły do potocznej polszczyzny dogania powoli „Wesele” Wyspiańskiego.

Uwielbiany przez widzów. Niszczony przez władzę. Wyszydzany przez „kolegów”. Jego życie nie było komedią, tylko nieustannym pasmem zmagań. Za realizację filmów i upartą wierność poglądom reżyser zapłacił własnym zdrowiem. Od lat 70. uczestniczył w działaniach demokratycznej opozycji. Na piedestał króla polskiej komedii wyniesiono go dopiero pośmiertnie. Pod niepozorną powierzchownością kryła się błyskotliwa inteligencja, odwaga i rzadka wśród filmowców uczciwość ukryta w ironicznym dystansie do świata.

W książce znajdziemy zdjęcia , niepublikowane dokumenty oraz relacje przyjaciół reżysera. Król z „krainy uśmiechu”, Mistrz Krzywego Zwierciadła powraca!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
9
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki, projekty otwarć rozdziałówAdrian Frankowski

Szef Projektów WydawniczychMaciej Marchewicz

Redakcja i korektaMałgorzata Terlikowska

Skład i łamaniePanDawer (www.pandawer.pl)

Źródła ilustracji: Wykorzystane w książce zdjęcia są wykonane lub pochodzą ze zbiorów Hanny Kotkowskiej-Barei, Teresy Violetty Buhl, Radosława Golubińskiego, Katarzyny Jabłońskiej, Radosława Koniecznego, Jana Laskowskiego, Tomasza Michalaka, Janusza Płońskiego, Krzysztofa Wojciechowskiego, Studia Filmowego „Oko”, Studia Filmowego „Perspektywa”, Filmoteki Narodowej oraz BUAiD IPN.

Na stronach tytułowych rozdziałów opisujących pełnometrażowe filmy Stanisława Barei zostały wykorzystane plakaty oraz druki promocyjne następujących autorów: Barbara Baranowska, Jerzy W. Cieślak, Jerzy Czerniawski, Andrzej Dudziński, Jakub Erol, Jerzy Flisak, Andrzej Pągowski, Janusz Rapnicki, Jan Sawka, Lech Zahorski.

© Maciej Replewicz, 2015

© Copyright for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2015

ISBN 978-83-8079-026-1

Książka jest autorską, przebudowaną i rozszerzoną wersją biografii Stanisława Barei Król krzywego zwierciadła opublikowanej w roku 2009.

Wydawca

Fronda PL, Sp. z o.o.Ul. Łopuszańska 3202-220 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35Faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

Stanisław Bareja. Uwielbiany przez widzów. Niszczony przez władzę. Wyszydzany przez „kolegów”. Jego życie nie było komedią, lecz nieustannym pasmem zmagań. Realizację kilku filmów i wierność poglądom przypłacił własnym zdrowiem. Od lat 70. uczestniczył w działaniach demokratycznej opozycji. Na piedestał króla polskiej komedii został wyniesiony dopiero pośmiertnie. Pod niepozorną powierzchownością kryły się błyskotliwa inteligencja, odwaga i rzadka wśród filmowców uczciwość ukryta w ironicznym dystansie do świata. Książka zawiera wiele wspomnień, zdjęć i dokumentów niepublikowanych w dotychczasowych biografiach reżysera.

Chłopak z Mokotowa

Nigdy nie dowiemy się, ile ważył nowo narodzony syn Stanisławy i Sylwestra Barejów. Wiemy jednak, kiedy przyszedł na świat. W księdze parafialnej czytamy:„Zaświadcza się, że Bareja Stanisław Sylwester urodził się w Warszawie dnia piątego grudnia tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego, 5 XII 1929 roku, z ojca Sylwestra Kazimierza Barei, z matki Stanisławy Bareja z domu Chmielarz ochrzczony w parafii świętego Bonifacego, 5 stycznia 1930 r.”. Ojciec reżysera pochodził z rodziny znanego mistrza wędliniarskiego Jana Barei, zamieszkałego w domu przy ulicy Lewickiej 191.

Obok budynku mieściła się wędliniarnia, z wejściem od ulicy Madalińskiego 49. Przez lata smak pochodzących z niej wyrobów był znany mieszkańcom Mokotowa. Zanim Sylwester Bareja przejął rodzinne tradycje, pracował we Francji jako górnik. Wcześniej, na początku lat 20., zatrudnił się jako pomocnik w wędrownym cyrku. Podczas objazdu cyrk wjechał na teren ZSRR. Przerażony tym, co zobaczył w „ojczyźnie światowego proletariatu”, szybko stamtąd wrócił. W 1927 roku zdał egzamin mistrzowski cechu i otworzył własną wędliniarnię przy ulicy Sieleckiej 47, telefon 9–40–79. Firma prosperowała na tyle dobrze, by móc na przyzwoitym poziomie utrzymać pięcioosobową rodzinę. W „Spisie abonentów warszawskiej sieci telefonów Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej” (1937) pod jego nazwiskiem figuruje także sklep wędliniarski przy ulicy Puławskiej 39 (tel. 4–22–86). Klientelę stanowili mieszkańcy części Mokotowa uznawanej wówczas za modną i elegancką. Sylwester Bareja produkował także tańsze gatunki wędlin, w tym kaszankę, która odegrała istotną rolę w Brunecie wieczorową porą.

Przyszły reżyser dość krótko był jedynakiem. W 1931 roku urodził się brat Wiesław, a cztery lata później siostra Hania. We wrześniu 1936 roku Stanisław rozpoczął naukę w siedmioklasowej Publicznej Szkole Nr 121 im. gen. Juliana Stachiewicza przy ulicy Różanej 22/24.

Szkoła Powszechna nr 121 przy ul. Różanej (1936)

Tuż przed wojną dostał rower, który do końca życia był jego ulubionym środkiem transportu. Z ojcem jeździli na dalekie wycieczki. Ulubionym miejscem wypraw była Kępa Zawadowska nad Wisłą, okolice Wilanowa, Służewa i Ursynowa, a także Powsina i Konstancina.

Na wycieczce rowerowej z ojcem i bratem (1939)

Kilka dni przed wybuchem wojny Sylwester Bareja dostarczył do Starostwa Grodzkiego Warszawa-Południe przy ulicy 6 Sierpnia 43 prawie półtorej tony słoniny. Następnie wyruszył na front, trafił do niemieckiej niewoli. Zajmował się też szmuglem żywności do Warszawy. Dziś słowo „szmugiel” ma zdecydowanie negatywne znaczenie. Dla cierpiących głód mieszkańców Warszawy przemycający żywność byli cichymi bohaterami. Uliczni śpiewacy, sportretowani przez Leonarda Buczkowskiego w Zakazanychpiosenkach, dedykowali im popularny utwór:

Na dworze jest mrok, w pociągu jest tłok,zaczyna się więc sielanka,On objął ją wpół, ona gruba jak wół,Pod paltem schowana rąbanka.Teraz jest wojna, kto handluje ten żyje,jak sprzedam rąbankę, słoninę, kaszankę,to bimbru się też napiję.Spod serca kap, kap, rąbanka i schab,A pociąg mknie jak szalony,Schaboszczak i kicha to dobra zagrycha,pod ławką dwa salcesony.

W przewóz żywności wkalkulowane było ryzyko. Czasem wyprawa za miasto kończyła się konfiskatą towaru:

Nim on się przekona, czym handluje ona,to pociąg na dworcu staje,żandarmi wsiadają, wszystko zabierają,i nic już nie zostaje.

Utrata zdobytych z trudem wiktuałów nie była jeszcze tragedią. Wiele zatrzymanych w pociągach osób wysłanych zostało do obozów koncentracyjnych czy pracy przymusowej w III Rzeszy. Ślad wojny znajdziemy w Misiu. Aktorzy Teatru Dwójkąt śpiewają okupacyjną piosenkę: Siekiera, motyka, bimbru szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka. Wątek mięsa pojawia się zresztą często w komediach Barei.

Koniec wojny nie oznaczał końca problemów z zaopatrzeniem. Mechanizmy z lat okupacji funkcjonały do końca PRL. Zasłużonego „szmuglera” zastąpił wyklęty przez władzę ludową „spekulant”. „Na Centralnym strach jak łapią” – mówi przekupka (Zofia Merle) do sekretarki na komendzie MO. W stanie wojennym blok przy Alternatywy 4 będzie zaopatrywany przez Teklę Wagner (Barbara Rachwalska). Jedna z pasażerek taksówki 1313 w Zmiennikach z dumą opowiada koleżance o pobieraniu kartek na mięso za zmarłego męża niczym o konspiracyjnym wyczynie z lat wojny.

Po szmuglerskim epizodzie Sylwester Bareja na krótko zajął się handlem końmi. W 1942 lub 1943 roku wyjechał na wieś w okolice Sandomierza. Tam nielegalnie wyrabiał wędliny. Nie była to profesja całkiem bezpieczna. Osoby złapane na uboju kolczykowanego bydła i trzody Niemcy bez pardonu wysyłali do obozów koncentracyjnych i więzień.

Kiedy Sylwester Bareja przebywał w niewoli, ciężar utrzymania domu oraz wychowania synów spadł na Stanisławę. Choć rodzina Barejów szczęśliwie przeżyła tragiczny wrzesień 1939 roku, nie ominęła ich tragedia. 4 listopada 1939 roku zmarła czteroletnia Hania.

Barejowie mieszkali na Mokotowie w domu przy ulicy Sieleckiej 47 w pobliżu Łazienek. Były tam również miejsca, które Polacy omijali szerokim łukiem, jak choćby pobliskie koszary 1. Dywizjonu Artylerii Konnej WP przy ulicy Podchorążych. Zajmowali je kawalerzyści z SS-Totenkopf-Reiter-Standarte. Mieścił się tam tymczasowy obóz dla osób schwytanych w łapankach. W szkole przy ulicy Pogodnej, po przeciwnej stronie Belwederskiej(wówczas Sonnenstrasse), kwaterowali otoczeni złą sławą własowcy. Wiele luksusowych mieszkań i willi w okolicy zasiedlili Niemcy oraz volksdeutsche. Park Łazienkowski został zamknięty dla Polaków. Na kratach ogrodzenia wisiała tabliczka z napisem „Eintritt Verboten! Nur für Deutsche”. Okupant zmienił nazwy pobliskich ulic, które wcześniej nawiązywały do historii Polski. 29 listopada przerobiono na Husarenstrasse. Nieistniejącą dziś ulicę Bończa z kolei na Soldatenstrasse,aulicę Stępińską na Karpatenstrasse.

Na Mokotowie i Sielcach Janek Bytnar, słynny „Rudy” z Kamieni na szaniec, wraz z kolegami prowadzili działania Małego Sabotażu. Konspiracja nie ograniczała się do wybijania witryn u fotografów – kolaborantów czy też malowania kotwic „Polska Walcząca” na murach budynków. Kilkaset metrów od domu Barei, przy ulicy Hołówki 3, mieszkał podchorąży AK „Krzysztof”, Krzysztof Kamil Baczyński, który stamtąd wyruszył do Powstania2. W mieszkaniu jego matki odbywały się wykłady konspiracyjnej podchorążówki. Tam również przechowywana była broń.

