Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mama kazała mi chorować - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mama kazała mi chorować - ebook

Następny lekarz, następny gabinet, następny opuszczony dzień w szkole. Tak wyglądało dzieciństwo Julie Gregory. Była wyjątkowo chorowita. Matka z niezwykłą energią usiłowała ustalić przyczynę: prowadziła córkę od lekarza do lekarza, domagała się kolejnych badań – nawet operację na otwartym sercu! Ale specjaliści nie potrafili określić, co dolega Julie. Dziewczynka czuła się coraz gorzej – przez 16 lat, dopóki nie trafiła do rodziny zastępczej, a matka przed sąd. Ale dopiero 24-letnia Julie dowiedziała się, że jej matka chorowała na zastępczy zespół Münchhausena.

Zastępczy zespół Münchhausena to jedna z najbardziej złożonych, przerażających i okrutnych form znęcania się rodziców nad dziećmi. I najbardziej trudna do wykrycia. Polega na celowym wywoływaniu dolegliwości fizycznych i emocjonalnych u bliskiej, zależnej osoby przez jej opiekuna, najczęściej matkę.

Autobiografia JULIE GREGORY Mama kazała mi chorować to pierwsza relacja ofiary maltretowania przez matkę z zastępczym zespołem Münchhausena i bezprecedensowy opis cierpień dziecka przez lata wpędzanego w chorobę. Wybrana książką roku przez „The Sunday Times”, stała się światowym bestsellerem sprzedanym w milionie egzemplarzy w 21 krajach.
Julie Gregory przeżyła, wyzwoliła od szaleństwa matki. Dziś jest uznanym ekspertem w dziedzinie zastępczego zespołu Münchhausena. Bierze udział w międzynarodowych konferencjach, występuje w radiu i telewizji, prowadzi wykłady dla placówek medycznych i instytucji prawnych i doradza stowarzyszeniom zajmującym się ochroną dziecka.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6859-0
Rozmiar pliku: 9,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa do wydania polskiego

Mama kazała mi chorować to prawdziwa i wstrząsająca historia życia dziewczynki, wychowywanej w rodzinie pełnej okrucieństwa i cierpienia. Autorka opisuje swoje dzieciństwo – lata przemocy fizycznej i psychicznej ze strony dorosłych oraz bezradność i cierpienie dziecka. Poza okrutnymi karami fizycznymi matka świadomie zmuszała ją do opowiadania o nieprawdziwych objawach chorobowych w celu oszukania lekarzy i przejścia badań, operacji i leczenia.

Ta książka jest z jednej strony pełna bólu, z drugiej zaś nadziei i radości życia poprzez ukazanie możliwości wyrwania się z kręgu przemocy i powrotu do zdrowia. To fascynująca opowieść dla wszystkich czytelników, także dla profesjonalistów zajmujących się zawodowo problematyką społeczną, ukazuje bowiem słabe strony medycyny, w tym diagnostyki medycznej, i brak skuteczności w działaniach służb społecznych.

Opowieść Julie Gregory jest niejako anatomią rodziny, w której występuje tzw. zastępczy zespół Münchhausena, szczegółowym, autentycznym opisem choroby znanej pod nazwą zespołu Münchhausena. Nazwa choroby pochodzi od nazwiska XVIII-wiecznego polityka i żołnierza, niemieckiego barona Karla Friedricha von Münchhausena, znanego ze swoich nieprawdziwych, zafałszowanych opowieści i zmyślonego bohaterstwa. W chorobie Münchhausena pacjent wie, że jest zdrowy, ale udaje chorobę, żeby zwrócić na siebie uwagę lekarzy i uzyskać zainteresowanie swoją osobą, co w jego rzeczywistym życiu jest często niemożliwe. Chory z zespołem Münchhausena jest w stanie dokonać samookaleczenia, żeby uwiarygodnić swoje objawy chorobowe.

Odmianą tej choroby jest tzw. zastępczy zespół Münchhausena, który polega na świadomym fałszowaniu objawów klinicznych i celowym wywoływaniu choroby u dziecka przez jego opiekuna dla osiągnięcia własnych korzyści.

Jest to jedna z najgroźniejszych form maltretowania dziecka, ponieważ jedną z najważniejszych trudności diagnostycznych tego zespołu jest niewiarygodna zdolność do oszukiwania lekarzy i personelu medycznego przez opiekuna dziecka. Jedynie wyobraźnia ogranicza możliwe objawy i choroby wywoływane przez matki.

Te czynniki wpływają na niemożność postawienia prawidłowej diagnozy, a w najlepszym przypadku na późne rozpoznanie zespołu Münchhausena.

Częstość współwystępowania tego zespołu u rodzeństwa szacuje się na około 39 procent, a czasami dopiero poważna choroba lub śmierć rodzeństwa przybliża rozpoznanie. Należy pamiętać, że zastępczy zespół Münchhausena może dotyczyć zarówno dzieci wcześniej zdrowych, jak i przewlekle chorych, co dodatkowo potęguje trudności diagnostyczne.

W rzeczywistości nie ma wiarygodnych danych statystycznych dotyczących występowania tego zespołu chorobowego na całym świecie. W Polsce, podobnie jak w innych krajach europejskich, uważa się, że cierpi z tego powodu około 3 na 100 000 dzieci, jednak prawdziwa liczba ofiar pozostaje tajemnicą mrocznej sfery relacji dorosły–dziecko.

W każdym przypadku stwierdzenia dowodów zastępczego zespołu Münchhausena lekarz powinien zgłosić sprawę do sądu rodzinnego i sądu dla nieletnich lub bezpośrednio do prokuratury w celu zapewnienia bezpieczeństwa dziecku i wdrożenia procedur prawnych.

dr n. med. Joanna Cielecka-Kuszyk

prezes Fundacji Mederi – Pomóżmy DzieciomProlog

Zastępczy zespół Münchhausena (zespół Münchhausena per procura) może być najbardziej złożoną – i tragiczną w skutkach – spośród znanych obecnie form maltretowania. Definiuje się go jako wymyślanie lub wywoływanie dolegliwości fizycznych i emocjonalnych przez opiekuna u zależnej od niego osoby. W większości przypadków sprawcą jest matka, a ofiarą jej dziecko. Baron Karl von Münchhausen był postacią historyczną. Ten XVIII-wieczny oficer i podróżnik zasłynął fantastycznymi opowieściami ze swoich wypraw. W 1951 roku brytyjski lekarz wprowadził termin „zespół Münchhausena”, opisujący osoby, które symulują lub wywołują u siebie chorobę, żeby zyskać współczucie i pomoc, a także by zapanować nad innymi ludźmi. Zastępczy zespół Münchhausena dotyczy osób, które z tych samych powodów wpędzają w choroby kogoś innego, zastępcę. Według statystyk co roku w Stanach Zjednoczonych stwierdza się 1200 nowych przypadków; w innych krajach liczba ta jest proporcjonalna do liczby ludności. Jednak znacznie więcej przypadków pozostaje niezgłoszonych i niewykrytych z powodu zakamuflowanej natury znęcania się. Niedawne badania wykazują, że w 25 procentach wykrytych przypadków zastępczego zespołu Münchhausena rodzeństwo maltretowanego dziecka już umarło – najprawdopodobniej uśmiercone przez sprawcę. Dopiero gdy identyczne objawy powtórzą się u drugiego, trzeciego czy czwartego dziecka w rodzinie, specjaliści i przedstawiciele władz są wreszcie zmuszeni dostrzec, że macierzyństwo może się przekształcić w dziwną formę maltretowania, która, w przeciwieństwie do bicia i wykorzystywania seksualnego, wymyka się wszelkiej kategoryzacji. FBI od kilku lat jest wyczulone na to zaburzenie, jednak zastępczy zespół Münchhausena wciąż pozostaje tragedią, która rozgrywa się w ukryciu.

