MAG. Stefan Ossowiecki - Karolina Prewęcka - ebook

MAG. Stefan Ossowiecki ebook

Karolina Prewęcka

3,8

Opis

Mawiał: „Czym promieniujemy, tym się nasycamy”. Stefan Ossowiecki (1877 – 1944), głoszący te słowa, promieniował dobrem. Swoje jasnowidzenie traktował jako dar Wielkiego Ducha. Pomagając innym dzielił się tym, co otrzymał. Arystokraci, mężowie stanu, artyści, zwykli ludzie widzieli w nim geniusza, giganta wśród znawców nadświadomości. Polak urodzony w Rosji, odkryty przez Żyda, wielbiony w Europie, zakochany w ludzkości. O nim oraz o jego barwnych i przełomowych czasach jest to opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sirgune1

Z braku laku…

Zdecydowanie ooniżej oczekiwań. pewnie dlatego, że te wszystkie fakty były mi znane uprzednio. pozycja dla kogoś, komu nazwisko Ossowieck nic nie mówi
00

Popularność




Warszawa 2018

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright © by Karolina Prewęcka

Projekt graficzny i skład: Dymitr Miłowanow

Redakcja: Dariusz Wilczak

Korekta: Alicja Kobel

Zdjęcia: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN: 978-83-65411-22-8

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa

ul. Apartamentowa 6/B3

www.fabulafraza.pl

[email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wstęp

Już w prehistorii człowiek wsłuchiwał się w przekaz bóstw natury i głosy przodków, spoglądał w niebo, szukając tam odpowiedzi na zagadkę życia i śmierci. Arystoteles zgłębiał sny wieszcze, średniowiecze wydało mistyków-gigantów, renesans otworzył ludzi na świat i potem, już nie wymieniając okresów w kulturze, bo to zbyt podręcznikowe, znów wracały wielkie pytania, a symbole i znaki skrywały wielkie tajemnice.

Obecni tu i teraz, w toku istnienia, świadomi tego albo niezatroskani o to, różni jesteśmy, ale co do zasady – jednacy. Ossowiecki? Owoc swej epoki. Do tego zręczny autokreator. Maska przylgnęła do niego na amen. A może cudownie obdarowany nadczułością? Wszedł w przestrzeń niedostępną dla innych? Swobodnie przekraczał wszelkie wymiary. Może więc gdzieś, teraz dalej funkcjonuje i spogląda przez „dziurkę w materializmie” na nas, ubranych w nowoczesność? I wpływa, i wpływa...

Kolejne pokolenia ambitnie tworzyły i tworzą swoje filozofie oraz wszystko, co dziś zwykliśmy nazywać metafizyką, metapsychologią i wieloma innymi, wymykającymi się rozumowi zjawiskami. To zawsze fascynowało wrażliwego człowieka, artystę, poetę, wędrowca, dziecko i wieczne dziecko. Korcą cytaty. Wiele ich, bo temat popularny i wdzięczny. Wybieram. Zygmunt Krasiński, list do Delfiny Potockiej, pisany w Livorno, 7 kwietnia 1843 roku:

„Nasze małe, nam znane Ja jest tylko ostatnim punktem objawionym naszego wielkiego, całego, dotąd nam nie odsłoniętego Ja. Ale te wszystkie Ja wielkie nasze są i żyją, choć się do nich nie poczuwamy; żyją i działają na siebie – stąd magnetyzmu świat, stąd odpowiedzialność i solidarność między duchami, stąd to wszystko, co się dzieje w nas niewytłumaczalnym sposobem. Nagłe smutki, nagłe błyski uniesienia, bez wiadomej przyczyny, natchnienia i melancholia, przeczucia i myśli przychodzące nie wiedzieć skąd, sny wreszcie. Im bardziej te działania poznane będą, tym my sami szerszymi i większymi stawać się będziem”.

Karolina Prewęcka

„Popiół padał jak śnieg”

Potworny jazgot nagle cichnie. Nieruchomieją kolumny siłą oddzielonych od siebie kobiet i mężczyzn. Niemcy nie popychają, nie wrzeszczą. Dają odetchnąć. Ta cisza spada z nieba. Tu nie ma innego miłosierdzia. Dostrzegają się w ułamku sekundy. Stefan Ossowiecki opuszcza szereg. Nikt go nie zatrzymuje. Do Kazimiery Reychowej ma kilka metrów. Znają się od dawna. Reychowa pyta:

– Co z nami będzie?

– Nic się pani nie stanie – zapewnia Stefan.

– A pan? Co z panem?

Zbolała twarz Ossowieckiego mówi wszystko.

Wracają ruchome obrazy. Tak nagle, jak chwilę wcześniej zastygły. Wraca krzyk.

Niemiec podbiega do Ossowieckiego, uderza go w twarz. Ossowiecki traci równowagę, pada na ulicę. Wytrącony z ręki przedmiot. Walizeczka. Każą mu się podnieść. Z trudem wraca do kolumny. Reychowa widzi, że Stefan przyciska do piersi swój niewielki bagaż. Kierują ich w różne strony.

Piąty dzień powstania. Sobota. Śródmieście południowe, tak zwana dzielnica policyjna, czyli rejon alei Szucha, gdzie ulokowane są najważniejsze placówki niemieckiej policji i służb bezpieczeństwa w Warszawie, w tym Sicherheitspolizei – siedziba gestapo, miejsce kaźni.

Ossowieckiego i jego żonę Zofię Niemcy przygnali tu z pobliskiego placu Zbawiciela, po tym jak dwa, trzy dni temu wyrzucili ich oraz innych lokatorów kamienicy przy Marszałkowskiej 17. Drżeli w piwnicach. Oprawcy zbierali ludzi zewsząd. Oczyszczali z nich dom po domu. Podkładali ogień. Kto nie wyszedł, ginął w płomieniach.

Ossowieckim towarzyszy służący Stanisław. Idą we troje na plebanię swojej parafii. A tam już tłum warszawiaków szukających bezpiecznego kąta. Opiekujący się nimi ksiądz radzi, by szli dalej. Ossowieccy są zmęczeni. Nigdzie nie pójdą. Stanisław zostawia ich, ale wraca po chwili tchnięty przeczuciem. W tumulcie nie udaje mu się już jednak odnaleźć ani Zofii, ani Stefana. Odchodzi po raz drugi, ostatecznie.

Kazmiera Reychowa mieszka w tej samej części Warszawy, przy Flory 3, naprzeciwko ulicy Bagatela. Wie, że Niemcy zaraz u niej będą. Zabierają wszystkich z jej domu i sąsiednich kamienic. Z miotaczy wyrzucają strumienie ognia na rzędy budynków. Mieszkańcy Flory 3 w ciszy żegnają się ze sobą. Z kobiet Niemcy formują „żywą tarczę”. Reychową i setki innych gnają przed czołgami. Chcą tak dotrzeć z odsieczą do swoich, na ulicę Piusa XI, gdzie pod numerem 19 jest Urząd Telefonów Miejscowych Polskiej Akcji Społecznej Telegraf – tzw. „Mała PAST-a”. Niemcy bronią jej, a powstańcy zaciekle szturmują, i to już od pierwszego dnia walk.

Nadarza się okazja, żeby uciec sprzed czołgów. Zasadzka naszych chłopaków. Któryś krzyczy: „Uciekajcie!”. Część kobiet się rozbiega. Niemcy otwierają ogień. Wiele kobiet ginie. Inne szybko, pod ściany domów, albo za barykadę. Reychowej nie udaje się uciec. Zagoniona przez Niemców znów staje między setkami jeńców-zakładników, gdzieś w okolicach Koszykowej. Segregują ich. Każą iść w stronę alei Szucha. Tam spotyka Ossowieckiego.

Słyszą odgłosy walk. Powstańcy zdobywają właśnie niemiecki szpital polowy przy Śniadeckich. To tak blisko! Ten oddech wolności. Blisko, ale oddech zbyt słaby. Nie dociera do nich. W tym czasie krwią spływa Wola. Jeszcze nie wiedzą, że ten dzień będzie kiedyś nazywany „czarną sobotą”.

Dzień długi, za długi, tak bolesny. Oby już się skończył... Ale nie chce, wżera się w mózg, dręczy. Paraliżuje ich wywrzeszczany rozkaz, by mężczyźni formowali się w czwórki. Pędzą ich na tyły ruin gmachu dawnego Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Szucha 14/16.

Po dziesięciu minutach seria z broni maszynowej. I kolejna. I znów. Teraz skowyt. Dobijają rannych. Trupy oblewają benzyną, obrzucają papierzyskami i podpalają.

Skamieniałe kobiety. „Popiół padał na nas jak śnieg” – przypomni sobie po latach Kazimiera Reychowa. Jej nic się nie stało.

Zofia Ossowiecka ma nadzieję, że jej Stefan ocalał. Przecież mógł...

W pierwszych dniach sierpnia 1944 roku w masowych egzekucjach zginie kilka tysięcy ludzi.

W pamięci pani Zofii został ostatni obraz męża. Niemcy wchodzą na plebanię. Oddzielają kobiety. Stefan Ossowiecki na rozkaz kładzie się na brzuchu. Plac Zbawiciela. Setki mężczyzn. Krzyżują dłonie na karkach. Ona wraz z kobietami idzie w stronę Szucha. Odwraca się, by jeszcze spojrzeć na Stefana. On podnosi głowę w tej samej chwili. Rozgląda się, dostrzega Zofię. Co potem? Jej nadzieja, że przeżył. A jego pewność, że żona ocaleje.

Nadzieja nie opuszcza jej po wojnie. Czeka. Chwyta się myśli, że może trafił do niewoli i z jakiegoś powodu przedłuża się jego powrót.

Pamięta dokładnie, że Stefan na placu Zbawiciela, nawet gdy tam leżał, miał przy sobie podręczną walizeczkę. Niczego innego nie wyniósł z domu. Zofia wie, co w niej było. W domu spłonęły między innymi oryginały dokumentów, w tym protokoły doświadczeń z udziałem męża. Na szczęście większość była skopiowana i porozmieszczana w różnych miejscach. Ukazywały się też drukiem, w polskiej i zachodniej prasie.

W czerwcu 1946 roku prochy z alei Szucha zsypano do trumien i przewieziono do wspólnej mogiły na cmentarz wolski. Wcześniej ten ludzki popiół zważono. Było go pięć i pół tony.

Bezbronna kawka

Stefan Ossowiecki przewidział swoją śmierć. 1 sierpnia, na kilka godzin przed wybuchem powstania, rozmawiał z przyjacielem, Stanisławem Dybowskim, malarzem, pejzażystą, w jego pracowni. Ossowiecki był roztrzęsiony. Powiedział, że minionej nocy „oczami duszy” widział tragedię Warszawy i swój straszny koniec. Dodał, że jego ciała nikt nigdy nie odnajdzie.

Z cieniem śmierci chodził już od co najmniej kilku tygodni. Dobra znajoma, Anna Miernowska, spotkała go na przełomie czerwca i lipca w kościele Świętego Zbawiciela na pogrzebie księdza Maksymiliana Gierwatowskiego. Zapamiętała, że był smutny, mówił, że znajdzie się na gestapo i tam zginie. Jednocześnie uspokajał kobietę: „Ty jeszcze będziesz miała wszystko”.

W lipcu pojechał do Podkowy Leśnej pod Warszawą, do swojego, od wielu lat ulubionego, miejsca wypoczynkowego. Tym razem trudno było o relaks, skoro przeczuwał, że to ostatni jego pobyt. Zachowało się zdjęcie Ossowieckiego z tego miejsca i tej chwili. Pozuje z ptaszkiem, kawką. Może miała złamane skrzydło i ludzie jej pomogli? Może, ot tak, weszła Ossowieckiemu w ręce, bo instynktownie mu zaufała? Portretowany ma twarz stężoną, bez uśmiechu, może nie przygnębioną, lecz pełną powagi. Dzięki głębokiemu spojrzeniu w oczy widza nawiązuje z nim kontakt, a dzięki żywemu rekwizytowi emanuje ciepłem. Wzywa w ten sposób do troski o innych, o słabszych, do czułości wobec siebie, wrażliwości na świat, mimo szalejącego wokół okrucieństwa. Ktoś przecież musi ocalić piękno życia. Ostatnie zdjęcie Ossowieckiego. Ostatni niewerbalny przekaz.

Pierwszy wśród jasnowidzów. Metawizjoner. Zrywał „zasłony” czasu i przestrzeni. Bywalec eleganckiego, przedwojennego świata. Ówczesny celebryta. Było o nim głośno w stolicach Europy. Pomocą służył wszystkim, czym wzbudzał podziw, szacunek i sympatię

Wcześniej, jeszcze przed wojną, szukał słów. Zamieścił je w książce „Świat mego ducha i wizje przyszłości” wydanej po raz pierwszy w 1933 roku: „Budzę Was wszystkich z ospałości duchowej! Wszystkich – bez różnicy klas, pochodzenia, religii, narodowości. Ciężar życia, materializm, straszna walka o byt, która coraz bardziej się wzmaga, ta forma, w której żyjemy, która nas dławi, ta szata pesymizmu, jaka nas wszystkich coraz bardziej uciska – wszystko to musimy w imię Ducha pokonać”.

Dziecko nadzwyczajności

Swojego, jak go nazywał, „Ducha” zaczął odkrywać w wieku czternastu lat. Zauważył, że odczytuje myśli i zamiary innych osób, nawet wyraźnie od niego oddalonych. Właśnie uczył się w trzyletnim moskiewskim korpusie kadetów. Trochę zakłopotany ujawnieniem się niecodziennego talentu określanego telepatią. Na pewno podekscytowany. Bacznie się sobie przyglądał. Może miał nadzieję, że mu ta umiejętność przejdzie, jak choremu chrypa czy gorączka?

To, co nadzwyczajne, otaczało go od urodzenia, w domu rodzinnym, w klimacie epoki drugiej połowy XIX stulecia. W czasach wiary w ludzki rozum i dokonywanych z jego pomocą eksploracji niezbadanych dotąd przestrzeni, kosmicznej i duchowej. To, co nadzwyczajne, znalazło w młodym Stefanie Ossowieckim dogodne siedlisko.

Urodził się w środę, 22 sierpnia 1877 roku, w pałacyku Ossowieckich przy ulicy Wielkiej Gruzińskiej (Bolszoj Gruzińskoj) w Moskwie. Był to rok wybuchu wojny rosyjsko-tureckiej. Rosja wypowiedziała wojnę Imperium Osmańskiemu. Pojawiły się wynalazki. Statek powietrzny zwany aerostatem, działający dzięki sile wyporu. Fonograf do zapisu i odtwarzania dźwięków. Odkryto Deimos i Fobos – księżyce Marsa. W tym samym roku tłumy pielgrzymów zaczęły ściągać do Gietrzwałdu na Warmii, bo się objawiła Matka Boska.

Moskwa, a tym bardziej stolica Rosji – postępowy Petersburg, przyciągały Polaków rozsianych po Imperium Carskim. Polaków o wysokich kwalifikacjach, zwłaszcza związanych z przemysłem i administracją. Rosyjskie metropolie dawały im szanse dalszej edukacji, kariery zawodowej, zdobycia materialnego statusu, perspektywy dostatniej przyszłości dla dzieci. Nie zanosiło się na nowe narodowowyzwoleńcze powstania. Pod koniec XIX stulecia w Moskwie mieszkało około dziesięciu tysięcy Polaków, w Petersburgu – blisko cztery razy więcej. W Moskwie byli drugą po Niemcach mniejszością narodową.

Ojciec Stefana, Jan Ossowiecki, wywodził się ze szlacheckiej rodziny z okolic Mohylewa, dziś miasta na Białorusi, niegdyś królewskiego, z górującymi nad nim wieżami kościołów bernardynów, karmelitów i klasztorem jezuitów. Mohylew po pierwszym rozbiorze Rzeczpospolitej znalazł się w zaborze rosyjskim. Jan w 1869 roku skończył utworzony ponad czterdzieści lat wcześniej petersburski Instytut Technologiczny. Został inżynierem chemikiem. Jego zdolności docenił Dymitr Mendelejew, profesor chemii tej szkoły i Petersburskiego Uniwersytetu Państwowego. Wielki uczony, który przeszedł do historii i podręczników przede wszystkim jako twórca „tablicy” – układu okresowego pierwiastków, a do tego zainteresowany mediumizmem, czyli wywoływaniem zjawisk paranormalnych za pośrednictwem mediów – osób łatwo poddających się sile sugestii czy hipnozie. U Mendelejewa Jan Ossowiecki objął asystenturę.

Aktywnie działał też w założonym przez polską kolonię w Moskwie Towarzystwie Dobroczynnym Wspomagania Ubogich Wyznania Rzymskokatolickiego. Ta organizacja społeczna skupiała, początkowo spontanicznie, najzamożniejszych Polaków – moskwian, by oficjalnie wspierać rzymskokatolicką parafię Apostołów Piotra i Pawła oraz szkołę dla polskich dziewcząt.

Nieoficjalnie biło w niej serce Polski. Biło szczególnie mocno, odkąd pojawił się w Towarzystwie Aleksander Klemens Lednicki, szlachcic z guberni mińskiej, który po niepowodzeniach studenckich na dwóch uniwersyteckich fakultetach w Moskwie, przyrodniczym i prawnym, przeniósł się do Dimidowskiego Liceum Prawnego, skończył je z sukcesem i szybko zaczął robić karierę adwokacką, nie tylko wśród rodaków, ale też Rosjan. Otworzył prywatną kancelarię i coraz śmielej funkcjonował w najbardziej wpływowych kręgach.

Lednicki najpierw był sekretarzem Towarzystwa, a następnie jego przewodniczącym i od 1908 roku usilnie starał się, by mogło poszerzyć urzędową nazwę o przymiotnik „polskie”. Dobijał się w tej sprawie do wszechpotężnego ministra spraw wewnętrznych Piotra Stołypina. W związku z petycjami Lednickiego dygnitarz zarządził urzędowe kontrole, które na dobre polskim patriotom nie wyszły. W 1911 roku, zamiast przywilejów, dostali zakaz prowadzenia szkoły i sierocińca.

Los chciał, że w tym samym roku zginął w zamachu Stołypin, wkrótce rozpętała się wielka wojna i niestrudzony Lednicki znów walczył o szerszy zakres działalności polskiej organizacji. A w 1915 roku zmarł jej zasłużony członek, zamożny właściciel fabryki farb i lakierów w Moskwie – Jan Ossowiecki, ojciec sześciorga dzieci, w kolejności: Wiktorii, Wandy, Stefana, Stanisława, Henryka i Eugeniusza.

Owdowiała Bona z Newlin-Nowohońskich miała wówczas ponad 60 lat. Wspomnienia rodziny tworzą jej spójny portret. Była kobietą piękną, obdarzoną niezwykłą intuicją, władczą i na co dzień „trzymającą żelazną ręką męża, dzieci i służbę”, jak pisał o niej wnuk, Olgierd Missuna, syn Wandy z Ossowieckich i Ottona Missuny. Podobno pani Bona miała tylko jedną słabość – do syna Stefana. Jemu poświęcała najwięcej czasu i uwagi. Może widziała w nim siebie, ale w dalece doskonalszym wydaniu.

Imię dostała chyba nieprzypadkowo. Od urodzenia miała zachwycać urodą i zwracać uwagę mocnym charakterem, niczym królowa Bona, żona Zygmunta Starego. Zresztą obraz złożony ze wspomnień rodziny nie jest jedynym portretem pani Ossowieckiej. Jak przystało damie z wyższych sfer, pozowała wybitnym malarzom swej epoki, Janowi Matejce i Franciszkowi Żmurko. Z dzieła Matejki z 1890 roku, o wymiarach 84 cm x 67 cm, spogląda pełna dostojeństwa. W czarnej, nie zanadto wydekoltowanej sukni, z postawionym ozdobnym kołnierzem, w biżuterii. Obraz sprzedała rok przed wybuchem drugiej wojny Muzeum Narodowemu w Warszawie, gdzie znajduje się do dziś w „Zbiorach Sztuki Polskiej do 1914”. Nosi dwa tytuły: „Bona Ossowiecka” albo „Portret damy w perłach”, bo szyję oplatają jej trzy rzędy pereł. Portret autorstwa Żmurki spłonął na początku powstania warszawskiego w mieszkaniu Zofii i Stefana przy Marszałkowskiej 17.

Bona z domu Newlin-Nowohońska pochodziła z Kowieńszczyzny, z terenów zamieszkałych przez potomków słynnej szlachty laudańskiej uwiecznionej przez Henryka Sienkiewicza w Trylogii, z tych stron, gdzie leżą miejscowości o pięknie brzmiących nazwach: Kiejdany, Więdziagoła, Pacunele, Wodokty. Rodzinne gniazdo Jana od miejsca urodzenia Bony dzieliło kilkaset kilometrów. Jak i gdzie się poznali? Tego nie wiemy.

W 1871 roku już w Moskwie przychodzi na świat ich pierwsze dziecko, Wiktoria. Od najmłodszych lat przejawia talent artystyczny, a rodziców stać na kształcenie córki. Uczęszcza na prywatne lekcje rysunku nie tylko w Moskwie, ale też w stolicy Francji – mieście najbardziej wówczas pożądanym przez wielkich artystów i aspirujących do tego miana. Do Paryża zjeżdżają z całego świata. Mają do wyboru całe mnóstwo szkół artystycznych, do których chętnie przyjmuje się kobiety.

Wiktoria Ossowiecka uczy się więc na pensji w paryskim Sacré-Coeur. Doskonali rysunek. W 1890 roku przenosi się do Rzymu, gdzie pogłębia swoje umiejętności w pracowni malarza Stefana Bakałowicza. Kolejnym jej nauczycielem zostaje malarz i rzeźbiarz Pius Weloński, autor między innymi słynnego „Gladiatora”, rzeźby powstałej w kilku wersjach, a znanej m.in. z parku Ujazdowskiego w Warszawie i gmachu Zachęty. Obaj: Bakałowicz i Weloński, są wierni akademizmowi, stylowi, który już odchodzi, ale wciąż zachwyca kunsztem uprawiających go artystów. Obaj też skończyli petersburską Akademię Sztuk Pięknych, a Bakałowicz długo, aż do wybuchu pierwszej wojny światowej, jest niezwykle popularny w Rosji, mimo że mieszka na stałe w Rzymie. Wiktoria odbiera dobrą, solidną szkołę malarstwa, rzeźby i rysunku, choć nie jest to nauka akademicka.

Druga siostra Stefana, Wanda, rodzi się rok przed Stefanem, a pierwszy z trzech młodszych braci trzy lata po nim. Dobrze sytuowani Ossowieccy dbają o edukację gromadki dzieci. Nie wiadomo, czym zajęła się Wanda, ale synowie poszli parami: Stefan i Henryk zostali inżynierami chemikami, jak ich tato, a Stanisław i Eugeniusz – prawnikami. Praktyczne profesje, poparte wykształceniem, dawały widoki na wyższe zarobki i dobrą pozycję. Edukacja była „bronią” Polaków w Imperium Rosyjskim na przełomie XIX i XX wieku.

Stefan ma 17 lat, kiedy kończy III Korpus Kadetów w Moskwie, szkołę dla synów szlacheckich przygotowującą do zawodu wojskowego, ale dzięki wykładanym przedmiotom ogólnym także do różnych innych zadań, zwłaszcza w administracji. Jest rok 1894, pierwszy rok panowania Mikołaja II Romanowa – jak się okaże, ostatniego cara Rosji, a także rok kolejnych wynalazków: kamery filmowej, tramwaju elektrycznego i pojawienia się coca-coli w butelkach.

Dla Stefana to moment rozstania z domem rodzinnym. Wacław Lednicki, syn Aleksandra, przewodniczącego Towarzystwa Dobroczynnego, znajomego rodziców Stefana, urodzony w Moskwie w 1891 roku, opisywał, że dom Ossowieckich był „ładny, ale w nieprzyjemnej dzielnicy, drobnohandlowej i fabrycznej”, która nazywa się do dziś Priesnia od przepływającej tu rzeki. Według Wacława Lednickiego, zwłaszcza dwa polskie domy w Moskwie, Lednickich i Ossowieckich właśnie, otwarte były na kontakty z Rosjanami. Dodawał, że w przypadku jego domu chodziło o powody polityczne. Aleksander był bowiem deputowanym do I Dumy Państwowej Imperium Rosyjskiego. A Ossowieccy? Jakie nimi kierowały powody? Trzeba przypuszczać, że racjonalne. Chcieli mieć z tych kontaktów zapewne jak najwięcej korzyści dla siebie, swoich dzieci i rodaków wypatrujących względnej niezależności od cara.

Przesiadka w Homlu

Stefan zdaje do Instytutu Technologicznego w Petersburgu, który przed laty ukończył jego ojciec. W linii prostej od Moskwy dzieli go teraz ponad sześćset kilometrów. Podczas studiów odkrywa w sobie kolejną nadzwyczajność – zdolność telekinezy. Porusza przedmiotami, przenosi je z miejsca na miejsce wyłącznie siłą woli. Zjawiska, których jest sprawcą, bywają bardzo zaskakujące. Wprawia w ruch ołówek, który zaczyna sam pisać tekst po grecku, w języku, którego Ossowiecki nie zna.

Wokół Stefana zaczynają gromadzić się ciekawscy. Docenia ich obecność. Dla niego liczy się przede wszystkim to, że stają się bezstronnymi świadkami wykonywanych eksperymentów. Mogą poświadczyć o tym, co widzieli. Wśród nich są koledzy z instytutu, przyszli inżynierowie.

Stefan odkrywa również, że najlepiej wyzwala się u niego zdolność telekinezy, gdy jest w pozycji leżącej, a dodatkowo, gdy jest całkowicie skrępowany. Pozwala to na osiągnięcie maksimum koncentracji i kondensacji sił. Prosi więc znajomych, by pomagali mu tak właśnie przygotowywać się do doświadczeń. „Związywano mnie sznurem i nakładano długą koszulę z długimi rękawami, które były wiązane z tyłu. (...). Zrywałem ubrania, przesuwałem figury marmurowe lub inne ciężkie przedmioty, zdejmowałem obrazy ze ścian” – wspomni pierwsze tego rodzaju eksperymenty.

Dyplom i tytuł inżyniera chemika zdobył w ostatnim roku XIX stulecia. Edukacja po rosyjsku sprawiła, że podobno wtedy i jeszcze długo potem znacznie lepiej mówił po rosyjsku niż po polsku.

Wiele lat później w „Świecie mego ducha i wizjach przyszłości” pisał: „Człowiek przeciętny ma umysł wyćwiczony przez szkołę. Uniwersytety, politechniki i inne uczelnie wkładają mu naukę do głowy i z nich czerpie on swoją kulturę i wiedzę. Między nim a mistrzem jest wielka różnica. Mądrość mistrza płynie z wyższej księgi: ze świadomości Ducha Jedynego. Jest ona pochodzenia boskiego. A już jako istota wyższa będzie on żył życiem wyższego Ducha, nie zatracając jednak indywidualności, jakie mu były na ziemi właściwe. Pomiędzy mistrzami trafiają się ludzie najróżniejszych wyznań, a są oni rozsiani po całej ziemi. Opanowali kierunek Wszechświata i opracowują syntezy życia, niezależnie od wynalazków i adeptów techniki, posługujących się mikroskopami i innymi przyrządami, jakie mają do dyspozycji w swych specjalnościach. Mistrzowie do swojej wiedzy docierają inną drogą, a mianowicie przez częste skupienie, które pozwala im czerpać ze źródła najwyższej mądrości – świadomości Ducha Jedynego”.

Swojego pierwszego mistrza spotkał w Homlu, niegdyś mieście królewskim, przyłączonym po pierwszym rozbiorze do guberni białoruskiej w Rosji. Od 1835 roku Homel był w posiadaniu rodziny Iwana Paskiewicza, rosyjskiego generała znienawidzonego przez Polaków za okrucieństwa w czasie powstania listopadowego. W XIX wieku miasto rozwijało się bardzo szybko. Na przełomie XIX i XX wieku mieszkało w nim ponad sto tysięcy ludzi, wśród nich Żyd Wróbel, zwany też z rosyjska Worobiejem.

Pewnego dnia, właśnie w Homlu, Stefan ma przesiadkę. Podczas trzeciego kursu w Instytucie Technologicznym obowiązkowe jest zaliczenie praktyki w zakładzie przemysłowym. Wybór Stefana pada na należącą do potomków generała Paskiewicza papiernię w Dobruszu, mieścinie oddalonej od Homla sześć – siedem kilometrów.

Papiernią kieruje kolega ojca Stefana jeszcze z czasów studenckich, Antoni Stulgiński, wybitny specjalista, świetny zarządca. Dzięki umiejętnym negocjacjom z właścicielami rozkręca interes do tego poziomu, że zakład w Dobruszu staje się nie tylko największą papiernią w Imperium Rosyjskim, z maszynami sprowadzanymi z Anglii i Niemiec, produkcją o rocznej wartości czterech milionów rubli i 1400 pracownikami, ale też wzorcową pod względem socjalnym (ośmiogodzinny dzień pracy, opieka zdrowotna, stypendia dla synów pracowników w uczelniach technicznych Petersburga i wiele innych profitów).

Ossowiecki wysiada więc na stacji kolejowej w Homlu i orientuje się, że pociąg kolei wąskotorowej do Dobrusza ma dopiero za dwie godziny. Może coś zwiedzi. Ale nie zna miasta. Radzi się naczelnika stacji, a on mówi mu o „osobliwości Homla”, „jasnowidzu”, niejakim Wróblu, Żydzie-kabaliście w podeszłym już wieku. Stefan czuje, że to nie zbieg okoliczności. Musi poznać Wróbla.

„Ogarniając Wszechświat widzeniem, można zatrzymać się i skupić na jakimkolwiek miejscu, posiadając pochodzący stamtąd przedmiot, który z łatwością przeniesie wewnętrzny wzrok człowieka w owe strony”. (Stefan Ossowiecki)

Z adresem od naczelnika puka do drzwi drewnianego domku na przedmieściu. Wchodzi do środka. Nie wiemy, czy proszony. Gospodarz jest sam i mimo dnia leży w łóżku ubrany w czarną szatę. Nie śpi. „Twarz miał piękną, semicką, z długą siwą brodą” – wspomina Ossowiecki. Obraz jak z baśni o księciu, który spotyka podczas samotnej wędrówki przepowiadającego mu przyszłość czarownika. Albo o rycerzu na koniu otrzymującym od tajemniczego wróża ostatnią wskazówkę przed wjazdem na szczyt góry, gdzie ukryty jest skarb, a może czeka uwięziona księżniczka. W taki sposób los sprawia, że Ossowiecki trafia na swojego mistrza.

Wróbel – napisze Ossowiecki po pewnym czasie: „Wzrokiem swym przeniknął od razu mój świat wewnętrzny i z miejsca powiedział mi, jak się nazywam oraz w jakim celu przybyłem”. W jakim celu? Aby mógł wiedzieć, kim jest, jaki jest, dlaczego taki jest i co z nim będzie? Przybył, by w prowincjonalnym Homlu, gdzieś w mohylewskiej guberni, znaleźć swój „kierunek Wszechświata”?

Podczas tego pierwszego widzenia Wróbel miał podkreślić nadprzyrodzone zdolności Ossowieckiego, w tym jasnowidzenie, czyli odczytywanie duchem tego, co zakryte zarówno z przeszłości i czasu teraźniejszego, jak i przyszłości. Zapowiedział mu, że jego nazwisko stanie się sławne na świecie. Wyjaśnił, czym jest aura, którą Stefan już widywał nad ludźmi, ale nie wiedział, co oznacza. Przypuszczał, że dostrzeganie jej jest po prostu konsekwencją wady wzroku. Rzeczywiście, w czasie studiów leczył się u znanego okulisty, profesora Giliusa. Przeczucie podpowiedziało mu jednak, by zaniechać kuracji, bo najpewniej nie o chorobę tu chodzi.

Aura (pisał po latach): „Powstaje przy każdym zaburzeniu w ruchu elektronów, a zaburzenia te są wywoływane przez najróżniejsze nastroje psychiki ludzkiej, zwłaszcza przy największym i najsilniejszym duchowym napięciu, w chwilach przekroczenia granicy świadomości i wkraczania do nadświadomości czy świadomości Ducha Jedynego. Każde usposobienie ma swój kolor aury (...).

Przy koncentracjach myśli – aura zielona. (...).

Przy usposobieniu twórczym – aura błękitna (...).

Przy usposobieniu mistycznym, okultystycznym – aura fioletowa; fiolety nosi kler i wszystko, co wiąże się z mistyką, dziwnie harmonizuje z kolorem fioletowym.

Przy usposobieniu erotycznym, miłości gorącej, namiętnej – aura czerwona. (...).

Aura żółta – choroby,

i wreszcie biała – śmierć. (...)”.

„Był to człowiek nadzwyczajny”, „starzec wtajemniczony”, „lat 76” – tak Wróbla scharakteryzuje Ossowiecki. Według jego relacji Żyd większość życia spędził „na Wschodzie”, najpewniej w Indiach, gdzie rozwinął swoje moce, praktykując u przewodników duchowych, szanowanych powszechnie guru. Wrócił do Rosji, gdy już wiedział, że jest gotowy, by swoim następcom i jednocześnie wybrańcom pomóc odnajdywać drogi do poznania sensu życia.