Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej - Weronika Kostyrko - ebook

Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej ebook

Weronika Kostyrko

4,1

Opis

Biografia Poli Nireńskiej to opowieść o urodzonej w Warszawie żydowskiej artystce, która tańczyła w czasach totalitaryzmu w Niemczech, Austrii i Włoszech. O kobiecie, która w przedwojennej Polsce doświadczyła antysemityzmu, niemal całą rodzinę straciła w Zagładzie, a po wojnie poślubiła Jana Karskiego, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (56 ocen)
24
16
14
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Weronika Kostyrko, Czerwone i Czarne

Projekt okładki Frycz i Wicha

Zdjęcia: Pola Nirenska Collection/Library of Congress (okładka); Narodowe Archiwum Cyfrowe; Zbiory Muzeum Miasta Łodzi, Gabinet Jana Karskiego; Library of Congress, Pola Nirenska Collection; Międzynarodowy Instytut Dialogu i Tolerancji im. Jana Karskiego w Rudzie Śląskiej, Hoover Institution, Jan Karski Papers; Biblioteka Narodowa w Warszawie; Agencja Getty; Archiwum Royal Academy of Music, The Papers of Priaulx Rainier; Lee Miller; Weronika Kostyrko, Sonya Everett, archiwum prywatne Rimy Faber; Pola Nireńska

Korekta Barbara Zawiejska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. k. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-66219-10-6

Warszawa 2019

Skład wersji elektronicznej

Początek i koniec

Wmieszkaniu na Tłomackiem była wielka kuchnia. W niedzielę, kiedy służące miały wychodne, Pola ustawiała gramofon na kuchennym stole i otwierała okno. Lubiła tanga i fokstroty, ale któregoś razu wybrała symfoniczne nagranie walca Camille’a Saint-Saënsa. Kiedy płyta zawirowała, dziewczyna zaczęła tańczyć. Był rok 1925, Warszawa, dzielnica żydowska.

„Danse macabre” to muzyczne opowiadanie grozy. Najpierw harfa wybija północ, potem skrzypce odzywają się rozstrojonym trytonem. To śmierć zaprasza duchy na bal. Kiedy taniec nabiera tempa, wyraźnie słychać klekot kości: twardy, suchy, pusty dźwięk ksylofonów. Zabawę szkieletów przerywa głos oboju, poranne pianie koguta.

„W drzwiach kuchni stanęła siostra. Kiedy przestałam tańczyć, zapytała: – Dlaczego robisz takie straszne miny? – Pola śmieje się cicho. – Bardzo ją kochałam. Moja Franka”.

Zaciąga się papierosem. Naprzeciw niej siedzi krytyk tańca George Jackson. Rozmawiają o dzieciństwie, które Pola spędziła w Polsce, o nauce tańca w Niemczech i w Austrii. O pracy w faszystowskich Włoszech, wojnie spędzonej w Anglii i szkole zbudowanej w Ameryce. O tym, jak tańczyła w Warszawie, Łodzi, Dreźnie, Wiedniu, we Florencji, w Rzymie, Londynie, Nowym Jorku, Jerozolimie i Tel Awiwie.

Są zaprzyjaźnieni, Pola odpowiada na każde pytanie. Dwa razy prosi, żeby wyłączyć magnetofon. Nagranie trwa półtorej godziny. Kiedy milkną, słychać brzęk filiżanek i samolot przelatujący za oknem. Jest rok 1985, Waszyngton.

Siedem lat później Pola skoczy z jedenastego piętra wieżowca przy North Park Avenue. W deszczowe przedpołudnie Jan wyjdzie z domu tylko na chwilę, po papierosy.

– Po śmierci Poli spędziłam z nim wieczór, noc i dzień. Przez cały ten czas siedział w fotelu, płakał, mówił coś cicho do siebie. Łyżeczką podawałam mu herbatę – wspomina dziewięćdziesięciodwuletnia Kaya Mirecka-Ploss. Filigranowa, starannie uczesana, przyjmuje mnie jesienią 2016 roku w białym domu z ogrodem, który Jan Karski często odwiedzał w ostatnich latach życia.