Z obawą zacząłem się zajmować tym zagadnieniem. Pomimo zainteresowania zespołem Münchhausena bałem się wejść w trudną i przygnębiającą problematykę znęcania się nad dziećmi. Jednak, jako specjalista od Münchhausena, musiałem poznawać różne formy tej patologii; oznaczało to aktywne zaangażowanie w działania na rzecz ochrony dzieci, bo maltretujące matki zawsze wypierają się swoich czynów, nawet gdy potwierdza je nagranie wideo. Obecnie często jestem proszony o ekspertyzy sądowe w sprawach przypadków zastępczego zespołu Münchhausena; sędziowie i ławy przysięgłych przeważnie wątpią, że w ogóle może istnieć taka forma maltretowania. Opisuję to zjawisko w swoich książkach, piszę artykuły i rozdziały do publikacji innych autorów, odpowiadam na tysiące pytań, które docierają do mnie telefonicznie, pocztą lub pocztą elektroniczną. Od ponad 10 lat codziennie zajmuję się przypadkami zastępczego zespołu Münchhausena. Serce wciąż mi krwawi na widok nieszczęśliwych ofiar.

Pewnego dnia, szukając linków do uzupełnienia swojej strony internetowej, natrafiłem na kogoś, kto przedstawił zastępczy zespół Münchhausena z nowej perspektywy. Julie Gregory na swojej stronie w sieci opisała własną tragedię, uzupełniając poruszający tekst zdjęciami. Przeczytałem, że chce napisać książkę, więc bardzo gorąco zachęciłem ją do tego w e-mailu. Tak zaczęła się nasza znajomość.

Książka Julie Gregory jest bezprecedensowym opisem przeżyć osoby maltretowanej przez matkę z zastępczym zespołem Münchhausena. Choć na ten temat powstało już ponad pięćset książek i artykułów klinicznych, do tej pory nie było wśród nich żadnej relacji ofiary. Julie Gregory w dzieciństwie nie bawiła się z kolegami; dorastała w dziwnym, jałowym świecie szpitali i gabinetów lekarskich. Jej życie obracało się wokół niezliczonych wymyślonych chorób, a opiekunowie społeczni oraz lekarze, którzy mogli pomóc, bezwiednie przyczynili się do okaleczenia jej ciała i duszy. Lekarze zazwyczaj – choć nieświadomie – są wspólnikami osoby z zastępczym zespołem Münchhausena, ponieważ bezwarunkowo wierzą w to, co mówią im pacjenci i rodziny. Nie da się zaprzeczyć, że rodzice najczęściej bardzo pomagają w postawieniu diagnozy. Dlatego lekarz musi całkowicie zmienić swoje nastawienie, by zakwestionować słowa matki – która twierdzi, pomimo normalnych wyników badań dziecka, że żadne lekarstwa nie skutkują, i domaga się kolejnych badań – i zauważyć, że w tym przypadku rodzic nie pomaga, lecz szkodzi. Oczywiście najbardziej przekonujące są kłamstwa zawierające trochę prawdy: dziecko rzeczywiście może mieć objawy chorobowe, tylko ich przyczyna zwykle pozostaje tajemnicą.

Matka z zastępczym zespołem Münchhausena potrafi z wielką bezwzględnością i okrucieństwem dążyć do osiągnięcia emocjonalnej satysfakcji z choroby dziecka. Nie musi być wykształcona – tylko przekonująca. Gdy widzi, że zainteresowanie lekarzy jej „dramatem” maleje, po prostu zmienia miejsce: idzie do innego szpitala, zgłasza się do nowej izby przyjęć. Takie matki często szukają informacji medycznych w literaturze fachowej i Internecie, żeby jeszcze lepiej przygotowywać się do występów, które zawstydziłyby najlepsze aktorki.

Czytelnik może odnieść wrażenie, że Julie, dorastając, dobrowolnie zaczęła razem z matką prowadzić grę, mającą na celu zmylenie lekarzy. Czy naprawdę tak było? Nic podobnego. Po prostu nie miała siły. To niemożliwe, żeby dziecko sprzeciwiło się własnej matce, która stworzyła mu odrębny, odizolowany świat. Wiemy, że nawet dorosłe ofiary nie zawsze podają prawdziwe źródła swoich chorób ze strachu przed odtrąceniem lub karą. U ofiar takiego maltretowania można też zauważyć syndrom sztokholmski, jak w przypadku Patty Hearst, która broniła swoich porywaczy. Dzieci często chronią maltretujących je rodziców i zatajają prawdę przed pracownikami służb medycznych i opieki społecznej, którzy mogliby im pomóc.

Ta książka nie jest opisem wspomnień przywołanych metodą hipnozy lub przez naprowadzające pytania psychoterapeuty, lecz wydarzeń, których Julie nigdy nie zapomniała: to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Czytając obszerną dokumentację medyczną, uświadamiamy sobie, że lekarze bez zastrzeżeń przekształcili kłamstwa matki w fakty.

Julie Gregory chce opowiedzieć ważną historię. Wykazała się ogromnym hartem ducha. Ma szczęście, że przeżyła. Philip Yancey napisał: „Życie nie jest zadaniem do rozwiązania, lecz pracą do wykonania; w pracy tej możemy dobrze wykorzystać zło, którego wolelibyśmy uniknąć”. Odporność i wytrzymałość Julie w tych okolicznościach są wprost niewyobrażalne. To zadziwiające, że nie utraciła własnej tożsamości i jasności umysłu; że potrafi o tym wszystkim mówić. Mam nadzieję, że pisząc ten poruszający, piękny pamiętnik, zdołała uciszyć choć część nawiedzających ją demonów z przeszłości i że pomoże ofiarom zastępczego zespołu Münchhausena wyrwać się z rąk swoich oprawców.

Myślę, że książka ta będzie jak iskra, która zelektryzuje świat. Dzięki niej wiele osób dowie się o zastępczym zespole Münchhausena; lekarze i – cały zresztą personel służby zdrowia – członkowie specjalistycznych organizacji, pracownicy opieki społecznej już nigdy nie będą ignorować takich tragedii. Ten zapis straszliwych przeżyć z dzieciństwa jest wielkim triumfem ludzkiego ducha.

dr Marc D. Feldman

Wydział Psychiatrii i Neurologii Behawioralnej

Uniwersytet Stanu Alabama, Tuscaloosa1

Najbardziej nie lubiłam golenia. W końcu ile włosów na klatce piersiowej może mieć 12-letnia dziewczynka? Mimo to nakładali krem i przeciągali nową, jednorazową maszynką między moimi małymi piersiami. Musiałam mieć gładką skórę bez włosów, żeby białe przyssawki elektrod dobrze przylgnęły do punktów zaznaczonych wokół mojego serca i zarejestrowały jego pracę. W czasie tych przygotowań wbijałam wzrok w chropowate białe panele sufitu i wyobrażałam sobie, że widzę tam swój pokój, odwrócony, daleko od naszej zaśmieconej przyczepy, daleko od szpitala – zawieszony w nieskazitelnej pustce.

Zapach kremu do golenia sprowadza mnie z sufitu na ziemię: tej samej marki używał tata. Co noc, tuż przed świtem, męczyły go nudności, więc czołgał się do łazienki i próbował wykrztusić środek chemiczny Agent Orange. Czasami myślałam, że ten głośny charkot wydobywa się z ust postaci, które mi się śniły; na kilka nieprzytomnych chwil sen stapiał się z jawą. Zwykle tata golił się, kiedy już zwymiotował.

