Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moje młode lata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moje młode lata - ebook

Słynna autobiografia Artura Rubinsteina (1887-1982) – urodzonego w Łodzi polskiego pianisty żydowskiego pochodzenia. Artysta pisze o swojej młodości – edukacji, rodzinie, początku kariery i o ludziach, których spotkał i którzy wywarli wpływ na jego twórczość. Jest to również przekonujący, napisany barwnym językiem opisem środowiska artystycznego Belle Epoque i pierwszych dziesięcioleci XX wieku, a także niezwykle ważne świadectwo osobowości jednego z największych polskich artystów.

 

Rubinstein zabiera nas w fascynująca podróż przez ziemie polskie pod zaborami, a także Europę przełomu XIX i XX wieku. Fotograficzna pamięć autora, lekkość pióra i zainteresowanie wszystkim co piękne sprawia, że książka jest niezwykłym pamiętnikiem i przewodnikiem po miejscach, które zostały już dawno zapomniane. Rubinstein był niedoścignionym interpretator utworów Fryderyka Chopina, „New York Times” okrzyknął go jednym z największych pianistów XX w. Pomimo, że większość swojego życia spędził w Stanach Zjednoczonych, nigdy nie wyrzekł się swojego polskiego-żydowskiego pochodzenia. Żoną Artura Rubinsteina była Aniela Młynarska  – autorka słynnej książki kucharskiej „Kuchnia Neli”.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-953999-2-3
Rozmiar pliku: 6,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla mojego ojca muzyka była rzeczą najważniejszą

Dla mojego ojca muzyka była rzeczą najważniejszą. I chodziło nie tylko o aspekt zawodowy, o planowanie i rozwój kariery pianisty, lecz przede wszystkim o muzykę jako taką, ten metafizyczny, zachwycający, podniecający, emocjonujący, tragiczny, komiczny i złożony niewerbalny byt. To muzyka płynęła w żyłach mojego ojca, tworzyła obrazy w jego głowie, inspirowała go oraz trzymała przy życiu przez blisko 96 lat. Znajdowała się w centrum wszystkiego. W moich oczach ojciec istniał w dwóch postaciach: jedną z nich był człowiek, z którym musiałem się układać, jak każde dziecko ze swoim rodzicem. Mój tata. Drugą był człowiek grający na fortepianie. Muzyk skupiał w sobie wszystkie pozytywne cechy mojego ojca w skoncentrowanej, czystej i klarownej formie. Fascynowało mnie, że mogę doświadczać ojca zarówno jako człowieka, jak i pianistę. Oczywiście stanowili jedną, rozpoznawalną osobę, ale kiedy grał, wyrażał się z bezpośredniością i prostotą, pokorą i miłością, które nie zawsze były obecne w jego życiu poza fortepianem.

Ludzie, którzy go znali, nawet niezbyt dobrze, prawdopodobnie widzieli w nim światowca, poliglotę i ekstrawertyka, silnego i pewnego siebie. Widzieli jego urok, ogromny apetyt na życie, dobre maniery, znali jego przezabawne anegdoty. Jego bliscy, zwłaszcza rodzina, wiedzieli, że chociaż posiada te wszystkie cechy, to bywa też w wielu aspektach bardzo niepewny siebie, skupiony na sobie, ambitny, wyjątkowo uparty, a często wręcz nietolerancyjny wobec odmiennych opinii. Był uzależniony od częstych zapewnień o miłości i lojalności — w które nie zawsze wierzył lub których nie przyjmował, nawet kiedy je uzyskał. Z drugiej strony był szalenie szczodry. Szedł przez życie z głębokim entuzjazmem i rozmachem. Miał rozwinięte poczucie humoru i śmiał się zaraźliwie. Był też wyjątkowo temperamentny. Zdarzało się, że wybuchał niespodziewanie i irracjonalnie, a urazę pamiętał i potrafił ją nosić przez dziesięciolecia.

Zapalczywość, która charakteryzowała go w życiu prywatnym, momentalnie znikała w muzyce, z chwilą kiedy zasiadał do fortepianu. Jego gra, chociaż dynamiczna, nie była tak skomplikowana jak on sam. Była bezpośrednia, nie neurotyczna, pozbawiona zbędnych ozdobników i manieryzmów. Potrafił przełożyć swój olbrzymi wachlarz emocji i doświadczeń życiowych na muzykę, bez udziału ego. W służbie kompozytora nabierał pokory. Dzięki poczuciu godności i siły jego gra nigdy nie była sentymentalna, ale nie umiał zagrać żadnej frazy sucho, czysto intelektualnie. Muzyka zawsze płynęła z serca.

Na szczęście potrafił mówić o tym, jak gra i dlaczego w taki właśnie sposób, oraz chciał się tym dzielić. Kochał grać dla innych i był charyzmatycznym muzykiem. Często mawiał, że gdyby nikt nie przychodził na jego koncerty, to płaciłby ludziom, żeby go słuchali. Był świadomy obecności słuchaczy i podchodził do nich z głębokim szacunkiem. Czasem wybierał sobie jedną osobę z publiczności, kogoś zupełnie obcego, żeby zagrać koncert „dla” tej osoby. Nie interesowało go jednak pokazywanie, co potrafi. To nie było: „Chodźcie, patrzcie, zachwycę was”. Raczej chciał powiedzieć: „Zajrzyjcie w moje serce. Dam wam wszystko, co mam”.