Pani Kaya lubi, kiedy się ją nazywa ikoną Polonii amerykańskiej. Przez wiele lat była przewodniczącą – choć ona woli mówić: prezesem – Amerykańskiej Rady Kultury Polskiej. Jej salon w Waszyngtonie dekorują zdjęcia z Janem Pawłem II i Lechem Wałęsą, najwięcej jednak jest fotografii Kai z Karskim.

Kaya znała Polę, ale nie były blisko. Przy pierwszym spotkaniu poczuła się urażona, że Nireńska nie chce rozmawiać po polsku.

– Dlaczego on się z nią ożenił? – pyta i milknie. Kiedy już zbieram się do wyjścia, mówi: – Ja myślę, że on się z nią ożenił, bo ona była Żydówką.

*

To moja pierwsza podróż śladami Poli Nireńskiej. Poznaję jej życie od końca, czyli od Waszyngtonu, bo tam są Poli papiery i tam jeszcze żyją jej przyjaciele. W listopadzie 2016 roku niewiele o niej wiem ponad to, że była tancerką i żoną Jana Karskiego. Nikt jeszcze nie opowiedział jej historii, choć od samobójstwa minęło niemal dwadzieścia pięć lat.

Po powrocie z tej pierwszej podróży wbijam gwóźdź w ścianę obok biurka i zahaczam na nim druciany wieszak z jedwabną suknią. Długą, prostą, szeroką, fioletową w odcieniu mauve. Pola zostawiła ją u przyjaciół, u których nocowała na tydzień przed śmiercią. Rozmawiałam z Nancy i Rayem przez wiele godzin przy tym samym stole, przy którym ona spędziła tamten wieczór. Pod koniec spotkania Nancy wyciągnęła z szafy suknię Poli i powiedziała: weź ją.

Z miesiąca na miesiąc ściana nad biurkiem coraz bardziej się wypełnia: kartonową płachtą z drzewem genealogicznym; zdjęciami ludzi i miejsc; pełną skreśleń i dopisków listą pytań...

Im więcej o niej wiem, tym częściej patrzę na suknię: kim właściwie była ta kobieta? Polką? Żydówką? Europejką? Amerykanką? Ona by pewnie powiedziała: artystką. Miała ogromny talent i jeszcze większą determinację, najwybitniejszych nauczycieli i sieć kontaktów na trzech kontynentach. Czemu więc nie zrobiła wielkiej kariery? I przed czym uciekała przez niemal połowę życia?

Przeglądam zdjęcia i dokumenty. Miała ciemne, naturalnie kręcone włosy i brązowe oczy, niewiele ponad sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. „Jej drobne, pięknie uformowane ciało wieńczyła kształtna głowa o wydatnych kościach policzkowych” – napisała w 1984 roku uczennica Poli Stephanie Simmons. Według Amerykanki, miała „urodę słowiańską”: wysokie łuki brwiowe, mocno zarysowany nos, szerokie, zmysłowe usta. Czy była piękna? Moim zdaniem – i tak, i nie. Zdaniem Simmons, „solowe tańce Nireńskiej wydobywały całe piękno jej ciała, twarzy i rąk”.

Nie mamy ani minuty zapisu filmowego jej tańca. Sposób, w jaki się poruszała, przetrwał tylko we wspomnieniach przyjaciół. Od nich właśnie – od Nancy, Raya, od Rimy i George’a – usłyszałam, że pod koniec życia chodziła o kulach, ale „trzeba było zobaczyć, jak unosi rękę – to było boskie”. Nie farbowała włosów, do jedwabnych sukien nosiła jednak sznur pereł „operowej długości”. Nawet w ogrodzie snuła się za nią delikatna smuga perfum. Pięknie się śmiała. Gdziekolwiek weszła, „wypełniała sobą całą przestrzeń”.