Pielęgniarka z gabinetu EKG chyba rozumie mnie bez słów, bo wyciska na rękę ogromną górę kremu. Jest go tyle, że gdy nakłada mi 2-centymetrową warstwę na klatkę piersiową, jej dłoń w ogóle nie dotyka mojej nagiej skóry.

Kiedy ojciec wreszcie wypluł Agent Orange, opierał się o framugę drzwi i oznajmiał:

– Puściłem pawia, Sissy. Rozumiesz? Pawia! Paaaawia!

Potem rechotał i ocierał usta grzbietem mięsistej dłoni.

Pielęgniarka bierze nową, jednorazową maszynkę do golenia z niebieską rączką i przesuwa ją płynnie po moim mostku, wycinając gładką, różową ścieżkę.

Co innego miałam robić o siódmej rano, jeśli nie śmiać się z mojego zwalistego, ociężałego ojca, który udawał, że drzwi łazienki to latarnia, opierał się o nie jak półprzytomny pijaczyna i bełkotał o puszczaniu pawia?

Wreszcie koniec. Białe elektrody, posmarowane przezroczystym, lepkim żelem, przykleiły się już w sześciu różnych punktach. Wychodzące z nich przewody łączą się w jedną, większą rzekę kabli, która płynie spod mojego mostka w dół brzucha i znika w rozporku spodni, jakbym miała tam schowany nowoczesny odbiornik płatnej kablówki. Elektrody z gumową wyściółką przesyłają dane do magnetofonu, który leży w ładnej, prostokątnej, skórzanej kaburze. Noszę ją jak torebkę na pasku przewieszonym przez ramię. Magnetofon nagrywa kolejne uderzenia serca, w których rytmie upływa moje 12-letnie życie.

Zawsze byłam chora. Chuda jak tyczka i delikatna jak suflet z mikrofalówki; wciąż robiły mi się siniaki i szybko słabłam. W szkole dzieciaki podchodziły do mnie i pytały wprost, czy mam anoreksję. Anoreksji nie miałam, ale byłam chora. Mama odchylała się w tył, patrząc na mnie uważnie i zastanawiając się, co jest ze mną nie tak. Miałam nie tylko chorobę serca. Dręczyły mnie różne dolegliwości, jak wielki krwotok, zalewający organizm przenikającymi się falami. Poszukiwanie przyczyny mojej słabości przypominało zdejmowanie przezroczystych łupin cebuli. Gdy byłam już dość duża, by samodzielnie obierać cebulę, przy każdej łupinie płakałam.

Moje życie zaczęło się w rachitycznej macicy chorowitej matki, która, nie jedząc, głodziła także mnie. Gdy mnie urodziła, miała silną anemię i zaburzenia wzroku, spowodowane zatruciem. Później wyjaśniała, że z powodu nadciśnienia krew nie dopływała jej do oczu. Urodziłam się przedwcześnie; ważyłam półtora kilograma i wyglądałam jak przezroczyste, błyszczące, niewyklute pisklę. Kiedy dali mi klapsa, nawet nie zapłakałam. Myśleli, że nie żyję. Lekarz chwycił mnie za kostki, spojrzał na moje sine ciało, wiszące głową w dół, i zauważył:

– O rany, jakie ma długie stopy!

Włożyli mnie do inkubatora. Jak wszystkie inne wcześniaki czekałam, aż będę mogła przejść z tej bańki do prawdziwego świata. Od tamtej pory stan mojego zdrowia cały czas balansował na krawędzi. Moje życie można było podsumować słowami: „Ustalmy wreszcie, co jest temu dziecku”.

Od dzieciństwa cierpiałam na nawracające zapalenia górnych dróg oddechowych; głośno bekałam, co kłóciło się z moim kruchym wyglądem; męczyły mnie nieznośne bóle głowy; obrzękłe migdałki prosiły o usunięcie, gdy tylko powiedziałam: „Aaa”; z powodu skrzywionej przegrody nosowej musiałam oddychać ustami; najróżniejsze alergie na zawsze pozbawiły mnie przyjemności jedzenia wielu produktów z czterech głównych grup pokarmowych. Gdy kardiolodzy byli już blisko wykrycia mojej tajemniczej choroby, mama wkraczała na nowoczesny oddział energicznym krokiem sierżanta.

– Posłuchajcie, do cholery, mała jest chora, jasne? Popatrzcie tylko na nią! Jeśli mi umrze, bo nie umiecie powiedzieć, co jej jest, to, jak Boga kocham, pozwę was i oskubię co do centa!

Miała napiętą twarz i mrużyła oczy, a na jej dolnej wardze zebrała się kulka białej, gęstej śliny, jak zawsze w chwilach zdenerwowania. Jej głos ścigał każdego lekarza, który powiedział, że przeprowadził już wszystkie możliwe badania i nic więcej nie da się zrobić; tropił go korytarzami, przecinał ciszę szpitalnego holu.

– Jezu Chryste – syczała, wracając do gabinetu. – Nie do wiary, co za niedouczony palant!

– Nie martw się, mamo. Wszystko w porządku. Znajdziemy innego lekarza – pocieszałam ją, obiecując, że będziemy próbować dalej.

– Słuchaj, chcę ci pomóc, poświęcam życie, żeby się dowiedzieć, co z tobą jest nie tak, do diabła ciężkiego! Przestań więc to psuć i nie udawaj w szpitalu, że wszystko gra. Pokaż im, jaka jesteś chora, i znajdźmy wreszcie przyczynę, okej?

– Okej.

Mieszkaliśmy razem i spędzaliśmy ze sobą wszystkie dni – ja, mama, tata, mały Danny, a później także przygarnięte dzieci – ale tata nie wiedział, że w szpitalu golą mi klatkę piersiową. Chodził tam rzadko, na rozkaz mamy – zawsze w „przyzwoitym ubraniu” i białych butach, wyjętych z pudełka – tylko wtedy, kiedy trzeba było okazać ojcowskie wsparcie. Przez resztę czasu oglądał kolejne powtórki serialu M*A*S*H, splatając na brzuchu poczerwieniałe od rozłupywania pistacji paluchy. Wszędzie leżały puste skorupki.

Nasza przyczepa, podwójnej szerokości, stała na końcu piaszczystej drogi w zalesionym rejonie Ohio: w tej dzikiej części kraju, porośniętej bujną zielenią, z wysokimi, stromymi wzgórzami. Ich widok zapierał dech w piersi, jak w Wybawieniu. Mogłabym przysiąc, że w szumie wiatru słyszałam melodię z tego filmu, graną na bandżo.

Moi rodzice przywieźli tu wizerunek ukrzyżowanego Jezusa, namalowany na czarnym aksamicie, z wypukłą strużką krwi, wypływającą spod korony cierniowej. Był z nami w Arizonie i w sześciu kolejnych miejscach, gdzie mieszkaliśmy, zanim osiedliśmy przy tej przeklętej Burns Road.

W dużym pokoju stała kanapa z fotelami, wczesna imitacja stylu osadniczego. Portret Jezusa wisiał na pomarańczowej, welurowej tapecie, poprzecinanej ciemniejszymi pręgami w miejscach, gdzie między deskami ściany były szpary. Po podłodze, jak falujące wodorosty, walały się pasma lepkiego brudu (przypominające wymieszany z kurzem miód). Na podwórku, w parach i grupkach, stały betonowe figurki zwierząt gospodarskich: białe pisklęta, miniatury krów z różowymi wymionami, koguty zalecające się do kur, osioł w sombrerze. Gdy wyjeżdżałyśmy do miasta, do lekarza, mama zawsze rozglądała się za nowymi eksponatami do swojej podwórkowej kolekcji.

Pamiętam tatę z tamtych czasów. Wyglądał jak słoń morski: był duży, ciastowaty, gładko ogolony, jakby ktoś właśnie przeciągnął go na rozkładanym fotelu przez myjnię samochodową. Naga, biała skóra napinała się na ogromnym brzuszysku jak warstwa glinki garncarskiej. Nie słyszał. Nie widział. Niewiele mówił. W ciemnym pokoju w naszej przyczepie prawie nie było słychać jego głosu – oprócz sporadycznych wybuchów śmiechu z żartów Sokolego Oka i kapitana Hunnicuta.

Pewnego wieczoru, gdy miałam siedem lat i już przysypiałam w łóżku, tata ryknął:

– Siiissy! Siiissssy!

Zerwałam się na równe nogi, myśląc: pali się! – i wybiegłam do przedpokoju. Z trudem łapałam równowagę, ślizgając się w skarpetkach po podłodze.

– Zrób mi grzankę, dobra? – Tata leżał z rękami splecionymi na piersi, jego chude łydki spoczywały na podnóżku fotela. Wyglądał jak żółw z artretyzmem. Nawet nie oderwał wzroku od telewizora.

Nie licząc wyjazdów do lekarzy, zwykle siedzieliśmy w tej nędznej przyczepie na końcu piaszczystej drogi. W rzeczywistości byliśmy zupełnie inni, niż udawaliśmy poza domem. Zachowałam zdjęcie z ferii nad Niagarą, gdy miałam około 11 lat, a mój brat tylko cztery. Na fotografii siedzimy w drewnianej beczce, która wygląda tak, jakby staczała się ze spienionego wodospadu. Nasze uśmiechy są równie sztuczne jak woda wirująca w tle. Jestem naturalną blondynką marki Clairol, mam nowiutkie, pastelowe ubranie prosto z domu towarowego JCPenney i promieniuję szczęściem.

Szczęście to jednak pojęcie względne, gdy ma się 12 lat i siedzi w pełnym chromowanego sprzętu gabinecie – ciało pokrywa gęsia skórka, a szorstka kartka papieru wciśnięta jest pod spoconą pachę. Opinie lekarzy docierały do mnie jak szmer wiatru znad wzgórz. „Lekka tachykardia, do tego może jeszcze marfanoidalny zespół wiotkości stawowej. Dystroficzny wygląd…” Nigdy nie udało się wykryć nic na tyle groźnego, żeby postawić ostateczną, jasną diagnozę. Lekarze nie przestawali jednak szukać. Zmuszała ich do tego mama, która była pewna, że przyczyna choroby leży właśnie w moim sercu. Matka wie takie rzeczy. Przecież to ona widziała, jak robiłam się popielata na twarzy, ona mierzyła mój nierówny puls, ona patrzyła, jak chudnę i wyglądam jak szkielet obciągnięty skórą, a jednocześnie szybko rosnę. Jej energia pchała nas do przodu, kazała dalej szukać wyjaśnienia, które na pewno było blisko, pod naszym nosem, czekając, aż je ktoś zobaczy. Pod wieloma względami matka miała rację. Tylko że mój czas mógł się kończyć, więc gdy lekarze nie zgadzali się na przeprowadzenie kolejnych badań, zabierałyśmy się, cholera jasna, z tego szpitala, i szukałyśmy innego doktora, takiego, co to zna się na rzeczy.2

Moja matka, Sandy Sue Smith, w trudnym wieku 17 lat została wydana za mąż przez własną matkę za mężczyznę po pięćdziesiątce, o imieniu Smokey, który miał lunapark na skraju miasta. Smokey był niski i przysadzisty, a spod jego kowbojskiego kapelusza z wywiniętym rondem wystawały szczeciniaste bokobrody. Miał konie, wytresowane do występów na arenie, i nauczył Sandy Sue niebezpiecznych sztuczek woltyżerskich, które nazywały się Przelot Apacza i Przewrót w Tył. Smokey przywiązywał ją też do drewnianego, wybijanego gwoździami koła, kręcił nim i rzucał w nią 50-centymetrowymi nożami. Gdy skończył, tkwiła wśród 10 noży, wystających z popękanych desek, promiennie uśmiechnięta, z jedną nogą ugiętą jak u modelki i z drobną dłonią uniesioną w triumfalnym geście. To było długo przed moim przyjściem na świat, ale widziałam kilka wspaniałych zdjęć: stoi wyprostowana na grzbiecie siwego konia biegnącego przez pole na tle wieczornego nieba, poprzecinanego rubinowo-pomarańczowymi smugami.

Na innym zdjęciu Smokey strzela z kilkumetrowego, plecionego skórzanego bata w stronę Sandy przywiązanej do przyczepy, w której przewożono konie. Twarz Sandy nie wyraża nic, choć bat wygląda jak wąż, który zaraz owinie się wokół jej szyi. Sandy i Smokey mają na sobie takie same czarno-białe satynowe koszule z karczkiem i guzikami z masy perłowej, spodnie ze srebrnymi muszelkami na szwach i paski z klamrami wielkości tacy.

To było jakoś tak: Sandy miała matkę, ojca i starszego brata o imieniu Lee, trochę pomylonego. Ojciec nie interesował się rodziną; zajmowała go tylko broń, której miał pełno w całym domu. Matka, Madge, pochodziła z Wirginii Zachodniej z klanu, w którym bracia sypiali z siostrami, czego skutkiem były zezowate dzieci. Sandy od czasu do czasu zostawiano samą z mężczyznami, którzy robili jej straszne rzeczy w ciemnej piwnicy. Ojca kolekcjonera broni zastąpił pewnego dnia inny facet wymachujący pukawką – tylko że ten nowy miał odznakę. Woził Sandy na swoim motocyklu, obejmując ją ramieniem i kładąc dłoń na jej gołej nodze. Zabierał ją na ryby nad stawy, gdzie rosła wysoka trawa, a nieliczni wędkarze odwracali wzrok. Dwa lata później Sandy wróciła ze szkoły i zobaczyła, że jej nowy tata wsadził sobie pistolet w usta i zastrzelił się na kanapie w pokoju dziennym.

Madge skończyła 10 klas i nie przepracowała ani jednego dnia w życiu. W domu prawie nigdy nie było nic do jedzenia. Sandy nie dostawała pieniędzy na lunch; w wieku 15 lat była wycieńczona z niedożywienia. Pewnego dnia, szorując podłogę, zemdlała. Trafiła do szpitala. Leżała w łóżku – przez cienkie prześcieradło, którym ją przykrywano, było widać kolce biodrowe – i jadła trzy posiłki dziennie. Gdy odzyskała siły na tyle, żeby można było ją wypisać, Madge dała ją Smokeyowi, który miał w pobliżu farmę i konie, więc mógł się zająć Sandy równie dobrze jak własnymi zwierzętami. Moja matka weszła do jego przyczepy z entuzjazmem dziewczyny, która wybiera się do miasta, zwabiona obietnicą, że dostanie własnego konia. Zaczęła życie z mężczyzną. Inaczej by nie umiała.

Mijały lata, a Sandy wciąż była przywiązywana do koła: biały skórzany strój, uśmiech modelki. Kruczoczarne włosy z przedziałkiem pośrodku, splecione w warkocze jak u Indianki, podkreślają, że wśród jej przodków byli Indianie Czirokezi, po których odziedziczyła wystające kości policzkowe i czerwone, pełne usta. Biegnie obok konia, który wchodzi w pełny galop, łapie jego długą, powiewającą grzywę i wskakuje na siodło z wdziękiem pantery, po czym ostrożnie wstaje, utrzymując równowagę. Widzowie biją brawo. Koń wciąż galopuje, a ona wsuwa się pod jego brzuch i wyciąga rękę w triumfalnym geście, ta-da! Ten numer nazywał się Rosyjska Jazda Śmierci. Przykuła uwagę publiczności i pierwszy raz w życiu spotkało ją coś więcej niż tylko ból.

Pewnej mroźnej zimy w Ohio Smokey rozchorował się jak co roku, a Sandy miała widzenie. Poza latem, gdy wyjeżdżał z końmi w trasę za Grand Ole Opry, dużo pracował w pralni chemicznej Swan, wdychając parę z chemikaliami. Każdej zimy chorował. Chociaż bardzo się męczył i kasłał krwią, żadna siła nie zaciągnęłaby go do doktora. Nie pomogły nalegania Sandy. Smokey zawsze leczył się pepto-bismolem i nie było powodu, żeby to zmieniać. Pewnego ranka, przed świętami, gdy po przebudzeniu miał twarz koloru pomyj, wysłał Sandy do miasta po ten lek. Pieczenie w klatce piersiowej to na pewno wynik zwykłej niestrawności. Sandy wsiadła więc do samochodu i pomyślała, że chciałaby wyjechać na zawsze. Oczyma duszy widziała zimnego, sztywnego Smokeya, z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu. Raz już weszła do domu i znalazła martwego mężczyznę; nie chciała, żeby się to powtórzyło. Jeździła po krętych, wiejskich drogach, gorączkowo zastanawiając się, kogo wezwać na pomoc. Ale miała tylko Smokeya. Gdy po kilku godzinach wróciła do domu, Smokey stał na żwirowym podjeździe, wściekły jak cholera, i wrzeszczał, że świąteczna kolacja będzie za późno. Poszli spać około dziesiątej wieczorem. Po półgodzinie snu Smokey nagle usiadł, wydał z siebie rozdzierający krzyk, dostał drgawek i padł martwy na poduszki.

Sandy zostały konie, rachunki do zapłacenia, nowe ranczo obciążone hipoteką i mnóstwo rzeczy: uprzęże, siodła, koce i zgrzebła. Chociaż mogłoby się wydawać, że jej małżeństwo ze Smokeyem było piekłem, ona naprawdę go kochała. Traktował ją lepiej niż wszyscy inni mężczyźni, których znała, choćby tylko dlatego, że nigdy jej nie bił. Teraz, kiedy go straciła, nie miała ubezpieczenia, pieniędzy, pracy ani rodziny. Sprzedała konie i koło do rzucania nożami, siodła i uprzęże, żeby kupić trumnę dla człowieka, na którego grób nikt nigdy nie przyjdzie. Sandy stała sama na pogrzebie Smokeya w kaplicy, jęcząc nad jego ciałem, aż przedsiębiorca pogrzebowy wyprowadził ją po upływie opłaconego czasu. Miała wtedy 26 lat.

Gdzieś po drugiej stronie miasta mieszka uśmiechnięty, chudy 19-latek, który niedawno uciekł z wojny w Wietnamie. Z powodu pewnych spraw trafił do szpitala wojskowego. Jego twarz zawsze ma taki sam wyraz, jakby zapisały się na niej lata bicia przez ojca, który był bardziej zainteresowany uprawą pomidorów niż własnymi dziećmi. To wyraz stałej czujności. Gdyby ktoś przyglądał mu się zbyt uważnie lub zbyt długo, byłby to znak, że wie coś, czego nie powinien wiedzieć. A wtedy następuje walka lub ucieczka. Zwykle walka. Taki był w Wietnamie, gdzie zatruł sobie płuca oparami środka chemicznego Agent Orange, a potem przez kłęby dymu patrzył na śmierć swojego kolegi ze szkoły średniej. Trzymał w dłoniach zakrwawioną głowę chłopaka i szlochał. Cztery miesiące później wyjechał, czując cichy szmer w głowie. Opuścił oddział psychiatryczny z diagnozą: lekka schizofrenia paranoidalna. To mój tata, Dan Gregory Pierwszy. W sumie spędził w Wietnamie zaledwie kilka miesięcy.

Sandy i Dan natrafili na siebie wkrótce potem, na parkingu przy stacji benzynowej, gdzie on pracował. Rzucili się na siebie, jakby jakiś wielki głód trawił ich dusze. Sandy podjechała zatankować na stację na rogu Lane i Sullivan; całkowicie odmieniła swoje życie, prosząc mechanika, żeby sprawdził poziom oleju. Mój ojciec wsiadł do jej auta i już nie wysiadł. Po trzech miesiącach postanowili być razem już na zawsze. Tata chciał katolickiego ślubu. Ksiądz poprosił, żeby Sandy usiadła, i powiedział:

– Zdajesz sobie sprawę, że ten człowiek to wariat, moje dziecko? Wariat.

Później mówiła, że nie wiedziała o jego pobycie na oddziale psychiatrycznym i że 19 lat z nim wiele ją nauczyło. Zabawne: spędziła z Danem tyle lat, ile centymetrów miał każdy z noży, którymi rzucał w nią Smokey.

No właśnie. Widziałam dokumenty ze szpitala, gdzie napisano, że mój ojciec jest chory psychicznie; matka często mi mówiła, że to wariat, i próbowała dociec, dlaczego mu odbiło. Jednak po latach, gdy już odeszłam z domu, wspominam przeszłość i zastanawiam się, czy kobieta, która jest moją matką, nie jest bardziej szalona niż mój ojciec – tylko że nie potwierdzają tego żadne papiery.3

Pierwsze wspomnienia medycznej gehenny zaczynają się od czasów, gdy przenieśliśmy się do Arizony, żeby być bliżej babci Madge, matki mojej matki. Miałam wtedy trzy lata. Moje cienkie, jasne włosy koloru banana zawsze wiązano w koński ogon. Cieszyłam się beztroskim życiem dziecka: jeździłam na wrotkach, z poduszką przywiązaną do tyłka, smażyłam jajka na chodniku w upalne południe w Phoenix, uczyłam się hiszpańskich przekleństw od sąsiada, małego Meksykanina, i odwiedzałam babcię, która mieszkała przy końcu naszej ulicy.

Babcia Madge była już wtedy odrodzoną chrześcijanką i uczyła dzieci w szkółce niedzielnej. Nosiła czapkę z narysowaną uśmiechniętą buźką, pasującą do jej pogodnej osobowości. W gorące popołudnia zabierała mnie nad jezioro, na ryby. Jechałyśmy drogą przez góry, których wierzchołki spowijał smog, zawsze unoszący się nad Phoenix i rozpraszający się dopiero nad pustynią. Gdy docierałyśmy na najwyższy szczyt, Encino Mountain, babcia parkowała swojego sedana przy piaszczystej drodze i, osłaniając oczy dłonią, szukała w górach Jezusa. Gdy tylko go spostrzegła, brała mnie na kolana, żebym, wychylona przez okno, także mogła nacieszyć się objawieniem.

– Widzisz go, Klejnociku? – Wskazywała pomarszczonym palcem. – Jest tam. – Mrużyła oko, jakby patrzyła przez celownik strzelby. Czasami babcia Madge widziała Jezusa modlącego się na klęczkach, czasami stojącego, z Biblią w dłoniach. Zdarzało jej się uronić kilka łez ze wzruszenia i zachwytu nad Jego pięknem. Potem znów energicznie pokazywała mi kierunek palcem. – Nie widzisz go, Sissy? Jest tam, tam!

Nie, babciu, chyba nie widzę. Ale babcia Madge tak się denerwowała moim brakiem spostrzegawczości, że zaczęłam opisywać Jego ubranie, przypominając sobie święte obrazki, które oglądałam w szkółce niedzielnej.

– Och, babciu, czy to on, w brązowej szacie? Z bródką? Chyba widzę.

Babcia aż dygotała, kiedy opisywałam Jego rzemykowe sandały. Ale nagle chwytała mnie za ramiona i gwałtownie obracała, tak że znajdowałam się w polu rażenia jej nieświeżego oddechu.

– Naprawdę widziałaś tam Jezusa? – pytała. – Chyba nie kłamiesz, co? Bo kłamcy idą proooosto do piekła. – Słowo „prosto” wydawało się dobiegać z jakiejś czarnej, bezdennej czeluści.

Babcia Madge złościła się na mnie tylko wtedy, gdy kłamałam, że widziałam Jezusa na szczycie Encino Mountain, blisko przemysłowych przedmieść Phoenix. Zaczęłam więc dostrzegać go trochę wcześniej. Zapamiętywałam ze szkółki niedzielnej szczegóły jego wyglądu i wmawiałam sobie, że naprawdę go widzę. Mogłabym przysiąc, że skała, którą wskazywała mi babcia palcem, to naprawdę brodaty mężczyzna pogrążony w modlitwie.

Schodziłyśmy nad jezioro, siadałyśmy na gładkich skałach i łowiłyśmy oślizgłe samogłowy. Nazywała je słonecznymi rybami, bo lśniły w promieniach słońca, igrających na jeziorze. Zachowało się moje zdjęcie z tamtego czasu: stałam na koślawych nóżkach, zachwycona i uśmiechnięta. Nad głową trzymałam wędkę z rybką trzepoczącą się na końcu żyłki. Zawsze uwalniałyśmy złowione ryby. To zresztą były moje ulubione chwile. Po kolei podawałam rybki babci, żeby zdejmowała je z haczyka, a potem kucałam nad brzegiem jeziora i patrzyłam, jak odpływają. Gdy któraś unosiła się brzuchem do góry, modliłam się do Jezusa, żeby nic jej nie było. Babcia, wyjmując haczyk z boku rybich pyszczków, zawsze mówiła, że wszystko jest w porządku. Miałam nadzieję, że się nie myli.

Kiedy słońce zeszło trochę niżej, powoli zbliżając się do zwierciadła wody, wsiadałyśmy z babcią do samochodu, wracałyśmy do miasta i fundowałyśmy sobie stłuczkę.

Nigdy nie stało się nic naprawdę poważnego. Czasami stuknęła jakiś samochód przednim zderzakiem, czasami tylnym, zawsze przy niewielkiej prędkości. Zwykle ofiarą padały auta starszych ludzi. Jak samochodziki w lunaparku, tylko że prawdziwe. Czasami mówiła:

– Już, Klejnociku.

Na ten sygnał przykucałam i chwytałam się klamki drzwiczek, zaciskając oczy. Zwykle celowała w to, co czerwone: światła stopu. Gdy tylko walnęła w inny samochód, wyskakiwała ze swojego auta i wdawała się w rozmowy z gapiami, którzy już zaczynali się schodzić.

Ja niezdarnie wyłaziłam z samochodu (babcia zawsze przechylała się nad siedzeniem i otwierała mi drzwiczki od wewnątrz, zanim sama wysiadła) i błąkałam się w tym całym zamieszaniu. Zwykle ktoś zauważał mnie na miejscu wypadku, stojącą pośrodku skrzyżowania, jakbym była z zupełnie innej bajki. Brał mnie na ręce i zadawał mnóstwo pytań. Potem zanosił mnie do 7-Eleven, sklepu z artykułami wędkarskimi lub swojego domu. Tam czekałam na przyjazd mamy.

Babci nigdy nie zabrano do szpitala; nigdy nie odniosła poważnych obrażeń. Powodowała wypadki, żeby pogadać sobie z ludźmi. Stojąc na środku ulicy, grzebała w swojej wielkiej białej torbie ze skaju – kładła ją na nodze, opartej o koło samochodu – szukając portfela. Pokazywała przechodniom zdjęcia swojej 4-letniej wnuczki, która była z nią i której zniknięcia nikt nie zauważył.

Szczęście mojej babci na miejscu zdarzenia nigdy nie trwało wiecznie. Funkcjonariusz stawał przed nią jak kamienny posąg i prawił jej kazanie na temat niebezpieczeństwa, jakie wywoływała ciągłymi kolizjami. Babcia uśmiechała się do niego dobrotliwie, sama wsiadała do radiowozu i kładła na kolanach Biblię w białej okładce. Gładziła ją palcami jak perskiego kota. Babci zabrano prawo jazdy, więc nie mogła już jeździć ze mną na wycieczki samochodowe, ale nadal wpadała wieczorami, żeby mnie popilnować, kiedy rodzice wychodzili.

Gdy mama się ubiera, tata sadza mnie na kolanach i lekko podrzuca.

– Joe, Joe, mały Joe, jeździł sobie na bawole.

Ze śmiechem pokręciłam głową.

– Tato! Ja nie jestem Joe, tylko Klejnocik!

Uwielbiam tatę. Zabiera mnie do sklepu i bierze z półki batonik. Wyjmuje go z papierka i od razu daje mi połowę; puste opakowanie wypada mu z ręki, lekkie jak piórko. Wychodzimy ze sklepu, wsiadamy do naszego małego samochodu i odjeżdżamy, zanosząc się śmiechem przez całą drogę do domu.

W wieczory, które spędza ze mną babcia, gramy w gry planszowe – Chutes and Ladders lub Candy Land. Potem jest kąpiel w pianie. Zanim babcia położy mnie do łóżka, zawsze wyciąga coś z czeluści swojej bezdennej torby: posklejane landrynki o dziwnym smaku albo spłaszczony batonik, przylepiony do opakowania. Nie wypada nie przyjąć słodyczy od babci – wie o tym nawet 4-latka. Siadam więc przy kuchennym stole i skubię podejrzane przekąski, które mi dała, a kiedy patrzy, wydaję z siebie pomruki zadowolenia. Po jedzeniu zaczynają się pytania.

– Kochanie, dobrze się czujesz? Dziwnie wyglądasz.

Czuję się dobrze. Idę do swojego pokoju, po drodze gładząc ręką lśniącą tapetę w korytarzu. Babcia Madge jest tuż za mną. Głośno myśli:

– Och, kotku, martwię się o ciebie. Wyglądasz na chorą. Pokaż czółko.

Odgarnia moje jasne loki i kładzie mi na czole lodowatą dłoń.

– O Boże! Sissy, jesteś rozpalona. Po prostu rozpalona! Wezwę pogotowie. – Babcia przysuwa do mnie poważną, zmartwioną twarz. Zagląda mi w oczy, palcem odsuwając powieki, szuka objawów, które mogłaby podać lekarzowi. Może boli mnie brzuch? Może mam gorączkę? I co, babciu? Jestem chora, babciu? – Kotku, jesteś ciężko chora. Ale zaczekajmy, aż wróci mama. Wtedy pojedziemy do szpitala. Zawiozłabym cię od razu, ale twój tata by się rozgniewał. Chyba wytrzymasz do ich powrotu. Mam nadzieję, kochanie. – Lekko mnie klepie, kręcąc głową. – Pomódlmy się teraz. – Babcia Madge bierze mnie za rękę i pochyla głowę.

Zaczynam wrzeszczeć. Nie chcę umrzeć. Babcia nie wie, czy przeżyję. Czuję ucisk w żołądku. Madge kładzie mnie do łóżka. Leżę z głową opartą na poduszkach jak ta 90-letnia sąsiadka, która zmarła w zeszłym roku.

Babcia jeszcze raz pyta mnie o ostry ból, a ja wsuwam rękę pod kołdrę i łapię się za brzuch. Boję się zbyt głęboko oddychać. Babcia krąży nerwowo od mojego łóżka do telefonu. Podnosi słuchawkę, wybiera numer pogotowia i rozłącza się, kiedy ktoś odbiera. Owija przewód telefonu wokół palca, rozplątuje go, wygląda przez okno, dotyka mojego czoła, biegiem wraca do telefonu, podnosi słuchawkę i po chwili ją odkłada.

Wreszcie na podjeździe widać blade światło reflektorów. Samochód wtacza się do garażu, silnik gaśnie. Rodzice cicho wchodzą frontowymi drzwiami, a Madge natychmiast zapala światło i każe im iść do mnie. Opowiada, że zjadłam coś dziwnego, że przyszedł jakiś obcy mężczyzna i dał mi landrynki, a ona pozwoliła mi je przyjąć, bo to był miły czarny mężczyzna i nie wyglądał na takiego, co daje dzieciom truciznę lub słodycze z kawałkami żyletek, jak niektórzy w dzisiejszych czasach.

Babcia Madge splata ręce na piersi. Wygląda jak modliszka; mówi coraz wyższym głosem, piskliwym ze zdenerwowania.

Rodzice słuchają oszołomieni, przez chwilę nie mogą zrozumieć, o co jej chodzi. Gdy wreszcie dociera do nich sens jej słów, mama wybucha:

– Wielkie nieba! Jak mogłaś, Madge? Oszalałaś? Ona jest malutka! Jak mogłaś jej dać słodycze od czarnucha?

Tata przez chwilę obserwuje obie kobiety, przenosi wzrok z jednej na drugą, jakby oglądał mecz tenisa w zwolnionym tempie. Spuszcza głowę, wzdycha głęboko i idzie do łóżka. Jest jeszcze młody, ma dopiero 25 lat.

Mama gorączkowo biega po domu, wybiera rzeczy, które będą mi potrzebne w szpitalu, na wypadek gdyby mnie tam zatrzymali albo gdybym nie przeżyła. Wykrzykuje polecenia do babci Madge.

Czuję, że czyjeś ręce podnoszą mnie i owijają kocem. Biegniemy do samochodu. Auto pędzi jak szalone, zarzucając na zakrętach. Jedziemy do szpitala, łamiąc przepisy drogowe. Mama od czasu do czasu pochyla się do babci i szepcze:

– Sprawdź, co z nią.

Babcia Madge sięga tłustą ręką w tył, kładzie ją na kocu, żeby sprawdzić, czy unosi się i opuszcza w rytm mojego oddechu.

Wjeżdżamy na parking przed izbą przyjęć. Babcia bierze swoją wielką torbę, a mama odwraca się i patrzy na mnie, leżącą na tylnym siedzeniu. Na jej zmartwioną twarz pada żółtawy blask latarni. Wygładza mi piżamę, wbija we mnie wzrok.

– Kotku, musisz pokazać lekarzowi, jak bardzo źle się czułaś. Nie chcę, żeby odesłał cię do domu, kiedy masz w brzuchu kawałek żyletki.

Po pięciu takich wycieczkach na izbę przyjęć tata oświadczył:

– Ta Madge to cholerna wariatka! Wracamy do Ohio.

Zapakowaliśmy więc czarnego, aksamitnego Jezusa do przyczepy i uciekliśmy przed nienormalną babcią Madge. Gdy jechaliśmy autostradami – w latach 70. mało uczęszczanymi – które biegły przez pustynie i pagórkowate obszary na Środkowym Zachodzie, siedziałam na kolanach mamy i grzebałam jej w torebce.

– Szukasz lizaków, kotku? Zaraz ci dam.

Mama wyciąga nową paczkę zapałek i ostrożnie ją otwiera, odsłaniając dwa równe rzędy „lizaków”, które daje mi, odkąd pamiętam. Na widok lśniących karmazynowych łebków ślina napływa mi do ust. Pierwsza zapałka zawsze jest najlepsza, więc szybko ją odrywam i kładę na języku, czekając, aż metaliczny smak podrażni kubki smakowe. Gdy wierzchnia twarda warstwa trochę się rozpuści, przesuwam zapałkę w ustach i obgryzam miękkie. Wypluwam na podłogę skrawki tektury, resztę połykam.

Po kolei zjadam całą paczkę, żeby mama się ucieszyła. Wtedy wyciąga szczotkę i czesze moje długie włosy, aż podskakuje mi głowa. Patrzy z uśmiechem, jak ssę zapałkę, a tata ściska kierownicę, zamyślony, jadąc jak najszybciej, byle dalej od histerycznych ataków szalonej Madge.4

Doktorze Phillips, zauważyłam, że Julie choruje głównie w czasie roku szkolnego, ma wysoką gorączkę i bardzo zaczerwienione gardło. Myślę, że to angina lub zapalenie migdałków.

Teraz naszym domem jest Ohio. Po kilku przeprowadzkach, które dla mnie wiązały się z pięciokrotną zmianą przedszkola, osiedliśmy na eleganckim przedmieściu, bo tata znalazł dobrą pracę w Bazie Sił Powietrznych Rickenbacker.

Nadchodzą dobre lata: biały dwupiętrowy dom, błękitne dywany, przestronny pokój dzienny, wielkie okna z włochatymi fiołkami afrykańskimi na parapecie, wygrzewającymi się w promieniach słońca wpadających przez niedawno wymienione, nowoczesne, podwójne szyby.

Teraz, kiedy mamy pełne ubezpieczenie zdrowotne, mama zapisuje mnie do pediatry. Przychodnia rodzinna znajduje się jakieś 15 kilometrów od naszego domu. Po pierwszych badaniach kontrolnych wracam tam często z powodu przeziębień, mdłości i bólów głowy. Mama sądzi, że jestem uczulona na nową wykładzinę w domu, ale doktor Phillips zaleca dietę, żeby sprawdzić, czy to nie alergia pokarmowa. Zabrania mi jedzenia czekolady, mięsa, jajek, nabiału i chleba.

Po wizycie u lekarza idziemy z mamą do supermarketu. Przechadzamy się między regałami, ja zaplatam palce wokół prętów koszyka i patrzę, jak mama zdejmuje z półek ciasteczka, wieprzowinę, jajka klasy A, mleko o 2-procentowej zawartości tłuszczu i dwa bochenki chleba. W sklepie Bay’s Grocery nie ma chyba żadnego jedzenia, na które pozwoliłby mi doktor Phillips.

Dziś znów jestem w przychodni, bo często boli mnie głowa. Siedzimy z mamą w gabinecie, czekając na lekarza.

– Jak się zachowuje chore dziecko, Julie? Pokaż.

Zsuwam się na krawędź krzesła, rozluźniam ręce i nogi. Wyciągam język, dolna warga opada mi, odsłaniając zęby. Wyglądam jak Pigmeje na zdjęciach w „National Geographic”, z ustami rozciągniętymi od kolczyków.

– Bardzo dobrze. Co by sobie pomyślał pan doktor, gdyby zobaczył cię wyprostowaną i uśmiechniętą? Uwierzyłby mi, że jesteś chora? Musisz mu pokazać, jak źle się czujesz w domu. Trzeba cię wyleczyć, żeby mamusia mogła wreszcie odpocząć. – Liże kciuk i wyciera zaschniętą plamkę żółtka z kącika moich ust. Jej ślina śmierdzi zgnilizną.

– Okej, kochanie?

– Okej, mamo.

– Mówi pani, że Julie często ma podwyższoną temperaturę i boli ją gardło? – Doktor Phillips opiera się swobodnie o umywalkę, bazgrząc coś w mojej karcie.

KARTA PACJENTA S. 40 – TŁUMACZENIE

Nazwisko: Gregory Julie, nr 1798.18, data urodzenia: 16.05.1969 r.

Data, diagnoza, plan leczenia

4.06.1978 r. Ból gardła, suchy kaszel, ból uszu i karku. Temperatura: 40OC od wtorku.

Temperatura: 38OC, zaczerwienione gardło, kaszel.

Gardło silnie przekrwione, nawet języczek, bez wysięku, węzły chłonne szyjne lekko powiększone.

8.07.1978 r. Ból gardła, ból głowy.

Od dwóch dni ból gardła, złe samopoczucie, gorączka.

Matka zauważyła chorobę lokomocyjną, szczególnie w szkolnym autobusie. Dramamina nie pomaga w zwykłej dawce, niewywołującej senności.

Nos w normie, powiększone migdałki, z wysiękiem, nieznacznie powiększone węzły chłonne podżuchwowe.

19.09.1978 r. Temperatura: 40OC od dwóch dni.

Ból gardła.

Po podaniu aspiryny ból brzucha.

Matka mówi, że przez ostatnie dwie doby temperatura wahała się od 38OC do 40OC, ból gardła się nasila. Powiększone węzły chłonne, nie kaszle, ogólnie złe samopoczucie.

Nie wygląda na chorą.

Płuca w normie. Drożne przewody nosowe. Lekko zaczerwienione dziąsła. Powiększone migdałki, obfity, żółtawy wysięk. Bolesność węzła chłonnego szyjnego.

Skóra ciepła i sucha, kolor normalny.

Zapalenie gardła, prawdopodobnie angina.

Zapalenie migdałków.

Choroba lokomocyjna.

Nawracające zapalenie migdałków.

Penicylina, płyny, leżenie, w razie braku poprawy wizyta za tydzień.

Penicylina

Ruvert, próbka podana na miejscu.

Penicylina 250, 1xdz.

Płyny, leżenie.

Wymaz z gardła na posiew – ujemny.

Jutro zadzwonić po wyniki.

KARTA PACJENTA S. 41 – TŁUMACZENIE

6.12.1978 r. Matka mówi, że od kilku miesięcy pacjentkę boli gardło. Brak apetytu, ale Julie od kilku lat mało je. W ciągu ostatnich 48 godzin nasilił się ból gardła, węzły chłonne nieznacznie powiększone. Pacjentka codziennie skarży się na ból głowy. Niedawne badanie okulistyczne potwierdziło, że przepisane okulary są właściwe.

Ogólne poczucie znużenia. Nie ma mdłości, wymiotów ani biegunki, ale źle się czuje. W ciągu ostatniego tygodnia stale stan podgorączkowy.

Nie wygląda na ciężko chorą.

Badanie osłuchowe w normie. Przewody nosowe drożne. Nie ma zapalenia. Lekkie powiększenie migdałków z żółtawym wysiękiem. Nieznacznie powiększony węzeł chłonny szyjny, niebolesny.

Płuca czyste.

Regularny rytm zatokowy. Puls ok. 88. Brzuch miękki. Skóra bez wysypki, ciepła, sucha, kolor normalny. Dobre napięcie.

15.12.1978 r. Wizyta odwołana.

19.12.1978 r. Pacjentka odesłana ze szkoły do domu, mdłości, bladość, temperatura: 37.7OC, o 10.45 podano aspirynę. Gardło zaczerwienione. Trzy dni temu zakończono podawać penicylinę.

Prawie codziennie bóle głowy, mdłości, bóle brzucha, wymioty, stan podgorączkowy, ból gardła – prawie od dwóch lat, od 11.1976 r. Objawy występują przez dwa dni, potem ustępują, wracają po jakimś czasie. Matka nie za każdym razem przychodzi z pacjentką do lekarza, bo stan się poprawia.

Prawdopodobnie nawracające zapalenie migdałków podniebiennych.

Układ oddechowy bz.

Bez cech gorączki reumatycznej.

Morfologia krwi, OB, rozmaz ręczny, wymaz z gardła.

Penicylina, płyny, aspiryna.

Zaplanowana konsultacja u dr H. po otrzymaniu wyników badań laboratoryjnych.

– Raz miała 38 stopni, ale wydaje mi się, że cały czas ma stan podgorączkowy. Skarży się na… jak to się fachowo nazywa… chyba migrena, prawda, Julie? – Zerka na mnie, więc potakuję. – Opowiedz panu doktorowi o swojej migrenie.

– Czy bóle są związane z czymś, co jadła, pani Gregory?

– Może mi pan mówić Sandy, doktorze Phillips. Namawiam ją, żeby jadła, ale jest tak wybredna, że odkąd przeszłyśmy na tę dietę eliminacyjną z powodu uczulenia, prawie nic nie bierze do ust. A jeśli już, to ma mdłości.

– Czy nudności towarzyszą migrenom?

– Nie wiem. Julie, czy przy migrenach masz też mdłości?

Mama zwraca głowę w moją stronę, opierając twarz na kciuku i palcu wskazującym, ustawionych prostopadle, w kształcie litery L. U lekarza zawsze siedzi prosto i trzyma się za twarz, żeby nikt nie zauważył nerwowych tików, które zdarzają się od czasu do czasu.

– Czy podczas migreny boli cię czoło, o, tak… – Rozciąga palcami skórę na czole, w stronę uszu; śmiesznie wygląda. – Czy raczej… – Zbliża do siebie dłonie. – Wokół czaszki?

Wodzę wzrokiem od mamy do lekarza. Co to właściwie jest ta migrena? Kiedy bolą mnie oczy? A może kiedy w autobusie kręci mi się w głowie? Próbuję zgadnąć, mając nadzieję, że trafię.

– Trudno powiedzieć.

– Nie wiesz, Julie? Co to ma znaczyć? – Mama przekrzywia głowę i mruży oczy, że wyglądają jak szparki. Przełykam z trudem. Upływa kilka sekund. Nie mogę odwrócić wzroku. Jestem jak przyklejona do jej oczu. Nagle matka z irytacją klepie się dłonią w udo i robi niezadowoloną minę. – Chryste, dziecko, ciągle chorujesz. Od tygodnia mówisz, że w samochodzie masz migreny. Pamiętasz, jak było ci niedobrze? – Odwraca się do doktora Phillipsa. – Bardzo przepraszam, nie wiem, co się z nią dzieje i dlaczego mi to robi. Jest naprawdę niedobrze, jeśli nie pamięta, jak fatalnie się czuła jeszcze wczoraj. Julie, nie marnuj czasu doktora i powiedz wreszcie, co ci jest. Już!

– Boli mnie czoło, tak jak pan mówił.

Doktor Phillips jest bardzo zainteresowany.

– Czy czujesz się tak, jakby głowę ściskała ci opaska, czy jest to tępy, pulsujący ból?

– Hm. Opaska.

– To może być migrena. Na początek spróbujmy podać ergostat, Sandy, a w przyszłym tygodniu zapraszam na kontrolę.

– Bardzo dziękuję, doktorze.

Koniec wersji demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: