Jeszcze kocham. Zapiski intymne - Anna Świrszczyńska - ebook

Jeszcze kocham. Zapiski intymne ebook

Anna Świrszczyńska

3,4
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po raz pierwszy wydany dziennik jednej z najwybitniejszych polskich poetek XX wieku. Jeszcze kocham. Zapiski intymne przedstawia intrygujący portret wybitnej artystki oraz opisuje dotychczas nieznane fakty z jej życia, określające w dużej mierze jej twórczość.

Zapiski Świrszczyńskiej są nie tylko głosem wyjątkowej kobiety. To także głębokie rozważania na temat kobiecej seksualności oraz ciała, a także znakomity dokument literacki, którego poetyckim efektem stał się najważniejszy tom Świrszczyńskiej – Jestem baba.

Frustracja, niespełnienie, a także kryzys twórczy zbiegł się w czasie z rozpadem życia rodzinnego poetki – porzucona przez męża, który związał się z Haliną Poświatowską, samotna i niespełniona sześćdziesięcioletnia kobieta szukała bliskości. Szybkie i krótkie znajomości nie przynosiły jednak ulgi. Huśtawka emocjonalna i przerażenie samotnością mogłyby doprowadzić do tragedii, gdyby nie znajomość z Józefem, przyjaźń oraz miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 247

Oceny
3,4 (18 ocen)
4
5
3
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje



Anna Świrszczyńska

JESZCZE KOCHAM…

Zapiski intymne

Spisanie z rękopisu i opracowanie tekstu, wstęp, zakończenie i przypisy: Wioletta Bojda

Copyright © by Ludmiła Adamska-Orłowska, MMXIX

Opracowanie tekstu, wstęp, zakończenie i przypisy:

Copyright © by Wioletta Bojda, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wstęp

Anna Świrszczyńska była niezwykłą poetką. Jakiegoż to gościa mieliśmy, dziwił się Czesław Miłosz w książce, którą jej poświęcił1. Telimena wyzwolona, sam sobie odpowiadał tytułem jednego z rozdziałów. Czy taka właśnie była? Kokieteryjna, zaskakująca, intrygująca… Jestem baba, prowokacyjnie krzyknęła tomem z 1972 roku, patrząc na swoje wzloty i upadki, małżeństwo i zdradę, miłość, rozpacz, samotność… Jak sobie z tym radziła?

Kiedy jem truskawki,

moja tragiczna koncepcja świata

unicestwia się w zachwycie,

że jem truskawki2

– przekonywała, bo przecież żyła, więc pisała, a pisała, bo żyła, wysoko i nisko, z pełną powagą, ale też trywialnie, radośnie i tragicznie ciałem szukała ducha. Metafizyka codzienności; z niej wynikały sekwencje liter, część skrystalizowała się w poetyckich tomach, ale wiele zostało poza kontekstem, wolnych, niepokornych, często ołówkiem tylko zatrzymanych na skrawku papieru, który utknął w domowym archiwum, we fragmentach niedokończonych sztuk, w zarysach większych projektów, w listach… To ślady istnienia XX wieku, rozpostartego na wszelkie zawirowania na sanacyjną Polskę, okupację, piekło powstania warszawskiego, powojenny komunizm czy wreszcie szarą stabilizację. A jednak opowieść zręcznie wymyka się sztywnym ramom historii, zdarzeniom ważnym dla kraju czy świata, by znaczyć w czasie indywidualne koleiny, przedzierać się przez ograniczenia i szukać, ciągle szukać szczęścia.

Na przekór wszystkiemu!

A było tak…

Anna Świrszczyńska3 przyszła na świat w 1909 roku w rodzinie cokolwiek skomplikowanej – jej matka, Stanisława z Bojarskich, była córką urzędnika magistrackiego, myślała konkretnie, skupiała się na realnych wyznacznikach istnienia, natomiast ojciec, Jan Świerczyński, prawdziwy artysta, wciąż malował. Nic dodać, nic ująć, na początku XX wieku sygnowano tego rodzaju związki pięknym słowem: mezalians. I tak się zaczęły kłopoty… Bo kiedy otrzymana w posagu mydlarnia splajtowała, Stanisława zaczęła szyć, przerabiać stare ubrania, a Jan dalej tworzył, tworzył zapamiętale wielkie płótna historyczne, Wjazd Królowej Jadwigi na Wawel miał być zwieńczeniem jego dzieła. Świrszczyńska była z nim blisko związana, czuła więź intelektualną, to właśnie ojciec zaszczepił w niej poczucie sztuki jako bytu idealnego, do którego trzeba dążyć za wszelką cenę.

Poetka nieraz wspominała, jak odrabiała lekcje na podłodze zimnej pracowni (stołu rodzice nie mieli w wyposażeniu) i przyglądała się malującemu Świerczyńskiemu. Podziw nie znikał z jej oczu nawet wtedy, gdy w trójkę uciekali nocą z prowizorycznego domu, żeby uniknąć płacenia zaległego z kilku miesięcy komornego. Fakt pozostaje faktem – pieniędzy w tej rodzinie zdecydowanie brakowało, a jeśli nawet Jan Świerczyński otrzymał jakieś zlecenie albo sprzedał obraz, wszystko przeznaczał na farby. Żona nie rozumiała tej pasji, z biegiem czasu coraz bardziej oddalała się od męża i córki, „była z boku […]. Nie miała z nimi wspólnego języka, nie była artystką”4. W tej sytuacji Anna – wciąż zafascynowana ojcem – musiała bardzo szybko dojrzeć. Oczyma matki spostrzegła, że codzienne trwanie ma też swój przyziemny wymiar, a wzorem ojca podporządkowała go idei; była inteligentna, dobrze się uczyła, zaczęła udzielać korepetycji z łaciny, a marzenie o studiowaniu malarstwa porzuciła na rzecz dużo tańszego Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Warszawskiego5, gdzie oczarowała ją literatura. I tu właśnie znalazła drogę, którą mogła – podobnie do Jana Świerczyńskiego, choć po uregulowaniu czynszu – zmierzać w stronę wielkiej sztuki.

Możliwości było dużo i kiedy na turniej poetycki ogłoszony w 1934 roku przez „Wiadomości Literackie” wysłała wiersz Południe, odniosła spektakularny sukces – jury przyznało pierwszą nagrodę trzem autorom: Tadeuszowi Hollendrowi, Wacławowi Husarskiemu i młodziutkiej, nikomu nieznanej Annie Świrszczyńskiej. Po latach dodawała, że:

Po tym konkursie zainteresowało się mną kilka osób ze świata literackiego, który był wówczas zupełnie obcy dla skromnej korepetytorki, utrzymującej siebie i rodzinę z lekcji łaciny. Między tymi osobami znaleźli się Tuwim i Wierzyński. Ci najbardziej chyba wtedy popularni i znani poeci zaprosili mnie na spotkanie do modnej kawiarni Ziemiańskiej przy ul. Mazowieckiej. Poszłam tam pełna tremy. Byłam wtedy bardzo nieśmiała, a sława tych, których miałam poznać, onieśmielała mnie podwójnie. […] Ziemiańska była znana jako miejsce spotkań modnych literatów i wytwornych snobów – weszłam tam wtedy po raz pierwszy w życiu, zdając sobie sprawę z tego, że jestem ubrana ubogo i niemodnie, że różnię się od tych, co siedzą dokoła. Tuwim i Wierzyński dostrzegli moją tremę, byli bardzo uprzejmi dla speszonej debiutantki, mówili miłe rzeczy o moim wierszu. Tuwim dał mi na pamiątkę dwie malutkie karteczki z rękopisu starej Biblii, bodaj siedemnastowiecznej. Mam je do tej pory. Obaj byli w rozkwicie męskiej piękności – Tuwim demoniczny i ciemny, Wierzyński radosny i sportowy. Wyszłam oczarowana, zakochana jednocześnie w obu. Wiersz Południe zyskał mi pewną popularność, na podstawie tego jednego utworu przyjęto mnie wówczas do Związku Literatów w Warszawie6.

Po ukończeniu studiów Świrszczyńska związała się z redakcją „Małego Płomyczka”, pisma podlegającego Związkowi Nauczycielstwa Polskiego, a w czasach międzywojennych to było istotne wydawnictwo. Na co dzień poetka wprawdzie przygotowywała kolejne numery dziecięcej gazetki, poprawiała kulawe wierszyki, jednak jej bezpośrednim przełożonym był sam Józef Czechowicz, a przyjaciółmi z pracy – Janina Broniewska, Wanda Wasilewska, Edward Szymański, lewicowe – więc wówczas postępowe – środowisko literackie. Zaprzyjaźniony z nimi Henryk Ładosz, aktor i recytator, który w Polskim Radiu prowadził blok przeznaczony dla dzieci i młodzieży, nieraz zapraszał redaktorów do przygotowania audycji, więc i Świrszczyńska kilka z nich poprowadziła, głównie poświęconych historii sztuki bądź staropolskim obyczajom świątecznym, co pozwoliło jej też nawiązać kontakty z ludźmi związanymi z rozgłośnią; na korytarzach mijała Janusza Korczaka prowadzącego „gadaninki”, który stał się jej autorytetem, ale znajomych miała znacznie więcej, zainteresowała się Eksperymentalnym Teatrem Polskiego Radia, poznawała recenzentów. Ceniła więc tę pracę, bo mimo że nie zaspakajała w pełni jej ambicji, przynosiła coś innego… I właśnie dzięki niej w 1936 roku, jak wspomniała:

Wydałam swój pierwszy zbiorek Wiersze i proza za własne pieniądze w nakładzie 200 egzemplarzy. Był drukowany na pięknym ciemno-kremowym papierze, który sama sobie wybrałam spośród kilkunastu przedstawionych mi do wyboru próbek7.

A tomik opublikowany „sumptem autora” – jak głosiła redakcyjna stopka – został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę, recenzowany był na łamach „Wiadomości Literackich”, „Kameny”, „Pióra”, „Drogi”, znaczących wówczas pism. Komentowali go sławni poeci i krytycy: Józef Czechowicz, Mieczysław Grydzewski, Ludwik Fryde, Wacław Iwaniuk i inni jeszcze. Słowem – niewiarygodny sukces! Otwarły się dla młodej poetki salony artystyczne stolicy, zaczęły się niekończące dysputy o sztuce, liczne publikacje w czasopismach, słuchowisko o Orfeuszu nagrało Polskie Radio, sypały się lukratywne zlecenia… Dość, że za zarobione w 1938 roku pieniądze Świrszczyńska mogła pojechać do Paryża na Wystawę Międzynarodową, by osobiście podziwiać Guernicę Pabla Picassa, głośne wówczas płótno ze względu na szeroko w Polsce komentowaną wojnę domową w Hiszpanii8, a jakby tego było mało – sfinansowała jeszcze podróż ojca. Prawdziwa kobieta interesu!

Poza kultura¸

Nadszedł jednak wrzesień 1939 roku, który zmienił wszystko. Świrszczyńska pozostała w stolicy, a po przejęciu dziecięcych wydawnictw ZNP przez okupacyjne władze i przeniesieniu tych redakcji do Krakowa, gdzie spełniać się zaczęły w roli pospolitych gadzinówek, odmówiła współpracy. I dalej zarabiała na rodzinę, odkrywając coraz to bardziej oryginalne kierunki własnej aktywności.

– Wojna – mówi nam Świrszczyńska – nauczyła mnie dużo. Ujrzałam życie z rozmaitych perspektyw. Byłam robotnicą fabryczną, sprzedawczynią bułek i mydła, kelnerką w barze i pracownicą szpitalną. Poznałam najrozmaitszych ludzi, najróżniejsze środowiska: męty, opryszków, a z drugiej strony i bohaterów. Jakże to dobrze – tak „zrzucić skórkę pisarską”, nie czuć się literatem z profesji, poznawać uczucia i myśli człowieka szarego. Nieraz myślałam, że moje własne jednostkowe przeżycia są małe i ubogie. Sztuka musi dążyć do powszechności, a będzie powszechna, gdy zrozumie serca innych9.

I o tym Świrszczyńska pisała. Dużo, w rozmaitych kierunkach, tragiczne wiersze, poematy, prozy poetyckie, wierszowane propagandówki, a nawet rymowane historyjki dla dzieci – Śląskie opowieści10 zrodzone z rozmów z uczniem ojca, Edmundem Osmańczykiem, które wydania doczekały się wiele lat później. Brała też udział w konspiracyjnym życiu literackiej Warszawy, na jednym z konkursów otrzymała nagrodę za Orfeusza11, czyli przerobioną na jednoaktówkę przedwojenną prozę i słuchowisko Śmierć Orfeusza12. Sporadycznie publikowała w podziemnej prasie, w nacjonalistycznej „Kulturze Jutra”, bo innych pism wtedy nie było, napisała nawet powieść dla młodzieży, całkiem dobrą powieść, choć wykwitłą z anachronicznych dyskusji toczonych w kręgu twórców zgromadzonych wokół Jerzego Brauna pragnących wbrew rzeczywistości wskrzesić pradawne wartości – słynną Arkonę13. Oddawała regularnie teksty do wydawanych w konspiracji antologii poezji14. Szczególnie ważny był Rok 1941, wiersz-modlitwa, wyróżniony na konspiracyjnym konkursie.

Zapał nie opuszczał poetki, jednak życie stawało się coraz trudniejsze. Po powstaniu warszawskim, które przetrwała jako sanitariuszka, w liście do Jarosława Iwaszkiewicza współpracującego wówczas z Delegaturą Rządu RP na uchodźstwie i dzięki tak pozyskanym funduszom wspierającego literatów, pisała:

Bardzo przepraszam, że do Pana się zwracam, ale poinformowano mnie, żeby tak zrobić. Na razie zatrzymałam się w Sochaczewie u kuzynów w sytuacji dosyć paskudnej. Gdyby Pan był tak dobry i zechciał mnie poinformować, czy nie wie, gdzie mieszka Jerzy Zagórski, byłabym bardzo wdzięczna. Wszystkie moje pisaniny spaliły się i mam nadzieję, że może u niego coś się zachowało. Jeszcze raz przepraszam za fatygę [12 października 1944]15.

I dopowiadała w kolejnych epistołach:

Ja znajduję się obecnie w bardzo kiepskiej sytuacji, jak pies, którego wrzucili do wody i który próbuje się z niej wygramolić. Przywykłam swoje tarapaty życiowe traktować z humorem. Z humorem też łażę po błocie od domu do domu i sprzedaję mydło, ale nie mam całych butów i nie wiem, kiedy na nie zarobię. Czy nie wie Pan przypadkiem, gdzie i u kogo na tym Bożym Świecie mogłabym dostać trochę forsy?

[…] Ja mogłabym (gdyby nie mydło, mycie podłóg i noszenie wody) pisać bez przerwy dwadzieścia godzin na dobę, taki mam impet, ale gdzie o tym myśleć. Czy nie wie Pan czegoś o istnieniu Komisji Ochrony Dzieł Sztuki? W naszej pracowni w Warszawie są obrazy, które bardzo chciałabym wydostać – jedyny dorobek artystyczny ojca, bo w 39 r. także mu wszystko przepadło. Mam nadzieję, że złodzieje tego nie [ruszą], bo po co? [9 listopada 1944].

Czy nie byłoby możliwości dostania gdzie jakiej posady, wszystko jedno gdzie i jakiej. Mogę być ekspedientką w sklepie, kelnerką, pracować w szpitalu (ostatnio w Warszawie to robiłam), w fabryce. Te wszystkie zawody znam z doświadczenia. Piszę słabo na maszynie, niemieckiego nie znam. Chciałabym pojechać do Krakowa, o [ile] tam były[by] jakie możliwości. Czy przypadkiem nie ma tam jakiego wariata-wydawcy, który by zechciał kupić za gotówkę arcydziełko dla dzieci od lat 5. do 19.? Mogę coś podobnego wykoncypować. Mogę też krowy doić, tylko musiałabym otrzymać odpowiednią edukację, bo tego jeszcze nie próbowałam. Dowiedziałam się, że moje wiersze kupił Konstanty Radziwiłł – czy Pan nie wie, gdzie on jest? – może by dał trochę forsy. A czy Pan nie zna przypadkiem adresu Piotra Grzegorczyka? Podobno jest w Milanówku? A państwa Wiercińskich i Nałkowskiej? Zdaję sobie w pełni sprawę, że jestem kobietą bezczelną i że nadużywam Pańskiej cierpliwości, ale nie mam innego wyjścia.

W ogóle to jest cudowne, że Pan okazał mi tyle uprzejmości i dobroci – to mnie bardzo dziwi, bo właśnie ostatnio dowiedziałam się wielkiej i niesłychanie interesującej rzeczy: że należy być egoistą, że egoizm jest potrzebny do życia jak powietrze. Jeśli się dziecko wychowa bez tej wiedzy i puści w świat, to tak jakby je się puściło w mróz bez ciepłej odzieży.

Ja jestem bardzo głupia życiowo i boję się, że to nieuleczalne. Byłam już w życiu w rozmaitych sytuacjach, ale zawsze jakoś z nich wylazłam. Wie Pan, jak dostałam Pańską kartę, to mi przyszła [do głowy] ni stąd, ni zowąd dziwna myśl – jak to dobrze, pojadę do niego i opowiem mu różne rzeczy o sobie. Takie różne, jakich nie mówiłam nikomu.

Bo tak się właśnie [zdarza], że przechodzę teraz pewien kryzys – stąd ochota do zwierzeń. I może właśnie dlatego, że Pana nie znam wcale osobiście, tylko jako pozycję w literaturze – nabrałam chęci do wyspowiadania się nie człowiekowi takiemu [a] takiemu, ale po prostu – Jarosławowi Iwaszkiewiczowi.

Swoją drogą, nie żałuję wcale, że przechodziłam tę całą historię w Warszawie. Świat jest piękny i pięknie jest, gdy człowiek tak mocno się boi, tak mocno jest głodny i tęskni. Pan nie uwierzy, jak tam pod kulami w Warszawie, wieczorem, kiedy przebiegałam ulice na nocny dyżur do szpitala – brała mnie szalona radość, że żyję. Byłam jak pijana – śpiewałam i nagle – brzęk! Koło głowy kulka w mur – o 9 cali od skroni. Jakie to ciekawe – miłość, zdrada, śmierć i życie – żyć tak mocno i tak blisko odczuwać śmierć16.

Po tak intymnych wyznaniach korespondencja z Iwaszkiewiczem nieoczekiwanie się urywa, jednak zachował się pisany nieco później list do Romana Kołonieckiego, przedwojennego recenzenta Śmierci Orfeusza17, w czasie okupacji zatrudnionego w Stawisku na posadzie sekretarza i korepetytora, w którym Anna Świrszczyńska obwieszczała:

Ogromnie się cieszę, że dostałam Pana adres. Bo muszę wyznać, że mam dla Pana stuprocentowy sentyment jeszcze z dawnych czasów. Chciałabym Pana zobaczyć – gdyby Pan kiedy przejeżdżał przez Sochaczew i mógł zobaczyć Annę obierającą ziemniaki w kuchni – Anna byłaby szczęśliwa. Wybieram się do Krakowa – myślę tam osiąść, tylko na razie nie mam punktu zaczepienia (jak Archimedes).

Co Pan porabia? Ja jestem jak zawsze „frywolnie” wesoła – (inaczej dziś smutno być wesołą) – nieśmiała i okropnie głupia życiowo, z czego staram się wygrzebać, bo inaczej człowieka myszy zjedzą18.

Socrealistyczny młyn

Myszy nie zjadły człowieka, na początku 1945 roku Świrszczyńska wraz z rodzicami przedostała się do Krakowa, gdzie rozpoczęła kolejny rozdział życia. Bywało różnie, na początku całkiem trudno. Po latach wyznała, że:

[…] z „Tygodnikiem Powszechnym” kojarzy się zawsze u mnie wspomnienie pierwszych miesięcy mojego pobytu w Krakowie, kiedy po upadku powstania przyjechałam z Warszawy do tego miasta biedna jak mysz kościelna. Było trudno o papier, nie miałam po prostu na czym pisać. Poratował mnie wtedy redaktor Turowicz, dając potężny plik jakichś kwestionariuszy – zdaje się, że z kurii biskupiej. Dzięki temu mogłam przez jakiś czas uprawiać swój zawód literacki, za co mu do dziś jestem wdzięczna19.

I choć dobre wspomnienia przetrwały, „zawód literacki” bardzo szybko przestał być „wolnym”, na powojennych gruzach kształtował się bowiem nowy porządek i twórcom przypisano niebagatelną rolę. W wyniku prowadzonej wówczas polityki kulturalnej, wzorowanej na ZSRR, pisarze zostali wywyższeni do rangi „inżynierów dusz”, którzy konstruować mieli nowe socjalistyczne społeczeństwo rosnącej w siłę Polski Ludowej20, a w tym zacnym przedsięwzięciu wspierał ich reaktywowany na przełomie 1944/1945 roku Związek Zawodowy Literatów Polskich, szybko przemianowany na ZLP. Utracił on zdecydowanie apolityczny charakter dawnej organizacji, a jego pierwszy prezes, Julian Przyboś, wręcz domagał się wprowadzenia do statutu postulatu o „ideologii demokratycznej”, jaka odtąd łączyć miała zrzeszonych w niej twórców, co w praktyce oznaczało pełną kontrolę władz nad światopoglądową wymową każdego projektu artystycznego21.

Mimo to intelektualiści chętnie wstępowali do nowego związku – zrzeszenie w nim oznaczało nadanie statusu „pisarza”, który zezwalał na przynależność do prestiżowego środowiska, wprowadzał w szeregi socjalistycznej arystokracji22. Bo trzeba to podkreślić – nigdy wcześniej, w całej naszej historii, twórcy nie cieszyli się takim szacunkiem i materialnym wsparciem władz jak w dobie najbardziej szarej rzeczywistości PRL. Początkowo przyznawano im jedynie karty żywnościowe i kwity na kupony materiałów, z czasem jednak „opieka” coraz bardziej się rozszerzała i obejmowała też przydziały na lokale mieszkalne, samochody… Podstawowe warunki zostały więc zapewnione, a możliwości zwiększały się dzięki dotacjom Ministerstwa Kultury i Sztuki. Związek Literatów Polskich już w 50. latach XX wieku oferował formalnie zarejestrowanym członkom liczne stypendia na „działalność literacką”, ekwiwalenty pensji płacone co miesiąc, bezpłatne pobyty w Domach Pracy Twórczej w Zakopanem, Ustce czy Oborach, co cieszyło się szczególnym powodzeniem w czasie wakacji i ferii zimowych, wczasy w atrakcyjnych miejscowościach opatrzone jednym tylko warunkiem: tydzień pobytu wymagał wieczoru autorskiego w okolicy, dwa tygodnie – dwóch itp., darmowe wyjazdy za granicę w ramach „wymiany kulturalnej” z przydzielanymi też dietami, zapomogi, bezzwrotne pożyczki (po przekroczeniu dopuszczalnego limitu – pożyczki zwrotne bez oprocentowania w wysokości i częstotliwości rat zaproponowanych przez literatów), a także środki na „nieprzewidziane okoliczności”. I choć można by to nazwać swoistym mecenatem, ceną, którą przychodziło artystom płacić za profity, było całkowite podporządkowanie się polityce rządu i wspieranie jej prozą, poezją, a nawet czynem społecznym. Intelektualną wolność przeważyły więc srebrniki znajdujące się na drugiej szali: życie na wysokim poziomie, wielonakładowe publikacje, prestiż – Rokicki określał to mianem „paktu faustycznego”.

Świrszczyńska niemal od razu wstąpiła do nowego ZLP, jej legitymacja członkowska z numerem 116 została wystawiona 19 grudnia 1949 roku, a rok później porzuciła etat kierownika literackiego w Państwowym Teatrze Młodego Widza w Krakowie, by całkowicie „oddać się” tworzeniu literatury nowego państwa socjalistycznego.

Równia pochyła

O jednym z pierwszych posunięć oddziału krakowskiego ZLP Sławomir Mrożek tak pisał:

Zaraz po wyzwoleniu, kiedy jeszcze panował rozgardiasz i wiele poniemieckich budynków było do dyspozycji, na Krupniczą wtargnęła delegacja Związku Literatów Polskich. Budynek był wtedy hotelem przerobionym dla niemieckich urzędników naftowych. To tłumaczy zarówno rozkład pokoi i Bierstube, bawarską restaurację na parterze, a także zapas win i wódek pozostawionych przez Niemców. Delegacja literatów, mimo że wybór przyszłego Domu Literatów był wtedy nieograniczony, pozostała na Krupniczej 22, dopóki nie skonsumowała zapasów. I w efekcie nie pozostało jej nic innego, jak pozostać na stałe23.

I tak w lokalu nr 7a w rzeczonej kamienicy mieszkać zaczęła od 1945 roku Anna Świrszczyńska, „literatka”, wraz ze Stanisławą Świerczyńską, przy nazwisku której widniała w księdze meldunkowej adnotacja: „przy córce”. W pozostałych pokojach, a mogły one pomieścić nawet sto osób, pomieszkiwali rozmaici pisarze, wśród najemców znaleźli się między innymi Jerzy Andrzejewski, Jadwiga Witkiewiczowa, Tadeusz Różewicz, Leon Kruczkowski, Jerzy Szaniawski, Natalia Rolleczek, Artur Maria Swinarski, Stefan Flukowski, Jan Bolesław Ożóg, Stefan Kisielewski, Kazimierz Brandys, Roman Kołoniecki, Stanisław Dygat, Jerzy Kwiatkowski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Maria Podraza-Kwiatkowska, Jerzy Broszkiewicz, Maciej Słomczyński, Wisława Szymborska, Tadeusz Nowak, Ireneusz Iredyński, Tadeusz Śliwiak, Stanisław Balbus, Bruno Miecugow, Ewa Lipska, nie licząc mieszkańców „bezprzydziałowych”, którzy zatrzymywali się u gościnnych przyjaciół. „Dom 40 wieszczów”, jak mówił Gałczyński, „literacki kołchoz”, „czworaki literackie” tętniły odradzającym się życiem24.

Swoboda, humor, przedłużające się do rana popołudniowe spotkania w krakowskich kawiarniach, jednak poetka nie potrafiła się odnaleźć. Tadeusz Kwiatkowski wspominał, że:

Codziennie o dziesiątej wieczorem Anna Świrszczyńska rozmawiała z aniołami. Nie wolno było jej wtedy przeszkadzać. Anioły chrzęściły skrzydłami, szum rozprzestrzeniał się po wszystkich mieszkaniach i powstawały wizje poetyckie, z którymi czytelnicy zapoznawali się w czasopismach. Dziwne skojarzenia w literaturze wywodziły się potem z owych klaskań skrzydłami, szeptów i zaklęć Ani dzięki doskonałej akustyce domu. Ania, blondynka, ma na pewno dobre miejsce w niebie. I to nie przez protekcję różnych mocy, serafinów i archaniołów, lecz dzięki dzieciom, które gromadnie modliły się za nią i prosiły, żeby nie pisała w natchnieniu bajek staropolszczyzną […].

Bardzo ją wszyscy lubili, lecz czasem drażniła nas jej świątobliwość i unikanie szerszego grona kolegów. […] Pewnego razu spotkaliśmy Anię w kawiarni „Lili” przy Grodzkiej. Ogromne zdziwienie. Szukała kogoś, ale nie chciała powiedzieć kogo. Może Natansona? Posiedziała z nami przez kwadrans i szybko się ulotniła. Dowcipy Otwinowskiego, Szpalskiego i moje nie bardzo jej odpowiadały. A my później obgadaliśmy jej nagłą zakonniczą wstrzemięźliwość, bo znane nam były wręcz odwrotne opinie o jej młodości25.

Mimo to poetka pozostawała niewzruszona – stroniła od krakowskich pisarzy, nie uczestniczyła w życiu towarzyskim kamienicy. Nie tylko odstręczały ją dosadne żarty płynące w strumieniach alkoholu, ale też styl życia tak różny od warszawskiego. Za wszelką cenę próbowała wrócić do stolicy, zapamiętanych sprzed wojny ulic, dawnych przyjaciół i nowych możliwości, więc na wszelkie sposoby próbowała przekonać do swego projektu Zarząd Główny: uczestniczyła w zebraniach warszawskiego oddziału ZLP26, w kolejnych podaniach i sprawozdaniach podkreślała swój udział w strajku nauczycielskim z 1936 roku zorganizowanym przez Janinę Broniewską, ówczesną przewodniczącą POP przy ZLP, i Wandę Wasilewską27, a ten fakt musiał mieć wówczas duże znaczenie w literackiej biografii. Wzięła nawet udział w warszawskiej konferencji literatów, która się odbyła między 18 a 19 lutego 1950 roku, gdzie zawiadujący wówczas kulturą i Urzędem Bezpieczeństwa Jakub Berman utyskiwał nad „wszechwładzą żywiołowości w twórczości” i sugerując jej przezwyciężenie, przypominał o obowiązkach pisarza socjalistycznego, by wprost domagać się konkretnych tekstów podejmujących temat planu 6-letniego, wskazywania w literaturze przemian zachodzących na wsi, rozpowszechniania opowieści o dyrektorach Państwowych Ośrodków Maszynowych, lekarzach, nauczycielach czy młodzieży demokratycznej28. Służyć temu miała tzw. „akcja terenowa” polegająca na „dobrowolnych” wyjazdach pisarzy, zaopatrzonych w trzymiesięczne stypendia, na wielkie budowy bądź uspółdzielczaną wieś. I choć przedsięwzięcie wydawało się absurdalne, co rzeczywistość zresztą potwierdziła, wbrew zdrowemu rozsądkowi Świrszczyńska z entuzjazmem przekonywała:

Odbyta ostatnio w Warszawie informacyjno-propagandowa konferencja polityków i literatów była bardzo ważnym zdarzeniem w naszym życiu kulturalnym i artystycznym. Zjazdy tego rodzaju są ogromnie pomocne pisarzom w ich pracy nad znalezieniem właściwego ideowo i artystycznie wyrazu dla dzisiejszej rzeczywistości w Polsce i tych przemian, którym uległo i ulega nadal społeczeństwo.

Organizowana przez Ministerstwo Kultury i Sztuki akcja wyjazdów literatów w teren do ośrodków wiejskich i przemysłowych ma na celu ułatwienie im tego trudnego i odpowiedzialnego zadania. Będzie to jeszcze jedna bardzo ważna forma zbliżenia naszego świata artystycznego do ludu pracującego i na pewno przyniesie wiele wartościowych społecznie pozycji literackich.

Ja osobiście z radością powitałam wiadomość o tych wyjazdach, ponieważ od dawna już odczuwałam potrzebę bliższego i dłuższego kontaktu z robotnikami i chłopami i bezpośredniego udziału w ich życiu. Interesuje mnie zarówno wieś, jak i miasto, jednak po namyśle postanowiłam – nie rezygnując w przyszłości z pracy na terenie fabryki – pojechać na początek do jednego z Państwowych Gospodarstw Rolnych w powiecie gliwickim29.

I dodawała:

Literatura nasza ma przed sobą dzisiaj szczególnie poważne zadania. Żyjemy w dobie walki o pokój, a bronią pisarza w tej walce są jego utwory. Ażeby dobrze służyły tej sprawie, powinny łączyć bezbłędną ideologię z wysoką wartością artystyczną. Powinny być „socjalistyczne w treści, a narodowe w formie”.

Społeczeństwo żąda od nas, żebyśmy umieli połączyć komunikatywność i prostotę z dojrzałością rzemiosła, żeby utwory służące wielkiej idei miały godny tej idei wyraz artystyczny. Nie są to rzeczy łatwe, ale my, pisarze polscy, mamy przed sobą wzory klasyków naszej literatury, których twórczość była też służbą dla społeczeństwa. […] Toteż obowiązkiem polskiego pisarza jest dziś wzmożona walka o jakość – ta walka, która trwa na wszystkich terenach wytwórczości. W walce tej spotyka pisarz robotnika i chłopa. Wszystkich nas jednoczy wspólna ambicja wydobycia ze swych umiejętności jak największych korzyści dla społeczeństwa. Każdy na swoim odcinku pracy działa dla jednej idei i jednego celu30.

Propagandowe hasła tak gładko, niemal na jednym oddechu, tu przywoływane, zdumiewają w perspektywie przedwojennych osiągnięć; razi synonimiczne traktowanie literatury i wytwórczości, wygląda tak, jakby Świrszczyńska zaprzeczała samej sobie. Sobie przedwojennej, kiedy w literaturze widziała jeszcze wartość absolutną…

Nic dziwnego, że prasowe rewelacje wzbudzały konsternację i różnie były odbierane przez środowisko literackie. Po latach Urszula Kozioł przyznała: „Kłóciłyśmy się, gdy Anna zaczynała mówić z dużych liter. To było dziwactwo. Ja to rozumiałam, bo ona była z przedwojennego pokolenia moich rodziców. Im wpojono ideał pracy u podstaw. Jednak jej wypowiedzi były źle odbierane”31. Dlaczego? „Kojarzyły się z partyjniactwem”32 – jednoznacznie podsumowała Elżbieta Spławińska.

Trzeba jednak przyznać, może nawet cynicznie, że Świrszczyńska trafnie oceniła rynek i po prostu wstrzeliła się w popyt; jej kariera coraz lepiej się rozwijała, pojawiały się propozycje wydawnicze i zlecenia, sztuki były wystawiane w teatrach, więc chętnie udzielała wywiadów, świadczących o nienagannym obliczu moralnym. Tuż po premierze jednej ze sztuk otwarła się na wszelkie pytania, nawet sztampowe:

– Co panią skłoniło do sięgnięcia w lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku? Innymi słowy, jaka była geneza Odezwy na murze? – zapytujemy autorkę.

– Chciałam przedstawić w tej sztuce nie tylko kartę historii naszego ruchu rewolucyjno-robotniczego – odpowiada Anna Świrszczyńska. – Chodziło mi o unaocznienie faktu, że ten ruch tkwi swymi korzeniami w odległej przeszłości, że mamy za sobą poważne tradycje walki o ustrój socjalistyczny.

– Dlaczego dała Pani swojej sztuce tytuł Odezwa na murze?

– Bo taOdezwa jest punktem centralnym dramatu. Zawiera ona wszystkie naczelne hasła Proletariatu, zagrzewa robotników do walki podczas strajku, który jest głównym tematem sztuki33.

Historia socjalizmu okazała się strzałem w dziesiątkę, spektakl był wielokrotnie grany przez rozmaite teatry, rok później Świrszczyńska otrzymała nagrodę ministra kultury i sztuki34, więc do sprawozdania z 1950 roku dopisała jeszcze audycje radiowe dla młodzieży o Mickiewiczu, Reju (m. in. „zaadaptowała” Krótką rozprawę między panem, wójtem a plebanem na potrzeby teatrów świetlicowych) i wykorzystując czas prosperity, skierowała do ministerstwa następujące podanie:

Uprzejmie proszę o przydzielenie mi w Warszawie jednego pokoju z centralnym ogrzewaniem i łazienką.

Mieszkam obecnie w Krakowie, jednak ze względów zawodowych chciałabym się przenieść do środowiska warszawskiego, co wpłynęłoby na uaktywnienie mojej działalności literackiej i na nawiązanie ściślejszego kontaktu ze stołecznymi placówkami kulturalnymi jak teatry, wydawnictwa, radio itp.35.

I choć takich próśb w aktach jest znacznie więcej, nikt nie wykazał zrozumienia, więc została wpisana na listę oczekujących „za lokatą 82”, co przesuwało upragniony przydział o wiele lat w przyszłość. Może dlatego wstąpiła do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, Ligi Kobiet i Komitetu Obrońców Pokoju?

Realizacja podstawowych dyrektyw organizacji sprzymierzonych z ZLP wymagała wydawania okazjonalnych rezolucji – czasem były to nic nieznaczące oświadczenia, zwykłe propagandowe gesty, ale zdarzało się, że inicjatywy środowiskowe zostawiały ślad na całe życie. Tym właśnie jest podpis Świrszczyńskiej, a także 52 innych pisarzy pod Rezolucją Związku Literatów Polskich w Krakowie dotyczącą pokazowego procesu czterech księży kurii krakowskiej i trzech osób świeckich, którym postawiono bezpodstawne zarzuty o szpiegostwo na rzecz USA w trakcie procesu toczącego się pomiędzy 21 a 26 stycznia 1953 roku. Po orzeczeniu trzech wyroków kary śmierci i czterech wieloletniego więzienia krakowscy literaci obwieścili:

W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich powiązanych z krakowską Kurią Metropolitarną. My zebrani w dniu 8 lutego 1953 r. członkowie krakowskiego Związku Literatów Polskich wyrażamy potępienie dla zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali – za amerykańskie pieniądze – szpiegostwo i dywersję.

Potępiamy dostojników z wyższej półki hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne.

Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu – dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej36.

Nie jest to piękna karta w dziejach literackiego Krakowa, bo rezolucja nie tylko legitymizowała stalinowskie metody działania, ale poniekąd je wspierała. Warto jednak podkreślić, że idea wynikała z kontekstu całej sprawy. Nagłośniony w mediach proces wymagał szeregu protestów sterowanych przez władzę. Niesłusznie oskarżonych księży publicznie – dobrowolnie bądź nie – potępiali niemal wszyscy, organizowane były masówki w zakładach pracy, szkołach, gdzie odczytywano petycje postulujące wymierzenie najwyższych kar. Do tego grona dołączyli pracownicy Wydziału Teologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, studenci KUL37… Głos musieli zabrać też intelektualiści, znani i cenieni w środowisku ogólnopolskim. List otwarty podpisali m. in. Kornel Filipowicz, Bruno Miecugow, Jerzy Kwiatkowski, Henryk Markiewicz, Jerzy Zagórski, Tadeusz Śliwiak… Nikt jednak nie zapamiętał, z czyjej inicjatywy powstał, kto go napisał – we wspomnieniach raczej się sprawę bagatelizuje i kładzie na karb ogólnego rozgardiaszu panującego w krakowskim oddziale, na przykład Andrzej Kijowski wspomina, że „lekką ręką podpisałem wtedy rezolucję ZLP potępiającą oskarżonych w procesie; a wśród oskarżonych było kilku moich dobrych znajomych”38. Natomiast Wisława Szymborska „Najpierw powiedziała, że nie pamięta. Potem – zastrzegając, by nie publikować tej wypowiedzi – stwierdziła: «Jeżeli jest tam mój podpis, to znaczy, że po prostu tam byłam. Na takich zebraniach nikt się nie mógł wyłamać»”39. Jan Błoński dopowiadał: „Na zebraniach nie padało pytanie: «Kto za?». Pytano tylko: «Kto przeciw?». Nikt nie miał odwagi się zgłosić. Nie jestem pewny, ale chyba złożono nawet podpisy za nieobecnych. Oczywiście tak jak nikt wówczas nie odważył się zaprotestować przeciwko represjom, tak też nikt podpisany wbrew swojej woli nie ośmieliłby się zażądać usunięcia podpisu. […] Sam czułem absmak, ale wtedy ludzie nie robili sobie z tego zarzutów. Przecież wszyscy wiedzieli, że to był przymus”40.

Pod siódemka¸

Krakowskie życie toczyło się dalej…

Na tle siermiężnej rzeczywistości w zaciszu mieszkania 7a na Krupniczej 22 każdego dnia rozgrywał się jednak mały dramat, gdyż poza związkowymi powinnościami i literackimi kompromisami Anna Świrszczyńska była uwikłana jeszcze w trudną relację z rodzicami. Stanisława Świerczyńska depresją zapłaciła za ciągłe zawody, jakich dostarczał jej mąż, szukała zapewne zrozumienia… Nie mogła jej go dać uwielbiająca ojca córka, którą Jan Świerczyński niemal codziennie odwiedzał, co zdecydowane utrudniało wszystkim normalne funkcjonowanie.

Do tej mieszaniny skrajnych emocji dorzucić jeszcze trzeba nieustanne problemy finansowe. Matka Świrszczyńskiej nie była bowiem nigdzie zatrudniona i niejako w zamian za utrzymanie prowadziła dom córki, sprzątała, gotowała. Ojciec natomiast tuż po wyzwoleniu otrzymał status artysty i korzystał z wszelkich profitów. W pierwszym rzędzie odebrał przydział na osobne mieszkanie przy ulicy Wenecja 7, które przekształcił w pracownię, miewał też zlecenia z Muzeum Narodowego, sprzedawał czasem obrazy, np. 30 grudnia 1957 roku na wystawie organizowanej przez Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych – Salon TPSP 1957 sprzedał Martwą Naturę za 1 900 zł, co było wówczas niebagatelną sumą, udzielał lekcji, pracował w częstochowskim liceum plastycznym, a także – a może przede wszystkim – pobierał stałe stypendia artystyczne z Ministerstwa Kultury i Sztuki, niezależnie od tego od 1 maja 1949 roku podejmował „rentę starczą”, a od 1 czerwca 1957 roku prezes Rady Ministrów przyznał mu rentę „dla osób szczególnie zasłużonych” 41. Dochody były więc niewiarygodne, ale niemal w całości przeznaczał je na farby. Z tej racji Świrszczyńska w ankiecie ZLP w rubryce „ilość członków rodziny na utrzymaniu” wpisała: rodzice42.

Ostatecznie jednak „W domu, który Anna stworzyła, nigdy nie brakowało pieniędzy. Łapała się każdego zarobku, nieraz chałturzyła. Dzień rozpoczynała zimnym prysznicem, potem biegała na Plantach i uprawiała jogę w domu. Miała w sobie dużo samozaparcia, by biegać wśród okrzyków «wariatka!». Na PLANTACH umawiała się też na randki z czterema amantami naraz”43. Zwielokrotnieni mężczyźni pojawiają się w różnych opowieściach, od nich właśnie zaczyna Monika Piątkowska, przytaczając wspomnienia Elżbiety Spławińskiej, która mówiła, że Świrszczyńska, „Żeby wzbudzić zazdrość narzeczonych, umawiała się na Plantach z trzema naraz. Miała wtedy czterdzieści lat”44. Jednak w księdze meldunkowej dopiero w 1953 roku do jej nazwiska po myślniku dopisane zostało drugie: „Adamska”45.

Mężem poetki został krakowski aktor, który przybył z Polesia. Jan Adamski najpierw rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie między innymi poznał Zbigniewa Herberta, a następnie ukończył Studium Dramatyczne Iwo Galla. Szybko zdobył angaż w Teatrze Rapsodycznym, tam z miejsca zaprzyjaźnił się z Karolem Wojtyłą. Znajomych miał zresztą wielu, w Krakowie lubili go niemal wszyscy. „Był arystokratą słowa, par excellence artystą romantykiem. Bujał w chmurach. Tylko on tak cudownie potrafił zapomnieć o otaczającym świecie. […] Ufał ludziom bezgranicznie. Każdy napotkany stawał się mu bliskim, przyjacielem, któremu jeśliby tylko miał, oddałby wszystko”46. Zapamiętane mu jednak najbardziej zostały dworskie zachowania względem kobiet, potrafił bowiem uklęknąć na ulicy, by pocałować rąbek spódnicy przechodzącej damy.

W życie Anny Świrszczyńskiej wniósł sporo emocji, ubarwił szarą egzystencję skupioną wokół domowych konfliktów swoim polotem i odrobiną szaleństwa. Jadwidze Żylińskiej poetka wyznała: „Zakochałam się w nim, kiedy wyczyścił mi pantofelki”47. Szybko więc zapadły wiążące decyzje, a środowiskowa plotka głosi, że ślubu udzielił przyszły papież. I choć wszystko przebiegało zgodnie z obyczajem, nie sposób nie docenić odwagi kobiety, która w wieku 44 lat wyszła za mąż za mężczyznę 29-letniego. Jako że był rok 1953, musiała wywołać przynajmniej skandal środowiskowy, choć nie zachowały się żadne relacje z tego wydarzenia.

W każdym razie sytuacja jeszcze bardziej się skomplikowała. „Małżeństwo nie należało do udanych”48 – dyskretnie podsumowała Grażyna Borkowska, a w rzeczywistości… Stanisława Świerczyńska, mimo że lubiła zięcia, wciąż zmagała się z zazdrością o niewiernego męża i każdy późniejszy powrót Adamskiego z teatru budził jej podejrzenia. Zadręczała nimi córkę. Z kolei Jan Świerczyński nie potrafił się pogodzić z wyborem ukochanej latorośli, czego nie ukrywał. Szczęście nie chciało więc zakwitnąć nawet wtedy, gdy urodziło się dziecko, a z czasem do rodziny dołączył jeszcze kolejny jej członek – ojciec Adamskiego. W liście do przyjaciela Świrszczyńska wskazywała przyczyny, mąż bowiem

[…] aktor z zawodu, choć czarujący w towarzystwie, dowcipny i elegancki, był bardzo lekkomyślny i rozrzutny, a wszystkie prozaiczne ciężary życia zwalał na moje barki. Spełniałam obowiązki męża i żony, pokrywałam w lwiej części wydatki na dom, opiekowałam się dzieckiem, ojcem oraz teściem dotkniętym ciężką sklerozą i pozbawionym jednej ręki. Dom był zawsze pełen gości, a ja musiałam się zapracowywać po nocach, pisać byle co, aby jakoś związać koniec z końcem. O ambitnej pracy literackiej w tych warunkach nie było mowy. Z przepracowania byłam bliska rozstroju nerwowego49.

W istocie od ideału odbiegało nie tylko małżeństwo, ale i pisarstwo Świrszczyńskiej. Powstające wówczas lub przerabiane z dawnych wydań rymowane książki dla dzieci, czyli na przykład Tygrys w kwiatki, O szewcu warszawskim, Bajeczki krakowskie, Trzy brudasy, wielokrotnie wznawiane wersje wcześniejszych sztuk50 były jakby zdjęte z tej samej matrycy, przedstawiały świat biało-czarny oparty na konwencji baśni, obojętne, czy temat stanowiły opowieści o zwierzętach, historia kobiety, która w czasie wojny utrzymywała kontakty z Niemcami, by uratować męża, dzieje kolaboranta rozpoznanego po wyzwoleniu albo kolejne odsłony spektaklu o początkach ruchu robotniczego, wszędzie pojawiały się te same postacie, jednoznacznie dobre, gdy pochodziły z ludu i walczyły ze społeczną niesprawiedliwością, lub złe, gdy należały do wyższych warstw społeczeństwa. Coraz głębiej brnęła Świrszczyńska w poetykę socrealistycznych produkcyjniaków, nic więc dziwnego, że stosując tę samą zasadę, przystąpiła do realizacji zapowiadanej w sprawozdaniach do ZZP „satyry wiejskiej” – utwory komediowe były zalecane zaraz po ogłoszeniu „akcji terenowej” – i na łamach prasy przekonywała, że:

Istnieje