To muzyka zawsze odgrywała nadrzędną rolę. Rubato wynikało ze zdrowego rozsądku, nie było nastawione na potencjalny efekt. Harmonie były klarowne i inspirujące, nigdy dziwaczne czy ekscentryczne. Tempo dyktowały charakter i wymagania utworu, nie wrażenie, jakie może wywołać błyskawiczna lub powolna gra. Ojciec mawiał, że fraza zależy od „oddechu”, jakby fortepian śpiewał. Potrafił jakimś sposobem oddać ten obraz, grając, i pod jego palcami instrument śpiewał. Dzięki takiemu podejściu utwory w jego interpretacji płynęły naturalnie, bez gwałtownych, narzuconych zmian. Nie wykonywał delikatnych pasaży w ledwie słyszalny sposób, bo to pozbawiłoby je emocji i znaczenia. Zawsze mocno wciskał palce w klawisze i grał na różnych poziomach forte, ale, jak mówił, „z delikatnością piano” (i wykorzystaniem odpowiedniego pedału), kiedy było to na miejscu. Efektem był pełny dźwięk — jeden ze znaków rozpoznawczych ojca. Jak głosi anegdota, wybitny wiolonczelista Piatigorski zapytany, kto wydobywa najbogatsze tony z wiolonczeli, odpowiedział: Rubinstein.

Ojciec czuł się wyjątkowo silnie związany z historią. Wiedział bardzo wiele o życiu kompozytorów, których utwory grywał. Opowiadał o nich z wielką miłością, a nawet poufałością. Z niektórymi, jak z Szymanowskim, Strawinskim, Albénizem i Poulencem, rzeczywiście się znał lub przyjaźnił. Ale wszyscy — Mozart i Brahms, Chopin i Beethoven, Liszt i Bach, byli obecni w nim, kiedy wykonywał ich utwory. Potrafił bez wysiłku zarówno wkładać w wykonywane utwory swoją własną osobowość, jak i wczuć się w wyobrażony stan umysłu kompozytora.

Mozarta grał więc z iście dziecięcym poczuciem humoru i niewinnością, ale zabarwionymi dojrzalszą złożonością melodii. W Chopinie słychać było jego miłość do Polski, znajomość tańców ludowych oraz ogromną odwagę i ducha Polaków. Podstawą dla interpretacji Chopina było wyczucie elegancji, siły i emocjonalności kompozytora. Ojciec otwarcie sprzeciwiał się tendencji niektórych pianistów do grania Chopina w sposób sentymentalny, lekki i frywolny, z meandrującym rytmem. Dzikie pasaże Beethovena wykonywał z ogromną fizyczną siłą, bo wiedział, czym jest gniew — i własny, i ten Beethovena. Moim zdaniem jednak pod względem temperamentu najbliższy był mu spragniony miłości i niepewny siebie Brahms. Pamiętam, że ojciec potrafił godzinami czytać listy Brahmsa i Clary Schumann. Jego improwizacje brzmiały jak Brahms. Twórczość tego kompozytora współgrała z dużymi dłońmi ojca, jego instynktem i pasją, a także jego zrozumieniem dla bliskiej relacji między pięknem a smutkiem.

Miał talent do przyswajania języków i charakteru miejsc, w których mieszkał i grał, podobnie jak potrafił wejść w serce i duszę kompozytora. Czuł się szalenie dumny z Polski i jego korzenie wybrzmiewały, kiedy grał polskich kompozytorów. Jednak w Hiszpanii stawał się Hiszpanem i grał Fallę, Albéniza i Granadosa z rodowitym iberyjskim ogniem oraz zapamiętaniem. We Francji, która była jego domem przez większą część życia, utożsamiał się z delikatną teksturą i romantyczną naturą francuskiej muzyki — Debussy’ego, Milhauda, Ravela, Poulenca, Francka, Faurégo i Chabriera grał jak Francuz.

Często pytano go, kto jest jego ulubionym kompozytorem albo który utwór najbardziej lubi wykonywać. Niezmiennie odpowiadał: „Najbardziej lubię ten, który właśnie gram!”. I jego zaangażowanie w utwór było tak przekonujące i zaraźliwe, że nie miało się wrażenia, że jeden człowiek interpretuje i prezentuje dzieło innego — pianista i kompozytor zdawali się wspólnie tworzyć jednolite, spontaniczne, naturalne brzmienie.

Ponieważ dla mojego ojca najważniejsza była muzyka i kiedy grał, potrafił pokazać swoją najlepszą stronę, przez całe życie czułem, że przy fortepianie przemawia do mnie w sposób osobisty, głęboki, barwny i bezpośredni. Nieustannie słuchałem, jak ćwiczy w domu. Często z nim podróżowałem i setki razy słyszałem, jak gra przed publicznością lub w studiu nagraniowym. Z tego względu ta wyjątkowa, jednostronna komunikacja — pozbawiona słów, ale intensywna — stanowiła szalenie istotny element naszej relacji. Kiedy dziś, wiele lat po śmierci ojca, słucham nagrań, czuję, jakby ciągle był w pokoju i opowiadał mi o najbardziej intymnych, głębokich oraz istotnych sprawach w sposób, który najłatwiej mu przychodził. Swobodnie, poprzez muzykę.

John Rubinstein1

Życie zawdzięczam ciotce Salomei. Miałem być siódmym z kolei dzieckiem, urodzonym w osiem lat po najmłodszym z rodzeństwa, rodzice więc absolutnie nie życzyli sobie mego przyjścia na świat i gdyby nie entuzjastyczne perswazje ciotki Salomei Meyer, z pewnością zdołano by zapobiec mojemu wtargnięciu do tej doliny łez i cierpienia.

Rodzice mieszkali w Łodzi, mieście w zaborze rosyjskim. Położona nieopodal Warszawy Łódź była najmłodszym, a mimo to drugim co do wielkości miastem Polski. Mniej więcej w połowie XIX wieku car Mikołaj I, dążąc do stworzenia nowoczesnego przemysłu wełnianego i bawełnianego, zaczął sprowadzać niemieckich mistrzów tkackich ze Śląska; osiedlali się oni w zapadłej mieścinie, która nazwę Łódź nosiła jak na ironię — w pobliżu bowiem nie było żadnej rzeki. Do miasta napływały setki rzemieślników, którzy otwierali warsztaty, budowali wspaniałe fabryki i szybko doprowadzili do rozkwitu przemysłu. Przyciągani obietnicą nowych bogactw, do młodego miasta z całego kraju ściągali Żydzi. Rychło przyswoili sobie niemieckie metody przędzenia wełny i niebawem zaczęli nawet dorównywać mistrzom. Między tymi dwiema grupami doszło wkrótce do zażartego współzawodnictwa; fabryki rosły jak grzyby po deszczu. W mgnieniu oka wyrastały też domy, hotele, teatry, kościoły i synagogi. Dysponując rynkiem zbytu w całej Rosji, a także w znacznej części Azji, Łódź stała się obok Moskwy największym ośrodkiem przemysłowym w cesarstwie.

Rodzima ludność polska nie przejawiała zbytniego zainteresowania tymi ogromnymi możliwościami. Nie pociągał jej świat interesów, ulubionymi zajęciami pozostawały nadal rolnictwo, nauka i sztuka. Pracy w fabrykach poszukiwały jedynie tysiące chłopów. I tak wkrótce — choć brzmi to jak paradoks — Łódź przekształciła się w obce miasto w samym sercu Polski.

Mój dziadek Heyman był jednym z pierwszych, którzy szukali szczęścia w nowym mieście. Powiodło mu się, dochował się też ośmiu córek i dwóch synów; najstarsza była moja matka. Ojciec pochodził z Pułtuska, miasteczka położonego na północ od Warszawy. Założył niewielki warsztat wyrabiający samodziałowe sukno i poślubił moją matkę. W niewielkich odstępach czasu wydali na świat sześcioro dzieci, trzy córki i trzech synów, a potem — w osiem lat później, 28 stycznia 1887 roku — ja, spóźniony i raczej nieproszony gość, zapukałem do furtki życia. Opowiadano mi, że matka miała ogromne trudności z wydaniem mnie na świat, ale nic nie było w stanie przeszkodzić mi w tryumfalnym wkroczeniu do tej doliny łez. Chciano dać mi na imię Leon — przypuszczam, że z jakichś sentymentalnych względów — ale mój brat Ignacy, który liczył sobie wówczas osiem lat, gwałtownie zaprotestował:

— On musi nazywać się Artur — zawołał. — Skoro Artur X. (syn jednego z sąsiadów) tak pięknie gra na skrzypcach, to może i ten mały wyrośnie na wielkiego muzyka!

Tak więc zostałem Arturem.

Zajmowaliśmy obszerne, słoneczne mieszkanie w ładnym domu przy głównej ulicy Piotrkowskiej. Troskę o moje potrzeby cielesne powierzono mamce imieniem Tekla, która była mi bardzo oddana, ale później, jak słyszałem, przyłapano ją na kradzieży i osadzono w więzieniu. Byłem ogromnie przestraszony, czy aby wraz z jej mlekiem nie wyssałem także któregoś z jej haniebnych nałogów, ale przyszłość pokazała, że były to obawy nieuzasadnione: nigdy niczego nie ukradłem — jak na razie!

Moje pierwsze muzyczne przeżycia kształtowało posępne, płaczliwe zawodzenie setek fabrycznych syren budzących robotników o szóstej rano, gdy miasto spowite było jeszcze w ciemność. Wkrótce jednak zacząłem spożywać znacznie przyjemniejszą muzyczną strawę: na podwórzu naszej kamienicy pojawiali się Cyganie, którzy śpiewali i tańczyli ze swymi poprzebieranymi małpkami, a człowiek orkiestra przygrywał im na dziwnych instrumentach. Do tego dochodziły jeszcze monotonne nawoływania żydowskich handlarzy starzyzną, rosyjskich sprzedawców lodów, a także polskich wieśniaczek, śpiewnie zachwalających przyniesione jaja, warzywa i owoce. Uwielbiałem te dźwięki, a choć żadna siła nie mogła mnie skłonić do wypowiedzenia choćby jednego słowa, zawsze gotów byłem śpiewać, a raczej naśladować głosem wszystkie zasłyszane dźwięki, co u nas w domu budziło istną sensację. Sensacja ta rychło jednak przerodziła się w swoisty sport: wszyscy usiłowali uczyć mnie jakichś piosenek. W ten sposób nauczyłem się rozróżniać ludzi według kojarzących mi się z nimi melodii.

— Kto ci dał ciastko? — zapytywała mnie mama.

— A-a-a-a-a-a — śpiewałem w odpowiedzi, a matka z zadowoleniem kiwała głową:

— Aha, rozumiem, to ciocia Lucia…

Kiedy zaś chciałem, aby dano mi kawałek świątecznego mazurka, śpiewałem jakąś znaną melodię mazurkową.

Przez mniej więcej dwa lata bawiła mnie ta rola papugi w ludzkim ciele, aż wreszcie pewne doniosłe wydarzenie zupełnie przeobraziło moje życie. Rodzice nabyli pianino, na którym dwie starsze siostry, Jadwiga i Hela, rozpoczęły naukę gry. Pojawienie się tego boskiego instrumentu wywarło na mnie tak ogromne wrażenie, że odtąd salonik stał się dla mnie rajem. Ponieważ zaś krzyk i płacz stanowiły mój jedyny oręż, posługiwałem się nim do woli, kiedy tylko ktoś usiłował mnie stamtąd przepędzić.

Tak się złożyło, że najstarsza siostra, wówczas już zaręczona, pobierała lekcje gry na pianinie, co miało przydać blasku jej edukacji. Każde słowo, każda uwaga wypowiedziana przez nauczycielkę Jadwigi, korpulentną panią Kijeńską, znajdowały we mnie najuważniejszego słuchacza — a cóż to była za rozkosz patrzeć, jak pani Kijeńska bije siostrę po łapach za zagranie fałszywej nuty! Bywało, że gdy siostra w czasie ćwiczeń popełniała błąd, ja byłem tym, który karcił ją klapsem. Pół żartem, pół serio, nauczyłem się nazw wszystkich klawiszy i odwrócony tyłem do pianina wykrzykiwałem nazwy dźwięków każdego akordu, nawet najbardziej dysonansowego. Opanowanie zawiłości klawiatury stało się już teraz dla mnie dziecinną igraszką, niebawem zaś nauczyłem się wygrywać — najpierw jedną ręką, a potem obiema — każdą melodię, jaka tylko wpadła mi w ucho. Czasem zamiast siostry grywałem z panią Kijeńską utwory na cztery ręce, wtedy to w odpowiednim momencie uroczyście przerywałem, by przewrócić kartkę, udając, że rzeczywiście czytam nuty.

To wszystko nie mogło, rzecz jasna, nie wywrzeć wrażenia na całej rodzinie, w której — trzeba to tu powiedzieć — nikt, nie wyłączając dziadków, wujków i ciotek, nie przejawiał najmniejszych uzdolnień muzycznych. Początkowo robili wrażenie rozbawionych, ale później odkrycie tak przekonywających dowodów mojego talentu wprawiło ich w istne osłupienie. Ojciec miał słabość do skrzypiec — uważał je za instrument bardziej ludzki i znacznie wytworniejszy niż fortepian. Powodzenie kilku „cudownych dzieci” także wywarło na nim pewne wrażenie. Podarował mi kiedyś małe skrzypki, które natychmiast rozbiłem na kawałki, za co oczywiście dostałem lanie. Ojciec próbował raz jeszcze przekonać mnie o wyższości szlachetnego instrumentu strunowego, ale spotkało go zdecydowane niepowodzenie. Instynktownie czułem potrzebę polifonii, harmonii, a nie jednego jedynego, cieniutkiego brzmienia często zresztą nienastrojonych skrzypiec, zawsze niemal uzależnionych od akompaniatora!

To zdumiewające — minęło przecież tak wiele lat — jak wyraźnie zachował mi się w pamięci obraz najwcześniejszego dzieciństwa. Jeszcze dziś mógłbym narysować rozkład naszego mieszkania; dokładnie pamiętam owe ranki i ten straszliwy hałas, jaki wszczynali moi bracia i siostry, zawsze wychodzący do szkoły za późno; matka i służąca przygotowywały dla nich całe stosy kanapek. Zgiełk, bieganina i sprzeczki, zapominanie rzeczy — przywodziło to na myśl wymarsz wojska na wojnę, a potem zalegała absolutna cisza, ja zaś pozostawałem sam na sam z pianinem.

Kiedy miałem trzy i pół roku, moja pasja stała się tak oczywista, że rodzina postanowiła coś z tym moim talentem zrobić. Wuj Natan Follman, który biegle władał językiem niemieckim, napisał do Józefa Joachima, najsławniejszego w owym czasie skrzypka, dyrektora Cesarsko-Królewskiej Akademii Muzycznej w Berlinie, szczegółowo opowiadając mu o mnie i prosząc o radę, jak należy pokierować takimi uzdolnieniami. Profesor Joachim odpowiedział bardzo uprzejmie. Stwierdził, że nie trzeba nic robić, dopóki nie skończę sześciu lat, wówczas zaś wskazane byłoby powierzenie mnie pieczy dobrego pedagoga. „Jeśli uda się Panu przywieźć dziecko do Berlina, z przyjemnością je zobaczę” — napisał także, co w całej rodzinie wywołało niemałe poruszenie: wielki Joachim zainteresował się małym Arturkiem!

Rozważano i roztrząsano najrozmaitsze plany, aż wreszcie zapadło postanowienie wyjazdu do Berlina. Narzeczonym mojej siostry Jadwigi był znakomity młody pośrednik w branży wełnianej, Maurycy Landau — wysoki, przystojny brunet, który zdobył jej serce w niemałym stopniu dzięki temu, że szczodrze obdarowywał mnie kosztownymi zabawkami — i rodzice pragnęli, by ślubna wyprawa najstarszej córki uszyta została w stolicy Niemiec. To była doskonała okazja: matka i siostra mogły zabrać mnie z sobą.

Wyjechaliśmy w parę dni później. Jedyne, co z tej podróży pamiętam, to granicę rosyjsko-niemiecką, na której znaleźliśmy się w środku nocy. Złowieszczy dzwonek wyrwał nas ze snu; matka trwożnie zaczęła mnie uspokajać. Zapanowała chwila ciszy, a potem do przedziału wtargnęło trzech brodatych rosyjskich żandarmów uzbrojonych w pistolety i długie szable; pobrzękując ostrogami, grubiańsko zażądali naszych paszportów. Rosja i Turcja były wówczas jedynymi w Europie państwami, które takich dokumentów wymagały. Byłem przerażony i prawie pewien, że za chwilę poprowadzą nas na szubienicę — obawa ta dręczyła mnie zawsze, ilekroć przekraczałem granicę carskiej Rosji.

W Berlinie zatrzymaliśmy się u ciotki Salomei Meyer, która była moją chrzestną i przyjęła mnie tak serdecznie, że wkrótce poczułem się jak w domu. Jedyne moje wspomnienia z wielkiego miasta to tramwaje i windy, chodniki wykładane mozaiką czarnych i białych kamiennych płyt, czyste ulice i domy, nade wszystko zaś brak znajomych kominów i fabrycznych syren. Dochowało się zdjęcie, na którym jako czteroletni chłopiec stoję z moją ładniutką kuzyneczką Fanny Meyer; zawsze przywodzi mi ono na myśl tę pierwszą wizytę w Berlinie.

Pewnego ranka zaprowadzono mnie do profesora Joachima, który czekał na nas w swoim gabinecie. Wielki mistrz, liczący sobie wówczas około sześćdziesiątki, był słusznego wzrostu i dość mocnej budowy, twarz zaś niemal całkowicie zasłaniały mu szpakowata, artystyczna czupryna, półokrągło strzyżona broda, sumiaste wąsy, bokobrody i bardzo krzaczaste brwi. Nawet ogromne uszy zdobiło obfite owłosienie. Początkowo przeraził mnie głuchy, jakby z głębi trzewi dobywający się głos, ale zaraz otuchy dodała mi dobroć i słodycz jego oczu. Józef Joachim nie zwracał uwagi na siostrę, która szczegółowo opowiadała o moich uzdolnieniach. Zamierzał przekonać się o tym osobiście, a ponieważ podejrzliwie odnosił się do tak zwanych cudownych dzieci, zaczął badać mnie skrupulatnie jak lekarz pacjenta.

Najpierw kazał mi wymieniać nazwy dźwięków wielu złożonych akordów, które uderzał na fortepianie, a potem musiałem w inny jeszcze sposób wykazywać się słuchem absolutnym. Pamiętam, że na koniec kazał mi odegrać piękny drugi temat z „Niedokończonej” Symfonii Schuberta, który uprzednio zagwizdał. Musiałem odszukać właściwe akordy, a potem przetransponować melodię do innej tonacji.

Kiedy w sposób zadowalający wywiązałem się z tych wszystkich poleceń, profesor Joachim uniósł mnie z podłogi, ucałował i poczęstował wielkim kawałkiem czekolady. Później zwrócił się do matki i Jadwigi:

— Ten chłopiec może zostać bardzo wybitnym muzykiem… Na pewno ma talent. Niech słucha dobrego śpiewu, ale nie trzeba go siłą zmuszać do muzyki. Kiedy nadejdzie czas na rozpoczęcie poważnych studiów, proszę przywieźć go do mnie, z przyjemnością będę czuwał nad jego edukacją artystyczną.

Pożegnaliśmy się uszczęśliwieni, dziękując mistrzowi za ogromną dobroć. W dwa tygodnie później, kiedy wyprawa Jadwigi była już gotowa, powróciliśmy do Łodzi, gdzie czekało nas gorące przyjęcie. Rodzina w podnieceniu chłonęła opowieści o wspaniałej przyszłości, jaka się przede mną roztacza; opinią Joachima poruszone było również całe miasto, i to tak dalece, że nawet w prasie ukazały się entuzjastyczne relacje z naszej wyprawy do Berlina.

Wrzawa, jaką wszczynano wokół spraw tak błahych, jak wygrywanie przeze mnie nut czy zgadywanie akordów, wydawała mi się bzdurą, zwłaszcza że inne moje bohaterskie wyczyny, takie jak przeskakiwanie trzech schodów naraz czy bieganie szybciej niż inni chłopcy, mijały bez echa.

Kiedy Jadwiga wychodziła za mąż, wyprawiono jej w domu piękne żydowskie wesele. Na przyjęcie wynajęto niewielką kapelę złożoną z czterech czy pięciu muzyków, którzy po zakończeniu ceremonii zaczęli grać. Dźwięki ich muzyki tak mnie podnieciły, że wdrapałem się na stołek i udając dyrygenta, zacząłem gwałtownie wymachiwać rękami. Skończyło się to upadkiem na ziemię, wielkim guzem na głowie i rozkwaszonym nosem. Najwidoczniej nie była mi pisana kariera dyrygenta.2

Mój ojciec nabył dom¹, w którym zajmowaliśmy połowę drugiego piętra, w pozostałej zaś części zamieszkali dziadkowie Heymanowie. Sąsiedztwo to wydatnie umocniło naszą więź z resztą rozległej rodziny matki, ściśle przestrzegającej surowej żydowskiej ortodoksji. Idąc za tradycją, zgodnie z którą co piątek cała rodzina powinna zbierać się wokół głowy rodu, zaczęliśmy również u nas w domu bardzo uroczyście przestrzegać sabatu.

Wraz z pojawieniem się uroczej, słodkiej dziewczynki imieniem Noemi, która była moją kuzynką i miała dokładnie tyle samo lat co ja, moje życie w tym środowisku potoczyło się nowymi torami. Ta adoptowana córeczka ciotki Frandzi, jednej z trzech bezdzietnych sióstr mojej matki, mieszkała w najbliższym sąsiedztwie.

Noemi wyglądała jak aniołek namalowany przez Rafaela: miała okrągłą twarzyczkę okoloną złotymi lokami, błękitne oczy błyszczące nieziemskim blaskiem i śliczną delikatną skórę. Usposobienie jej było łagodne i pełne słodyczy, toteż pokochaliśmy się tak ogromnie, że staliśmy się nierozłączni. Ponieważ rodzona matka Noemi zmarła przy jej urodzeniu, a ojciec, wujek Paweł Heyman, ożenił się powtórnie, czułem się w obowiązku występować w roli jej opiekuna.

Ciotka Frandzia uwielbiała dziewczynkę, a ponieważ jej mąż był człowiekiem zamożnym, robiła, co mogła, aby umilić życie Noemi, a pośrednio i mnie. Miejscem naszych codziennych zabaw był prześliczny pokój dziecinny, a właściwie dwa przestronne, słoneczne pokoje wypełnione zabawkami. Zawsze czuwała nad nami guwernantka, która wyprowadzała nas też na spacer; posiłki jadaliśmy na przemian albo u ciotki, albo u nas w domu. Noemi — ja mówiłem do niej Nemutka — lubiła bawić się ze mną szczególnie w męża i żonę. Była mi ślepo posłuszna, przy jedzeniu zawsze pozostawiała mi najlepsze kąski, a ilekroć widziała mnie w opałach, natychmiast wybuchała płaczem. Kiedy siadałem do pianina, z podziwu wstrzymywała oddech. Myślę, że byliśmy chyba najszczęśliwszymi dziećmi pod słońcem.

Następne dwa lata minęły jak sen — były to dni cudownie szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa. Kiedy zmęczyła nas zabawa, Noemi i ja słuchaliśmy bajek, które czytała nam guwernantka, wkrótce jednak zaczęliśmy wymyślać nasze własne opowieści i w miarę jak namiętność ta wzrastała, całe życie coraz bardziej wydawało się nam jedną nieustającą bajką. Z radością muszę stwierdzić, że temu podejściu do życia pozostałem wierny na zawsze…

Łódź to było kiedyś najbardziej niezdrowe i niehigieniczne miasto, jakie tylko można sobie wyobrazić: brakowało parków, skwerów, alei i miejsc zabaw dla dzieci. Powietrze zatruwały wyziewy z fabryk chemicznych, a unoszący się z kominów gęsty, czarny dym przesłaniał niebo, toteż nasz codzienny spacer dla zachowania zdrowia miał charakter czysto symboliczny. W nocy było jeszcze gorzej. Z braku nowoczesnego systemu kanalizacji nieczystości wywożono z miasta w niewielkich żelaznych pojemnikach ciągnionych przez konie, co wypełniało ulice nieznośnym fetorem.

Ale Noemi i ja zupełnie innym okiem patrzyliśmy na wszystkie te niedostatki: kochaliśmy Łódź! Wydawało się nam, że fabryki to zamki ze wspaniałymi wieżami, carscy stójkowi to potwory, a przechodnie na ulicach — to poprzebierani książęta i księżniczki.

W domu zazwyczaj ilustrowałem na pianinie nasze bajki lub scenki z życia codziennego. Najbardziej cieszyło wszystkich parodiowanie sprzeczek między babcią a kucharką. Trémolo basów — na przykład — zwiastowało nadciągającą burzę, następnie dwa głosy toczyły z sobą pojedynek w nieprzerwanym crescendo, aż wreszcie krótki urwany akord kończył cały dramat.

Pewnego wieczoru rodzice zabrali mnie do Opery, gdzie wędrowna trupa włoska wystawiała Aidę. Zarówno śpiewacy, jak i inscenizacja wywarły na mnie wielkie wrażenie, ale przy pierwszym forte puzonów zacząłem krzyczeć z przerażenia i trzeba było pospiesznie zabrać mnie do domu. Po tym wieczorze przez długi czas nie mogłem znieść dźwięku puzonów. Bardziej powiodło mi się na pierwszym koncercie, na który mnie zaprowadzono; innym razem słuchałem gry polskiego pianisty Józefa Śliwińskiego, ale byłem za mały, aby go należycie docenić.

W tym samym mniej więcej czasie przyjechało do miasta z koncertem „cudowne dziecko”, odnosząc wielki sukces. Był to skrzypek Bronisław Huberman, który miał wówczas dziesięć lat. Byłem zachwycony jego grą, a rodzice zaprosili go do nas. W domu graliśmy dla siebie nawzajem, on zaś był dla mnie przemiły. Pozostaliśmy przyjaciółmi aż do jego śmierci.

Najważniejszym jednak wydarzeniem owych czasów stał się dla mnie przyjazd do Łodzi niewielkiej orkiestry symfonicznej, którą dyrygował Holender Julius Kwast. Orkiestra wykonała wtedy I Suitę z Peer Gynta Griega, która poruszyła mnie do tego stopnia, że po powrocie do domu — ku zdumieniu rodziny — zagrałem ją niemal w całości z pamięci. Pan Kwast, zaproszony do naszego domu, wysłuchał mojej gry i orzekł, że czas już, bym zaczął pobierać lekcje gry na fortepianie. Bezzwłocznie postanowiono zastosować się do jego rady. Wtedy to mój ojciec kupił fortepian firmy Schrödera.

Pierwszą nauczycielką była pani Pawłowska, przedstawicielka starej szkoły, która zabiegała głównie o to, abym łokcie trzymał blisko ciała, a wygrywając gamy, nie zrzucił miedziaka, którego kładła mi na wierzchu dłoni. Po trzech miesiącach daremnych zmagań musiała przyznać się do niepowodzenia, moją zaś edukację powierzono Adolfowi Prechnerowi, dziwnemu, nieco demonicznemu osobnikowi o ospowatej twarzy i żółtawym sumiastym wąsie. Miał zwyczaj albo mówić za cicho, albo krzyczeć na cały głos, ale znał się na rzeczy. W ciągu krótkiego czasu poczyniłem znaczne postępy i wkrótce potrafiłem już grać utwory Mozarta, Mendelssohna i Bacha.

Pewnego ranka do mojego pokoju wszedł ojciec; na jego twarzy malowało się najwyższe wzburzenie. Wymachując trzymaną w ręku gazetą, zwrócił się do mnie głosem niezwykle dramatycznym:

— Arturze, czy wiesz kto zmarł?

Przestraszony tym pytaniem, wybuchnąłem płaczem.

— Antoni Rubinstein — wymamrotał. — Twoja przyszłość legła w gruzach!

Ojciec najwidoczniej zamierzał posłać mnie do tego wielkiego muzyka, którego nazwisko przypadkowo nosiłem. Był on dyrektorem Konserwatorium w Petersburgu, a jego przedwczesna śmierć obróciła wniwecz plany i nadzieje ojca. Wtedy nie byłem w stanie pojąć rozmiarów tej straty i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak odmiennie mogłaby się potoczyć moja kariera artystyczna, gdyby Antoni Rubinstein żył o kilka lat dłużej.

Pewnego dnia zarząd jakiejś instytucji zwrócił się do rodziców z prośbą o wyrażenie zgody na mój udział w koncercie, z którego dochód przeznaczono na cele dobroczynne. Dla rodziców była to niełatwa decyzja — nie miałem jeszcze ośmiu lat. Należało również zapytać o zdanie pana Prechnera. Kiedy się zgodził, zaczęliśmy natychmiast przygotowywać repertuar mojego debiutu w roli pianisty wirtuoza.

Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894 roku. Rankiem tego dnia cały dom popadł w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i zadowolony. Otrzymałem właśnie piękne, wspaniałe ubranko z czarnego aksamitu z białym koronkowym kołnierzykiem, czułem się więc ogromnie ważny. Koncert wypadł znakomicie. Jakaś młoda dama zagrała Koncert skrzypcowy Mendelssohna, jakiś mężczyzna odśpiewał kilka pieśni, a potem przyszła kolej na mnie. Ponieważ w garderobie artystów już wcześniej zauważyłem wielkie pudło czekoladek, w nader szczęśliwym nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa utwory Schuberta i Mendelssohna, publiczność zaś, złożona głównie z członków mojej rodziny, ich przyjaciół, a także łódzkich melomanów, Żydów i Niemców, nagrodziła mnie gorącą owacją. Noemi była ze mnie dumna, a to napawało mnie szczególną radością.

W dwa tygodnie później posłano mnie do szkoły — z konieczności do szkoły rosyjskiej, nie zezwalano bowiem na istnienie szkół polskich. Zaczęto od nauczenia nas szybkiego odklepywania oficjalnych tytułów cara i carskiej rodziny: „Jego Cesarska Mość, Samodzierżca Wszechrosji, Król Polski, Wielki Książę Finlandii itd.”, oraz do śpiewania rosyjskiego hymnu państwowego. Nienawidziłem tego, buntowałem się przeciwko narzucaniu mi czegoś równie obcego. W domu mówiliśmy po polsku, byłem Polakiem. Znamienne, jak bardzo ta nienawistna atmosfera szkoły uświadomiła mi, że kocham Polskę. Po południu z siostrą Franią odbywałem lekcje języka polskiego, które były dla mnie źródłem wielkiej radości.

Przez rok życie toczyło się w sposób jednostajnie uporządkowany aż do chwili, gdy pewnego wieczoru zupełnie nieoczekiwanie zaprowadzono mnie na noc do domu siostry Jadwigi. Od dwóch dni nie widziałem Noemi. Powiedziano mi, że jest chora. Podejrzewałem, że dzieje się coś złego, ale na moje pytania odpowiadano wymijająco: „Nie możesz się z nią spotykać. Noemi źle się czuje” — a twarze wszystkich były przy tym poważne i pełne napięcia. Kilka następnych dni było dla mnie męczarnią: dorośli zachowywali się dziwnie, w mojej obecności mówili szeptem, unikali mnie. Czułem się jak pies porzucony przez pana. Wreszcie pewnego popołudnia Jadwiga wróciła do domu cała we łzach. Na mój widok załamała się zupełnie, a ja od razu wszystko zrozumiałem. Domyśliłem się całej prawdy: nie ma już Nemutki, moja kochana Nemutka nie żyje!

Jadwiga powiedziała zduszonym głosem:

— Nemutka wyjechała w daleką podróż… Kiwnąłem głową głupawo, udając, że wierzę. Nie mogłem znieść prawdy. Nie chciałem jej usłyszeć. Pragnąłem tylko, aby pozostawiono mnie w spokoju.

Jest polskie słowo „żal”, słowo piękne i niemal nie do przetłumaczenia. Oznacza smutek, nostalgię, rozżalenie, ból serca i jeszcze coś więcej. Wyraża uczucie, kiedy w człowieku coś wyje w środku, uczucie nie do zniesienia, od którego pęka serce.

Nazajutrz ojciec zabrał mnie na spacer. Po pierwszych jego słowach: „Wiesz, Arturze…” — przerwałem mu i powiedziałem szybko:

— Tak, wiem, wiem, ojcze. Nemutka odeszła, ale wróci…

Był to koniec mojego dzieciństwa; teraz byłem już dorosłym chłopcem. Dopiero po latach mogłem o tym mówić i wysłuchać szczegółów tej straszliwej choroby, szkarlatyny, która mi ją zabrała. Moja mała słodka Nemutka — jeżeli istnieją anioły, z pewnością znajduje się dziś w ich gronie!

Przeżywałem ciężki okres. Stałem się nerwowy i nieposłuszny, nie chciałem jeść, stroniłem od domowników, a w szkole prowokowałem bójki z chłopcami. Nikt nie potrafił nakłonić mnie do grania na fortepianie dla przyjemności. Leniwie i bez przekonania wygrywałem codzienne gamy. Lubiłem tylko grać w karty z chorym dziadkiem, który absorbował moją uwagę, ucząc mnie najbardziej skomplikowanych gier. Nie mogłem pogodzić się z utratą mojej przyjaciółki: miotała mną wściekłość, uraza i żal do czegoś czy do kogoś — sam już nie wiem co. Pewnej nocy, kiedy leżałem, nie mogąc zasnąć, przyszło nagłe olśnienie. Tak, to Bóg, Bóg, do którego mój dziadek modlił się tak gorąco, zapewniając mnie, że On jest wszechwiedzący, wszechobecny, że zna nasze najskrytsze myśli, chroni nas i nigdy się nie myli. „A więc — myślałem rozgoryczony — jak mógł uczynić coś równie niesprawiedliwego i okropnego! Musiał być roztargniony albo nieuważny, ale u Boga — powiadają — jest to niemożliwe”. Opanowało mnie desperackie pragnienie. Musiałem koniecznie przekonać się, czy On naprawdę istnieje, czy wie o moich wątpliwościach. „Tak, muszę zaryzykować, nawet jeśli miałbym przypłacić to życiem”. Siedziałem na łóżku wyprostowany, mały, śmiertelnie przerażony chłopczyk, wstrzymywałem oddech i powtarzałem w myśli straszliwe słowa: „BÓG JEST GŁUPI!”. Oczekiwałem Jego natychmiastowego objawienia, śmiertelnego ciosu lub przynajmniej pioruna, ale nic się nie stało. Zacząłem więc na cały głos wykrzykiwać najstraszliwsze bluźnierstwa — i ciągle nic! Noc po nocy przeżywałem tę samą scenę, co bardzo niekorzystnie wpływało na stan moich nerwów. Poza tym w szkole czułem się nieszczęśliwy, bo musieliśmy sobie wszystko przyswajać zbyt mechanicznie, nigdy nie wkładając serca w to, co robimy. Jednak nauczyłem się mówić po rosyjsku, a także po niemiecku, którym to językiem wszędzie wokół mnie się posługiwano. Razem z rodzimym, polskim, znałem więc już trzy języki.

W owych latach w Rosji panował niepokój, raz po raz wybuchały jakieś zamieszki. Niezadowoleni robotnicy chętnie dawali posłuch ideom socjalistycznym, głoszonym przez inteligencję, przeważnie studentów uniwersytetu, a także innych wyższych uczelni. Ponieważ walka z tą propagandą stawała się coraz trudniejsza, rosyjska tajna policja chwytała się swojej osławionej metody: „prowokacji”. Na legalnym, spokojnym zgromadzeniu, w czasie procesji lub jakiejś uroczystości, w tłum mieszał się jeden z agentów. Taki agent provocateur wykrzykiwał nagle coś obraźliwego pod adresem cara i rządu lub oddawał strzał — sygnał do policyjnej interwencji, bicia ludzi i aresztowania przywódców. Akcje te były właśnie pretekstem do „pogromów”.

Na nieszczęście byłem raz świadkiem podobnej sceny. Pewnego dnia, po wyjściu ze szkoły, wraz z kilkoma chłopcami zatrzymałem się, żeby obejrzeć pogrzeb jakiegoś robotnika, jak sądzę — działacza politycznego. Za trumną spokojnie kroczyły setki jego towarzyszy pracy, gdy nagle rozległ się głośny krzyk. Nie wiadomo skąd pojawiło się mnóstwo żandarmów, którzy z obnażonymi szablami wdarli się w tłum i zaczęli siec przechodniów. Przerażeni, szukając schronienia, biegiem rzuciliśmy się do najbliższej bramy i stamtąd obserwowaliśmy całe zajście. Uczestnicy pogrzebu początkowo chcieli się rozejść, zabierając rannych, ale gdy żandarmi zaatakowali ich po raz wtóry, wpadli w gniew i zaczęli walczyć z napastnikami. Wtedy stało się coś strasznego. Z bocznej ulicy wypadł oddział kozaków, wymachując nahajkami (nazywaliśmy ich kozakami, ale w rzeczywistości byli to sprowadzeni z Syberii Mongołowie). Na niedużych konikach, w czapkach zsuniętych na jedno ucho, z wściekłością natarli na tłum, bijąc wszystkich niemiłosiernie, a gdy ofiary z rozpaczliwym wrzaskiem uciekały, aby ocalić życie, rozwścieczeni kozacy napadali na niewinnych przechodniów, przeważnie starych Żydów w długich chałatach, tratując i raniąc, kogo popadło. Potem zabrali się do rozbijania witryn sklepowych. Wszędzie widniały ślady krwi, a na twarzach ofiar malowało się straszliwe przerażenie. W długi czas po zakończeniu się tego wszystkiego wracaliśmy do domu; w sercach nieśliśmy śmierć, a nasze oczy na zawsze były pełne widoku tych okropności.

Pewnej nocy umarł mój ukochany dziadek Heyman. Od dłuższego czasu chorował; zgasł cichutko, we śnie. Obudził mnie płacz i zawodzenie. Nazajutrz pojawiła się cała rodzina, wszyscy byli w żałobie i mieli łzy w oczach; mówili stłumionym głosem, kręcili się tam i z powrotem, omawiając szczegóły pogrzebu. Jeśli o mnie idzie, to i tym razem udawałem, że nie rozumiem, co się stało, i nikomu nie pozwalałem sobie tego wytłumaczyć. Nienawidziłem śmierci, a właściwie bałem się jej, i to tak bardzo, że zacząłem wypytywać szkolnych kolegów należących do różnych wyznań, pragnąc dowiedzieć się, jaka religia przejawia największą troskę o ciała zmarłych. Nie chciałem, żeby mnie pogrzebano. Chciałem leżeć w przezroczystej trumnie na wysokim katafalku w potężnym mauzoleum.

Rodzice byli coraz bardziej zaniepokojeni moimi ponurymi rozmyślaniami i niechętnym stosunkiem do szkoły. Zaniedbywałem nawet fortepian, a pan Prechner skarżył się na moją nieuwagę i lenistwo. Lubiłem tylko czytać: pożerałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Do moich najulubieńszych należały powieści Sienkiewicza i Juliusza Verne’a, baśnie, książki historyczne, a także życiorysy sławnych ludzi. Wszystko, z wyjątkiem poezji: poezję uważałem za fałszywą muzykę, za coś w rodzaju „ubogiej krewnej muzyki”. Odczuwałem zawstydzenie, słysząc, jak forma, takt i rytm służą nie dźwiękom, lecz wzniosłym słowom. Ilekroć któraś z młodych panienek w naszej rodzinie zaczynała deklamować wiersze (jak to wówczas było w modzie), dostawałem nerwowego ataku śmiechu i musiałem wychodzić z pokoju.

Rodzice postanowili, że powinienem przenieść się do Warszawy
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: