Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pustynia i morze - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pustynia i morze - ebook

Prawdziwa historia o walce i przetrwaniu. I o tym, że nadzieja nigdy nie umiera.

W styczniu 2012 r., ukończywszy właśnie cykl reportaży z hamburskiego procesu piratów somalijskich, Michael Scott Moore udał się do Rogu Afryki, by zebrać materiał do książki o piractwie i możliwościach jego ukrócenia. „Wydawało mi się ważne, by wiedzieć, dlaczego w ogóle istnieją piraci”, napisał.

Dowiedział się szybciej, niżby się spodziewał. Porwany w Somalii tuż przed wyjazdem, poznał od podszewki i podłoże piractwa, i jego okrutną codzienność. W warunkach zdolnych złamać najtwardszy charakter przetrwał 977 dni, nim zebrano okup, jakiego zażądali piraci.

Pustynia i morze to połączenie pamiętnika, reportażu i pracy socjologiczno-historycznej. Pełna czarnego humoru, szczera, napisana z dziennikarskim dystansem i wyczuleniem na szczegóły książka jest jakby skrzyżowaniem Paragrafu 22 z Helikopterem w ogniu. Humanizm, z jakim – mimo traumatycznych przeżyć – Moore opisuje porywaczy, jest odbiciem drobnych uprzejmości, jakich od nich doznawał, i kontrastuje z obojętnością zachodniej biurokracji, która prędzej by wysłała bombowce, niż wypłaciła okup.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-709-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W Algierze mówi się wprost o istnieniu dwóch odmian islamu – jednego, który nazywają islamem pustyni, i drugiego, który określają jako islam rzeki (albo morza). Pierwszy to religia praktykowana przez bojowe, koczownicze plemiona, które w najbardziej wrogim dla człowieka otoczeniu, jakim jest Sahara, walczą o przetrwanie, o utrzymanie się przy życiu, a drugi islam – rzeki (lub morza) – to dla odmiany wiara kupców, wędrownych handlarzy, ludzi drogi i bazaru, dla których otwartość, ugoda i wymiana są nie tylko kwestią korzyści handlowych, ale warunkiem samego istnienia.

Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem¹

1. Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem, Kraków 2004, fragm. rozdziału „Pustynia i morze” (przyp. tłum.).PROLOG

––––––––––––––––

– Michael, mam problem – zwrócił się do mnie Rolly Tambara.

– O co chodzi?

– Ten pirat, on kopnął moją Biblię.

Siedzieliśmy w cieniu taśmociągu na pokładzie roboczym porwanego tuńczykowca. Rolly był moim najlepszym przyjacielem na burcie – ba, na całym Oceanie Indyjskim, a już na pewno w Galmudugu, regionie Somalii, u którego brzegów staliśmy na kotwicy i gdzie się poznaliśmy. Najlepszym przyjacielem w promieniu trzech lub czterech tysięcy mil wokół Rogu Afryki. Był rybakiem z Seszeli, katolikiem, mężczyzną niskim i krępym, starym, pomarszczonym i prawie łysym. Mówił francuską odmianą kreolskiego. Obu nas przewieziono na Nahama 3 po tygodniach uwięzienia na lądzie.

– Który? – spytałem.

– Nie znam jego imię.

Rolly czytał sfatygowaną Biblię gdzieś na deku, kiedy z mostku zszedł Somalijczyk, żeby zaparzyć herbatę. Czekając, aż się woda zagotuje, przysiadł obok, by sprawdzić, co to za książka. Widok Biblii musiał obrazić jego uczucia religijne, kopnął ją więc bosą, spękaną od soli stopą.

– Gdzie upadła? Odzyskałeś ją?

– Pobiegłem i podniosłem – odrzekł Rolly.

– A on co?

– Poszedł na górę z herbatą.

– I nie wiesz, jak się nazywa?

Rolly pokręcił głową.

– Musisz powiedzieć Tuuremu.

Ali Tuure¹, przygarbiony, chudy jak kościotrup starszy Somalijczyk z wiecznie zmierzwioną czupryną i krzywozębnym uśmiechem, był hersztem piratów na tej przeklętej łajbie. Szanowali go za (trochę dziwne) poczucie humoru i względnej sprawiedliwości. Chodząc po pokładzie, pozdrawiał ludzi uniesieniem kościstej ręki i świszczącym „Heeej!”, jak chora imitacja Fonziego z „Happy Days”. Też nie lubił Biblii, nigdy jednak nie próbował narzucać zakładnikom islamu i zganiłby każdy przejaw (względnego) nieposzanowania.

Rolly ruszył ku schodom, by zgłosić skargę Somalijczykom na górze. Wywołało to sporo zamieszania. Zrobiłem sobie kubek kawy rozpuszczalnej i przeszedłem na burtę od strony lądu. Za wodą leżało miasteczko Hobyo; w moich krótkowzrocznych oczach wyglądało jak niewyraźna kupa kamieni na brązowawym pustynnym brzegu. Cynkowane dachy odbijały słońce ostrymi błyskami.

Naham 3 to pięćdziesięciometrowy sejner pod banderą omańską, lecz zarządzany przez firmę z Tajwanu. Zakładnicy byli rybakami z Chin, Kambodży, Wietnamu, Indonezji i Filipin. Siedzieli za nami, gawędzili, palili papierosy i grali w karty. Żyliśmy jak więźniowie pływającego obozu internowania. Ja, chudy, zagubiony rozbitek, jestem amerykańskim pisarzem po czterdziestce, dla którego miłe życie cudzoziemca w Berlinie tliło się w pamięci jak odległy sen. Po trzech czy czterech miesiącach niewoli zrzuciłem około dwudziestu kilogramów. Mieli tu podwieszoną wagę tuńczykową – sprężynowe ustrojstwo z hakiem. Jeśli na ów hak zarzuciło się linę, można było zadyndać jak martwa ryba.

Przy falszburcie stał z papierosem Chińczyk Jian Zui². Miał okrągłą, maskowatą twarz, która czasem pękała szczerym uśmiechem. Podsunął mi paczkę.

– Nie, dzięki.

Cisnął niedopałek do wody i spojrzał na Hobyo. Złożył płasko dłonie i zrobił ruch, jakby dawał nurka. Szok: w tej więziennej atmosferze taka zakazana demonstracja? Oczyma wskazałem piratów leniuchujących na górnym pokładzie. Z Jian Zuim ledwo mogliśmy się porozumieć, ale myśleliśmy podobnie – dziesiątki razy wyobrażałem sobie ucieczkę tą samą drogą. Zastanawiałem się, czy w ogóle umie pływać.

W końcu się uśmiechnął, jakby to miał być dowcip. Złożył dłonie, tym razem jak do chrześcijańskiej modlitwy.

– Santa Maria – powiedział, podnosząc oczy ku niebu.

W slangu naszych Chińczyków znaczyło to tyle, co u nas „kopnąć w kalendarz”. Innymi słowy: gdybyśmy skoczyli, to „kaplica”.

Skinąłem głową.

Podskakując na martwej fali, przypłynęła motorówka. Zaopatrzenie z Hobyo pojawiało się dwa razy dziennie.

– Moto – zaanonsował Jian Zui.

Gdy przybiła do burty, obsada rzuciła na pokład cumę. Nasi Somalijczycy zamocowali ją do relingu. Martwica nieźle kołysała obu jednostkami, trzech nowo przybyłych przeskoczyło jednak zwinnie na nasz dek. Czwarty z dołu podał ciężki wór khatu, zielonych liści rośliny o właściwościach pobudzających, które miejscowi żują, tak jak my pijemy alkohol. Piraci sprzeczali się, kto ma go zataszczyć na górę.

Przez kilka letnich tygodni 2012 roku obserwowałem te dostawy z ostrożnym optymizmem. Dzwoniąc do domu w Kalifornii, wtrąciłem po niemiecku nazwę miasteczka. Matka spytała: „Czy możemy przysłać ci paczkę, Michael?”. Jej optymistyczny ton sprawił, że w głowie mi się zakręciło z żalu. Żeby dotrzeć na statek, paczka musiałaby przejść przez kilka klanowych i przestępczych siatek na sawannie. Intencja słodka, tylko co by zostało z zawartości, gdyby w końcu ktoś ją wrzucił z łódki na pokład? Para szortów?

Poczułem pod powiekami gorący ucisk.

Nad Hobyo nadleciał od południa i zatoczył koło samolot. Zauważyłem go, zanim dobiegło nas buczenie silników. Porywista bryza wiała bez przerwy, zamiatając dźwięki w nieprzewidywalny sposób. Bez okularów za wiele nie widziałem, ale przypuszczalnie była to europejska lub amerykańska maszyna zwiadowcza. Gdy kołowała nad lądem, do relingu na pokładzie nawigacyjnym podszedł stary Somalijczyk i zaczął wymachiwać pistoletem.

– Amerikan! – wrzasnął.

On też uznał go za samolot zachodni i nie chciał, żebym stał na widoku. Grupka młodych piratów na górze przesunęła się na przeciwną burtę. Szeregowi strażnicy nauczyli się chować przed samolotami, żeby nie zarejestrowano ich twarzy.

– Amerikan! – powtórzył stary, groźniej machając spluwą.

Ten nigdy nie okazał mi innego uczucia niż nienawiść; mój oburzony rozum buntował się przeciwko słuchaniu jego poleceń. Sterczałem uparcie na swoim miejscu, przyglądając się załadunkowi, póki się nie upewniłem, że w dostawie nie ma żadnej bezsensownej paczki z domu.

– Ech, Michael! – napomniał mnie spod taśmociągu Rolly, przekrzykując szum wiatru. – Nie złość ich, Michael.

1. Pseudonim.

2. Również pseudonim (wym. Dżien Tsuej). Prawdziwe nazwisko: Leng Wenbing.I

––––––––––––––––

Mój ojciec, człowiek mało oryginalny, zwykł mawiać: „Ciekawość zabiła kota”. Naturalnie pierwszy raz wybrałem się do Rogu Afryki z ciekawości. Podobała mi się niezwykła przestrzeń suchej sawanny, szorstki dźwięk pustynnej mowy, brak zachodnich udogodnień. Chciałem później napisać o gangu pirackim odsiadującym wyrok w hamburskim więzieniu. Ich sądowy maraton odbił się w Europie szerokim echem: była to pierwsza na ziemiach niemieckich od ponad czterech stuleci rozprawa przeciwko jakiemukolwiek piratowi. Moje reportaże z niej ukazywały się w periodyku internetowym „Der Spiegel Online”, dla którego wtedy pracowałem w Berlinie, i wydawało mi się, że książka o procesie i pewnych mało znanych aspektach piractwa somalijskiego może być interesująca.

Pojechałem tam także jako uczeń Ashwina Ramana, indyjskiego dokumentalisty i korespondenta wojennego dla telewizji niemieckiej. Poznałem go w 2009 roku w Dżibuti, kiedy pracowałem nad cyklem artykułów o piratach. Dżibuti to malutki kraik wciśnięty w zagłębienie wschodnioafrykańskiego wybrzeża u wejścia na Morze Czerwone. Jego stolicę tworzyła siatka marniejącej pofrancuskiej zabudowy z rozrzuconymi tu i ówdzie slumsami namiotowymi, przesycona kozim zapachem. Żar i jaskrawe słońce mocno dawały się we znaki. Zwyczajowym miejscem pobytu Europejczyków i zabłąkanych tam Amerykanów był położony tuż za miastem drogi hotel. Szoferzy zabierający mnie na rozmaite spotkania byli nieodmiennie zdumieni, że nie tam się zatrzymałem. „To fajny hotel. Jesteś pierwszym znanym mi dziennikarzem z Europy, który tam nie zamieszkał”, stwierdził krytycznie młody Francuz, który pierwszego ranka wiózł mnie na okręt NATO. Ja zaś celowo nie wziąłem „Méridiena” pod uwagę z tej prostej przyczyny, że nie powiedziałby mi nic o Dżibuti. „Nawet nie wiem, gdzie jest ten twój hotel – przyznał kierowca, kiedy ugrzęźliśmy w korku. – Nigdy nie jeżdżę do centrum”.

Ashwina spotkałem w Camp Lemonnier, amerykańskiej bazie nieopodal Dżibuti. Zwiedzaliśmy ją razem i przeprowadzaliśmy wywiad z dowodzącym admirałem. Zbiegiem okoliczności obaj mieszkaliśmy w Niemczech i obaj wzgardziliśmy „Méridienem”. (Po prostu jesteśmy dusigroszami). Jego filmy dokumentalne ze stref wojennych zdobywały międzynarodowe nagrody dziennikarskie, mimo że nie posługiwał się niczym wymyślniejszym niż kompaktowa kamera cyfrowa. „Po prostu filmuję, co widzę, ot i wszystko”. Przy pracy wyglądał jak hinduski turysta nagrywający klipy dla wnuków, miał jednak smykałkę do przenikania w niebezpieczne miejsca i wracania z nich w jednym kawałku. Gdy się poznaliśmy, właśnie skończył miesięczny pobyt wśród somalijskich bojowników islamistycznych, Asz-Szabab, gdzie podawał się za pakistańskiego muzułmanina.

Ashwin wiódł barwne życie. Gdy w 1968 roku pierwszy raz opuszczał Indie jako student zmierzający do Oksfordu, jego droga do Anglii okazała się skomplikowaną przygodą. Nie było wtedy dogodnych połączeń lotniczych, wybrał więc podróż z pielgrzymami udającymi się do Mekki drewnianym stateczkiem hadżdż dau, płynącym na północny zachód wzdłuż brzegów Morza Arabskiego. „Nie wiem, czy kiedykolwiek byłeś na dau. To może być bardzo spokojna żegluga. Płynęło nam się miło i bezproblemowo aż do następnego przystanku w Karaczi – mówił z humorem. – Tam wsiedli wszyscy ci muzułmanie. Dalej to już był totalny chaos”.

Przeżeglował całą Zatokę Perską i wyokrętował w Kuwejcie, skąd autobusem pojechał do Bagdadu. Zamierzał stamtąd dostać się do Europy pociągiem, „ale gdy tylko wjechaliśmy do miasta, zobaczyłem, jak kogoś publicznie wieszają. Była to jedna z pierwszych kaźni dokonywanych przez nowy reżim Baas. Interesujące… Byłem w Iraku na samym początku i na samym końcu rządów Saddama Husajna”.

Do Iraku podróżował jeszcze kilkakrotnie w roli filmowca telewizji niemieckiej; w Afganistanie był ponad dwadzieścia razy. Poniekąd przypominał mi V.S. Naipaula. Bywał złośliwy i bywał uprzejmy, nigdy jednak nie mówił miłych rzeczy. Skończył Oksford i miał chroniczną niezdolność do ulegania wrażeniom. Po kilku godzinach w Camp Lemonnier musiałem mu napomknąć o tym podobieństwie.

– Tak, znałem Naipaula – odrzekł. – Wyjątkowo nieprzyjemny facet, możesz mi wierzyć.

Ashwin chciał wrócić do Somalii, żeby nakręcić film o piratach, i zaproponował wspólną wyprawę. Pochlebiało mi to. Potrzebowałem mentora w tego rodzaju pracy. Na razie jednak wstrzymywałem się z konkretnymi planami; zamierzałem poznać Afrykę Wschodnią. Krok po kroku.

Camp Lemonnier założono w dawnej bazie Legii Cudzoziemskiej wśród ogromnych wydm. Przypominał amerykańskie miasteczko zbudowane z kontenerów frachtowych. Były tam boiska koszykarskie, blaszane baraki Quonset i asfaltowe uliczki ze znakami drogowymi. Kupowaliśmy z Ashwinem pastę do zębów i czasopisma w „Naveksie” (Navy Exchange, czyli kantynie marynarki), który mógłby być drogerią przerzuconą tam wprost z suburbiów Los Angeles. Naszły mnie wspomnienia z dzieciństwa w Kalifornii: lampy jarzeniowe, płyn do płukania ust, chipsy Doritos, ibuprofen, jack daniel’s i pocztówki okolicznościowe. Pustynny upał napierał na przechłodzone pudło wypełnione tanią konfekcją i szamponami tysiąca marek. Jednym z powodów, dla których zamieszkałem w Berlinie, była chęć ucieczki właśnie od takich rzeczy; jednakże sama ich banalność – przepłacane badziewie, cały ten jarmark, bez którego można się doskonale obejść – miała swój powab. Białe jarzeniówki przypominały mi, jak kiedyś w upalne popołudnie w LA stałem z tatą w kolejce, żeby kupić butelkę czegoś. Był rozproszony, rozchwiany, być może pijany, i jego papieros oparzył mi ramię. Strasznie mnie przepraszał i w ramach zadośćuczynienia kupił jakieś cukierki – ale może właśnie takie skojarzenia trzymały mnie w dorosłym życiu na bezpieczną odległość od amerykańskich drugstore’ów. W dżibuckim „Naveksie” poczułem jednak smak czegoś zupełnie innego, dziwacznej ponętności tego dysfunkcyjnego miejsca. „Gdybym utknął na bezludnej wyspie, wcale by mi nie brakowało Berlina – powiedział niemiecki kompozytor Kurt Weill kilka lat przed śmiercią w 1950 roku. – Tęskniłbym do nowojorskiej drogerii”.II

––––––––––––––––

Odmalowałem tu ojca trochę jak głupka, ale nie było to moim zamiarem. Pod koniec życia miał sklerozę i potrafił być opryskliwy, pamiętam go jednak jako mężczyznę pełnego wigoru, z zawadiackim uśmiechem (choć już wtedy z zakolami). Nasze pierwsze lata w dolinie San Fernando płynęły jak ideał życia rodzinnego na przedmieściu, w dużym żółtym domu z ogrodem wielkości farmy i składanym basenem. Tato poznał mamę w Niemczech, gdy pracował w tamtejszym oddziale Lockheeda. Większość kariery spędził jako inżynier lotniczy w Kalifornii. Kiedy NATO potrzebowało europejskiej wersji myśliwca F-104 Starfighter, koncern oddelegował z LA zespół fachowców, by wysłuchali życzeń włoskich i francuskich generałów i dokonali pewnych modyfikacji. Mama miała wtedy dwadzieścia parę lat, była humorzastą sekretarką w biurze Lockheeda w Koblencji i dojeżdżała do pracy z miasteczka na przeciwległym brzegu Renu.

Pierwszego dnia w nowej pracy tata, jak głosi rodzinna legenda, zapytał o toaletę. Użył jednak amerykańskiego określenia „restroom” (dosł. pokój wypoczynkowy). Mama nigdy jeszcze nie spotkała się z tym angielskim słowem. „Biedaczek – pomyślała – musi być wykończony po podróży”. Grzecznie zaprowadziła go do sali konferencyjnej i powiedziała, że tam może odpocząć.

– Chyba żartujesz – obruszył się.

– Nie, w tej chwili nie jest w użyciu – zapewniła mama.

– To jak, mam skorzystać z doniczki?

– A skorzystaj, z czego chcesz – odparła niespeszona i odmaszerowała, stukając obcasami szpilek.

Tato i większość kolegów z Lockheeda wrócili do Kalifornii z niemieckimi żonami. Ich krąg przyjaciół składał się z rozgadanych, gustujących w białym winie nadreńskich matek i sceptycznych, konserwatywnych, technokratycznych ojców. Moją pierwszą kandydatką na narzeczoną (jeszcze w przedszkolu) była córka Denisa i Sylvii Lyonów, znajomych moich rodziców z Koblencji. Mieli małego jamnika, którego bardzo ekscytowały wizyty gości i ganiał wtedy po całym domu.

Tato pracował przy obwodach elektrycznych dla satelitów i odrzutowców pasażerskich, był też jednak alkoholikiem, żyliśmy więc w stałym napięciu między podmiejską idyllą i jego awanturami po pijanemu. Próbował wyjść z nałogu dopiero po rozstaniu z mamą – wyrzuciła go z domu – i w gorące lato 1961 roku zmarł w przesiąkniętej nikotyną kawalerce przy bulwarze Reseda, niedaleko naszej katolickiej parafii. Mama powiedziała, że to był zawał. Parę miesięcy później przeprowadziliśmy się do mniejszego, tańszego w utrzymaniu domu w Redondo Beach, z mniejszym trawnikiem, za to blisko plaży, gdzie lądowe kalifornijskie wiatry nie wywoływałyby u niej alergii.

W Kalifornii spędziłem całe dzieciństwo i większość młodych lat, tak w południowej, jak i w północnej części, lecz tamtejszy materializm i okropny ruch uliczny wydawały mi się równie irracjonalne jak monolity przemysłu lotniczego i kinematograficznego. Jako chłopiec odkryłem w garderobie pudełko pełne monet z całego świata, zebranych przez rodziców – były tam nie tylko niemieckie marki, lecz także franki francuskie i szwajcarskie, meksykańskie peso i brytyjskie funty. Wydawały mi się cudownie egzotyczne i wzbudziły we mnie nagły, przemożny instynkt obieżyświata. Żeby go zaspokoić, zacząłem zbierać znaczki. Zew podróżniczy nigdy jednak nie wygasł i kiedy po trzydziestce rozstałem się z pierwszą żoną, wyjechałem do Berlina z nadzieją zapędzenia do pracy próżnującego dotychczas niemieckiego paszportu i z dumną myślą, że nigdy już nie będę musiał znosić kalifornijskiego banału. Pod tym określeniem rozumiałem małżeństwo i rozwód, ale też drugstore’y, amerykańską politykę, wiadomości telewizyjne, godziny szczytu, gigantyczne supermarkety i w ogóle wszystko, co przypominało mi nudną i bolesną przeszłość.

Życie, jakie zacząłem w 2005 roku, było spokojne, lecz miłe. Mieszkałem w kawalerce z widokiem na park we wschodnim Berlinie. Nawiązałem tam jedne z najlepszych przyjaźni; nauczyłem się kochać i leniwe, długo jasne letnie miesiące, i mroźne zimy. Brakowało mi jednak oceanu. Gdy się dowiedziałem, że w Niemczech istnieje światek surfingu, postanowiłem napisać książkę o tym sporcie i pokazać, jak nieamerykańska tradycja rozrosła się w wielkie amerykańskie szaleństwo, a potem rozniosła na cały świat. Sweetness and Blood stała się dziennikiem podróży z głównym wątkiem o wpływie Ameryki na świat po II wojnie światowej, zarówno dobrym, jak i złym, rozsiewanym przez surfujących hipisów, włóczykijów i urlopujących żołnierzy marines.

Zbierając materiał, trafiłem na Kubę, do Afryki Zachodniej, Maroka, Izraela i do Strefy Gazy. Zetknąłem się z kwiecistymi historiami o piratach z Afryki i Karaibów. Piractwo na dużą skalę zaczynało wtedy rozkwitać w rejonie Somalii. Z bezsilną ciekawością śledziłem z berlińskiej redakcji „Spiegla” kolejne porwania statków. Trudno pisać jedną książkę przygodową, nie myśląc już o następnej. Wkrótce doniesienia prasowe zaczęły mnie irytować. Konwencjonalna opinia o somalijskich piratach skupiała się na ich okrucieństwie: „Zapomnijcie o romantyce, opaskach na oku i papugach — ci faceci są wredni”. Pomyślałem, że to nie może być prawda. Wychowałem się na pirackiej legendzie jak każdy amerykański dzieciak, ale było dla mnie jasne, że blask morskiego heroizmu oblepiający produkcje w rodzaju Piratów z Karaibów jest tylko odbiciem hollywoodzkiej nostalgii i militarnego kiczu. Dawni piraci, rozumowałem, musieli być nie mniej wredni niż ci z Somalii. Oczywiście miałem rację. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak wiele wszyscy piraci mają ze sobą wspólnego.

W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku Lou Reed napisał piosenkę o „telewizyjnej przemocy” – irracjonalnym, napędzanym muzyką pop świecie, w którym ludzi kręcą eksplozje i strzelanina na ekranie. Ten proroczy kawałek pojawił się, zanim jeszcze szkolne masakry w stylu Columbine wdarły się w rutynę amerykańskiej codzienności; zanim upadły bliźniacze wieżowce World Trade Center; zanim doszło do inwazji na Irak; zanim pierwsze strony gazet zaczęła zalewać makabra będąca dotychczas domeną wybujałej wyobraźni filmowców. Rosnąca od brzegów Somalii fala piractwa była przykładem entropii w moim życiu. Wydawało mi się ważne, by wiedzieć, dlaczego w ogóle istnieją piraci.III

––––––––––––––––

W Dżibuti też zaokrętowałem na jednostkę NATO i kilka dni pływałem po Zatoce Adeńskiej. Była to turecka fregata Gediz, która miała dobre wyniki w polowaniu na piratów wzdłuż północnego wybrzeża Somalii, a jej dowódca Hasan Özyurt burczał pod nosem, że nie może ich nałapać więcej. Nie w smak mu były natowskie zasady walki; pragnął przyzwolenia na brutalniejsze działania. Wielkie światowe potęgi stłumiły dawną plagę piractwa na prawie dwieście lat, argumentował. „To wstyd dla naszej cywilizacji, że oni tu są”.

Kapitan Özyurt miał z grubsza rację. Piractwo nigdy nie zniknęło z powierzchni planety, ale jego ostatnim drastycznym i osławionym aktem była era berberyjska, kiedy osmańscy władcy północnej Afryki ściągali doroczny haracz od państw europejskich w zamian za powstrzymywanie swoich korsarzy przed łupieniem statków chrześcijańskich. W końcu XVIII wieku grupa przywódców amerykańskich aż się paliła, by najechać wybrzeże berberyjskie i rozwalić „gniazda bandyckie”, zamiast zawozić im w zębach kolejne worki złota. Najpierw jednak musieli stworzyć od podstaw marynarkę wojenną. Lecz już w 1815 roku flotylla okrętów USA zagroziła dejowi Algieru, głównemu sponsorowi korsarstwa, otwartą wojną. Pod lufami dział namiestnik sułtański dał za wygraną i podpisał traktat zwalniający młode państwo amerykańskie zza oceanu. Romantyczna era piractwa – wciąż jeszcze związana z żaglem, prochem i szablą – zaczęła blednąć.

Im więcej czytałem, tym głębiej w to wchodziłem. Pod koniec XVII wieku koloniści amerykańscy sami przeszli zaskakującą fazę piracką, wyszli z niej jednak po stu latach dzięki handlowi. Zaczynałem już czuć zapach książki. A może Somalia podąża w tym samym kierunku? Paralele nie były wyraźne, ale jednak atlantyckie wybrzeże Ameryki Północnej ewoluowało od nierozwiniętego gospodarczo pirackiego raju do antypirackiego mocarstwa w trzy pokolenia. Nasi przodkowie położyli kres piractwu na dużą skalę, gdy sami stworzyli sieć handlową, która wymagała ochrony.

Tak, to byłaby ciekawa książka. Z oczywistych względów wahałem się jednak przed decyzją o wyjeździe do Somalii aż do owego procesu w Hamburgu. Piraci w Niemczech! W dzisiejszych czasach! Dziesięciu Somalijczyków siedziało na jednej ławie oskarżonych w otoczeniu dwudziestu obrońców z urzędu (Boże, miej ich w opiece). Aresztowano ich po starciu z holenderskimi komandosami, gdy usiłowali porwać niemiecki frachtowiec Taipan. Część adwokatów dowodziła, że ich klienci są tylko biednymi, prostymi rybakami, których siłą wciągnięto w tę działalność. Koncepcja piratów jako sfrustrowanych rybaków nie bardzo trzymała się kupy, ale na sali sądowej, gdzie praktycznie nie dałoby się tego zweryfikować, chyba zdawała egzamin.

Rozprawa przeważyła szalę. No, nie tylko – bo także coś, co trudniej opisać. „Nie jest w pełni świadomy umysł, który przedkłada zachodnią Afrykę nad Szwajcarię”, napisał Graham Greene w Podróży bez map o swojej pierwszej peregrynacji poza Europę.

Taipan płynął na południe wokół Rogu Afryki wiosną 2010 roku. Oficer wachtowy spostrzegł dau w odległości około ośmiu mil morskich za rufą. Dau to duża drewniana łódź z pokładem i ładownią, wyposażona w żagiel lub silnik spalinowy, bardzo częsty widok w północnej części Oceanu Indyjskiego. Ta jednak zachowywała się dziwnie. Kapitan Dierk Eggers sądził, że po prostu wydaje sieć. Naraz odskoczyły od niej dwie motorówki (zwane skifami) i z dużą prędkością ruszyły w stronę Taipana.

Eggers nadał sygnał wzywania pomocy. Zbliżający się szybko piraci ostrzelali mostek z kałasznikowów. „Pociski przebijały stalowe ściany jak masło – mówił w sądzie kapitan. – Nie było żadnych wątpliwości, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo”. Na statku był specjalnie przygotowany przedział schronienia zwany cytadelą, załoga opuściła więc stanowiska i zamknęła się w nim. Zapytany przez sędziego o dokładniejszą lokalizację, Eggers się zawahał. „To centrala manewrowo-kontrolna siłowni”, wydusił w końcu, naciskany zaś o precyzyjniejsze określenie, rzucił złe spojrzenie na ławę oskarżonych. Pierwszy raz tego dnia popatrzył na młodych Somalijczyków.

– Mieliśmy wielkie szczęście, że ten przedział tak trudno im było znaleźć – powiedział.

Kapitan Eggers był wysokim, szczupłym mężczyzną w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat, z zaczesaną do tyłu siwą czupryną, w której złociły się jeszcze blond kosmyki. Miał szczeciniastą siwą bródkę i szorstki, matowy, przyjemny głos. Dzięki długoletniemu doświadczeniu cieszył się na sali dużym autorytetem.

– Rozmów nie było – zeznawał. – Zakładałem, że znajdą cytadelę i wezmą nas do niewoli. Nie bałem się śmierci, ale też nie uśmiechało mi się życie zakładnika gdzieś na wybrzeżu somalijskim.

Załoga składała się z piętnastu ludzi: Rosjan, Ukraińców, Lankijczyków i Niemców. Słuchali, jak piraci plądrują statek. Eggers się niepokoił, że nikłe oświetlenie awaryjne w centrali może się sączyć pod drzwiami na zewnątrz. W pewnej chwili obroty silnika zmalały. Taipan zwolnił, po czym znów przyspieszył, „jak gdyby ktoś testował reakcję na telegraf maszynowy”. Potem poczuli, że statek robi zwrot na sterburtę.

– Na zachód – wyjaśnił Eggers. – W kierunku Somalii.

W centrali, skrótowo nazywanej CMK, była toaleta i komputer, na którym można było odtwarzać zapisy ze statkowej „czarnej skrzynki” – Voyage Data Recorder (VDR), w tym obraz radarowy. Był też system awaryjnego zatrzymywania silnika. Na komendę kapitana mechanicy zastopowali statek. Tymczasem niemiecki samolot zwiadowczy filmował przebieg wydarzeń z odległości siedmiu mil. Nikt na statku nie wiedział o jego obecności, oglądaliśmy jednak film podczas rozprawy. Wszystko było widać jak na dłoni, w pełnych kolorach. Widzieliśmy obracające się anteny radarów, spieniony kilwater, fontanny wody tryskające z nieobsadzonych, zamocowanych do relingów węży pożarowych. Rozpędzony frachtowiec jest jak ruchome miasto – nie mógł być łatwy do przechwycenia.

Prywatnie Eggers powiedział mi, że wolność zawdzięcza tylko nietypowej lokalizacji cytadeli. Piraci dwie godziny panoszyli się na statku, aż w końcu rozległ się łoskot silnika lądującego na deku holenderskiego śmigłowca i wybuchła gwałtowna strzelanina. Na statku pojawili się nowi ludzie. Chodzili po korytarzach, krzycząc po angielsku: „Chcemy wam pomóc! Jesteście bezpieczni!”, załoga jednak była ostrożna – w końcu Somalijczycy też mogą znać angielski. Dopiero gdy usłyszeli przez drzwi szmer rozmowy po holendersku, zdecydowali się wyjść.

Somalijczycy leżeli już brzuchami na pokładzie, skuci i z zawiązanymi oczami. Holendrzy ich sfotografowali, przesłuchali i odtransportowali na swój okręt, a potem do Holandii. Stamtąd przewieziono ich na rozprawę do Hamburga.

Śledziłem tę sprawę przez cały 2011 rok i zaprzyjaźniłem się z jowialnym, inteligentnym tłumaczem sądowym Abdim Warsamem, który pracował też dla niemieckich instytucji imigracyjnych. Przedstawił mnie Mohammedowi Sahalowi Gerlachowi, starszemu Somalijczykowi z Berlina. Wielu spośród oskarżonych wychowało się w Galkayo, jego rodzinnym miasteczku. Parę miesięcy wcześniej był on przewodnikiem dziennikarza telewizyjnego robiącego reportaż z regionu Galmudug i przeprowadził go bezpiecznie z Galkayo do Hobyo, pirackiego gniazda na wybrzeżu. Obaj z Ashwinem byliśmy zaintrygowani. Czekając na werdykt sądu, kilka miesięcy maglowaliśmy Gerlacha. Ustaliliśmy cenę za bezpieczeństwo. Zapewniłem sobie sponsorowanie przez dwa czasopisma¹ oraz dotację od Pulitzer Center on Crisis Reporting. Chciałem zobaczyć regiony Somalii istotne dla mojego projektu, które widywali już inni dziennikarze: nie próbowałem łapać gołębia na dachu. Jestem jednak pisarzem, mam słabość do wielkich pomysłów – i to one, bardziej niż cokolwiek innego, poniosły mnie w tamte strony.

1. „The Atlantic” i „Pacific Standard” (wówczas ukazujący się pod tytułem „Miller-McCune”).IV

––––––––––––––––

Do Galkayo przybyliśmy w pierwszych dniach 2012 roku. Naszym oficjalnym gospodarzem był Mohamed Ahmed Alin, prezydent regionu Galmudug. Mieszkał w beżowej willi odsuniętej od pylistej ulicy. Kiedy go odwiedziliśmy któregoś popołudnia, zastaliśmy ochroniarzy opartych o mur wewnątrz posesji, żujących khat w cieniu uwiędłych drzew. Nasi goryle zaraz do nich dołączyli. Ominęliśmy srebrzystego prezydenckiego SUV-a i weszliśmy przez wysokie drzwi frontowe. Uderzyło mnie, jakie (względne) bogactwo i komfort mogą istnieć w Galkayo, niewidoczne z ubogich ulic miasteczka. Działkę otaczał wysoki, prosty mur, a nawet największe tutejsze budynki są kryte spadzistymi blaszanymi dachami, które ocieniają ściany jak szerokie rondo kapelusza.

Pan Alin, ze schludnie przystrzyżonym wąsikiem i głową nakrytą kufi – okrągłą czapką modlitewną sekty sufijskiej – przyjął nas w swoim gabinecie. Galmudug był wówczas samorządnym regionem w środkowej Somalii, któremu się marzył status państwa federacyjnego. Podporządkował się słabemu Tymczasowemu Rządowi Federalnemu w Mogadiszu – to jest idei zjednoczonej Somalii – aby jego przywódcy mogli nosić rządowe tytuły i otrzymywać środki ze skarbu państwa. Alin patrzył na nas zza dwuogniskowych okularów, spokojnie, lecz w oczach miał wyraz osaczenia.

– Witajcie w Galmudugu – powiedział. – Mam nadzieję, że wasz pobyt był przyjemny.

– Na razie tak.

Mohammed Gerlach siedział z nami i tłumaczył słowa gospodarza na niemiecki.

– Zatrzymaliście się w hotelu „Embassy”?

– Tak.

– I wkrótce jedziecie do Hobyo?

Gerlach zorganizował nam całą podróż, w tym także wypad do Hobyo, gdzie zamierzaliśmy przeprowadzić wywiad z piratem. Terytorialnie Hobyo należało do Galmudugu, Alin jednak przyznał, że rząd nie dysponuje ani funduszami, ani siłą militarną, by stłumić działalność piracką.

– Niestety, nie mamy tam wielkich wpływów. Staramy się, ale to trudne.

Prezydent siedział za zwykłym drewnianym biurkiem, na którym stał stary białawy komputer. Zza okna dobiegał szmer pogawędki ochroniarzy. Alin był kuzynem Gerlacha, który piastował stanowisko wiceministra czegoś tam. Obaj należeli do klanu Sa’ad. W trakcie wywiadu stało się jasne, że wszystkie tytuły „wiceministerialne” są przyznawane z tego gabinetu według klucza klanowego.

Przed naszym wyjazdem Gerlach naszkicował projekt rozwoju Galmudugu: plan stworzenia miejsc pracy przez budowę pirsów na wybrzeżu pirackim. Był zdania, że legalne punkty przeładunku towarów wspomogą gospodarkę kraju. Ta prosta wizja – niezależnie od jej praktyczności – pasowała do założenia, na którym chciałem oprzeć książkę. Piractwo to tylko brutalna forma handlu, rozkwitająca tam, gdzie trudno o pracę – tak we współczesnej Somalii, jak w kolonialnej Ameryce. Kiedy napomknąłem o planach Gerlacha, prezydent pokiwał głową.

– Tego właśnie nam potrzeba w Somalii – rzekł.

Lokalni watażkowie obracali już towarami, takimi jak cukier, przewożąc je pod granice z Kenią i Etiopią, skąd siatki przemytnicze mogły je „eksportować” bez cła. Przepływ dóbr już istniał. Obaj Somalijczycy zdawali się wierzyć, że ten nielegalny obrót może się rozwinąć w legalny handel, zapewniający ludziom pracę.

– Sami tego jednak nie zdołamy dokonać – zaznaczył Alin. – Potrzebujemy pomocy zagranicznej.

Obiecałem to rozpowiedzieć. Pomoc zagraniczna to jednak w Somalii kwestia delikatna. „Galkayo” znaczy dosłownie „Tam, skąd uciekł niewierny”; nazwa jest pamiątką po antykolonialnych resentymentach, wojnie z Włochami i Wielką Brytanią.

Miasto – a właściwie luźne skupisko budynków ze znikomą tradycją elektryfikacji, wodociągów i szkolnictwa – ma około stu lat. Po pięciu latach zaawansowanego piractwa na odległym oceanie to spieczone kamienne miejsce dorobiło się dwóch uniwersytetów i ponad dwudziestu szkół niższego stopnia, rywalizujących sieci komórkowych, paru lichych hoteli, kafejek internetowych, a nawet lokali z wyszynkiem. Stało się niemal kosmopolitycznym boomtown, z klinikami i nowoczesnymi, klimatyzowanymi, skomputeryzowanymi placówkami hawala¹. Ten skok rozwojowy pojawił się równolegle z rosnącą krzywą zysków pirackich. W ONZ i innych instytucjach panuje przekonanie, że gospodarkę napędzają pobierane od armatorów okupy. „W ostatnich kilku latach zaobserwowaliśmy wokół Galkayo wiele inwestycji budowlanych – usłyszałem przed wyjazdem od oenzetowskiego eksperta ds. Somalii. – Zdjęcia satelitarne pokazują znacznie więcej świateł”. Nowe malowane wille powyrastały jak stokrotki.