A jednak wciąż się wymyka.

Rodzice dali jej na imię Perla, w gimnazjum była Paulą, ona sama wybrała dla siebie: Pola. Nazwisko Nirenstein w jej rodzinie pisano różnie – Nirensztein, Nirenstein, Nirensztajn albo . Ona wybrała dla siebie: Nireńska.

Pola Nireńska – tak przedstawiała się od pierwszego tournée w roku 1932, do ślubu z Janem Karskim w 1965 roku. W latach siedemdziesiątych podpisywała się: Pola Karski. Potem, aż do śmierci, znowu: Nireńska albo Nireńska-Karski. W dokumentach z lat czterdziestych pojawia się jeszcze jako Pola de Ledesma, Pola Rathner i Pola Nireńska-Warth.

W młodości odrzuciła los „żydowskiej narzeczonej”, który wybrali dla niej rodzice. Nie chciała „dusić się w ścianach pokojów, wiecznie zależną być od kogoś, wiedzieć już z góry, jak spędzi następny miesiąc, stale czuć się jak w klatce”. Nie ona jedna.

Kiedy po pierwszej wojnie światowej młode Polki wyrywały się na uczelnie, żydowskie kobiety miały cztery drogi emancypacji: przez syjonizm, komunizm, socjalizm – albo przez sztukę.

Syjonistki uciekały do kibuców, gdzie żydowska młodzież szykowała się do życia w Palestynie. W latach trzydziestych było ich w Polsce aż sto sześćdziesiąt. Tam kobiety pracowały ramię w ramię z mężczyznami na polach i przy warsztatach. Wieczorami uczyły się hebrajskiego, zamiast haftować serwetki na sobotnie chały. Ortodoksyjne matki załamywały ręce, bracia zatrzaskiwali drzwi, kiedy syjonistki przychodziły się żegnać w swoich skórzanych marynarkach i drelichowych spodniach.

Komunistki na nielegalnych zebraniach dyskutowały z chłopakami o światowej rewolucji. Deklamowały po rosyjsku wiersze Majakowskiego i rozdawały ulotki w fabrykach. Zwykle płaciły za to zerwaniem z rodziną, a czasem także więzieniem.

Socjalistki pracowały w szkołach, czytelniach i kuchniach ludowych zakładanych przez Bund. Czytały literaturę jidysz, nie lubiły syjonistów i nie lubiły komunistów; w pochodach pierwszomajowych wolały maszerować razem z Polakami z PPS.

Droga przez sztukę była najtrudniejsza. Trzeba ją było pokonać w pojedynkę, ryzykując życiową porażkę. Pola cały swój posag przeznaczyła na naukę tańca. Przysięgła ojcu, że po dyplomie zostanie nauczycielką, że sama nigdy nie stanie na scenie. Złamała tę obietnicę. Długo szukała swojego miejsca na ziemi, a kiedy je wreszcie znalazła w Ameryce, jeszcze przez kilka lat budowała samodzielną egzystencję.

Była nareszcie wolna, gdy na jej drodze stanął Jan Karski.

*

O nim – wydawałoby się – wiemy już wszystko.

Wybitnie utalentowany dyplomata.

Odważny kurier Polskiego Państwa Podziemnego.

Pierwszy naoczny świadek Zagłady, który dotarł do przywódców Wielkiej Brytanii i USA.

Głęboko wierzący katolik.

Narodowy bohater, którego biografię pieczętuje się trzema słowami żołnierskiej przysięgi: Bóg, Honor, Ojczyzna.

A przecież on sam nigdy z siebie bohatera nie robił. „Siedział na krześle lekko, wąsko, jakby oszczędzał miejsca i uwagi zebranych” – zanotowała polska pisarka po spotkaniu w Londynie w roku 1942. Dziennikarz Głosu Ameryki widywał go w Waszyngtonie pięćdziesiąt lat później: „Nie brylował w towarzystwie, raczej przeciwnie”. Młody historyk odnotował w Warszawie w 1974 roku: „Z pozoru chłodny i powściągliwy, wolał słuchać niż mówić, ale jednocześnie, jak się go bliżej poznało, okazywał się bardzo delikatną osobą”.

Rozmawiałam z wieloma ludźmi, którzy go znali. Pod koniec życia nie miał przyjaciół, ale ci, co byli najbliżej, lubili go za błyskotliwą mądrość. Za to, że mówił prawdę, miał poczucie humoru i był samokrytyczny. Szkoda go na pomnik.

Jakim był człowiekiem? Każda książka o Karskim zaczyna się od bogobojnej matki Walentyny Kozielewskiej, która nauczyła go szacunku dla Żydów. A przecież on sam mówił, że w młodości najważniejszy był Marian, najstarszy brat. Jeżeli pójść tym tropem, jego biografia się komplikuje, rozpada na dwie części: trzeba opowiedzieć o Janku Kozielewskim i Janie Karskim. I o tym, że Karski swojej młodości się wstydził.

Niektórzy mówią, że po wojnie czuł się przegrany, bo nie udało mu się uratować ani jednego Żyda. Sądzą, że z Polą Nireńską połączyło go „małżeństwo moralno-polityczne” – że był to raczej „gest opieki”. Ale przyjaciele Poli twierdzą, że Jan ją kochał i był z niej dumny. W liście wysłanym po jej śmierci napisał: „Moje życie skończyło się”. Ufundował wtedy dwie nagrody jej imienia. Przeznaczył na nie oszczędności całego życia.

Mówiła o nim: Jan, do niego: Jasiu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wszyscy wokół mówili „John”, a ona nigdy nie rozmawiała z nim po polsku.

Z nikim nie chciała rozmawiać po polsku, odkąd dowiedziała się o śmierci Franki.

Rozdział I  

Perla Nirensteinówna urodziła się w Warszawie 28 lipca 1910 roku. Jej ojciec Mordka Nirenstein produkował krawaty z jedwabiu, po który jeździł do Niemiec. Interes przechodził z ojca na syna: już w 1878 roku dziadek Poli Mordka Lejb Nirenstein był krawaciarzem w niewielkiej Dubience koło Kraśnika. Krawaciarzem zostanie także jej brat.

Rodzinny dom Poli nie był religijny, choć pradziadek Mosze Lejb Nirenstein pełnił w Dubience funkcję rabina. Wiemy o tym z aktu ślubu, którego udzielił 15 września 1839 roku robotnikowi rolnemu Ickowi Czesnemu i Udli Kranz.

Dubienka była sennym miasteczkiem nad Bugiem. Zamieszkiwali ją w jednej czwartej katolicy, w jednej czwartej prawosławni i w połowie Żydzi. Wywodzi się z niej także rodzina matki Poli, Ity z domu Waksman, choć sama Ita urodziła się w 1882 w Lublinie.

Jej ojciec Ajzyk, zgłaszając narodziny kolejnych dzieci, przedstawiał się carskiemu urzędnikowi jako „spekulant”. Nic w tym zdrożnego – spekulacją nazywano wtedy handel walutami albo „towarami różnymi”, tanio kupowanymi, sprzedawanymi drożej. Spekulantami byli ojciec Ajzyka i jego dziadek. Interes musiał być dochodowy, bo Ajzyk Waksman nie tylko wykształcił syna Rubina na stołecznego urzędnika, ale także bogato uposażył trzy córki: najstarszą Perlę, młodszą Brandlę i najmłodszą Itę.

Osiemnastego stycznia 1902 roku w kancelarii urzędnika Stanu Cywilnego Wyznań Niechrześcijańskich czwartego bielańskiego cyrkułu Ita Waksman, panna lat dziewiętnaście, zawarła małżeństwo z dwudziestoczteroletnim Mordką Nirensteinem. Siedem tygodni wcześniej w Lublinie spisano intercyzę, zgodnie z którą panna młoda do małżeństwa wniosła:

Cztery tysiące rubli gotówką;dwie pary lichtarzy srebrnych;jeden tuzin srebrnych kieliszków;dwa srebrne puchary i tacę srebrną;sześć łyżek, sześć widelców, dwa noże;solniczkę;(wszystko to osiemdziesiątej czwartej próby);męski złoty zegarek na złotym łańcuszku;damski złoty zegarek z takimiż dwoma łańcuszkami;cztery brylantowe złote pierścionki;jedną parę kolczyków brylantowych;kolczyki diamentowe ze złotą broszką;dwie szafy i kredens;zegar ścienny;samowar niklowy ze stolikiem;lustro duże;umywalnię;lampę brązową wiszącą;dwie pary kołder, z których jedna pluszowa;drobne przybory kuchenne;firanki;garnitur mebli, składający się z sześciu foteli, stołu, kanapy i dywanu pod nim.

A że wtedy mieszczańskie domy urządzano raz na całe życie, możemy założyć, że na tej kanapie i przy tym stole siadała Pola w dzieciństwie.

Małżonkowie Nirenstein zamieszkali w Warszawie na trzecim piętrze kamienicy przy placu Tłomackie pod numerem 3, na skraju zamieszkanej niemal wyłącznie przez Żydów Dzielnicy Północnej. Kolejno rodziły się im dzieci: najstarszy Leo (używający także żydowskiego imienia Eliezer) w 1902 roku, potem Ala (Sara) w 1905, Franka (Frida) w 1908 i dwa lata po niej najmłodsza Perla. Czyli Pola.

Pod koniec życia na Tłomackie sprowadziła się jeszcze z Lublina babcia Poli, Łaja Necha z domu Cukerfajn. Razem z nią rodzina liczyła więc siedem osób, a że pod jednym dachem mieszkały także polskie służące, dom był pełen. Mieszkanie uchodziło jednak za komfortowe: było duże, miało łazienkę z kanalizacją, a w kuchni bieżącą wodę. Z okien Pola widziała miejską studnię nazywaną Grubą Kaśką i zielony skwer.

Zielony skwer za oknem to była rzadkość w dzielnicy żydowskiej. Na jednej piątej powierzchni Warszawy mieszkała tam jedna trzecia jej mieszkańców. Do sklepów i warsztatów przeciskali się klienci i dostawcy, wąskimi ulicami krążyły autobusy i tramwaje. W tłoku dzielnicy żydowskiej nie było miejsca dla drzew, nie mówiąc już o ukwieconych skwerach.

Nirensteinowie mieszkali jednak w miejscu szczególnym – tuż obok Wielkiej Synagogi, wzniesionej w 1878 roku na Tłomackiem 7. Gmach tej wspaniałej świątyni mógł pomieścić ponad dwa tysiące osób (tysiąc stu pięćdziesięciu mężczyzn na dole i tysiąc pięćdziesiąt kobiet na galerii). Na jego budowę i wyposażenie spolszczona żydowska burżuazja zebrała astronomiczną sumę dwustu tysięcy rubli.

Synagoga na Tłomackiem była wyjątkowa nie tylko dlatego, że była wielka. Także – a może przede wszystkim – dlatego, że Żydzi odprawiali w niej nabożeństwa po polsku. Jedenastego listopada obchodzono tu rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Stąd w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja kondukt rzemieślników żydowskich ruszał do siedziby prezydenta RP na Zamek Królewski.

Do synagogi przychodzili nie tylko Żydzi, ale także polscy melomani. Na co dzień można tu było posłuchać chłopięcego chóru, od święta – najznakomitszych kantorów. „W wigilię Jom Kippur z samego rana zamykano ulice prowadzące do synagogi, i gdyby nie to, że na rogach stali ubrani w galowe mundury oficerowie w białych rękawiczkach, można byłoby pomyśleć, że odbywa się wielka obława na politycznie podejrzanych” – wspominał Icchak Borensztajn. W takie dni Pola widziała z okna, jak policja konna blokowała wejścia na skwer, jak przed synagogą zatrzymywały się eleganckie limuzyny. Jak komitet powitalny Żydów w cylindrach czekał na gości spoza żydowskiego świata – polskiego prezydenta, premiera, generałów i ambasadorów.

W dwudziestoleciu międzywojennym Tłomackie było nie tylko centrum życia religijnego i areną uroczystości państwowych, ale także symbolem nowocześnie pojmowanej kultury żydowskiej. Pod numerem 13 działał tu Związek Literatów i Dziennikarzy Żydowskich. Twórcy klasyczni i awangardowi pili razem wódkę, tańczyli i toczyli gorące dyskusje o światowych prądach w literaturze.

A zwykłe życie miejskie: sklepy, kawiarnie, fryzjernie, najróżniejsze usługi? Według ksiąg sądowych, naprzeciwko domu Poli znajdowała się księgarnia Achiewer Jakóba Libermana. Tłomackie 11 to fabryka kapeluszy Szmula Cukiermana, a pod 13 był salon mody damskiej. Pod tym samym adresem mieścił się niekoszerny bar Metropol, założony z inicjatywy partii socjalistycznej Bund. Na rozległym placu działało jeszcze kilku krawców, perfumeria i kaletnik. W sumie ruch był niewielki, i w powszednie dni plac wydawał się pusty.

– Żaden Żyd nieasymilowany tu nie przychodził. Tylko wyższe sfery w kapeluszach – opowiada mi znakomity znawca żydowskiej Warszawy Jan Jagielski. I dodaje (choć świetnie wie, że mówimy o nieistniejącym placu): – Tłomackie to jest smutna ulica.

Życie było tuż obok, na Nalewkach. Dzisiaj to tylko kawałek bruku, stare tory tramwajowe urywają się wśród zieleni. A kiedyś? – Nalewki to szum i gwar – opowiada Jan Jagielski. – Wszyscy chodzili na Nalewki, bo było tanio i coś się działo. Nie tylko kupcy i gospodynie, ale wszystkie służące, andrusy, gazeciarze, złodziejaszki, tragarze, żołnierze na przepustkach.

Domy na Nalewkach miały podwórza od suteren po pierwsze, a nawet drugie i trzecie piętro zajęte przez rzemieślników i handel. Szyldy były po polsku, ale mówiono w jidysz. Co tam mówiono: spierano się i targowano! Wprost na ulicy rozkładali swój towar sprzedawcy owoców, garnków, grzebieni, podwiązek, sznurowadeł. Mieszkańców budził krzyk niewyspanych ludzi, którzy tak rozpoczynali dzień pracy.

Od gwaru Nalewek można było odetchnąć w ogrodzie Krasińskich. Dzisiaj to park, jakich w Warszawie wiele, z klombami, jeziorkiem i równo skoszoną trawą. Kiedyś był on nie tylko mniejszy – ale zupełnie inny. Zakurzony i zaniedbany, tak mocno zrósł się z Dzielnicą Północną, że nazywano go ogrodem Żydowskim.

Już od rana jego ławki były zajęte przez stałych bywalców. Pierwsi przychodzili bezrobotni mężczyźni w popękanych butach i dziewczyny w dziurawych pończochach. Rozmawiali o emigracji do dalekich krajów, gdzie „pieniądz leży na ulicy”, i o bogatych krewnych. „Palestyna miała oddzielną ławkę. Na tej ławce jaśniały młodzieńcze oczy, trwające w innym transie; oczy przybyłe z małych polskich miasteczek. Chłopcy i dziewczyny odziani w skórzane kurtki, na poły żołnierze, na poły wędrowcy, opuszczali mizerne żydowskie gniazda, wypychani z ciasnych domostw. Na tej ławce nie szukano bogatych wujków. Tu szukano bohaterskich czynów, ciężkiej pracy” – czytam w zbiorze wspomnień „Pojlisze jorn”.

Przy długiej alei z rzędem ławek rozsiadali się starcy rozprawiający „o dawnych wielkich fortunach, o minionej kupieckiej uczciwości i dumie. Zbierali się dawni koledzy z żydowskich placów handlowych”. Starzy bogacze mieli oddzielną ławkę, omijaną z respektem. Najgłośniej było przy fontannie, gdzie spotykali się ojcowie z małymi dziećmi. – Zostawiali żonę za kantorkiem i szli porozmawiać z innymi mężczyznami o handlu i polityce – opowiada Jan Jagielski. – A dzieci puszczone samopas pryskały się wodą z fontanny.

Do takiego ogrodu Krasińskich przychodził w latach trzydziestych Janusz Korczak z podopiecznymi żydowskiego sierocińca na Krochmalnej. Przy zachodniej bramie do dziś jest niewielka, porośnięta kasztanowcami górka. Według Jana Jagielskiego, zimą dzieci z Domu Sierot zjeżdżały tu z Korczakiem na sankach, jesienią zaś zbierały kasztany. A kiedy wybuchła wojna i ogród znalazł się poza murami getta, Korczak umieścił liście kasztanowca na sztandarze Domu Sierot.

Prowadząc dzieci do ogrodu Krasińskich, Korczak musiał mijać zachodnią bramę ogrodu Saskiego. Dlaczego żydowskie sieroty z Krochmalnej szły po kasztany dalej, przez plac Bankowy i Tłomackie aż na Nalewki? Może dlatego, że przy bramie ogrodu Saskiego stał polski dozorca, który pilnował, żeby do parku, nazywanego „letnim salonem stolicy”, wchodzili tylko warszawiacy „schludnie ubrani”.

Nie znaczy to, że do ogrodu Saskiego wpuszczano tylko zamożną publiczność; w środku był przecież pawilon Towarzystwa Kropla Mleka, które troszczyło się o dzieci z ubogich rodzin. Wykluczenie tych, którzy nie byli ubrani „schludnie”, w praktyce oznaczało zakaz wstępu dla religijnych Żydów w chałatach i kipach. Korczakowi, choć nosił się „po europejsku”, przyzwoitość nie pozwalała pewnie przekroczyć bramy ogrodu, do którego nie mieli wstępu bliscy jego podopiecznych.

Czy dzieci czuły żal? Palącą ciekawość? Za tą bramą rozciągał się świat tak inny od ogrodu Krasińskich, jak Nalewki różniły się od pobliskiej Marszałkowskiej.

Ogród Saski był od Krasińskich dwa razy większy. Na wzorowo utrzymanych rabatach rosły róże. Spośród krzaków bzu wyłaniały się barokowe posągi Twórczości, Chwały, Prawdy, Muzyki i Poezji. Nawet prozaiczny wodomierz miał tu formę rzymskiej świątyni Westy. Niedaleko wejścia stał kataryniarz, obok woliery z kolorowymi ptakami można było kupić lody Eskimos. Latem na podeście grała orkiestra parkowa. Alejkami paradował warszawski wielki świat: najpiękniejsze kobiety, oficerowie i złota młodzież. „Na wielkim placu przy bramie rozkładały się taborem niańki i mamki z gromadą niemowląt i kilkuletnich dzieciaków, a między nimi przesuwał się wysztafirowany strażak” – pisze Elżbieta Charazińska w książce „Ogród Saski”.

Jeśli na mapie przedwojennej Warszawy połączyć linią bramę ogrodu Saskiego z bramą ogrodu Krasińskich, kamienica pod numerem Tłomackie 3 wypada dokładnie pośrodku. Tu i tam szło się piechotą kilka minut. Do którego ogrodu chodziła w dzieciństwie Pola?

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.