W czerwcu 1943 roku Staszek ukończył z wyróżnieniem siedmioklasową Publiczną Szkołę Powszechną nr 121. Po wybuchu wojny z ZSRR oddział SS zajął budynek na koszary. Szkoła została wówczas przeniesiona z ulicy Różanej na Polną, tuż obok kawiarni Lardellego. Zgodnie z zaleceniem generalnego gubernatora Hansa Franka, wystarczyło, że „Polak potrafi czytać i liczyć do stu”,by zrozumieć treść zarządzenia wydanego przez okupanta, i wydajnie pracować na potrzeby jego gospodarki. Maul halten und weiter dienen... Edukacja „podludzi” była zbyteczna, a nawet szkodliwa dla „niemieckiego dzieła odbudowy”. Poziom nauczania legalnie działających szkół spadł drastycznie.

Wakacje 1944 roku Bareja wraz z bratem spędzili na koloniach letnich Rady Głównej Opiekuńczej w Milanówku, prowadzonych przez Zgromadzenie Sióstr Urszulanek. Tam zastał ich wybuch Powstania Warszawskiego. Do Milanówka dotarła także matka reżysera. Piętnastoletni Stanisław chciał koniecznie przedrzeć się do walczącego miasta. Gdyby miał broń, to przecież każdy powstańczy oddział przyjąłby go w swoje szeregi, mimo nieodpowiedniego jeszcze wieku – planował Bareja. W sąsiednim budynku stacjonował oddział Wehrmachtu. Mimo zbliżającego się frontu żołnierze byli rozluźnieni, często zostawiali broń bez żadnej opieki. Chłopak z ukrycia obserwował oksydowane lufy Schmeis­serów. Niestety, nie dane mu było walczyć na barykadach. W krytycznym momencie interwencja matki pokrzyżowała jego plany, jednocześnie ratując synowi życie. Niemcy nie traktowali ulgowo nieletnich.

Co działo się na ulicy Sieleckiej po godzinie „W”? Samoloty Luftwaffe zaatakowały pozycje powstańców, masakrując przy okazji ludność cywilną. W nocy z 26 na 27 sierpnia Kompania AK „Krawiec” włączona do pułku „Baszta” nacierała na koszary przy ulicy Podchorążych. Osią natarcia była ulica Sielecka3. Dom pod numerem 47 został uszkodzony. Oddziały powstańcze walczyły w rejonie Sielc do drugiej połowy września. Hitlerowcy używali artylerii oraz broni pancernej. Bareja należał do pokolenia zbyt młodego, by walczyć, i zbyt dojrzałego, by nie rozumieć wojennego koszmaru. Już nie dzieci, a jeszcze nie dorośli. U niektórych w psychice pojawił się słabo tłumiony syndrom partyzanta. Zbyszek Cybulski, rocznik 1927, długo nosił chlebak z demobilu oraz bluzę battledress. Tak jak partyzant używał blaszanych kubków. Choć bardzo chciał, to nie dane było mu walczyć jako żołnierz. Nie tylko w roli Maćka Chełmickiego w Popiele i diamencie, ale także na co dzień nosił amerykańską kurtkę wojskową. Wśród przyjaciół zdarzało mu się wyrażać utajony żal, że nie zdążył do konspiracji. W zapomnianej już noweli filmowej Warszawa Andrzeja Wajdy, koprodukcji włosko-francuskiej L’amour à vingt ans, Cybulski zagrał byłego partyzanta, który przez balast okupacyjnych wspomnień nie potrafi się odnaleźć. Inny wielki aktor, Bogumił Kobiela, był zafascynowany konspiracyjnymi wyczynami swojego krewnego z Tenczynka. Podziwiał go jako nastolatek, z namaszczeniem oglądał pistolet, słuchał opowieści o zbrojnych wyczynach podziemnej armii.

Inaczej potoczyły się wojenne losy Wojciecha Zagórskiego i Józefa Nalberczaka. Zanim trafili w szeregi II Armii Ludowego Wojska Polskiego, walczyli w Powstaniu Warszawskim, w którym brał udział także Zdzisław Maklakiewicz. Wojenne reminiscencje Barei nie są pełne patosu czy heroicznych czynów. To raczej pojedyncze ślady niż traumatyczne dziedzictwo. Jacek Fedorowicz pamięta niezrealizowany projekt scenariusza z końca lat 60.: „Staszek chciał zrobić ze mną komedię gagową opowiadającą o człowieku, który po kapitulacji Powstania Warszawskiego został w mieście. Był już co prawda film Robinson Warszawski z Kurnakowiczem w roli głównej, chyba nie wszedł na ekrany z powodów cenzuralnych, w każdym razie Staszka fascynowało pokazanie samotnego faceta (miałem go grać) w zrujnowanym pustym mieście i tu – znów – chciał wykorzystać coś, co istnieje, mianowicie zachowane w latach 60. jeszcze w zaskakująco dobrym stanie (ale już nieużywane po wojnie) tory tramwajowe biegnące od placu Trzech Krzyży w dół ulicy Książęcej. Chciał zrobić scenę, w której ja przypadkiem powoduję szaleńczy kilkusetmetrowy zjazd wagonu tramwajowego Książęcą, będąc oczywiście w tym tramwaju w środku. Scena była bliska memu sercu, bo trzeba trafu, że Książęcą jeździłem czasem tramwajem nr 2 jako dziecko – przed Powstaniem mieszkałem na Powiślu. Ten tramwaj, co się miał wyrwać spod kontroli, to typowy przykład praktycznego myślenia Staszka o filmie”4.

W Misiu statyści w mundurach SS stoją potulnie w kolejce po obiad w filmowym bufecie, całkiem niepodobni do autentycznych hitlerowców. W jednym z odcinków serialu Zmiennicy szef gangu narkotykowego Hans Gonschorek podczas jazdy przez Warszawę połowy lat 80. mówi do taksówkarza Mariana Koniuszko: „O... tu był... ten... Adolf Hitler Platz”. Chodziło o plac Zwycięstwa, dziś noszący imię Józefa Piłsudskiego.

„Ochódzki: – Janek, wiesz jak było! Była wojna! Pięć lat wojny, pięć lat okupacji...

Hochwander: – Dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem. Robię dwudziesty dziewiąty.

Ochódzki: – No to już z samych filmów wiesz, jak było. Było ciężko!”.

Bareja nie kpił z wojennej tragedii. Ostrze ironii było skierowane w Bohdana Porębę i innych reżyserów, dla których wojna była efektownym tematem dla „ideologicznie słusznych”filmów, tudzież trampoliną do dalszej kariery. W jego biografii jest jeszcze inny, mało znany fakt związany z Powstaniem Warszawskim. W Symfonii bohaterskiej w dwóch częściach znanej jako Eroica Andrzeja Munka (cz. I Scherzo alla Polacca) latem 1957 roku Stanisław Bareja zagrał epizodyczną rolę powstańca. Chłopak w cywilnym ubraniu czyta książkę, oparty plecami o kadłub rozbitego tramwaju, który pełni funkcję barykady. Usłyszał podejrzany dźwięk. Odkłada lekturę, zaczaja się na intruza. Wymierza w niego karabin. „Stój!”. Cywil to Dzidziuś Górkiewicz (Edward Dziewoński), który z tajną misją przedziera się z Zalesia do sztabu na Mokotowie. Podbiegają zaalarmowani koledzy i odprowadzają go do kwatery powstańczej żandarmerii. Jednego z nich zagrał student PWST Roman Wilhelmi. Minie dwadzieścia pięć lat, gdy obaj ponownie spotkają się na planie serialu Alternatywy 4.

Ślady wojny znajdziemy także w Zmiennikach w jednym z dialogów pomiędzy taksówkarzem Lesiakiem a Michalikiem:

„Lesiak: – Niemcy nacierali od Muzeum Narodowego i YMCI. Najpierw wyparli nas z willi Pniewskiego, a potem z poselstwa. Pod wieczór opuściliśmy ZUS. To była największa strata.

Michalik: – A czemu to?

Lesiak: – Bo tam szpital został. Pod wieczór, jak szedłem na kwaterę na Okrąg, to oberwałem w nogę. I tak się skończyło moje wojowanie”.

Na początku marca 1945 roku wraz z matką i bratem Stanisław Bareja powrócił do Warszawy. W Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz podczas wizyty Krzakoskiego (Krzysztof Kowalewski) na Węgrzech jego rozmowa z Warszawą została nagle przerwana na skutek uszkodzenia linii telefonicznej. Usiłuje się porozumieć z jedną z sekretarek. „Warszawa zburzona!”. Na twarzy dyrektora widać przerażenie. Równie przerażony był przyszły reżyser, gdy wraz z matką i bratem szli ulicami zrujnowanego miasta. Wkrótce z okolic Sandomierza powrócił Sylwester Bareja.

Staszek kontynuował edukację w III Gimnazjum Miejskim im. H. Kołłątaja, które ze zniszczonego budynku przy Grójeckiej 93 zostało przeniesione na ulicę Polną 46a. W roku szkolnym 1944/45 nie otrzymał promocji do następnej klasy. Jak wynika ze świadectwa wystawionego 20 lipca 1945 roku, powodem była ocena niedostateczna z języka niemieckiego. Stanisław Bareja opanował ten język w stopniu dobrym i podczas późniejszych pobytów w NRD i RFN komunikował się sprawnie.

Po wojnie Barejowie nie wrócili już na Sielecką. W protokole oceny strat sporządzonym przez Biuro Odbudowy Stolicy widnieje opis: „budynek murowany, stary, kondygnacje 2, mieszkalny”. Stojącą obok wędliniarnię Barejów opisano jako: „oficynę, kondygnacji 1, przemysłowe stan: spalony”. W innym dokumencie BOS z 17 sierpnia 1945 roku czytamy, że „komin przy ścianie szczytowej zagraża budynkowi 49”. Komin wędzarni został zakwalifikowany do wyburzenia.

Dom Barejów przy ul. Sieleckiej 47 widoczny na zdjęciu lotniczym Warszawy z czerwca 1945 roku

Jeszcze osiem lat po wojnie mieszkający w Jeleniej Górze Sylwester Bareja płacił podatek za zrujnowaną nieruchomość. Teren przejął zarząd miejski, powstały tam bloki spółdzielni „Energetyka” i strzeżony parking. Na jego południowym skraju kilka lat temu został zbudowany apartamentowiec Gagarina 26.

Przez pewien czas Barejowie mieszkali przy ulicy Lewickiej 19 u ciotki Czesławy Świętochowskiej. Gdy budynek został przeznaczony do rozbiórki, w zamian otrzymała ona niewielkie mieszkanie przy pobliskiej ulicy Kwiatowej. Mokotowskie klimaty odnajdziemy w Brunecie wieczorową porą: „Ja widzę, że on cuś pęka, więc ja mu tak: «Pamiętaj Rysiu, tylko niech cię ktoś ruszy, to cała Kwiatowa i pół Mokotowa pójdzie za tobą!»”.

W grudniu 1946 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, rodzina Barejów przeprowadziła się do Jeleniej Góry. Staszek lubił kawały. Jeden z nich wspominał jednak ze wstydem. Pewnego wiosennego dnia na murach jeleniogórskich budynków przechodnie ze zdziwieniem czytali nekrolog Stanisława Barei, lat 17. Własnoręcznie dopisał „dobrze, że nie ja” i z ukrycia obserwował reakcje przechodniów. Pomysł był efektem lektury Marka Twaina. Ludzie uważają, że śmierci nie powinno się wywoływać nawet w żartach, które działają jak samospełniająca się przepowiednia.

Młodszy brat Wiesław należał do harcerstwa, które tuż po wojnie nie było jeszcze skażone wzorcami sowieckich pionierów. 10 sierpnia 1947 roku, podczas wycieczki w okolicę Szklarki w Karkonoszach, szesnastolatek wspiął się na jedną ze skał, by pozować do pamiątkowej fotografii. W pewnym momencie potknął się i spadł. Głową uderzył o głaz. Zmarł w szpitalu kilka godzin później.

W Jeleniej Górze Sylwester Bareja otworzył zakład wędliniarski. Już po kilku miesiącach padł ofiarą walki, jaką władza wytoczyła prywatnym przedsiębiorcom. Jako fachowiec trafił do Państwowych Zakładów Przetwórstwa Mięsnego i został „kierownikiem kolumny uboju”.

W Jeleniej Górze przyszły reżyser kontynuował edukację w klasie matematyczno-fizycznej w istniejącym do dziś Państwowym Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego przy ulicy Kochanowskiego 18. Szkoła powstała w 1914 roku i do końca II wojny światowej funkcjonowała jako „Oberrealschule Hirschberg”. Staszek od najmłodszych lat lubił czytać i regularnie prowadził dziennik. Zapisywał tam tytuły przeczytanych książek. Tylko część z nich to były przygodowe powieści Maya, Londona czy Twaina, jakimi pasjonowali się gimnazjaliści. Wiele tytułów to klasyka światowej literatury, pozycje historyczne oraz proza przełomu XIX i XX wieku. W dzienniku pojawiły się ślady fascynacji, która wkrótce zmieniła jego życie. To wklejone bilety z seansów w kinach Marysieńka i Lot oraz teatrów w Jeleniej Górze i Warszawie, do której przyjeżdżał na ferie świąteczne. Oba kina zostały uruchomione w 1946 roku. Z zamkniętej w styczniu 2011 roku Marysieńkipozostał jedynie napis na fasadzie. Lotprzetrwał do dziś przy ulicy Pocztowej 11.

Jelenia Góra, kino „Lot”. Tu zaczęła się przygoda z filmem

Jakie filmy wówczas wyświetlano? W 1947 roku ze stu wyświetlanych filmów 34 pochodziły z ZSRR, 6 – z Wielkiej Brytanii, 12 – z Francji, 7 – ze Szwecji. Pozostałe wyprodukowane zostały w innych krajach. Dwa lata później zmieniły się proporcje na korzyść 33 obrazów pochodzących z Mosfilmu. 22 wyprodukowano w innych krajach „demokracji ludowej”, 11 we Francji, 3 w Wielkiej Brytanii i tylko 1 film pochodził z Hollywood. Film Polski sprowadził także kilka tytułów z Danii i Szwecji. Na tym tle egzotycznie prezentował się meksykański film pt. PepitaJiménez. Pod koniec dekady do kin weszły filmy czechosłowackie i węgierskie. Młodzieńcza fascynacja kinem i teatrem odwróciła uwagę Stanisława od nauki. Z zachowanych kartek z notatnika prowadzonego w Jeleniej Górze dowiadujemy się, że od 12 grudnia 1947 przez półtora miesiąca młody Bareja kilkadziesiąt razy odwiedzał salę kinową. Przy niektórych tytułach pojawiają się oceny. Podobne zapiski widzimy przy tytułach sztuk teatralnych, które w tym czasie oglądał. Angielski dramat Siódma zasłona (The Seventh veil) Bennetta otrzymał ocenę „4”.Obdarzony „szczerością szlachetnej intencji i tendencji społecznej”obraz Jasne łany Eugeniusza Cękalskiego Bareja ocenił na „cztery z dwoma”. Brak ocen przy filmach Admirał Nachimow Pudowkina, przygodowym Znak Zorro oraz przy komedii muzycznej Gospoda świąteczna (Holiday Inn) z Fredem Astaire’m i Bing Crosbym. Wśród tytułów znajdziemy francuski film Maria Curie, angielski Płomień niezgasł,a także ekranizację powieści Johna Steinbecka Myszy i ludzie.Trudno byłoby znaleźć film, którego Bareja wówczas nie oglądał. Obok poważnych tytułów nie ominął seansu, na którym wyświetlany był czeski film kukiełkowy, wysoko oceniony za sprawną technikę. Podczas ferii świątecznych 1947/48 wraz z rodzicami pojechał do Warszawy. Pod datą 2 stycznia 1948znajdujemy lakoniczny zapis Hamlet. Spektakl o tragicznych losach duńskiego księcia z Marianem Wyrzykowskim w roli głównej otrzymał najwyższą ocenę. Następnego dnia Bareja oglądał ocenioną równie wysoko szekspirowską Burzę. W Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz Krzakoski ogląda Otella w węgierskim teatrze. Jego zachwyt sięga zenitu, gdy tytułowy bohater zaciska palce na szyi nieszczęsnej Desdemony:

„– Giń nierządnico, nic cię nie ocali.

– Zabij mnie jutro, oszczędź dziś tylko.

– Chcesz się opierać?

– Tylko pół godziny.

– Po dokonaniu skończy się wahanie.

Niech się pomodlę tylko.

– Już za późno...”.

Dla dyrektora Pol-Pimu „wariant wenecki” byłby dobrą alternatywą dla kosztownego rozwodu. W czwartym odcinku serialu Zmiennicy skacowany Mroczkowski odnajduje zwłoki sąsiadki z piętra wyżej pływające w wannie niczym hamletowska Ofelia w strumieniu. Fascynacja Barei Szekspirem była dożywotnia. Nigdy jednak nie dowiedział się o pewnej zbieżności losów: klasyk ze Stratford był przez współczesnych uważany za dramatopisarza dla plebsu. Król polskiej komedii, gatunku uznawanego w PRL za drugorzędny, również został wyniesiony na piedestał pośmiertnie.

Podczas ferii spędzonych u dziadka w Warszawie Bareja oglądał także Rewizora Nikołaja Gogola, operetkę Smetany Sprzedana narzeczona oraz wystawioną w Teatrze Małym sztukę George’a B. Shawa Żołnierz i bohater. Bareja nie był bezkrytycznym widzem. Przy jednej ze sztuk oglądanych w Jeleniej Górze znajdziemy adnotację: „sztuka 4–, wykonanie 3”. Ceną obcowania ze sztuką było kilka ocen niedostatecznych na świadectwach półrocznych wystawionych w styczniu 1948 roku. Początek roku szkolnego 1948/49 zbiegł się z reformą szkolnictwa i wprowadzeniem jedenastoletniego systemu nauczania. Jak wielu rówieśników Bareja zapragnął zostać marynarzem. Korespondował nawet z jednym z żeglarskich tytułów. Chciał zamustrować się na statku lub żaglowcu i wypłynąć w daleki rejs. Podczas wakacji odbył nawet miesięczny kurs Pracy Morskiej, zaliczony do Służby Polsce. Po nim szybko „wyleczył się” ze swoich morskich marzeń. Przyszły reżyser trafił do sekcji bokserskiej miejscowego klubu sportowego. Na szczęście dla polskiego filmu i kości nosa nie poszedł w ślady uwielbianego Aleksego Katlewskiego, olimpijskiego medalisty zwanego „Bombardierem z Wybrzeża”.

Zamiast gruszki bokserskiej i rękawic wybrał basen. Wśród swoich rówieśników był jednym z najlepszych pływaków. Zamiłowanie do pływania pozostało mu do końca życia. Inną dożywotnią pasją Staszka były książki.

Pożeracz książek

W klasie maturalnej pracował społecznie w Miejskiej Bibliotece Publicznej. W notatniku znajdziemy nie tylko tytuły, ale także oceny lektur. Z zachowanych fragmentów dowiadujemy się, że od 12 grudnia 1947 roku do lutego przeczytał kilkadziesiąt książek. Wśród nich są powieści historyczne Bolesław Chrobry Gołubiewa i Kostka Napierski Orkana oraz francuska proza: Germinal Zoli, Fałszerze Gide’a i Bella Girardoux. Na liście lektur znajdziemy książki przygodowe: Pilot gwiaździstego znaku Meissnera, a także nieśmiertelnego Juliusza Verne’a i jego Strasznego wynalazcę. Żelazną pozycją była Księga dżungli Kiplinga. Są też poważniejsze tytuły. Balzac Stracone złudzenia, Thomas Mann Czarodziejska góra (ocena 5–), John Galsworthy Saga rodu Forsythe’ów, ocenione na 5, Czerwone tarcze Iwaszkiewicza, Knut Hamsun Głód, Sigrid Undset Krystyna, córka Lavrana. Z polskich autorów można wymienić Tadeusza Dołęgę-Mostowicza Drugie życie doktora Murka oraz Irenę Krzywicką Sąd idzie. Jest i literatura rosyjska. Bareja przebrnął zarówno przez masywne tomy Cichego Donu Szołochowa, jak i Szosę wołkołamską Beka. Z licznych tytułów warto zapamiętać jeden. Zadanie porucznika Kenta Macieja Słomczyńskiego, znanego jako Joe Alex. Miną 32 lata, a porucznik Kent stanie się hrabią Barrym Kentem, właścicielem, „znikniętej” „ostatniej paróweczki”. Kino, książki i teatr aż zanadto pochłaniały przyszłego reżysera. 30 stycznia 1949 roku na świadectwie za pierwsze półrocze widzimy dwie oceny niedostateczne z fizyki oraz z wychowania fizycznego. Rok wcześniej „dwóje” miał z matematyki, chemii i języka niemieckiego. W maju 1949 roku Stanisław Bareja stanął przed Państwową Komisją Egzaminacyjną, by zdać egzamin dojrzałości. Z nauki o Polsce i świecie współczesnym otrzymał ocenę bardzo dobrą. Na maturalnym świadectwie widzimy duży rozrzut ocen. Języki polski, niemiecki, chemia, religia oraz przysposobienie wojskowe – dobra. Stan wiedzy o historii, fizyce i biologii komisja oceniła na dostateczny.

Student

Po maturze Bareja pojechał na egzamin wstępny do Wyższej Szkoły Filmowej przy ulicy Targowej 61/63 w Łodzi. Janusz Weychert pamięta pierwsze spotkanie z Bareją: „Czerwcowy dzień. Koło murku nieopodal budynku szkoły stoi chłopak. Podszedłem i spytałem, gdzie składa się dokumenty na studia. Sprawiał wrażenie osoby bardzo sympatycznej. Przedstawił się.

– Jestem Staszek Bareja.

Okazało się, że też zdaje do szkoły filmowej. Szybko został moim najlepszym kumplem i przyjacielem”5.

Studenci żyli skoszarowani niczym oddział wojska w pałacu należącym niegdyś do przemysłowca tekstylnego Oskara Kohna. Na początku mieszkali po trzydzieści osób w jednej sali. Trzypiętrowe łóżka – prycze. Wspólna łazienka na półpiętrze. Gwar i niesamowity hałas. Po kilku miesiącach zbudowano prowizoryczne baraki. Później powstał istniejący do dziś „murowaniec”, namiastka prawdziwego akademika. Na dole była stołówka, na pierwszym i drugim piętrze mieszkali studenci. Weychert: „Odliczając krótki sen, cały czas spędzaliśmy razem jak w koszarach. Wykłady. Posiłki. Projekcje filmów. Ponad sto pięćdziesiąt osób w jednym miejscu. Czasem zdarzał się wypad do kawiarni, do centrum”.

Budynek rektoratu Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, koniec lat 40.

Od czasu kongresu zjednoczeniowego PZPR w grudniu 1948 roku polska kinematografia nasiąkała jak gąbka wzorcami sowieckimi. Priorytety dla rodzimego kina prezentowała reżyser Wanda Jakubowska: „(...) Obiecujemy, że damy filmy robione z myślą służenia polskiej klasie robotniczej, filmy, które pomogą naszej partii wychować polski naród na budowniczych i bojowników socjalizmu (...) Forma i styl filmu polskiego wynikać musi z nowej, rewolucyjnej treści, podobnie jak to jest w Związku Radzieckim, gdzie sztuka filmowa stoi na najwyższym poziomie, służąc masom ludowym”. Partia ustami Jakubowskiej wyklęła „amerykańską szmirę filmową, zalewającą inne kraje tandetą, deprawującą, tumaniącą i ogłupiającą masy pracujące”. Według nowej, agresywnej retoryki filmowcy mieli być „bojownikami na froncie walki ideologicznej”. Nad polską kinematografią wisiał już cień realizmu socjalistycznego. Wzorcem będą więc produkcje wytwórni Mosfilm.

Studenci, którzy rozpoczęli naukę w roku 1949, byli poddani silnej indoktrynacji. Stanisław Bareja okazał się na nią wyjątkowo odporny. Odporny niczym materiał amerykańskiego battledressu, który był szczytem mody i manifestem niezależności w zniewolonym społeczeństwie.

Dwutygodnik „Film” informował entuzjastycznie: „10 października odbyła się uroczysta inauguracja roku akademickiego w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. W bieżącym roku akademickim szkoła obejmuje już 4 lata studiów, a liczba słuchaczy wynosi ok. 150 osób”6.Po uroczystości i wykładzie dziekana wydziału reżyserskiego Eugeniusza Cękalskiego Bareja odebrał indeks z numerem 138.Studia na wydziale reżyserii trwały pięć lat. Tok nauki był dwustopniowy: specjalizacja w kierunku reżyserskim zaczynała się dopiero od czwartego roku.Z rocznika 1949 obok Stanisława Barei wybrało ją jeszcze 37 studentów. Wśród nich byli Tadeusz Chmielewski, Lech Lorentowicz, Janusz Morgenstern, Andrzej Munk oraz Konrad Nałęcki.Rok później na wydziale pojawił się Andrzej Wajda, który trafił tu z krakowskiej ASP. Do zwyczaju szkoły wszedł coroczny marszobieg. Wzmacnianie tężyzny fizycznej należało i do dziś należy do stałego programu wszystkich uczelni. Masowy charakter marszobiegu miał jednak swój podtekst propagandowy. Apogeum stalinizmu, „zimna wojna”. Październikowy marszobieg był raczej zbiorową manifestacją „właściwej postawy ideologicznej”niż zaprawą kondycyjną. Bareja wystartował bez entuzjazmu. Trasa długości około sześciu kilometrów wiodła wokół lasu. W połowie dystansu z kolegą odłączyli się od grupy. Wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie. Ów kolega nazywał się Jan Łomnicki. Pochodził z Podhajec koło Lwowa i był o pół roku starszy od Barei. Przebiegli las na skróty i niezauważeni dołączyli do środka grupy. Niegroźny żart nie uszedł uwadze jednego z „kolegów”, który wcielił w życie „ideały” komsomolca Pawła Trofimowicza Morozowa i złożył donos. W trybie nadzwyczajnym zostało zwołane zebranie studentów wydziału. Atmosfera była bliska zbiorowej histerii. Wybryk nagle stał się poważnym występkiem natury politycznej. Student, który unika marszobiegu, to dezerter z frontu ideologicznego! Perfidnie oszukał biegnący kolektyw. Jak takiemu zaufać? Występek niegodny uczelni! Woda na młyn trumanowskiej propagandy! Ręce zacierają zbrodniarz Czang Kaj-szek oraz marszałek Tito – „pies łańcuchowy imperializmu”. Z dezercji przyszłych reżyserów cieszą się byli esesmani i pogrobowcy Hitlera. To przecież ich triumf w dalekiej Łodzi! Nawet w przypadku błahych przewinień aktywiści używali podobnych zwrotów, czym podsycali nienawiść zebranych do oskarżonego. Z całej sali rozległy się głosy wzburzonych żądające relegowania Łomnickiego z uczelni. Nawet bratnie dusze – Morgenstern i Weychert – milczeli sparaliżowani strachem. W pewnym momencie Bareja wstał i przyznał się do współudziału w „przestępstwie”. Zapanowała martwa cisza. Zamilkli najgłośniejsi krzykacze. W latach stalinowskich denuncjowanie kolegów, znajomych, a nawet członków własnej rodziny nie dziwiło nikogo. Każdy, włącznie z aktywistami, mógł popaść w niełaskę i stać się wrogiem – kolektywu, ludu, narodu. Bareja biorąc winę na siebie, uratował Łomnickiego z poważnych opresji. „Staszek zaimponował mi ogromną odwagą i spokojem w trudnej, prawie beznadziejnej sytuacji. Nawet na chwilę nie stracił pogody ducha, choć nikomu nie było wtedy do śmiechu”7 – wspominał Janusz Morgenstern.

Sprawa zakończyła się naganą. Jednego studenta można było bez trudu usunąć z uczelni. Choćby dla przykładu. Z dwoma było znacznie trudniej. A jeśli mieli utajonych wspólników, którzy biegli po wyznaczonej trasie? Incydent mógł uderzyć w cały wydział i zainteresować śledczych UB ze wszystkimi tego konsekwencjami. W czasie gdy niepoprawny politycznie dowcip opowiedziany niewłaściwej osobie kończył się kilkuletnim wyrokiem, taki scenariusz wydawał się przerażająco realny. Konsekwencje spowodowane „brakiem czujności ideologicznej” ponosił także aktyw. Bareja po raz pierwszy w życiu stanął w ostrej kontrze do obowiązującego systemu i narzuconych przez niego zasad. Z Jankiem Łomnickim zostali najlepszymi przyjaciółmi na całe życie. Donosiciel, podobnie jak jego ofiary, został znanym i szanowanym powszechnie filmowcem. To była pierwsza próba odwagi. „Dezerterzy” mieli więcej szczęścia niż Zofia Dwornik (rocznik 1948). Podczas spotkania towarzyskiego wyznała, że jej ojciec zmarł w obozie w Starobielsku, a stryj został zamordowany przez NKWD w Katyniu. Kolega z roku, Wadim B., który sprowokował ją do wyznań, złożył donos. Miesiąc później do drzwi pokoju w internacie zapukali agenci UB.

„Dnia 31 stycznia 1951 r. Sąd Wojewódzki dla m. Łodzi w wydziale IV karnym (...) rozpoznawszy dn. 31 stycznia 1951 roku sprawę DWORNIK Zofii, urodz. 23 IX 1922 r. w Żurawicach pow. Przemyśl, córka Stefana i Marii z d. Rzepeckiej oskarżonej o to, że w dniu 17 września 1950 roku w Łodzi rozpowszechniała fałszywe wiadomości o rzekomym braku ze strony Rządu Polski Ludowej troski o poprawę bytu klasy robotniczej, o zbrodni Katyńskiej i o rzekomej agresji w 1939 r. Związku Radzieckiego na Polskę i z mocy art. 22 dekretu z dnia 13. VI. 1946 r. (Dz. U. R.P. Nr. 30 poz. 192) Oskarżoną Zofię Dwornik uznać winną tego, że w 1950 roku, w Łodzi rozpowszechniała fałszywe wiadomości o rzekomym braku ze strony Rządu Polski Ludowej troski o poprawę bytu klasy robotniczej, o zbrodni Katyńskiej i o rzekomej agresji w 1939 r. Związku Radzieckiego na Polskę (...) skazać ją za to na 1 rok więzienia. (...).

Siedziałam od października do stycznia w nie opalanej piwnicy. Jedna ściana całą zimę była oblodzona, a od sufitu mżyło światło żarówki palącej się dzień i noc. Wszystkie ciuchy śmierdziały wilgocią (...) W kwietniu 1951 roku przewieziono mnie z więzienia na ulicy Gdańskiej do obozu dla niskowyrokowych w Głazie. Był to rodzaj PGR-u, gdzie pracowały kryminalistki, a więc złodziejki, prostytutki, bajzelmamy. Gdy przywieziono nasz transport i oddziałowy odczytywał listę, nieopatrznie zapytał, czy to ja jestem z wyższej uczelni. W tym środowisku to było coś podejrzanego, prawie jak krwiopijcza burżuazja. Więc kiedy na drugi dzień szukano ochotniczek do rozrzucania gnoju, jedna z proletariuszek wykrzyknęła, że «wyższa uczelnia świetnie się do tego nadaje». (...) Pozwolono mi zrobić absolutorium, o dyplomie nie było jednak mowy”8.

Wyrok oznaczał „wilczy bilet” w kinematografii. Janusz Weychert wspomina: „Zosię pozbawiono środków do życia. Była zdolną montażystką. W końcu przygarnęła ją Wanda Jakubowska, która autentycznie wierzyła, że komunizm to zbawienie ludzkości. Potrafiła zbesztać za brak wiary w Stalina i partię. Nie zaszkodziła jednak nikomu. Brzydziła się donosami. Wybroniła Zosię przed filmowymi hienami”. Ślady wydarzenia odnajdziemy w serialu Zmiennicy, w odcinku Obywatel Monte Christo.

Nie był to jedyny epizod przyszłych filmowców z bezpieką w tle. Podczas zajęć z fotografii studenci z rocznika Barei wyruszyli w miasto z aparatami. Andrzej Strzyżowski zobaczył zaparkowaną na ulicy wspaniałą czarną limuzynę. Na kliszy fotograficznej chciał utrwalić słoneczne bliki na lśniącym lakierze. Z budynku wybiegło kilku mężczyzn. Pobili go dotkliwie i zawieźli na UB. Tam dowiedział się, że jest amerykańskim szpiegiem. Jego „zbrodnia” polegała na próbie fotografowania samochodu oficerów enerdowskiej bezpieki STASI, którzy wówczas wizytowali Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. Choć po sześciu tygodniach odzyskał wolność, to stracił nie tylko zdrowie, ale i wiarę w system9.

Po latach, podczas jubileuszu szkoły, były personalny uczelni, etatowy funkcjonariusz UB przyznał, że jego instytucja rozpięła parasol ochronny nad szkołą, przymykając oko na niektóre wybryki adeptów X Muzy. Janusz Morgenstern pamięta, że jego koledzy z innych uczelni opowiadali mu o panującym tam reżimie. Na ich tle łódzka uczelnia mogła uchodzić za oazę wolności. Bareja jeszcze raz stanął „murem” za Łomnickim, gdy ten po jednej z imprez dalekich w klimacie i nastroju od spotkań abstynentów wszedł w konflikt z milicjantami z pobliskiego komisariatu. Zaczęło się niewinnie. Według uczestniczącego w zajściu Janusza Morgensterna Łomnicki wyjął kwiatki z wazoników, które stały na stolikach w kawiarni i wręczył je jednej z obecnych tam dziewcząt. Ktoś zawiadomił milicję i doniósł o „zaborze społecznego mienia”. Ścigany przez patrol student ewakuował się z lokalu i... wtargnął na komisariat MO, po czym zabarykadował się tam przed prawowitymi użytkownikami obiektu. Według Kazimierza Kutza wydarzenie miało miejsce w restauracji na dworcu Łódź Fabryczna. Łomnicki miał podrywać dziewczynę siedzącą z oficerem LWP, który zawiadomił milicjantów. „– Tak jest, też należę do ZMP, rozumiem – i szybko wyszedł na świeże powietrze. Oprzytomniał trochę, wystraszył i zaczął uciekać. Milicjanci za nim, ale jak to w Łodzi – bramy pozamykane, wszędzie musi być cieć, klucz itd. W końcu trafił na jedne otwarte drzwi, wpadł i... okazało się, że jest na posterunku MO. Bez chwili zastanowienia zamknął się w celi. Sprawa stanęła na Radzie Wydziału. Wdała się w to wszystko partia. Odbyło się decydujące zebranie. Łomnicki siedział skruszony. Oskarżyciel z ramienia partii stwierdził, że z takich ludzi jak Łomnicki rekrutują się amerykańscy szpiedzy. Wtedy wstałem i żeby załagodzić sytuację, powiedziałem, że nie ma prawa tak wyrokować o Łomnickim, bo sam jest większym pijakiem. No i w głosowaniu wylaliśmy Janka z ZMP, ale w szkole pozostał”10. Kto za? Wszyscy! Prawie wszyscy... Tylko student Bareja nie poszedł za tłumem i głosował przeciw. Kto broni wroga, sam wrogiem się staje...

Outsider broniący własnych poglądów. Na początku lat 50. była to postawa ryzykowna. Oprócz Barei i Jana Łomnickiego w „Kolektywie” byli Janusz Weychert, Janusz Morgenstern i Lech Lorentowicz. Na drugim roku dołączył do nich pochodzący z Szopienic Kazimierz Kuc, dziś znany pod przybranym w latach 50. nazwiskiem „Kutz”. Janusz Weychert:„Kazik był «surowym» chłopakiem z biednej kolejarskiej rodziny. Egzaminy zdał słabo. Przyjęto go jednak, ponieważ na roku był zbyt niski odsetek studentów z rodzin robotniczych i chłopskich. Dokonał niezwykłego wysiłku, nadrabiając materiał. Niezwykle ambitny. Lubił skupiać na sobie uwagę. Niedobór wzrostu nadrabiał temperamentem. Do dziś pozostał mu niewyparzony język. Bareja zaprzyjaźnił się z Kazikiem bardzo szybko. Był ufny i otwarty”11.

Janusz Morgenstern do dziś ze wzruszeniem wspomina święta Bożego Narodzenia spędzone u Barejów w Jeleniej Górze. Innym razem przyjechał tam Janusz Weychert. W wakacje 1952 roku pojechali nad morze, do Rewala, gdzie późniejszy twórca Misia demonstrował pływacki talent.

„Kolektyw” okazał się zgraną paczką przyjaciół. W przyszłości jego członkowie okażą się uznanymi reżyserami. Już na studiach panowała opinia, że „Wielka Szóstka” skupia najzdolniejszych studentów na roku. „(...) Otóż mieliśmy taki pamiętnik, gdzie każdy wpisywał swoje pomysły, uwagi, żarty. Sporo było tam moich wpisów. Ja miałem skłonność do humoru absurdalnego – ten rodzaj żartu nazwano bareizmem. Potem grupa się rozpadła” – mówił Bareja ćwierć wieku później. Termin bareizm warto zapamiętać, ponieważ nabierze on całkiem innego znaczenia. Janusz Weychert dodaje, że podczas studiów nikt takiego wyrażenia nie używał: „Po prostu mówiliśmy: kolejny żart Staszka”.

Koledzy z „Kolektywu”, nazywanego we wspomnieniach Kutza „Wielką Szóstką”, czytali hurtowe ilości książek, które kursowały na zasadzie „podaj dalej”. Wśród nich Bareja wiódł prym, zdobywał lektury niemal egzotyczne w dobie obowiązującego wzorca socrealizmu. Czytał banalne powiastki, kryminały, ale także klasykę. Weychert: „Oszołomił nas tytułami oraz ilością i jakością lektur. Zorientowałem się, że jesteśmy za nim daleko w tyle”.

Bareja był częstym gościem Biblioteki im. L. Waryńskiego. Wyklęte przez nową władzę, przedwojenne „Wiadomości Literackie” z tekstami Tuwima i Słonimskiego były dostępne tylko do celów naukowych. Przy ich lekturze późniejszy twórca Misia zetknął się z niepowtarzalnym poczuciem humoru z pogranicza absurdu. Pozadziałalnością samokształceniową „Wielka Szóstka” chętnie spędzała czas tam, gdzie powietrze było gęste od dymu papierosowego, a kieliszki nigdy nie wysychały. „Podczas kontroli okazało się, że ja i Staszek mamy problemy z zębami. Byliśmy twardzi. Do dziś widzę blady uśmiech Staszka i krople krwi w kącikach ust. Dentysta wyrwał mu trzy zęby. Na żywca! W kieszeni zimowej kurtki mieliśmy własne znieczulenie w postaci litra wódki. Z bólu nie mogliśmy otworzyć ust. Piliśmy przez słomkę. Po silnym stresie dentystycznym i alkoholu spaliśmy ponad dwadzieścia godzin”12.

Euforyczna radość wybuchała, gdy do biednych studentów przychodziły z domu paczki. Kiełbasy i boczek wyrobu Barei-seniora nie miały sobie równych. Jak w hippisowskiej komunie zawartość przesyłki dzielona była na wszystkich mieszkańców pokoju. Bywały głodne dni, gdy w spiżarni zostały już tylko ziemniaki i cebula. Potrawę zwaną szumnie „frytkami” smażyli więc na łoju z zapasu Kutza i dzielili po równo. Przyszli filmowcy nie wylewali za kołnierz. Niejeden wpadł w alkoholową otchłań, przegrywając tym samym nie tylko talent, ale i całe życie. Bareja i Weychert komponowali receptury trunków, dopasowywali je do skromnych budżetów. W ocenie wydziałowych kiperów produkowany w Poznaniu „Wermut owocowy” zmieszany z wódką nie był szczytem możliwości smakowych. Strzałem w dziesiątkę okazała się mikstura z ćwiartką spirytusu. Subtelny trunek zwany siekierą w krótkim czasie powalał każdego. Gdy studenckie kieszenie świeciły już przetartym płótnem, sytuację ratowała sprzedaż pustych butelek po uprzednio spożytych trunkach w punkcie skupu przy skrzyżowaniu ulic Sienkiewicza i Głównej. Poza czasem, kiedy studenci PWSTiF wyjadali zapasy z paczek, na co dzień ich menu było nader skromne. Nauka, imprezy, imprezy, nauka, sesja. Janusz Weychert do dziś zastanawia się, „jak wytrzymaliśmy takie tempo przez te wszystkie lata. Mimo spożywania potwornych ilości alkoholu, każdy z nas był w stanie zmobilizować się do ciężkiej pracy”. Andrzej Wajda ma inne zdanie: „Ja nie piłem i z pijakami się nie zadawałem”13.

Bareja i koledzy szybko zrozumieli, że praca filmowca nie mieści się w kategorii lekko, łatwo i przyjemnie. Miał dobre wyniki w nauce. W 1951 roku pracował przy realizacji dokumentalnego filmu Warszawa.

Gdzieś w połowie drogi między obowiązkiem a przyjemnością były wspólne seanse filmowe. Jak gąbka wodę studenci chłonęli dzieła włoskich neorealistów: Rossellini, De Sica, Visconti, filmy francuskie i całą kinematografię ZSRR z Czapajewem braci Wasiliewów na czele. Ten ostatni film „Kolektyw” obejrzał ponad trzydzieści razy. Do gwary studentów weszły złote myśli w rodzaju Tisze! Czapajew dumat’ budiet! (Cisza! Czapajew będzie myślał!). Na początku lat 50. w „Hollywódź”, podobnie jak w całej Polsce, produkcje z Hollywood były na indeksie. Pierwszy amerykański film pojawił się na polskich ekranach w 1954 roku, po pięcioletniej przerwie. Ulubiony film Barei – amerykańska komedia Hellzapoppin’ H.C. Pottera (1941) – trafił na ekrany polskich kin dopiero po dwudziestu jeden latach. Studenci opłacali wódką operatorów na sali projekcyjnej, by móc nocą obejrzeć niektóre filmy. A trafiały się prawdziwe perełki jak wyświetlany na wewnętrznych pokazach Obywatel Kane Wellesa. Janusz Weychert: „To było jak objawienie. Ze Staszkiem obejrzeliśmy go dwa razy po rząd. Przegadaliśmy całą noc, do czwartej nad ranem”.

Wspólnie obejrzeli setki filmów, ale razem napisali tylko jeden scenariusz. Był to film kukiełkowy o krasnoludkach, które nie chciały tańczyć w rytmie obcego ideologicznie jazzu. Na pytanie dlaczego tylko tyle,Weychert odpowiada:„Zawsze nadawaliśmy na jednej fali. Gdy jednak z Jankiem Łomnickim zrealizowaliśmy Poślizg, zrozumiałem, że niełatwo się robi film z najlepszymi przyjaciółmi ze studiów. W latach 70. Staszek odnalazł własny styl, ja wyjechałem do Francji. W przyjaźni pozostaliśmy do końca”14.

Ważniejszy od kukiełkowego projektu był wydawany już po studiach Organ Niezależny „Huśtawka” Barei i Weycherta. Surrealistyczny pomysł Kawa na Kalao, mutacji uzyskanej przez naukowców pokroju Łysenki, która mieszana w lewo pachnie jak kawa, w prawo zaś jak herbata, był przecież bliski idei „naukowców z Bierutowic” zalecających w serialu Zmiennicy używanie benzyny lotniczej do gaszenia pożarów.

Gdyby Stanisława Bareję zapytać o nazwisko ulubionego wykładowcy, odpowiedź brzmiałaby „Antoni Bohdziewicz”. Zaczynał od filmów dokumentalnych. W 1939 roku rozpoczął pracę nad ekranizacją powieści Choromańskiego Zazdrość i medycyna, zrealizowanej wiele lat później przez Janusza Majewskiego. Podczas Powstania Warszawskiego dowodził zespołem operatorskim kroniki filmowej Biura Informacji i Propagandy AK. Film można oglądać dziś w Muzeum Powstania Warszawskiego. W łódzkiej uczelni prowadził katedrę reżyserii. Wśród studentów cieszył się wielkim autorytetem. Wykładał realizację i analizę filmową. Janusz Weychert: „Prócz zasad tworzenia filmu Bohdziewicz uczył nas, jak zrobić film na zamówienie władzy, a jednocześnie zachować twarz i margines niezależności. Jak poruszać się w trudnej rzeczywistości i nie zaprzedać się. Nigdy nie powiedział tego wprost, ale do komunizmu czuł silną awersję. Na drugim roku polecił kilku osobom napisać scenariusz do filmu o urodzinach Bieruta. Okazało się, że im bardziej «zaangażowana» treść, tym gorsza była forma. Na szczęście żaden tekst nie został skierowany do realizacji. Innym razem wziął na warsztat sowiecką superprodukcję Kubańscy kozacy Pyriewa. Podczas analizy środków artystycznych Bohdziewicz nie wypowiadając jednego choćby złego słowa, udowodnił nam, że to pospolity kicz, odpowiednik tandetnych amerykańskich B-Picture. Staszek wykorzystał tę wiedzę. W swoich filmach, zwłaszcza tych późnych, do perfekcji opanował sztukę operowania ezopowym językiem. Sztukę inteligentnej aluzji, popartej błyskotliwą puentą. Mówienia żartem o sprawach poważnych i omijania cenzorskich pułapek”15.

Trudnej sztuki relacji władza – reżyser, choć nie tak skutecznie jak Bohdziewicz, uczyła także zadeklarowana i, co warte podkreślenia, ideowa komunistka Wanda Jakubowska. Gdy przed realizacją Ostatniego etapu Stalin wezwał ją do siebie na przyjacielską rozmowę, natychmiast została środowiskową wyrocznią. Jako jedna z niewielu osób ze szczytu kinematografii potrafiła wykorzystać swój autorytet, by pomóc innym. Także tym, których skrzywdził wyśniony przez nią system.

W sierpniu 1953 roku we wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych Bareja zrealizował etiudę Drugie sumienie opartą na dramacie Leona Kruczkowskiego Niemcy. Zdjęcia do trwającego szesnaście minut filmu wykonał bułgarski student wydziału operatorskiego Borysław Punczew, przy współpracy Wiesława Zdorta, dziś wykładowcy na łódzkiej PWSFTviT, jednego z najlepszych polskich operatorów. Reżyserowi asystowała Anna Sokołowska. Bareja współpracował z Januszem Weychertem przy realizacji etiudy Worek węgla. Za kamerą stanął wszechstronnie utalentowany Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, prekursor jazzu w Polsce i kompozytor muzyki filmowej. Niedługo po swoim operatorskim debiucie skoncentrował się wyłącznie na muzyce. Po latach dla kolegi z uczelni skomponował ścieżkę dźwiękową do filmu Poszukiwany, poszukiwana oraz do serialu Alternatywy 4.

Latem 1954 roku, tuż po ukończeniu studiów, Stanisław Bareja asystował Janowi Rybkowskiemu przy realizacji dramatu wojennego Godziny nadziei. Zdjęcia były realizowane w malowniczych plenerach pomiędzy dwoma jeziorami w okolicy Łagowa Lubuskiego. Tam Bareja poznał wielu aktorów, z którymi współpracował już jako samodzielny reżyser. W filmie wystąpili m.in. Bronisław Pawlik, Jan Kobuszewski, Cezary Julski, Mieczysław Czechowicz. Po latach pracę przy filmie wspominał jako jeden z najlepszych okresów w życiu, i chętnie przyjeżdżał do Łagowa. W ekranizacji powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza Nikodem Dyzma Bareja wcielił się w epizodyczną rolę kamerdynera w posiadłości Kunickiego. Podobną, mało wyeksponowaną rolę hotelowego boya Rybkowski przydzielił Romanowi Polańskiemu. 25 lat po wersji kinowej Rybkowski powrócił do literackiego pierwowzoru, realizując serial telewizyjny Kariera NikodemaDyzmy z Romanem Wilhelmim w roli głównej. Bareja zagrał kolarza w filmie Trzy starty (nowela kolarska) Stanisława Lenartowicza. Sytuacja materialna świeżo upieczonego filmowca była nie do pozazdroszczenia. „Nam było ciężko...” – jakby powiedział Ryszard Ochódzki. Mieszkał w hotelu robotniczym. Podczas jego nieobecności ktoś skradł mu całą kolekcję książek przywiezionych z Jeleniej Góry oraz zakupionych w łódzkich antykwariatach. Później, wraz z Januszem Weychertem i Lechem Lorentowiczem, rezydowali przy ulicy Sienkiewicza 37. Pokój służbowy Wytwórni Filmów Fabularnych był w rzeczywistości obskurną sutereną, pamiętającą jeszcze czasy Ziemi obiecanej. Pięć pięter wyżej mieszkał Andrzej Brzozowski. Na „bankiety” wpadali Roman Polański i Krzysztof Komeda (wł. Trzciński). Nowe lokum było słynne w całej Łodzi. Brydż u Staszka. Brydż w suterenie. To brzmiało dumnie niczym baccarat w Monte Carlo. Rozgrywki przeciągały się w nieskończoność. Janusz Weychert: „Pewnego dnia odwiedził nas Rysio Ber. Za godzinę miał pociąg do Wrocławia. Tam asystował Wojciechowi Hasowi przy realizacji Pętli. Wyszedłem dosłownie na kwadrans odprowadzić go do tramwaju w drodze na dworzec. Tam od kolejarzy zakupiliśmy „pół”. Mieliśmy kilka spraw do omówienia. Niespodziewanie znalazłem się w pociągu. We Wrocławiu Has przywitał mnie z entuzjazmem: «O, dobrze, że jesteś. Trzeba wyprowadzić pijaka». «Pijakiem» okazał się Kuba, czyli Gustaw Holoubek. Zgodnie ze scenariuszem Hłaski wraz z Cezarym Julskim sprawnie usunęliśmy go z baru. Otrzymałem honorarium i zaproszono nas na bankiet, na którym poznałem Tadeusza Fijewskiego. Gdy wróciłem do naszej sutereny, zastałem ten sam skład podczas rozgrywki. Wyglądali dokładnie tak, jakby czas zatrzymał się trzy dni wcześniej. Przybyło jednak pustych butelek. Ciężkie od tytoniowego dymu powietrze stało nad brydżowym stolikiem”16.

18 sierpnia 1955 roku w wieku 56 lat zmarł Sylwester Bareja. Po śmierci męża matka reżysera przeprowadziła się z Jeleniej Góry do Łodzi, gdzie zamieszkała przy ulicy Narutowicza 18.

Adept sztuki filmowej grał w wielu epizodach. To doświadczenie aktorskie przyda mu się w przyszłości. Dzięki temu będzie mógł lepiej zrozumieć zachowania aktorów na planie oraz skutecznie z nimi współpracować. Już jako samodzielny reżyser Bareja wystąpił w większości swoich komedii wyłącznie dla satysfakcji i zabawy. W połowie dekady nastąpiła reorganizacja polskiej kinematografii. Powstały zespoły filmowe. Rybkowski, który miał już znaczny dorobek, objął kierownictwo Zespołu Filmowego „Rytm”. Reżyser ten debiutował w 1950 roku Domem na pustkowiu. Film został nakręcony według scenariusza Jarosława Iwaszkiewicza aż w trzech wersjach. Później zrealizował pierwszy polski powojenny film muzyczny Warszawska premiera, Pierwsze dni oraz komedię Sprawa do załatwienia.Ścieżka kariery zawodowej Rybkowskiego była nietypowa. Na początku lat 30. ukończył architekturę w poznańskiej Szkole Sztuk Zdobniczych i długo pracował w teatrze jako scenograf. W rozmowie z Tadeuszem Konwickim przyznał, że „najlepsze dekoracje, jakie zrobił przed wojną, kosztowały dwa i pół złotego, czyli przypuszczalnie tyle co klej i papier pakowy”. Relacje między reżyserem a asystentem były dobre. W przeciwieństwie do wielu reżyserów demonstrujących na każdym kroku powagę artystycznej misji, Rybkowski był obdarzony dużym poczuciem humoru. Podczas wojny został wywieziony na roboty przymusowe do Rzeszy. Pewnego dnia polecono mu pomalować most. Jak przystało na profesjonalnego plastyka, z zadania wywiązał się bardzo dobrze. Na solidnej konstrukcji zdumieni Niemcy ujrzeli abstrakcyjne wzory godne Picassa. Dopiero po ostrej reprymendzie obiekt przybrał barwę typową dla mostów. Jak wspomina Weychert, Stanisław Bareja nie wytrzymałby trzynastu lat z przełożonym – ponurakiem.

Świeżo upieczony absolwent zrealizował kilka filmów, które mieszczą się w dzisiejszej estetyce spotu reklamowego. Niegdyś filmy reklamowe emitowane przed seansami filmowymi w kinach trwały kilka minut. W maju 1955 roku Biuro Wojewódzkie Centrali Odzieżowej w Łodzi zamówiło u niego realizację noweli filmowej i dwóch filmów reklamujących wyroby odzieżowe. Warunki umowy formułowały wytyczne dla reżysera: „zareklamowanie i zaprezentowanie korzyści wynikających z kupna odzieży gotowej w porównaniu z trudnościami związanymi z szyciem miarowym”.

Przyszły król polskiej komedii u Stanisława Lenartowicza zagrał pomocnika maszynisty w Zimowym zmierzchu. W Szkicach węglem asystował Antoniemu Bohdziewiczowi, a także grał lokaja Jaśka na dworze dziedzica Skorabiewskiego. Zdjęcia kręcone były we wsi Dobrowoda koło Buska-Zdroju. Na planie wśród licznych statystów pojawiła się studentka historii sztuki, Hanna Kotkowska, przyszła żona reżysera. W 1956 roku Stanisław Bareja był asystentem reżysera Tadeusza Makarczyńskiego oraz epizodystą w filmie Warszawska syrena. Rok później zagrał konduktora w komedii Kapelusz pana Anatola Rybkowskiego. Na 1957 rok przypadnie epizod w Eroice Andrzeja Munka oraz realizacja etiudy dyplomowej Gorejące czapki. Tytuł był nawiązaniem do przysłowia Na złodzieju czapka gore. Prezes Spółdzielni Spożywców w miejscowości Zapiecek otrzymuje urzędowy list z Wydziału Finansowego Ministerstwa Bezpieczeństwa nakazujący zwołanie zebrania kierowników podległych mu sklepów na godzinę 17.00. Wówczas przybędzie delegat Ministerstwa z tajną misją wagi państwowej. Na prezesa i spółdzielców padł blady strach. „W pewnej chwili drzwi się otwarły i do pomieszczenia wkroczył młody człowiek w nieprzemakalnym płaszczu, z walizką w ręku, i postawił ją na podłodze. Podbiegł do niego prezes i zaczął witać w imieniu zebranych. Przybysz przerwał:

– Czy wszyscy są obecni?

– Jak najbardziej, proszę towarzysza, bo my tu...

Wysłannik nie słuchał, podszedł do wiszącego na ścianie portretu, przejechał po ramie palcem i powiedział karcąco:

– Cóż to, kurz w takim miejscu? Niedobrze, niedobrze... Ale ja nie po tej linii... Czy czujność jest zagwarantowana? Nikogo obcego?

Prezes wyjąkał:

– Sami swoi, rzec by można...

– Więc krótko i do rzeczy. Dziś w nocy odbędzie się wymiana waluty obiegowej w stosunku 1:100, wartość natomiast towarowa przeceniona zostanie w stosunku 1:30. Uzasadnienie towarzysze przeczytacie jutro w prasie...”.

Choć w komunizmie wszyscy obywatele są równi, prezes i jego ludzie przypominają raczej feudalnych wasali, uniżone sługi Delegata z Ministerstwa. Żaden z kierowników podległych Prezesowi nie jest kryształowo czysty. Są pełni najgorszych obaw:

„Kierownik III: – Więc wziąłeś całą ciepłą bieliznę?

Kierownik IV: – Ty jesteś wesołek, Piotruś. A ja ci mówię, że sam będziesz pisał, żeby przysłali ci wełniane kalesony.

Kierownik V: – Myślisz, żeśmy się poślizgnęli na tych nocnikach?

Kierownik IV: – Nic nie myślę. Wiem.

Kierownik III: – Kraczesz. W nocnikach była głowa prezesa. On się na nocniki nakryć nie pozwoli. A zresztą...”

Festiwal wazeliniarzy trwa:

„Prezes: – Jak tak patrzę na towarzysza przedstawiciela, to myślę sobie: cóż za światło z tego człowieka bije...

Delegat: – Gdzie?

Prezes: – Nie, nie. Ja tylko tak... tak romantycznie...

Delegat: – Aaaa, towarzysz poeta.

Prezes: – Bo to u nas rzadko można coś ciekawego zobaczyć. Coś takiego jak towarzysz. Ten pion wszechpotężny...”.

W czasie gdy podwładni Prezesa mozolnie znoszą gotówkę, człowiek z misją państwowej wagi daje się zaprosić na „skromny poczęstunek”.

„Prezes: – Kawałek szyneczki? (...) Proszę się nie wzbraniać. Żołądek takich towarzyszy jak towarzysz przedstawiciel to jakoby serce klasy pracującej (...)

A teraz pod drugą nóżkę.

Delegat: – Hajda trojka, snieg puszystyj...

Żona prezesa: – To już szósty, Karolu? Więc może pod sześciolatkę?”.

Czas wracać do obowiązków. Jutro obywatele Zapiecka otrzymają nową walutę. Należy spakować bezwartościowe już banknoty. Tu liczy się dyskrecja. Społeczeństwo nie może wpaść w panikę. Zresztą i tak wszystkiego dowie się z jutrzejszej prasy i radia. W gabinecie Prezesa już czekają kierownicy podległych mu placówek. Składają swoją socjalistyczną daninę...

„Delegat: – Co to?

Kierownik: – Pięćdziesiąt kawałeczków, proszę ja łaski wielebnego towarzysza.

Delegat: – Łaski prosi, element jeden... Co, wy cedet tutaj prowadzicie?

Kierownik II: – Gdzież bym się ośmielił... Ot, taki tam sklepik (...)

Delegat: – Pokażcie paragony. Co? 32 pary kąpielówek? W zimie?

Kierownik II: – A, to chłopcy z LZS-u... Hartują się do walki... Wie towarzysz, metoda Iwanowa...”

Gdy ostatni z kierowników zdał swoją „makulaturę”, Delegat udał się na dworzec kolejowy. Pociąg ma planowe opóźnienie. W kolejce do bufetu stoi obcokrajowiec. To Polonus z USA. Przyjechał tu do rodziny, ale trafił do innego miasta. „Pan rozumi... desinformation...”. Złotówek nie ma, a za dolary nie kupi nawet suchej bułki. „W Polsce za dolar nic nie ma?” – pyta naiwnie stojącego za nim Delegata. Ten rozumie problem przybysza: „Emigracja z narodem zawsze znajdzie jedną płaszczyznę. W każdym polskim sercu macie dom, w każdej kieszeni bank”. „Delegat” okazuje się hochsztaplerem, podszywającym się pod urzędnika ze stolicy. Od walizki wypełnionej banknotami NBP lepszy jest plik USD.

W dworcowej toalecie dobija targu z Polonusem. Rodak z USAbył cwaniakiem lokalnego chowu, dolary – bezwartościową makulaturą.

W scenariuszu aż roi się od wątków, które znamy z późniejszych filmów Stanisława Barei. Na maszynopisie scenariusza widać naniesione ołówkiem autora sugestie dotyczące obsady. W roli jednego ze spółdzielców Bareja widział Józefa Łodyńskiego. Kierownik V („Ja remanentu nie robię. Wszystko upłynniłem”) to Jerzy Skolimowski. Postać Kierownika IV przypadła Wiesławowi Milewiczowi, który wcześniej pracował... w spółdzielczości. Po raz pierwszy i nie ostatni kłania się „prawda czasu, prawda ekranu”. Film powstał we współpracy z Zespołem Filmowym „Rytm” pod opieką artystyczną Jana Rybkowskiego. Jako praca dyplomowa film Gorejące czapki nie musiał przechodzić kontroli Komisji Ocen Scenariuszy i cenzorów z GUKPPiW.

Dwa lata po śmierci Bieruta ostra satyra społecznych wynaturzeń sportretowana w dyplomowym filmie Barei szokowała bardziej niż Miś ponad dwie dekady później. Fakt podpierania się oszusta autorytetem fikcyjnego Wydziału Finansowego Ministerstwa Bezpieczeństwa dyskwalifikował film w oczach oceniających go profesorów. Przedstawiciel władzy zamieszany w aferę? Skorumpowani kierownicy placówek handlowych? Także aluzja do zlikwidowanego w 1954 roku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, czyli organu nadrzędnego dla Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego była aż nadto czytelna. Tego było za wiele dla „ciała profesorskiego”, które mentalnie tkwiło jeszcze w „okresie błędów i wypaczeń”. Rektor WSF Jerzy Toeplitz oraz dziekani Stanisław Wohl i Jerzy Bossak byli zdegustowani. Zamiast etiudy opiewającej „socjalistyczne budownictwo”, reżyser zaprezentował fabułę z wątkiem przestępczym. Oszustwa i malwersacje władzy miały pozostać tematem tabu jeszcze przez wiele lat. Gorejące czapki powstały co najmniej dwadzieścia lat za wcześnie. O negatywnej ocenie filmu zadecydował przede wszystkim temat, a nie kwestie artystyczne czy warsztatowe. Toeplitz stwierdził, że: „(...) Film dyplomowy powinien być oceniany pod kątem dojrzałości artystycznej. Film Barei jest tej dojrzałości zaprzeczeniem”. Bossak w ostrych słowach zaatakował Gorejące czapki oraz ich twórcę. Za dwadzieścia pięć lat krytycznie oceni Alternatywy 4 z pozycji opiekuna artystycznego serialu i samozwańczego cenzora.

Praca dyplomowa nie została zaliczona. Reżyserowi przyszło czekać cierpliwie kilkanaście lat. Był to przedsmak problemów z decydentami zarządzającymi kinematografią, cenzorami oraz „życzliwymi” kolegami – filmowcami.

Jako powstaniec w Eroice (1957). Od lewej: Edward Dziewoński, Stanisław Bareja, Zygmunt Listkiewicz i Roman Wilhelmi

W 1957 roku Stanisław Bareja zagrał powstańca w Eroice Andrzeja Munka i zrealizował film Trochę słońca, łączący elementy komedii, spotu reklamowego oraz filmu krajoznawczo-turystycznego. Wystąpił w nim Bogumił Kobiela, wówczas aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Działo się to w czasie, gdy zagrał on tragikomiczną postać sekretarza Drewnowskiego w Popiele i diamencie Andrzeja Wajdy. Zdjęcia wykonał Kurt Weber i asystujący mu Sergiusz Sprudin. Muzyka była dziełem Jerzego Matuszkiewicza wspieranego przez Andrzeja Kurylewicza. Trwające kwadrans Trochę słońca w zabawny i bezpretensjonalny sposób ukazywało zalety turystyki na Pojezierzu Mazurskim. Czas można przyjemnie spędzać nad wodą. Znacznie mniej przyjemne jest pełne zanurzenie w klaustrofobicznym wnętrzu okrętu podwodnego. Bareja zagrał kucharza Wiśniewskiego z załogi ORP „Orzeł” w filmie pod tym samym tytułem (reż. Leonard Buczkowski). 11 czerwca 1958 roku odebrał honorarium w wysokości 10 000 złotych. Nie było problemu ze spożytkowaniem wymienionej kwoty. Piętnaście dni później w Urzędzie Stanu Cywilnego przy ulicy Nowy Świat 18 w Warszawie odbył się ślub Hanny Kotkowskiej i Stanisława Barei. Skromne przyjęcie dla przyjaciół wyprawiono w Łodzi. Aż trzech reżyserów, pięciu scenarzystów i tylko jeden film. Miasteczko Juliana Dziedziny, Janusza Łęskiego i Romualda Drobaczyńskiego czekało na swą premierę prawie dwa lata. Dla Stanisława Barei było to prawdziwe déjà vu. Niedługo po własnym ślubie właśnie w tym filmie zagrał pana młodego, męża Magdy Sobczakówny.

Niedługo po własnym ślubie Bareja zagrał pana młodego w filmie Miasteczko

Stanisław i Hanna zamieszkali w kwaterunkowym pokoju w mieszkaniu przy ulicy Wilczej. Powierzchnia 11,4 m2 nie nastrajała optymistycznie. Gdy w 1959 roku urodziła się córka Kasia, na osobę przypadało 3,8 m2.

Z córką Kasią (1961)

W tym czasie Jan Rybkowski nakręcił trzecią z cyklu komedii – Inspekcję pana Anatola. Większość pracy reżyserskiej przejął od niego Stanisław Bareja. W tym samym filmie zagrał też fotografa w Paryżewie. Trzy lata później pojawił się na planie komedii sensacyjnej Gangsterzy i filantropi Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego, w drugiej części zatytułowanej Alkoholomierz. Wcielił się tam w postać gościa restauracji, który z niebywałym apetytem pochłaniał porcję golonki wieprzowej.

Od epizodów znacznie ważniejszy okaże się jego debiut reżyserski. Nadchodzi przełomowy rok 1960. Organem nadrzędnym był Naczelny Zarząd Kinematografii przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. Kierownik NZK był jednocześnie wiceministrem. Reżyser filmów fabularnych nie był samodzielnym bytem. Musiał przynależeć do jednego z ośmiu zespołów filmowych. W przypadku Barei naturalnym wyborem był Zespół Realizacji Filmowych „Rytm” prowadzony przez Jana Rybkowskiego. Kierownik literacki zespołu był pierwszą osobą oceniającą scenariusz, który następnie trafiał do Komisji Ocen Scenariuszy (KOS) składającej się z filmowców, dziennikarzy oraz przedstawicieli ministerstwa. Następnym etapem była akceptacja dialogów i scenopisów. Choć na początku lat 60. oficjalnie władze popierały „kino dające społeczeństwu rozrywkę”, to w hierarchii tematów komedia była na szarym końcu. Pierwszeństwo miały teksty zaangażowane ideologicznie i polityczne scenariusze filmów wojennych lub produkcje o silnym zabarwieniu propagandowym. Zespół realizował film na wszystkich etapach – od wstępnego pomysłu do montażu taśmy wzorcowej. Wówczas odbywała się kolaudacja filmu. Grupa składająca się z reżysera, scenarzysty, dziennikarzy, filmowców oraz przedstawicieli NZK oceniała film, przyznając mu tzw. kategorie artystyczne. Ustalano listę scen wymagających korekty, sugerowano zmiany. Pozostawała jeszcze kwestia układu sił w ówczesnym środowisku filmowym. W momencie debiutu Stanisława Barei do głosu dochodzili reżyserzy związani z Zespołem „Kadr”. „Polska szkoła filmowa” (termin ukuty przez francuskich krytyków), za sprawą Srebrnej Palmy w Cannes dla Kanału Wajdy, przez kolejną dekadę święciła triumfy na całym świecie. Bareja znał związanych z nią twórców jeszcze z lat studenckich. Miał okazję statystować w Eroice Munka i Zimowym zmierzchu Lenartowicza. Jednym z jego najlepszych kolegów był obiecujący reżyser Kazimierz Kuc. Na początku 1960 roku swój pierwszy i udany film Do widzenia, do jutra zrealizował Janusz Morgenstern. W blokach startowych oczekiwali Polański i Skolimowski. Komedia z wielkim trudem torowała sobie drogę w polskiej kinematografii. Jeszcze długo odmawiano jej racji bytu. Jeden z dziennikarzy pisał o trudnych początkach gatunku pod koniec lat 50. „(...) Bareja (obok Buczkowskiego czy Chmielewskiego) właściwie tworzył ten gatunek w naszym kinie na nowo. Międzywojenne schematy salonowe już się przeżyły, tuż powojenne socrealistyczne wzorce szybko zwietrzały – a ludzie chcieli się śmiać!”17

Nawet ten upośledzony gatunek bywał doceniany i nagradzany. Debiutancka komedia Tadeusza Chmielewskiego Ewa chce spać (1958) odniosła duży sukces na międzynarodowych festiwalach w Mar del Plata i San Sebastian. Na przekór dominującemu nurtowi, filmom Hasa, Kawalerowicza i Wajdy, chciał bawić i rozśmieszać. Bez metafizyki i mistycyzmu. Bez wnikliwych analiz ludzkiej psychiki. Bez dramatycznych rozliczeń z wojenną przeszłością. Stanisław Bareja od zawsze chciał realizować komedie, mając świadomość, że to trudny i niewdzięczny wybór. W oczach krytyków przy utytułowanych filmach kolegów każda komedia była na przegranej pozycji. Często mawiał: „Na komedię trzeba mieć dziesięć razy więcej pomysłów niż na dramat”. Po latach, spytany o pokusę realizacji „poważnego filmu”, odpowie: „Mój pierwszy film był komedią, etiudy, które kręciłem w szkole, też były komediami. Takie już mam usposobienie, nie chcę się do niczego zmuszać”18.

Do biegu! Gotowi! Start!

Jerzy Jurandot w 1959 roku napisał sztukę Mąż Fołtasiówny. Z powodzeniem mogła ona powstać pod koniec lat 30., gdy pisał teksty dla kabaretu Qui pro Quo i Chóru Dana. Utwór wystawiany na scenie Teatru Syrena był utrzymany w przedwojennej stylistyce, która dla Barei okazała się przekleństwem. Przez długie lata krytycy przyklejali mu etykietkę specjalisty od „przedwojennych komedyjek”, banalnych filmów o przeterminowanej treści. Historia z życia sprinterki i jej męża – utalentowanego, lecz żyjącego w cieniu jej sukcesów kompozytora nie była nowa. W 1932 roku na ekrany polskich kin weszła komedia Michała Waszyńskiego Sto metrów miłości z Krystyną Ankwicz w roli sportsmenki. Bareja adaptując scenariusz Jurandota, przeniósł akcję do czasów współczesnych. Była to żelazna zasada we wszystkich jego filmach. Przy okazji pozbył się teatralności, duże partie materiału realizowane były bowiem poza studiem – na ulicach i stadionie. W wywiadzie dla tygodnika „Ekran” w 1960 roku reżyser mówił: „Rozbudowaliśmy głównie pierwszą część (w sztuce I akt), zamiast zwierzeń męża Jadwigi staremu profesorowi opowiada o perypetiach w pożyciu małżeńskim... Poza tym rozbudowane będą partie sportowe, w teatrze pozostające jedynie na marginesie akcji”. Obecny na przedpremierowym pokazie Jurandot powiedział, że film podobał mu się bardziej niż wersja sceniczna. Tytułową rolę Bareja powierzył Bronisławowi Pawlikowi z Teatru Ateneum. Małżonkę Michała Karcza, Jadwigę, zagrała Aleksandra Zawieruszanka. Kilka miesięcy wcześniej debiutowała na scenie Teatru Narodowego. Film został zrealizowany w Warszawie. Inny debiutant, operator Jerzy Janczewski, ustawiał kamerę na trybunach Stadionu Dziesięciolecia (obecnie Stadion Narodowy), w Pałacu Kultury i Nauki oraz na lotnisku Okęcie. Warto zapamiętać te miejsca. Reżyser powróci do nich dwie dekady później. Dar narodów ZSRR dla Warszawy, nazwany imieniem Józefa Stalina, był odpowiednim miejscem na romantyczne randez-vous boksera wagi średniej ze świeżo upieczoną maturzystką. Budynek potocznie zwany „Pekinem” jeszcze wiele razy pojawi się w jego filmach. Na trzydzieste piętro po schodach będzie wbiegał prezes pewnego klubu sportowego, ponieważ były minister windę zaanektuje na prywatne sanatorium klimatyczne. W porcie lotniczym Okęcie A.D. 1960 taras widokowy z pewnością był nieczynny. Nieczynny był także najbliższy taras widokowy we Wrocławiu-Strachowicach, który jeszcze w tym czasie nie był nawet wybudowany. Ówczesne Okęcie przypominało raczej prowincjonalną stację kolei wąskotorowej niż międzynarodowe lotnisko. Dopiero dziewięć lat później powstał budynek, w którym pewien pasażer z pętem kiełbasy podwawelskiej zgłosi się do odprawy paszportowej. W 1960 roku telewizor był luksusem dla wybranych. Dwadzieścia lat później na szklanym ekranie można zobaczyć show amerykańskich koszykarzy. „Trochę w tym cyrku, trochę zabawy, a najwięcej robienia z nas tak zwanego tata-wariata” – usłyszymy z telewizora Oli Kozeł. Filmy Stanisława Barei, choć tak różnią się od siebie, prowadzą ze sobą swoisty dialog. Po latach reżyser powróci nie tylko do miejsc, ale także do niektórych wątków. Wówczas liryczna opowiastka ustąpi miejsca jadowitej ironii i kpinie. W Mężu swojej żony pojawi się motyw oczekiwania na paszport i lot do Londynu. Paszport Michała Karcza ma jeszcze wszystkie kartki. Jego żona intensywnie trenuje i nie prowadza się z podstarzałymi dygnitarzami. Transport dużych i nieporęcznych przedmiotów to ulubiony motyw w komediach Barei. Zmienia się tylko kierunek ruchu. Koledzy z klubu wnoszą do mieszkania Fołtasiówny ślubne prezenty i meble. Dwadzieścia lat później Irena Ochódzka odwiedzi swojego eksmęża, by wynieść „tego Kossaka..., tego Kossaka i tego Buddę” oraz kilka innych drogocennych bibelotów. Odwiedzi go całkiem przypadkowo. Z tragarzami, rzecz jasna. Londyn (nie mylić z Lądkiem!) to tylko etap podróży na festiwal w Edynburgu, nie zaś miejsce zdeponowania twardej waluty. Po latach Bareja nabrał dystansu do swoich wczesnych filmów, patrzył na nie krytycznym okiem, lecz nie odciął się nigdy od nich. Cytaty z wczesnych komedii nabiorą w późniejszych jego filmach innego wymiaru i innej rangi. W Mężu swojej żony klub sportowy jest po prostu klubem sportowym. Treningi. Zawody. Medale. Czasem na podium. Czasem daleko poza czołówką. Trener Mamczyk (Mieczysław Czechowicz) nie śpiewa (jeszcze!) wazeliniarskiego hymnu Łubu-dubu w gabinecie prezesa. Co najwyżej może swojej podopiecznej zjeść z talerza zbyt kaloryczne danie, tłumacząc to jej dobrem. Choć bywa zaborczy i nachalnie ingeruje w jej prywatne życie, w gruncie rzeczy jest człowiekiem dobrodusznym, respektującym zasadę fair play. Zgodnie z olimpijską ideą barona de Coubertin, kombinacje i przekręty są mu obce. Liczy się zdrowa rywalizacja. Ważną postacią była Kowalska (Wanda Łuczycka). Kucharka, masażystka i powierniczka sekretów Jadwigi Fołtasiówny w jednej osobie. Anioł stróż oddelegowany z klubu do mieszkania sprinterki. Dwie dekady później jej miejsce zajmie zaufany prezesa innego klubu, palacz kotłowy Stuwała. Postać mało budująca. Człowiek w poplamionej kufajce wydaje się mniej sympatyczny nawet od swojego pryncypała-kombinatora. A to spirytus przygotowany do przemytu podpije. A to kochanego pana prezesa przed sprzątaczkami obgada. Jak zwykle spóźni się na rozmowę międzymiastową z Londynem. W kawiarni wódkę piwem popija. Kto by pomyślał, że z osobą światowej sławy kompozytora Karcza łączy go tak wiele – osoba Bronisława Pawlika?

Świat widziany oczyma debiutanta Barei w Mężu swojej żony