Mimo to określenie „boomtown” wciąż jest trochę na wyrost. Ulice Galkayo nie mają nawierzchni. O wiele żywsza jest somalijska dzielnica Nairobi, Eastleigh, która równie nagle i bujnie wykwitła niczym kawałek Manhattanu w tym samym okresie (2005–2012) – co sugeruje, że prawdziwe pirackie boomtowns można znaleźć w innych częściach wschodniej Afryki. W Galkayo pod biurami hawali przesiadują wychudzeni faceci we wzorzystych sarongach i z giwerami w rękach. Firmy wabią klientelę za pomocą krzykliwych reklam malowanych wprost na murze zamiast szyldów czy billboardów. Ulicami pałętają się stada wyleniałych kóz, niektóre z numerem telefonu wypisanym sprajem na sierści. Całe to miejsce sprawia wrażenie, jakby słońce obłożyło je klątwą.

Poprosiliśmy później Gerlacha, żeby oprowadził nas po łomoczącej dzień i noc elektrowni naprzeciwko naszego hotelu. Wzdłuż wszystkich ulic rozchodzą się od niej bezładne wiązki kabli, sam zakład jest jednak tylko podwórkiem między kilkoma budynkami, na którym samotny tubylec dogląda sześciu terkoczących prądnic – improwizowanych konstrukcji na bazie ciężarówek i traktorów. Jego zadaniem jest utrzymywanie silników w ruchu. Ubrany w zielony kombinezon i biały uśmiech kręci się w chmurze smogu, dolewając z kanistra ropę do zbiorników zdezelowanych, dymiących maszyn.

– I chodzi na tym całe Galkayo? – wykrzyczałem pytanie prosto do ucha naszego cicerone.

– Całe południowe! – odkrzyknął po niemiecku. – Północne też ma coś podobnego.

Razem z asystentem, Hamidem, wskazali kilka niskich budynków kawałek w dół ulicy.

– To granica między miastami – wyjaśnili.

Galkayo leży okrakiem na linii dzielącej prowincję Galmudug od północnego regionu Puntland. Ulica, na której staliśmy, stanowiła kruchą linię demarkacyjną między rządzącym tu klanem Sa’ad i wrogim mu klanem Omara Mahmouda z Puntlandu². Była frontem w ustawicznie zmiennej somalijskiej wojnie domowej. Od czasu do czasu z jednej strony na drugą leciały pociski moździerzowe.

Piractwo, podobnie jak wojna, rozwinęło się z chaosu powstałego po upadku rządu federalnego w 1991 roku. Prezydent Siad Barre, ostatni dyktator Somalii, przypominał trochę znanego całemu światu Libijczyka Muammara Kaddafiego: nikt go nie lubił, lecz jedynie on potrafił utrzymać kraj w całości. Nieposiadająca marynarki wojennej republika nie mogła odpierać trawlerów i innych statków przemysłowych z Europy i Azji, które zaczęły rabować ryby w jej strefie wyłączności ekonomicznej. Część lokalnych kacyków z Puntlandu zorganizowała w latach dziewięćdziesiątych własną „straż przybrzeżną” – uzbrojone bojówki na szybkich motorówkach – która pobierała od intruzów haracz. Zaczepieni obcy rybacy przerywali połowy na dzień czy dwa, gdy negocjowano „opłatę licencyjną”. Armator wypłacał (powiedzmy) pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a starszyzna klanowa wystawiała półoficjalną „licencję połowową”.

Ten groszowy układzik kwitł latami, aż w końcu uzbrojeni faceci nauczyli się, że można też zahaczyć większy statek. W 2005 roku jeden z gangów porwał gazowiec i przetrzymał go około dwóch tygodni. Dwa lata później problem miał już wymiar międzynarodowy. Bojówki przeobraziły się w siatki mafijne niezwiązane już z rybołówstwem, potężne organizacje zaś, jak NATO i Unia Europejska, wyekspediowały zespoły okrętów do ochrony szlaku morskiego w rejonie Rogu Afryki.

Opuściliśmy elektrownię. Idąc dalej, minęliśmy stragan z khatem. Kobiety w tradycyjnych szatach plotkowały pod markizą rozpiętą nad stołami, na których warte setki dolarów wiązki liściastego narkotyku piętrzyły się jak włoszczyzna na bazarze.

– To khat obrócił Somalijczyków w piratów – skomentował Gerlach. – Wiecie, ile kosztuje ten nałóg? Dwadzieścia dolarów dziennie! Mało kto ma u nas tyle forsy.

Główna dostawa liści obwieszczała się co dzień o świcie rykiem nisko przelatującego samolotu. Khat rośnie na górzystych obszarach Etiopii i Kenii, więc nie ma innego środka transportu, by świeży towar mógł płynąć na nizinne wybrzeże somalijskie.

Nasi ochroniarze, którzy właśnie otrzymali dniówkę, ustawili się w kolejce do ładnej dziewczyny w szkarłatnej szacie. Miała jasnobrązową skórę i łagodny uśmiech. Uśmiechała się do mnie, pozdrowiłem ją więc:

– Salam alejkum.

Spytała przez ochroniarzy, czy jestem żonaty.

– Nie – odrzekłem ze śmiechem.

Dziewczyna zawstydziła się, umilkła i znieruchomiała. Gdy wróciliśmy do hotelu, Gerlach i goryle poinformowali mnie, że się jej „spodobałem”. Zdumiało mnie, że Somalijka może tak otwarcie rozmawiać na ulicy o obcym mężczyźnie. W nastroju miasta wyczuwało się głównie zmęczenie, sarkazm i podejrzliwość, ale też swobodę. Pod pewnymi względami było ukryte pod kapturem tradycyjnej surowości obyczajowej i religijnej; pod innymi jednak przypominało Dziki Zachód.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Muzułmańska sieć transferu pieniędzy, tańsza od Western Union i funkcjonująca globalnie.

2. Po upadku prezydenta Barrego klany somalijskie wszczęły walki wzdłuż spornych od dawna granic. Granica między Galmudugiem i Puntlandem rozdzielała też dwa z najpotężniejszych klanów, Hawiye i Darod. Sa’ad jest podgrupą Hawiye, Omar Mahmoud należy do Darod.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: