Pani Wymagalik - Małgorzata Domagalik - ebook + książka

Pani Wymagalik ebook

Małgorzata Domagalik

3,7
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Posłużę się metodą modną ostatnio wśród polityków, którym wydaje się, że przysłowia, tekst piosenki czy porzekadła ukwiecą ich wystąpienie. Mimo to zaryzykuję.
Powiem wam kogo Małgorzata Domagalik: ,,kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje’’.
KOCHA? Nie wiem, ale bardzo chciałbym.
LUBI? W czołówce jest Jakub Błaszczykowski, a poza tym kilka kobiet i wielu mądrych mężczyzn.
SZANUJE? Ludzi, których IQ jest powyżej przeciętnej.
NIE CHCE? Chamstwa.
NIE DBA? O sztucznie ,,robiony’’ wdzięk. Bo oprócz urody, wiedzy i mądrości, ta kobieta – ostra w dyskusji, odważna w swoich sądach, dodatkowo zbudowana jest z wdzięku, uśmiechu i wiedzy również o mężczyznach.
ŻARTUJE? Głównie z nas, mężczyzn. Jeśli któremuś z panów wydawało się, że do Małgorzaty można w miarę blisko się zbliżyć, to pewnie był to jej kolejny żart. Bo to ona decyduje – to po pierwsze – a po drugie ilość egzaminów, które kandydaci zdać muszą, przypomina triathlon zimą.
„KOCHA, LUBI, SZANUJE, NIE CHCE, NIE DBA, ŻARTUJE!”
Mariusz Walter

WŁASNE ZDANIE
Posiadanie nie tyle własnych racji, co własnych poglądów zawsze wydawało mi się najcenniejsze. Nie tylko ich posiadanie, ale i bronienie tego, w co się wierzy. Do ostatniej kropli krwi. Nie idzie o sztukę dla sztuki, ale o to, że tylko w ten sposób można być wiernym samemu sobie. Idzie o to, żeby się nie sprzeniewierzać temu, w co się wierzy, tylko dlatego, że w danym momencie byłoby wygodniej wtórować innym. Temat posiadania racji czy umiejętnego ich ukrywania wydaje się kluczowy w zawodzie dziennikarza.
Z jednej strony musi być on transparentny na przykład politycznie, a z drugiej musi walczyć o to, w co wierzy.

Małgorzata Domagalik – jedna z najbardziej znanych polskich dziennikarek prasowych i telewizyjnych. Mistrzyni wywiadu psychologicznego, w niezwykły sposób otwierającego rozmówcę. Rozmawiała z najsłynniejszymi – aktorami, muzykami, sportowcami, politykami.
Gwiazda programów telewizyjnych. Jest autorką bestsellerowych książek i laureatką prestiżowych nagród medialnych.
Przez 14 lat była redaktor naczelną miesięcznika „PANI”. Jest prezesem Fundacji Jakuba Błaszczykowskiego Ludzki Gest. Fanka futbolu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 398

Oceny
3,7 (27 ocen)
10
6
6
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje


Podobne


Małgorzata Domagalik

PANI WYMAGALIK

Copyright © by Małgorzata Domagalik MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

„Jeśli kobieta sprawi, że jej głos jest słyszany, uważa się ją za agresywną. Gdy to samo czyni mężczyzna, mówi się o nim, że jest bardzo mądry”.

Anita Gradin

„Lepiej być nienawidzonym za to, kim się jest, niż być kochanym za to, kim się nie jest”.

Kurt Cobain

Innemu

***

Pierwsze słowa bywają banalne i zazwyczaj są trochę na wyrost. Tak bardzo ich autorzy spieszą się, chcąc przekonać zwłaszcza samych siebie, że zaraz się rozkręci i że na kolejnych stronach będzie już tylko głębszy sens. Żeby tylko zacząć i mieć to za sobą. Tym razem brzmią tak i chyba nie są ani banalne, ani na wyrost. Pani Wymagalik, tak kiedyś nazwał mnie Jacek Fedorowicz, guru skrótu i następującej po nim puenty, i chociaż nigdy nie zapytałam Mistrza, skąd ta gra liter, brak fałszywej skromności pozwala mi snuć przypuszczenia, że…

Czemu właśnie teraz, a nie kiedyś tam? Zakładam, że to pytanie zawsze stawiają sobie ci, którzy pewnego dnia, o pewnej godzinie zabierają się do spisywania nazwisk, imion, zdarzeń, okoliczności i związanych z nimi emocji. Dat, rocznic, wspomnień, słów, obrazów, uśmiechów, tych nieoczekiwanych zwrotów akcji, które – zwłaszcza z perspektywy czasu – wydają się od innych ważniejsze. Najważniejsze. Przez kilkadziesiąt lat uprawiania jednego z najpiękniejszych, bezwzględnych i zaborczych zawodów świata poznałam jego blaski i odcienie. Kolory tęczy i czarne chmury, nie tylko na horyzoncie. Kocham swój zawód i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby szykować przeciwko niemu papiery rozwodowe. Mimo że w życiu prywatnym rozwodziłam się trzy razy. Wierzę w jego misję, siłę sprawczą i adrenalinę, która jest dla mnie napędem wszystkiego, co robię, i co równie ważne, tego, co chcę zrozumieć. Suche fakty, daty urodzin, katalog największych osiągnięć życia tych czy innych ludzi, to wszystko można znaleźć w Wikipedii, do której w razie potrzeby odsyłam. Na pewno nie ma tam próby dotarcia do tego, jacy byli i są oni, na co dzień i od święta. Zarejestrowania tej jedynej w swoim rodzaju osobności zawodowej i człowieczej. Intelektualnej i emocjonalnej. Za każdą zagraną rolą, każdą napisaną książką, wybitnym spektaklem i ocalonym od zapomnienia dziełem kryje się człowiek. Rozmawiać z nim, opisywać go, spotkać, popatrzeć prosto w oczy. Wreszcie słuchać, starać się zrozumieć i tym samym podążać za jego zawodowymi i życiowymi wyborami. Bywa, że uda się zdobyć jego szczerość i zaufanie, czyli największy dar, jaki ma się innym do zaoferowania. Wszystko co ulotne, niedopowiedziane, żeby przetrwało, domaga się i prozy życia, i utrwalenia na papierze, w oku obiektywu, przed kamerą. Trzydzieści parę lat poznawałam media od podszewki. Telewizyjne, prasowe i te radiowe też. Kiedy na początku lat osiemdziesiątych przekroczyłam drzwi Polskiego Radia na ulicy Jacka Malczewskiego w Warszawie, byłam młoda, śliczna, z głową pełną ideałów, optymistycznych mrzonek i naiwnych wyobrażeń. O czym? O wszystkim. Ja, córka montażystki filmowej i operatora filmowego, absolwentka wydziału kulturoznawstwa z dyplomem o teatrze totalnym XX wieku (na piątkę) i cudownie beztroskim, pozytywistycznym, i jak się miało po latach okazać, ultraidealistycznym (to się nie zmienia, to trwa) nastawieniem do życia jako takiego, pewnego listopadowego poranka rozpoczęłam to drugie, dziennikarskie, które na lata, a właściwie na jego resztę stało się moim naturalnym środowiskiem… To nie przesada, drugim domem. Jak jednak udało mi się nigdy nie wpuścić mediów do życia prywatnego? Może nie było ono tak ciekawe, a i ja nie miałam potrzeby pokazywać i opowiadać, dlaczego w takiej, a nie innej piżamie śpię? Układy, intrygi, ciemne strony, przetasowania i niebezpieczne związki znałam głównie z literatury i towarzyskich opowieści. Robiłam swoje i tak mi już zostało. Nie musiałam i nadal nie muszę nikomu imponować, robić na złość, nic udowadniać. Jeśli już, to stale sama sobie „coś” udowadniam. O tym, jak to wszystko miało się do wiary w misję bycia dziennikarzem, przekonywałam się i przekonuję każdego dnia. Były wzloty i upadki. Nagrody, mniejsze i większe potknięcia. Bywałam bez pracy na własne życzenie i w zgodzie z własnym charakterem. Jednej z gazet szefowałam dokładnie dwa miesiące i dwadzieścia trzy dni. Tytuł zamknięto. Dwukrotnie, w dwumiesięcznym odstępie, zostałam naczelną miesięcznika „PANI”. Byłam nią kilkanaście lat. Namaszczona przez guru polskich mediów, Mariusza Waltera, prowadziłam jeden z pierwszych w tym kraju telewizyjnych talk-show na żywo. Po nim przyszły następne. Pisałam i piszę książki, które stawały się bestsellerami, bez wątpienia także dzięki ich współautorom: Krystynie Kofcie, Januszowi Leonowi Wiśniewskiemu i Kubie Błaszczykowskiemu. Dziś prowadzę spotkania „MasterClass”, robię wywiady, bo kocham to robić, piszę kolejne książki i po raz pierwszy siadam do scenariusza filmowego. O kobietach, ze zbrodnią w tle. Będę go pisała z mężczyzną. Przed kamerą nadal czuję się jak ryba w wodzie (to zresztą mój znak zodiaku). Od czterech lat jestem prezesem Fundacji Ludzki Gest Jakuba Błaszczykowskiego. To duże wyróżnienie. W kuchni stoi statuetka Wiktora (dostałam ją za osobowość telewizyjną), systematycznie ją odkurzam, na ścianie wisi oprawiony w złotą ramkę laur Złotego Królika Playboya (paradoksalnie też za osobowość), patrzę nań od czasu do czasu, a w szufladzie biurka leży ranking „100 osobowości telewizyjnych XX wieku” tygodnika „Polityka”. Mimo że ubiegły to wiek, miejsce w pierwszej siedemdziesiątce robi wrażenie. Na mnie oczywiście. Jedno mi się na pewno nie udało – jak dotąd nie zapisałam w swoim medialnym byciu tak zwanych pięciu minut. Rozciągnęłam je na kilka dekad. Mimo, a może właśnie dlatego, że celebrycka sława i tzw. ścianka nigdy nie były dla mnie czeresienką na torcie. Czy widz i czytelnik to we mnie polubił? Ten, dla którego zostałam dziennikarzem? Chciałabym, żeby tak właśnie było. A może uciekłam przed medialnym niebytem, bo pryncypialne i często trudne do udźwignięcia dla mnie samej podejście do tego, czemu poświęciłam połowę życia, stało się moim tatuażem nie do usunięcia? Chciałabym w to wierzyć. Wierzę w to. Praca, praca i jeszcze raz praca. Zasuwać w świątek, w piątek i od nowa. Nie było czasu na zakładanie kółek wzajemnej adoracji, na przynależenie do grona środowiskowych wyznawców, prężenie się na jakichkolwiek dywanach w towarzystwie znajomych królika. Ktoś powie: niemożliwe? A jednak. Tyle że w życiu nie ma nic za darmo. Stajesz się twarda, niechętna do przymykania oka na bylejakość, nie rozczulasz się, słuchając opowieści, jak inni ciężko pracują. Nie masz zrozumienia, że coś może być na pół gwizdka. Nie dziwisz się, a może powinnaś?, gdy na oddziale intensywnej terapii dostajesz w komórce makietę z redakcji do zaakceptowania. Z ciekawości zajrzałam, chociaż po raz pierwszy przyznaję się do tego w tym miejscu. Mijają tygodnie, lata i w pewnym momencie jest ci po drodze już tylko z tymi, którzy nie karierę, ale to, co robią na co dzień, traktują jako cel, misję, oczywistą harówę, a nie jakoś tak tylko przy okazji. Nie tylko nie umiesz, ale i nie chcesz już zamykać ust podczas rozmów, które prowadzisz i w których teoretycznie, dla tzw. świętego spokoju, lepiej byłoby nic nie mówić albo odzywać się rzadko. Przestaną cię lubić? Przecież i tak przestaną. Zaczynasz mieć własne zdanie i już wiesz, że to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie posiadasz. Co więcej, nigdy, chyba że nie masz racji, nie masz prawa z niego rezygnować. Ani jako człowiek, ani jako dziennikarz. Taki znak równości. Symbioza. Bo to przecież naczynia połączone. Cena, jaką płacisz za ten wywalczony latami obszar wolności? Sporo tego. Legenda zimnej blondynki, ostrej, groźnej, dominującej, agresywnej, egocentrycznej, wymagającej i hardej ponad miarę. Nazywanej pierwszą feministką Trzeciej Rzeczpospolitej, a równocześnie czasem słyszącej o sobie, że nie lubi kobiet. Sic! Żarty na bok. Feminizm to w moim przypadku nie tylko edukacyjnie ugruntowane bycie kobietą, ale przede wszystkim niezależność wyssana z mlekiem matki. Hasło na prywatnym sztandarze, że to, co łączy kobiety, to bycie kobietą, i empirycznie potwierdzone przeświadczenie Simone de Beauvoir, że nie rodzimy się kobietami, ale stajemy się nimi. Góra dół. Książki, setki feminizujących felietonów, telewizyjnych rozmów o kobietach i z kobietami w tle, społeczne akcje z kobietą w roli głównej. Tyle że moje rozumienie emancypacji nigdy nie zakładało podziału na te bardziej spośród nas wtajemniczone, mające monopol na rację bycia taką, a nie inną kobietą, i na te, które nie mogą zadawać niesłusznych ideologicznie pytań, bo automatycznie te wyrzucają je na margines niewtajemniczonych. Znowu w jakimś sensie kłania się salon, tym razem feminizujący, i mnie w nim brak. Bywałam nieprzewidywalna i trudna dla swoich szefów, tych z najwyższej półki też, tak jak jestem trudna dla samej siebie. W zgodzie z powtarzaną latami mantrą, że nic na odwal, nic na drugi dzień, na kiedyś tam. Z absolutną świadomością, że bez wysiłku ludzi, z którymi współpracowałam i pracuję nadal, byłoby mi znacznie, znacznie trudniej. Za wspólnie osiągnięte cele bardzo im w tym miejscu dziękuję. Bardzo. Zachowując we wdzięcznej pamięci zwłaszcza tych najbardziej pracowitych. Mentorów, którzy uczyli mnie zawodu i dzielili się tym, co ich zdaniem w nim najważniejsze. Pokorą i zawodową tajemnicą wiary. Będzie o nich na tych stronach. Czas, który mi poświęcali, to, o czym ze mną rozmawiali, spierali się, krytykowali za to, co i jak robię, pokazywali omyłki, walczyli o sprawy i wartości dla nich najcenniejsze – to wszystko spowodowało, że jestem dziś tym, kim jestem. Nigdy nie szłam na jakiekolwiek ugody dla innych celów niż merytoryczne, nie bratałam się z czymś, w co nie wierzyłam. Czytywałam o sobie, że zanim powiem „tak”, muszę powiedzieć „nie”, że jako dziecko nie bawiłam się w berka ani w chowanego. Wisiałam na szpitalnym wyciągu i czytałam książki. Brzmi jak PR zawodnika MMA, że nigdy się nie poddaje? No to może inna, bardziej egzystencjalna wizytówka: „Nie boi się zmarszczek. Boi się, że kiedy jej rodzice odejdą, przestanie istnieć”. Jest jeszcze mama. Czy dziś jestem inna, niż byłam przed laty? Nie, z tą różnicą, że jestem starsza, dojrzalsza i że tym, co o sobie słyszę, już się nie przejmuję. Nie mam z tego powodu bezsennych nocy. Umiem więcej, niż umiałam. Nie oczekuję też wdzięcznej pamięci tych, którym, kiedy tylko mogłam, pomagałam. W moim domu bez względu na porę stale dzwoni telefon. Zawsze podnoszę słuchawkę. Choroby nowotworowe, odchodzenie bliskich, złamane serca. Wtedy do królowej śniegu. Uśmiecham się życzliwie. Dzwonili koledzy z pracy, gwiazdy, ale i gwiazdki z plotkarskich portali. Gdy czasami zaskoczona pytałam tych, których ledwo znałam, dlaczego ja, słyszałam: bo doradzisz i pomożesz. Pomagałam, ale może nie zawsze doradzałam tak, jak chcieli, bo po „wszystkim” bywało, że już nie dzwonili. Nawet ktoś, kto nie trawił mnie za dnia, w nocy, co prawda po pijaku, pytał, czy jakby co, to zaopiekuję się jego dziećmi. Nie odmawiałam, może i egoistycznie myśląc: a gdybym to ja kiedyś potrzebowała pomocy? Uśmiecham się. Mam przyjaciół na śmierć i życie. Nigdy też, a to dla mnie ważne, nie usłyszałam o sobie, że jestem nieprzygotowana, nieinteligentna i leniwa. Dla mnie wystarczy. Jednak najcenniejsza „nagroda”, jaką przez te wszystkie lata dostałam, to dobre słowa i emocje wymieniane na łamach, na wizji, w mediach społecznościowych z ludźmi, którym nie uścisnęłam nawet dłoni. To oni robili mi tak zwaną oglądalność, czytali moje książki i pracowali „na osiągi” sprzedażowe miesięcznika, któremu szefowałam. Moje wstępniaki wrzucali na swoje pulpity. Mega to jest. Dzięki. Wielokrotnie zastanawiałam się także, jak to się stało, że zasłużyłam sobie na przywilej pisania i rozmawiania z mężczyznami (to moja ukochana specjalizacja) z pierwszych stron gazet, o wszystkim, co w ich życiu trudne, skrywane, przez lata niewypowiadane. Bez pozy i z imponującą szczerością z ich strony. Świat męsko-damskich emocji, który przede mną przy okazji odkrywali, bywał oszałamiający, porywający, godny pozazdroszczenia, a czasem te wszystkie miłosne gry i potyczki, o których mówili, okazywały się swoistą przestrogą w ars amandi.

Zazwyczaj siadali naprzeciwko mnie wytrawni gracze, którzy do perfekcji opanowali socjotechnikę i sztukę manipulacji w rozmowie z dziennikarzami. Nie z braku szacunku do nich, chociaż pewnie i tak bywało, ale żeby się chronić. Bronić własnej prywatności. Nie dać się zranić. Kiedyś plotki i pomówienia ograniczały się do pobliskiej kamienicy i jednej przecznicy. Dziś newsy o tym, że masz pryszcz na nosie, rozstania, porażki, potknięcia i co tam jeszcze w życiu się nam nie udaje, obiegają cały świat. Medialne wyroki coraz częściej zapadają bez przeprowadzania śledztwa. To przeraża. Nie traci się czasu na proces i z automatu ścina „winnemu” głowę. Samosądy to nasza rzeczywistość, ta za oknem. Kiedy czytam i słyszę o sobie jako o mistrzyni psychologicznego wywiadu, postrzegam te, nie ukrywam, miło łechczące ego opinie z jeszcze innej perspektywy. Takiej oto, że chyba jednak nie przypadkiem tak wielu ludzi powierza mi swoje historie, sekrety, lęki, skaleczenia? Nie z przymusu, ale z własnej woli, bywa, że automatycznie czyniąc je publicznymi. Jestem im za to wdzięczna. Także i za to, że dzięki nim i wypowiadanym przez nich słowom i ja stałam się osobą wiarygodną. Dziennikarsko rozpoznawalną. Uśmiecham się. Znowu może ktoś wierzyć albo nie, ale akurat na tym ostatnim nigdy mi nie zależało. Nigdy nie był to punkt wyjścia w momencie zadawania pierwszego pytania… Czy właśnie to dostrzegł Janusz Głowacki, zapisując mi w dedykacji w swojej książce słowa: „Małgosi, która dostaje od życia wszystko, nawet to, na czym jej nie zależy”. Drogi Januszu, nie dostałam wszystkiego. Nie mam dzieci. Mimo to, jak statystyczna pani Kowalska czy pan Kowalski, nadal chcę wiedzieć, jak to jest z tym życiem, o co w nim chodzi, czemu się nie udaje albo nagle jest cudowne. Jak to jest, że nieoczekiwanie pojawia się spełnienie, szczęście między kobietą a mężczyzną, ale i chwila, w której wszystko szarzeje? Staram się, pytając, zawsze budować stabilny pomost między sercem a rozumem. Szukać prawdy o innych, o nas, o sobie. Może dlatego znaki zapytania, sensy, półsłówka, które padają podczas tych rozmów, dają mi wystarczającą wykładnię do postawienia takiej oto puenty – że każda biografia to swego rodzaju „los powtórzony”. Coś, co nas łączy i sprawia, że pomijając landszafty, w życiu każdego z nas możemy przejrzeć się jak w lustrze. To ważny drogowskaz. W robocie dziennikarskiej także. Jesteś inny od innych, a jednak taki sam jak oni. Dlatego warto te wszystkie powszechne życiorysy nie tylko uczłowieczać, ale i znajdować w nich rysy tam, gdzie materiał wydaje się nieskalany. A w skalanym szukać dobrego. Na odwrót też. To ścieżka, która poprowadziła mnie nie tylko do zawodowego sukcesu, cokolwiek on znaczy, ale i do poczucia, że o czymś ważnym zdarzyło mi się napisać i o czymś naprawdę istotnym z innymi ludźmi porozmawiać… Gubiąc po drodze pióra pychy, zrzucając niepotrzebne mnie samej sztuczne uśmiechy (nie wiem, dlaczego nigdy nie uśmiecham się z zębami, ale raczej à la Mona Lisa, chociaż mam zęby), niewygodne przebrania, odrzucając w kąt koniunkturalne kompromisy, dostałam od zawodu, który uprawiam, coś najcenniejszego. Życie innych ludzi do opowiedzenia i opisania.

Dlatego daję sobie prawo do zaproszenia w moją „autorską” podróż po świecie mediów, w których przez tyle lat poruszałam się jednak z sukcesem. To moment, gdy usłyszę – co ona sobie wyobraża, że kim jest?! Z jakim sukcesem? Nic sobie nie wyobrażam. Wracamy do początku, do pierwszego zdania: Pani Wymagalik… Stałam się nią dzięki wielu mądrym, wspaniałym, fascynującym ludziom, którzy byli dla mnie autorytetami, drogowskazem, punktem odniesienia. Artystom, showmanom, sportowcom, ludziom mediów, wreszcie tym, którzy powtarzali i tak też żyli, że najważniejsze to bycie wiernym sobie. Trudne. Oczywiście, że gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie: po co „narażać się” tym, którzy zostaną na tych stronach pominięci, tym, którzy widzą media i świat, a zwłaszcza siebie w nim, w zgoła innej perspektywie? Po co słuchać i czytać, że za słodkie, za gorzkie, że niesprawiedliwe albo że na kolanach, prawdziwe, nieprawdziwe. Już dziś odpowiadam na pytania: a będzie po nazwisku? a będzie jakiś skandal? Po nazwisku będzie, a skandal? To kwestia definicji. I tego jeszcze, że w sytuacjach niekomfortowych lubię podejmować ryzyko, zawodowe i prywatne, chętnie poddaję się ocenie i tej jedynej w swoim rodzaju, związanej z warunkami brzegowymi adrenalinie. Emocjonalnie, ale i refleksyjnie otulona słowami (spadły mi z tym cytatem z nieba) wielkiej aktorki Meryl Streep: „Straciłam ochotę na zadowalanie tych, którzy mnie nie lubią, nie kochają, i na uśmiechanie się do tych, którzy nie uśmiechają się do mnie… Nie mam już cierpliwości do pewnych rzeczy, nie dlatego, że stałam się arogancka, a po prostu już mnie to nie obchodzi”. Na tym polega dorosłość. Żadne z opisanych na tych stronach zdarzeń, zjawisk, żadna z wymienionych postaci nie ma nic wspólnego z tak zwaną plotką na mieście, obowiązującym akurat medialnym atakiem czy wygodnym towarzysko poglądem. Już tak mam, że lubię wszystko co autorskie, własne sądy, opinie i poglądy też. Dlatego nie kalkuluję przy każdym zapisanym czy skreślonym zdaniu, wyrażonym przekonaniu. Nie pochylam się nad tym, czy może się ono podobać, czy też nie, czy jest poprawne, czy niepoprawne politycznie. A że za słowami idą czyny, to dziś te wszystkie literki Pani Wymagalik układam nie z perspektywy uczennicy, ale dorosłego człowieka, który na własne zdanie w sprawie życia także sobie zapracował. Sorry, ale tak to widzę… Fałszywa skromność nigdy nie była moją przyjaciółką.

PS Opowiadała mi mama, że kiedy byłam malutka i zdjęto mi pierwszy gips, taki od pasa w dół, i zobaczyłam swoje nóżki, to się rozpłakałam. Nie znałam siebie takiej. Dzisiaj gipsu nie ma. Dzisiaj jestem ja. Dorosła. Taka klamra. Innym.

A

ABORCJA

Ja kobieta dorosła, ja feministka, jestem za prawem kobiety do aborcji. Czy już płonę jak Joanna d’Arc na stosie? Ja kobieta dorosła, ja feministka, nie mam żadnych wątpliwości, że aborcja dla każdej z nas jest czymś ostatecznym, skomplikowanym emocjonalnie i bardzo trudnym. Krzykiem rozpaczy, i to bez względu na kontekst. Mówią o tym otwarcie te spośród nas, które taką decyzję podejmowały, muszą podjąć albo rozważają jej ewentualność zgoła teoretycznie. Feministka Gloria Steinem pisała o tym, że przez wiele lat ukrywała fakt usunięcia ciąży, nie wiedząc, że podobne doświadczenie stało się udziałem co czwartej Amerykanki. To wyznanie robi do dziś wrażenie nie tylko szczerością, ale i powszechnością „sprawy”. Tak to z aborcją jest. Kropka. Pisałam o tym i mówiłam pytana publicznie, zawsze.

Mimo to szlag mnie trafia, gdy czytam, a zdarza się, i słyszę, że wczesny zabieg, i to nie tylko ze względów medycznych, jest bezproblemowy. Rach-ciach i po wszystkim. Jakaż to obłuda. Brak empatii. Mój kobiecy feministyczny sprzeciw rośnie, gdy słyszę, że usunięcie ciąży jest tak nieskomplikowane jak „mały kosmetyczny zabieg podczas przerwy obiadowej”. Fajnie się pisze i mówi o życiu, którego się nie zna albo zna, tyle że z zupełnie innej, a nie z np. małomiasteczkowej perspektywy. Środki antykoncepcyjne jak były, tak są drogie.

Nie akceptuję też, biorąc tym razem dziennikarski warsztat pod lupę, że można w mediach „napuszczać” mniej lub bardziej znane kobiety na wyznania, że usunęły ciążę, bo nie mają gdzie pomieścić książek, nie mówiąc o wózku dla dziecka. Nie bawi mnie i nie potrafię puścić oka na widok nagłówka „aborcja jest spoko”. Dla mnie nie jest. Jest koniecznością, jest wyborem, jest prawem, ale nie jest nieodpowiedzialnością. Jest na serio. Szanuję każdą postawę, ale istota takiej czy innej decyzji tej czy innej kobiety zawsze kryje się pomiędzy dwoma słowami: „tak – nie”. Od tego jest dziennikarz, żeby to, co pomiędzy, ukonkretnić i tym samym na ile się da „uchronić” niedoszłą mamę przed ewentualnym, także medialnym, atakiem. Toteż nie sama zainteresowana i nie to, co i jak chce na ten temat powiedzieć, jest rozstrzygającym sprawę argumentem. Równie ważne jest poczucie dziennikarskiej odpowiedzialności i świadomość, jaką lawinę takie czy inne słowa mogą wywołać. Wspieram i szanuję wszystkie kobiety za ich szczerość w sprawie usuwania ciąży i domagania się prawa do niego. Tylko tak może powstać silna i sprawcza wspólnota kobiet. Nie akceptuję klimatu niezdrowej sensacji, a tym samym wylewania dziecka z kąpielą. Bo to bardzo groźne i niebezpieczne jest. Dla nas wszystkich. Zdania nie zmienię, proszę nie krzyczeć.

ADORATORZY

Byłby sprzedażowy hit. Teoretycznie, bo praktycznie taka lista próżności, chociaż w mojej głowie pełna nazwisk, tych i tamtych, z pierwszych stron gazet także, nigdy nie ujrzy światła dziennego. Nie mam potrzeby, żeby coś, także w tej sprawie, opowiadać i udowadniać. Próżność, owszem, to pokusa, ale zawsze mogę przypomnieć sobie tę czy tamtą literkę alfabetu i uśmiechnąć się na samo jej wspomnienie. Mnie wystarcza. Nigdy też nie miałam w zwyczaju, jak czynią np. niektórzy publiczni mężczyźni gawędziarze, podbijać sobie w tym względzie wizerunkowy bębenek. Żeby jednak nie było, że postponuję obecność adoratorów jako takich w swoim, ale i w życiu każdej kobiety, że nie zwracałam i nie zwracam na nich uwagi, to wyznaję: adoratorzy, także ci z nazwiskami dużą literą, jak mało kto dodają kolorytu rzeczywistości. Miłe i mądre słowa (taka symbioza to ideał) z ust adoratora to też urok świata. Co prawda, im jest ich więcej, nawet nie adoratorów, ale wypowiadanych przez nich miłych słów, tym rzadziej robią wrażenie. Niewątpliwie mają wpływ na poczucie własnej wartości i na zadzieranie nosa. Tak, pisze te słowa emancypantka, która uważa, że każde „fajne”, pozytywne słowo wypowiedziane w kierunku kobiety, takie, które przy tym nie narusza jej podmiotowej suwerenności, przydaje się w życiu. Zostanie zapamiętane i zawsze można po nie sięgnąć, gdy świat dookoła chce cię przekonać, że wcale nie jesteś taka fajna, jak ci się wydaje. Tak, taka lista to byłby bestseller. W sumie od A do Z. Jak się dobrze zastanowić.

PS I tak tylko, żeby nie było, nie ma w tym kraju szefa, kolegi z pracy, mężczyzny, z którym na gruncie zawodowym przekroczyłam granicę adoracji, za którą zaczynałaby się już inna historia… To miłe samopoczucie jest. Kwiaty jak lubiłam, tak lubię dostawać.

AKCJA SŁUSZNA SPRAWA

Akcja sama z siebie to spontaniczny zryw. Fajnie, gdyby tak zawsze było i żeby kiedyś tak zwaną akcyjność zamienić na codzienne, pozytywistyczne działanie. Zbożny cel akcji ciągle jeszcze niestety (mnie to przeszkadza) funkcjonuje według zasady: wszyscy, to ja też. Nie żeby pogłębić, zgłębić, zostać przy ludziach, którym pomagamy, i ich sprawie, zainteresować się tym, o co naprawdę w tej czy innej akcji chodzi. Ale po co, skoro za chwilę jedna akcja zastąpi drugą. Słuszny plakat przykryje kolejny, skontrolowane w ramach akcyjności jajniki zastąpią skarpety na zimę dla potrzebujących, a i tak wizerunkowe, widoczne dla innych poczucie społecznej przydatności pozostanie. Przykra to konstatacja, ale z moich obserwacji, m.in. jako prezesa Fundacji Ludzki Gest Jakuba Błaszczykowskiego, wynika, że dziennikarze częściej pytają o to, kto znany wspiera akcję i czy np. Kuba wypowie się przed kamerą, a niekoniecznie o samą fundację. Z zespołem miesięcznika „PANI” wielokrotnie przykładaliśmy rękę do społecznych działań, wiele z nich sami inspirowaliśmy. Po śmierci wybitnej polskiej siatkarki Agaty Mróz rozpoczęliśmy naprawdę duży projekt pod hasłem „Życzenie Agaty”, którego głównym celem było popieranie i popularyzowanie idei dawstwa szpiku i w konsekwencji rejestracja potencjalnych dawców. Wśród nich znalazł się m.in. Maciek Stuhr, który oddał krew i zaraz potem stał się dawcą szpiku. Pamiętam sesję zdjęciową (do „Mistrza i Małgorzaty”), w trakcie której zadzwonił telefon i Maciek usłyszał, że jest ktoś, komu może uratować życie. Zbladł, a my biliśmy mu brawo. Biorcą była kilkuletnia dziewczynka. Czy może być większa satysfakcja od tej, gdy potem, m.in na łamach, widzimy wpatrzonych w siebie dawcę i biorcę? Nie może. Wiele lat temu, jako pierwsi w tzw. tytułach luksusowych, rozpoczęliśmy akcję antyprzemocową, z tego co wiem, kontynuowaną dziś w mniejszym wymiarze, „Bije tylko słaby”. Hasło mówi samo za siebie, podpisało się pod nim i wypowiedziało na łamach „PANI” kilkuset najbardziej wpływowych mężczyzn w tym kraju, od prezydenta, premiera począwszy, na sportowcach, aktorach skończywszy. Manifestowaliśmy także solidarność z czytelniczkami, kreując, popularyzując na koszulkach i ubierając w nie znane osoby polskiego i światowego show-biznesu (m.in. Heidi Klum), hasło „Siła jest kobietą” (świetny znak graficzny Endo). Obracane teraz medialnie przez różne podmioty. To cieszy. Żeby tylko skutecznie, czyli ze zrozumieniem… To wtedy jest sens, a nie wizerunkowa atrakcyjność. Ta naprawdę powinna być trzecim, czwartym planem.

PS Nie mogę zrozumieć, dlaczego tytuły prasy kobiecej nie wspierają się ponad podziałami w wymyślanych i realizowanych przez siebie słusznych sprawach. To zawsze było nie do przeskoczenia. Mnie też się nie udało. Przecież tu chodzi o coś więcej niż tylko o kawałek piarowego tortu.

MADELEINE ALBRIGHT

Sekretarz stanu USA (w rządzie Billa Clintona). Urodziła się w 1937 r. w Pradze. W wieku jedenastu lat wraz z rodzicami wyemigrowała do USA, gdzie jej ojciec został cenionym wykładowcą prawa na uniwersytecie w Kolorado. Madeleine była ambitną dziewczynką, więc nic dziwnego, że już w ósmej klasie wygrała krajowy konkurs dotyczący znajomości amerykańskich stanów. Posłana do ekskluzywnej szkoły Wellesley w Nowej Anglii, w której po latach uczyła się również Hillary Clinton, nie tylko ukończyła ją z wyróżnieniem, ale i poznała tam przyszłego męża – Joego Josepha Pattersona Albrighta. Nie byle kogo, bo wnuka założyciela „New York Daily News”. Nie spoczęła na laurach – zaczęła studiować sprawy międzynarodowe na Uniwersytecie Columbia. Uznanie środowiska uniwersyteckiego zdobyła niezwykłą pracowitością i do dzisiaj zjednującą jej ludzi bezpośredniością. Tak więc jednak kariera? Młoda Albright miała ambicje, ale bycia wzorową amerykańską panią domu. Spędziła w nim wiele czasu, zajmując się wychowywaniem dzieci. Chociaż prawdą jest, że rosyjskiego zaczęła się już uczyć, gdy jej córki bliźniaczki przebywały jeszcze w inkubatorze. Po sześciu latach urodziła kolejną córkę. Wstawała każdego ranka o godz. 4.30 i takim „kobieco-karierowiczowskim” sposobem ukończyła studia oraz obroniła pracę doktorską. Mniej więcej w tym czasie zaczęła zajmować się doradztwem politycznym. Zbigniew Brzeziński, jej dawny profesor z Uniwersytetu Columbia, ściągnął Albright do National Security Council. Upłynęły jednak niecałe dwa lata, gdy wraz z odejściem prezydenta Cartera straciła pracę i męża, który postanowił ułożyć sobie życie z inną kobietą. Co wówczas robi „karierowiczka Albright”? Cierpi. Nawet przed prasą nie ukrywała, że był to dla niej szok. Początkowo nie chciała dopuścić myśli o rozwodzie. Potem się rozwiodła. Na marginesie, „karierowiczka Albright” lubi prasę i rozumie, czego oczekują od niej dziennikarze. Dlatego ich nie unikała i odpowiadała na pytania natury prywatnej. Małżeński zawód wkrótce osłodzili jej studenci z Georgetown, którzy cztery razy z kolei wybrali ją na najpopularniejszego wykładowcę. A z jej doradztwa zaczęli korzystać m.in. Walter Mondale i Michael Dukakis. Nikogo więc specjalnie nie zdziwiło, gdy w ekipie Clintona została ambasadorem USA przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Przez kolejne cztery lata była na Haiti, w Somalii, Bośni i Ruandzie i wszędzie tam Albright potrafiła robić prawdziwe polityczne show, często przyćmiewając w tym względzie swoich kolegów po fachu. Nigdy nie ukrywała, że lubiła swoją posadę ambasadora. Dbała o odpowiednią oprawę; na ścianach hotelowego apartamentu wieszała dobre nowoczesne malarstwo, a antykwariaty odwiedzała w towarzystwie Barbry Streisand. To robiło wrażenie. Na powtarzający się w tym samym czasie zarzut, że w niewystarczającym stopniu definiuje swoją przynależność do feministycznych kręgów, „karierowiczka” Albright odpowiada: „Pewne siebie kobiety robią swoje. Uczą się, studiują, zdobywają kolejne stanowiska. Na tym polega ich siła. Jedne wychodzą za mąż i rodzą dzieci, a inne nie wiążą się i nie mają potomstwa. A jeśli koleżanki dziennikarki szepczą złośliwie, że w czerwonej sukience wyglądam jak piłka, to jest tylko ich sprawa”. Bliscy współpracownicy Madeleine są przekonani, że ta osiągnęła zawodowe szczyty, ponieważ od kiedy ją znają, zawsze pracowała dwa razy więcej niż jej koledzy mężczyźni. Wystarczy przytoczyć za tygodnikiem „Time”: „W przeddzień inwazji na Haiti Warren Christopher poszedł do kina, a Albright w tym samym czasie wraz z amerykańskimi żołnierzami jadła w kantynie indyka”.

Dostąpiłam, w gronie kilkunastu kobiet, zaszczytu zjedzenia śniadania z panią Albright w czasie jej pobytu w Polsce. Cóż to za człowiek. Cóż to za kobieta. Imponująca i zachwycająca. Naturalna, mądra, z poczuciem własnej wartości, silna wypowiadanymi przez siebie słowami i spostrzeżeniami, którymi chętnie dzieli się z innymi kobietami. Miała, jako jedna spośród tych, które przychodzą mi teraz do głowy, odwagę publicznie powiedzieć, że np. nie będzie w wyborach prezydenckich głosowała na kobietę tylko dlatego, że ta jest kobietą. A o swojej ówczesnej następczyni, ale i politycznej przeciwniczce, republikance Condoleezzie Rice, mówiła, że denerwuje ją, gdy media bardziej koncentrują się na tym, jakie ta nosi buty i jak krótkie ma spódnice, niż na tym, co ma w głowie. Zwłaszcza że to bez wątpienia mądra kobieta jest, dodawała. I chociaż Albright od zawsze uważała się za feministkę, to nigdy nie przyszłoby jej do głowy skrytykować inną kobietę za to, że feministką nie jest i zamiast robić karierę, woli siedzieć w domu. „Czy moja kariera była przyczyną rozwodu?” To jedno z tych pytań, które zawsze odrzucała. Uważając je za obraźliwe wobec kobiet, które chcą pracować zawodowo, poza tym zawierało ono w sobie sugestię, że postępowała egoistycznie. Odrzucała je również dlatego, że nie znała na nie odpowiedzi. Czapki z głów. Czy to nie jest jeden ze sposobów na poruszanie się wśród ludzi, którzy mają prawo do innego niż nasz punktu widzenia. Wśród mężczyzn, a kobiet zwłaszcza?

ALIBI

Na dłuższą metę, i to nie tylko z kryminalnej intrygi, rzadko się sprawdza. Prędzej czy później to, co chcesz skryć, wyjdzie na jaw. Nawet jeśli skala przewinień jest niewielka, a zbrodni jako takiej nie było. Stosowałam je notorycznie, gdy zasłaniając się zarządem, sesją zdjęciową, nagłym wyjazdem służbowym, konsekwentnie i latami nie uczestniczyłam w prezentacjach perfum, promocjach kremów i rajstop. Nigdy nie poprowadziłam imprezy reklamowej, rezygnując tym samym z niejednego „autka” w garażu. Taki wybór. Szeroko pojęta konferansjerka na żadne alibi w dziennikarstwie liczyć nie może. To ten wyjątek, który się nie sprawdza. Chyba że jest ci wszystko jedno i w rubryce zawód zamiast słowa „dziennikarz” wpisujesz „konferansjer”. Czy moje alibi były skuteczne? No cóż, klienci reklamowi robili zazwyczaj dobrą minę do złej gry. Udając, że moja w ich działaniach nieobecność zawsze uargumentowana jest mocnym alibi. I mimo że zawsze na pokazach mody czekał na mnie pierwszy rząd, za co bardzo dziękuję, rzadko w nim zasiadałam. Nie dlatego, że nie ceniłam talentu świetnych projektantów, wielu z nich również serdecznie lubię prywatnie, ale dlatego, że cały entourage towarzyszący pokazom, to wszystko, co dookoła, zwłaszcza za plecami, to kosmiczne udawanie i przebieranie się za kogoś, kim się nie jest, to nie moja bajka. Blichtr, setki nic nieznaczących uśmiechów, poklepywanie po ramionach i sączące się do ucha pełne kąśliwości komentarze. Nie moja bajka, ale moje alibi. Zawsze to samo… zarząd, wywiad, zamykanie numeru…

PS Wielu polskich projektantów od lat szczerze podziwiam. Są wśród nich Małgosia Baczyńska, Tomek Ossoliński, Dawid Woliński i Maciek Zień. Roberta Kupisza też cenię. Gdy odchodząc z „PANI”, zaprosiłam go, jako Mistrza, na zakończenie cyklu „Mistrz i Małgorzata”, rozdzwoniły się telefony od innych projektantów. Przecież on niezdolny, był lepszym fryzjerem niż krawcem itd. Dlaczego więc wybrałam na swoje „pożegnanie” Kupisza? Był pierwszym fryzjerem, który czesał mnie do mojej pierwszej zawodowej sesji zdjęciowej w „PANI”, a dziś jest jedynym polskim projektantem, którego moda wyszła na ulicę, a ta z kolei podrabia jego kolekcje. Jest człowiekiem wielu talentów, świetnie tańczy i co najważniejsze, udowodnił, że można z kaloszy na dalekiej prowincji wskoczyć na salony w stolicy. Pracował w paryskiej operze z Krzysztofem Warlikowskim. To już trochę inna półka. Mam w pamięci jedną z prywatnych z nim rozmów (na korytarzu hotelu Bristol, chyba w trakcie sesji z Joe Cockerem) i to, co Robert mówił mi o swoich wątpliwościach i pytaniach, na które jeszcze wtedy nie znał odpowiedzi. Dlatego właśnie na ostatniego Mistrza wybrałam Kupisza, bo robiąc z nim swój ostatni w tym cyklu wywiad, nie potrzebowałam żadnego alibi. Zaproszenia na pokazy od Roberta dostaję zawsze, czy chodzę…

AMBICJA

Sama nie wiem, czy jestem ambitna, bo chcę wiedzieć więcej, czy chcę wiedzieć więcej, bo jestem ambitna. To ta cecha charakteru, która nie pozwala, żeby rozmówca przyłapał dziennikarza, że nie jest przygotowany i nie wie, kim był Jerzy Grotowski (przypadek ekstremalny). Wyklucza przyjęcie propozycji zrobienia wywiadu z Charlesem Bukowskim, przecież dziennikarz wie, że ten już nie żyje (przypadek ekstremalny), itd. Że zawsze wszystko wiedziałam? Oczywiście, że nie, ale wtedy albo nadrabiałam luki w wiedzy, albo pytałam wprost, o co chodzi. Tyle że w tym pytaniu zawsze powinny być zachowane zdroworozsądkowe proporcje między niewiedzą a bazą jako taką. Na korzyść tej ostatniej. Jest i inny problem. W kraju nad Wisłą słowo ambitny to kamień, który nieambitni albo ambitni inaczej, powodowani zawiścią i z lenistwa, wieszają „prymusowi” u szyi. I tym gorzej dla niego, im dłużej utrzymuje się na powierzchni, im z większym oporem idzie na dno. Ale on ambitny, co w branżowym slangu oznacza ni mniej, ni więcej niż po trupach do celu. Rzadziej, że fajnie, że czyta Goethego w oryginale. Ja nie czytam. Dlaczego o tym piszę? Nie tylko dlatego, że jestem ambitna, ale dlatego, że niestety coraz częściej spotykam młodych adeptów sztuki dziennikarskiej (chociaż też bez przesady z tą młodością), którzy na pełne zaskoczenia pytanie: to pan/pani tego nie wie?, patrząc prosto w oczy, odpowiadają: nie, nie wiem. Aby po chwili dodać, znowu patrząc w oczy, tym razem już bardziej prowokacyjnie: co więcej, jeśli nie wiem, to znaczy, że nie muszę wiedzieć.

PS Stawiając pierwsze kroki w dziennikarstwie na początku radiowym, od razu rzuciłam się na głęboką wodę. Wiadomo, byłam ambitna. Poprosiłam o rozmowę wielką postać polskiego teatru, Zofię Małynicz. Kto z czytających te słowa nie wie, kim była, niech zajrzy do Wikipedii, to się dowie… Aktorka nie odmówiła i zaprosiła mnie do swojego skromnego mieszkanka. Było ciasto i herbata. Przejęta, wcisnęłam przycisk magnetofonu. Przede mną siedziała cudowna starsza pani, która o swoim zawodzie mówiła jak o czymś najważniejszym i najpiękniejszym w życiu. Mówiła o misji. Chłonęłam każde wypowiadane przez nią słowo. Dumna, patrz ambitna, popędziłam do radia. Rozmowa została wyemitowana na antenie Polskiego Radia dla Zagranicy. Nazajutrz telefon… Odbył się zarząd, dyrektor anteny w trybie pilnym prosi do siebie. Idę, intuicyjnie czując, że raczej nie po nagrodę. Już w drzwiach słyszę: „No i co mamy z panią zrobić? To pachnie dyscyplinarką”. „Ale o co chodzi?” „Jeszcze pani pyta? To skandal, jak mogła pani nagrać rozmowę z kimś, kto od dawna nie żyje?” Sic! Z ambicji nie zrezygnowałam, ale od tego momentu baczniej zaczęłam przyglądać się ewentualnym szefom. Tym mniej ambitnym zwłaszcza. Zofia Małynicz odeszła pięć lat po tym niezapomnianym dla mnie spotkaniu.

NINA ANDRYCZ

Dama polskiego teatru. Pełna sprzeczności. Jedna z najbardziej niezależnych kobiet, jakie znałam. Egocentryczna i majestatyczna. Wyniosła, inteligentna, cyniczna i z dużym poczuciem humoru. Królowa pozy i ciętych ripost. Na wskroś nowoczesna, a nawet awangardowa w swoim spojrzeniu na rolę i pozycję kobiety jako takiej. Do końca. Kiedyś podczas rozmowy, przytaczając słowa Gérarde’a Depardieu o Catherine Deneuve, że to mężczyzna, jakim chciałby być, dodałam, że to samo aktor mógłby powiedzieć i o niej… Andrycz skwitowała: „Nie lubię Depardieu i w związku z tym nie interesują mnie jego sądy o kobietach”. Innym razem poleciła: „Niech pani koniecznie zapisze, że jestem szczęśliwa. Chce pani wiedzieć dlaczego? Dlatego że mogłam w Świętej Joannie Bernarda Shawa wypowiadać na scenie słowa. Tu cytat: »prawda była w moich głosach, a wy, sędziowie, wy nie jesteście godni, abym pośród was żyła«. W może skromniejszym zakresie, ale tak właśnie próbowałam żyć na co dzień. Proszę to koniecznie dopisać”. Dopisałam. Nina Andrycz była jedną z pierwszych Polek, która na tak zwanym salonie, skostniałym obłudą i mieszczańskim dekalogiem, otwarcie mówiła, że nie chce mieć dzieci i że usunęła ciążę, i że kobieta nie musi być matką, żeby poczuć się spełniona. Uważała także, co przy każdej okazji głośno podkreślała, że jedynym kochankiem, który nigdy nie zdradzi kobiety, jest jej praca… Bywałam u niej w domu i wtedy częstowała czekoladkami. A właściwie jedną… Widywałyśmy się także co roku w sanatorium Marconi w Busku-Zdroju. Kiedy wiedziałam, że lada moment pojawi się, sprowadzałam dla niej wino z Kielc, które odstawione na półce w tamtejszej kawiarni czekało tylko na nią. Nawet jeśli razem siedziałyśmy przy stoliku, kieliszek z winem stał tylko przed Andrycz. Taki rytuał. Już sama pogłoska, że widziano ją na uzdrowiskowych alejkach, elektryzowała otoczenie. A ona, idąc pomiędzy kuracjuszami i słysząc ich szepty wokół: „patrzcie, idzie Andrycz”, zawsze komentowała na głos: „tak, to ja, jeszcze żyję”. Była uwielbiana. Lubiła przypominać, że jej były mąż, premier Józef Cyrankiewicz (byli małżeństwem prawie dwadzieścia lat), za każdym razem kiedy mijał budynek warszawskiego Teatru Polskiego, w którym wówczas grała, uchylał kapelusza. Opowiadała, że przeciwstawiła się Stalinowi, gdy rezygnując z dyplomatycznej kolacji u tyrana, niespodziewanie wróciła do Polski, także wbrew Cyrankiewiczowi, na spektakl, w którym akurat grała. Była piękna i posągowa i przez lata robiła piorunujące wrażenie na mężczyznach, od Mao Tse-tunga począwszy, na Nehru skończywszy. Na innych też. Do końca życia wysoko nosiła głowę. Łagodniała tylko wtedy, gdy wspominała największą i grzeszną miłość swego życia, związek z reżyserem Arnoldem Szyfmanem. Do końca życia grała w Teatrze Polskim jego imienia. Był żonaty, dużo starszy. Zrezygnowała i wycofała się z tego „romansu”, jak opowiadała, na prośbę tej drugiej, jego żony. Solidarność płci. Ku zaskoczeniu najbliższych sfałszowała datę urodzin, odejmując sobie kilka lat. Tego akurat nie rozumiem, bo Andrycz nigdy z różnicy wieku między sobą a ewentualnym adoratorem nie robiła problemu. Przekonana, że nie ma takiego mężczyzny, który mógłby się jej oprzeć. Prowokująco lubiła powtarzać słowa Alberta Camusa: „Nie wierzę w Boga, ale takim ateistą to ja nie jestem”. Nieważne, ile mam lat, co nie znaczy, że każdy musi wiedzieć, ile ich mam naprawdę. Tak jakoś. Od Niny Andrycz usłyszałam komplement, który robił na mnie wrażenie za każdym razem, gdy go powtarzała: „pani Małgosiu, gdybym była mężczyzną, tobym pani nie przepuściła”. Dziękuję, Pani Nino.

PS À propos tego wrażenia, które wywierała na mężczyznach: kiedy aktorka obchodziła swoje dziewięćdziesiąte piąte urodziny (te lekko nietrzymające się prawdziwych dat), zostałam oddelegowana przez komitet Warszawianki Ninie Andrycz do milionera Aleksandra Gudzowatego z prośbą o finansowe wsparcie całego i, jak się okazało, dość kosztownego przedsięwzięcia. Andrycz zawsze miała wymagania. Ten najpierw się obruszył, zezłościł, chyba nawet podniósł głos, że on nigdy nie daje, po czym dał. Tak, Ninie Andrycz się nie odmawiało.

ANOREKSJA

Śmiertelna choroba spowodowana jadłowstrętem. Tyle definicja. Wydawałoby się, że została już ostatecznie i skutecznie zdiagnozowana. Wywleczona na światło dzienne i turpistycznie pokazana światu. Z odsieczą oprócz medycyny ruszyli jej terapeuci i ich najnowsza wersja, czyli coache. Występuje na wielu frontach. Jako bardzo pojemne hasło w filozoficznych rozprawkach o kondycji współczesnego świata i w literaturze. Rzadziej tej bulwarowej. Nie ominęła jednak mass i social mediów. Niestety, nigdy nie zadomowiła się w nich na stałe. Interesują się nią wówczas, gdy w żaden sposób po raz kolejny nie mogą jej już przeoczyć. Gdy anorektycznej modelce, wycieńczonej artystce czy słaniającej się na czerwonym dywanie blogerce nie udaje się już w oku obiektywu ukryć choroby. Śmiertelnej. Wtedy pojawia się na ustach „wszystkich”. Taka medialna chwilówka. To inne, to nie my. Cóż z tego, skoro anoreksja jako taka przegrywa każdego dnia z drapieżną i charakterystyczną dla naszych czasów, niepolityczną, tym razem modową poprawnością. Skoncentrowaną na odpowiednim rozmiarze kobiecej spódnicy, tym jedynym właściwym. Plus minus. Poniżej rozmiaru 38. To lajtowa jej wersja. Jeśli jednak twój sekret i to, że się w niej nie dopinasz, odkryją np. styliści, a informacja ta stanie się tajemnicą poliszynela, przepadłaś. Nie bez racji pisała o tym amerykańska feministka Naomi Wolf: „Los kobiety w olbrzymim stopniu uzależniony jest od aktualnie obowiązującego ideału seksownej kobiety. Jesteśmy całe życie pod presją posiadania takiej, a nie innej pupy, takich, a nie innych bioder i takiego, a nie innego biustu. Znam ten obowiązek”… i w innym miejscu dodawała: „co więcej, wydaje się nam, że podczas pierwszego razu z mężczyzną powinnyśmy wyglądać jako modelki z »Hustlera«, a w realizacji jego seksualnych marzeń zdecydowanie wyprzedzić nasze matki”. A to na pewno nie jest numer 38 w górę. I jeszcze informuje, że „podobno ci mężczyźni, na których powinno nam zależeć, spoglądają w kierunku większej pupy”… Oddzielenie jaźni od ciała? Czy więc na zawsze niemodne będą już pupy, biodra i pełne biusty? W pełnym zestawie. Tak jak schabowy z kapustą? Czy powrócą? Wątpliwa to sprawa. Zwłaszcza że męskie hormony, pakowane na potęgę we wszystko, co jemy, sprawiają, że kobiety mają coraz mniejsze pośladki, a ich szczupłe uda, z których są tak dumne, upodobniają je do młodzieńców w okresie pokwitania. Anoreksja, którą po raz pierwszy mediom, w jej najokrutniejszym wydaniu i w takiej skali, pokazała włoska fotograf Therese Frare, żyła w naszej wyobraźni krótko, tak jak zmagająca się z nią modelka Isabelle Caro. Miała trzydzieści lat. Zanim odeszła, zdążyła zniknąć z billboardów kampanii Benettona, a przez jej kreatorów wkrótce została zastąpiona akcjami „przestrogami”. Zaś my, zjadacze chleba, reagując akceptacją na marketingowe hasła włoskiego domu mody, mieliśmy zaświadczyć, że bardzo poczciwi z nas ludzie. Tacy do rany przyłóż. Były to zresztą hasła ze wszech miar słuszne, skierowane przeciwko homofobii, rasizmowi, nastrojom antymigracyjnym. No i anoreksji. A że pamiętamy je do dziś? No coś tam pamiętamy. Mimo to nasza poczciwość w niewielkim stopniu wpływa na ich dewaluację. Homofobia, rasizm, precz z emigrantami, ciągle mają swoich wyznawców. Tak, tak, to nasza choroba pamięci, dotycząca między innymi tego, czym tak naprawdę jest anoreksja i jak trudno jest uleczalna. Dlatego z konsekwencją godną lepszej sprawy jak mantrę co jakiś czas powtarzamy… Nie jesz, chudniesz, chudniesz, podobasz się innym, podobasz się… Skąd bierze się w nas ten anorektyczny wstręt do logicznego myślenia jako takiego? To jakieś wariactwo jest. Czy ktoś zna zwierzę, które się odchudza, bo chce być atrakcyjne? Chce podobać się innej samicy albo samcowi? Czy ktoś widział samiczkę, która będzie jadła watę, żeby w buszu robić furorę? Anoreksję zamieni na bulimię, bo ciągle jest grubsza od innej małpy kołyszącej się na gałęzi? Tylko że człowiek to zwierzę przebiegłe i wie, że jeśli zajmuje się np. projektowaniem i zarabianiem na ciuchach, to kiedy pokaże je na wychudzonej sylwetce, te będą układały się zdecydowanie lepiej niż na normalnej pupie… Dolar do dolara, złotówka do złotówki. A że miliony dziewczyn na świecie notorycznie odchudzają się, balansując na granicy życia i śmierci? No cóż, cel uświęca środki. Interes kręcić się musi. Zawsze jest jakieś chwilowe wyjście z sytuacji, patrz moda na pupy à la siostry Kardashian. No i jeszcze zostaje Jennifer Lopez.

PS Od samego początku pracy w mediach musiałam zmagać się i dawać odpór stylistom, szefom działów mody, którzy przygotowując mnie do setek sesji i telewizyjnych programów, pytali, co w sumie zrozumiałe, o rozmiar ciuchów, jaki noszę. Za każdym razem gdy odpowiadałam zgodnie z prawdą (była pokusa, żeby skłamać, uratować twarz w oczach M., A. czy K., ale przecież wkładałam te ciuchy nie w domowym zaciszu, tylko przed kamerą, fotografem itd.), widziałam w ich spojrzeniach zdziwienie i niesmak, żeby nie powiedzieć obrzydzenie, że w ogóle istnieje kobieta, która potrafi żyć i na oczach wszystkich funkcjonować w rozmiarze od 38 w górę. Może? Może… To podejście klasyfikujące człowieka w zależności od tego, w jakie dżinsy się wbije, wkurzało mnie tak samo kiedyś, jak i dziś. Nie rozumiem też kobiet, które tłumaczą się z tego, że lubią być otyłe, albo wręcz przeciwnie, lubią raz tak, a potem znowu inaczej… Nie rozumiem, gdy zaczynają dorabiać filozofię do tego, jak wyglądają, bo żadna to filozofia.

PS2 Benetton umarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, ale jego przesłanie, że ciągle jesteśmy tacy jak „jego” billboardy, trzyma się między innymi dzięki naszej ksenofobii mocno… Anoreksja też wiele nam zawdzięcza, śmiertelna choroba zbudowana w oparciu o obraz, który widzimy oczyma życzeniowej wyobraźni w lustrze. Obraz, który z nami prawdziwymi nie ma nic wspólnego…

ASYSTENTKA

Ta z prawdziwego zdarzenia jest prawdziwym cudem. Łączy profesjonalizm, zaufanie z emocjonalną serdecznością, co sprawia, że staje się dla ciebie kimś bliskim. Nawet jeśli nie zawsze umówi cię z tym, z kim powinna, przeoczy datę spotkania, to i tak wiesz, że możesz polegać na niej jak na Zawiszy. Ważne, że nie wchodzi w dyskurs, a mimo to chcesz znać jej zdanie. Rozumie cię jak nikt i nie musisz po raz drugi powtarzać jej, że to czy tamto powinna zachować dla siebie. Lojalność, bez niej nie ma relacji asystentka – szef. Oczywiste. Czym możesz się jej zrewanżować? Tym samym. Na początku mojego szefowania wydawało mi się, że asystentka jako taka to kapitalistyczny wyzysk człowieka przez człowieka. Korporacyjny przerost formy nad treścią. Dziś wiem, że bez takiej Asystentki, jaką miałam u swojego boku kilkanaście lat, bym sobie nie poradziła. Agnieszce za to w tym miejscu dziękuję.

PS Nieraz denerwowałam się, słysząc, jak ze stoickim spokojem (no cóż, inny temperament) odpowiadała na pytania, czy to prawda, że przyjeżdżam do redakcji w dresie, a w windzie zakładam szpilki?, albo że przyjmując w swoim gabinecie gości, piję herbatę z chińskiej porcelany, a oni z „byle czego”? Na jedno i drugie pytanie odpowiedź brzmiała: nieprawda. Złościła mnie w takich sytuacjach swoim opanowaniem, dziś wiem, że miała rację. I wtedy też, gdy po fakcie komentowała: „ludzie są różni i takie pytania też mogą zadawać”. Amen. Do Anioła pasuje jak ulał. Zwłaszcza gdy jeszcze ma się do niego zaufanie… Że to już napisałam? Nie wykreślam i jeszcze raz dziękuję.

AUTOCENZURA

Autocenzura to bumerang, który prędzej czy później do ciebie wróci i zetnie ci głowę. Pozbawi skutecznie papierów na zawodowy certyfikat. Nawet jeśli w oczach szefów będziesz się cieszył pozorną akceptacją i uznaniem dla tego, co robisz (i co z ich strony zrozumiałe, bo np. zaoszczędzisz im ewentualnych procesów), to na pewno zawiedziesz tych, dla których jesteś czwartą władzą. Ograniczam się w wypowiadaniu własnych sądów, bo mogą zostać źle odebrane, są niepopularne albo z tego powodu, że tak nie myśli większość i od razu wektor wrogów zacznie szybować ku górze? Zły kierunek. Nie poruszę problemu, nie zaproszę do studia tego czy innego gościa, bo tam czy siam go nie poważają, nie lubią, nie cenią. Bywa, że towarzyski stygmat też zaczyna ograniczać. Okropne i trochę jednak wstyd. Na kontrze do autocenzury ustawia się dziennikarska „przezroczystość”. Szczycą się nią najwięksi w tym zawodzie. Wchodząc do studia, swoje poglądy zostawiasz dla siebie, ale przecież masz poglądy, bo jesteś „najlepszy”. Więc pytasz tak, że to nie pytanie, ale każda odpowiedź rozmówcy będzie świadczyła o tym, jakim ty sam jesteś człowiekiem i kim jest twój rozmówca. Jakim jesteś dziennikarzem również. To najwyższa szkoła jazdy. Robisz wszystko w interesie i w imieniu tych, dla których pracujesz, czyli odbiorców, i dlatego to im pozostawiasz ocenę. To w ich imieniu zadajesz pytania. Starasz się, nawet jeśli ją masz, na pewno ją masz, nie zaczynać wywiadu z tzw. tezą. Autocenzura pojawia się także wtedy, gdy za twoimi przełożonymi mówisz: no tak, macie rację, on nikogo nie zainteresuje, jest za mało znany, nie zrobi oglądalności. Nie „sprzeda się”. Tylu fajnych ludzi mijamy na swoich ścieżkach, gdy pod presją autocenzury, z automatu dzielimy ich na ważnych i nieważnych, znanych i nieznanych. Bardzo szkoda.

PS Bywało, że doświadczałam takiego podejścia do swoich rozmówców ze strony np. przełożonych… Kiedy po raz pierwszy miał zaistnieć w stacji informacyjnej TVN24 Adam Darski vel Nergal, padło sakramentalne i w sumie zrozumiałe pytanie: „ale kto będzie oglądał jakiegoś heavymetalowca?”. W innym koncernie bardziej niż sceptyczne wysokie kierownictwo powątpiewało w to, kogo zainteresuje bezdennie smutny Kortez. Mimo wszystko wymienieni zostali moimi premierowo-publicznymi gośćmi i może dlatego nasze relacje są dziś takie, jakie są, czyli dobre. O Nergalu i jego walce o życie już wkrótce mówiła cała Polska, a Kortez, też już za chwilę, na stałe zagościł na pierwszych miejscach list przebojów. Co to wszystko ma wspólnego z autocenzurą? Ma, bo nigdy nie wolno rezygnować z intuicji, czyli tzw. nosa. Że nieznany, że nie zainteresuje, że nikt nie będzie oglądał, nikt słuchał? Czy to dopiero nie jest prawdziwe wyzwanie, autocenzuro, szefie?

AUTORYTET

Ściana, o którą zawsze można i warto się oprzeć. Niezbędny, gdy szukasz wsparcia dla swoich racji. To dzięki niemu możesz zobaczyć własne ułomności i wreszcie, gdy wchodzisz z nim w spór, nadal chcesz go podziwiać i nadal się od niego uczyć. Nie tylko formułowania zdań, ale i nazywania istoty rzeczy po imieniu i wypowiadania sądów, w które, akurat tak się składa, ty też wierzysz. Merytoryczne wsparcie, ktoś, kto pomaga ci przez lata określić samego siebie. Wcale nie musi być od ciebie starszy, przerastać cię doświadczeniem, ale musi być od ciebie lepszy. Mądrzejszy. Na pewno. Nie musisz go znać, możesz go tylko obserwować. Czy autorytet to chodzący ideał? Nie zawsze tak jest, ale tak jakoś się składa, że im częściej ten musi zmagać się z samym sobą i z tym, co dookoła, tym bardziej umacnia się jego wiarygodność w twoich oczach… Zszargać go może kłamstwo, tchórzostwo i zaniechanie. Twoim, a nie innych zdaniem. Życie prywatne autorytetu nie powinno cię obchodzić. To, czy jest wierny, czy niewierny i na dodatek chytry. Mentorka, autorytet wszystkich bez wyjątków dziennikarzy, Teresa Torańska, uważała, że dla swojego dobra każdy dziennikarz powinien jak najszybciej uwolnić się od jakichkolwiek autorytetów. To, że mam w tym względzie odmienne zdanie, nie zmienia faktu, że Torańska, ze swoim przemądrym „oplątywaniem” tematu, autorytetem dla mnie była i jest. Zwłaszcza że autorytet powinien być niedościgniony, tak jak Teresa. Bywa, że autorytet upada, to wtedy mówi się, że ideał sięgnął bruku. Kto jest moim autorytetem, poza Teresą Torańską? Będzie o niej jeszcze w innym miejscu. W życiu? Mama. Zawsze była i jest moim pierwszym recenzentem. Nikt nigdy nie był tak krytyczny i obiektywny, patrz prawdziwy, wobec mnie jak ona. Mądra miłość to też autorytet.

AUTORYZACJA

Zło konieczne dla uspokojenia strony odpytywanej. Gdy od samego początku określasz warunki brzegowe, nie musi być zmorą. Możemy rozmawiać o poszczególnych słowach, ale nie wyrzucamy historii, co do których w czasie wywiadu nie używamy słów off the record, informujesz na samym wstępie. Tak zawsze brzmi komunikat, który przekazuję tuż po podaniu ręki swoim rozmówcom. Nie ma rozczarowań. Nie dotyczy programów na żywo. Powiedziane, padło. Nie ma odwrotu. Raz, a może dwa razy miałam jednak poważny problem z autoryzowaniem tekstu. Raz na samym początku zawodowej drogi, gdy utytułowany reżyser filmowy w rozmowie dla tygodnika „Film” tremował mnie, młodą wówczas adeptkę sztuki konwersacji, wynurzeniami o tym, że nie chciałby robić filmów o żadnych idolach, tylko najbardziej kręciłoby go robienie filmów pornograficznych. Czy to już było molestowanie? Jakoś tak wtedy tego nie odbierałam. O naiwności, autoryzacja wywiadu z nim przypominała przesuwanie szafy pancernej po pokoju. Wyrzucił wszystko, powtarzając przy każdym akapicie, że nic takiego, rozmowa była nagrywana, nie mówił. Wywiad się ukazał. Sieriozny, nudny i bez poczucia humoru i wdzięku, jak sam twórca. Druga historia to rozmowa bardzo niedawna. Artysta niepokorny, nieprzebierający w słowach, pod wpływem, chwilami szokujący. Żadnej autoryzacji, przecież wiemy, o czym rozmawialiśmy. No właśnie tym większe zdziwienie, gdy na trzeci dzień odbieramy w redakcji telefon. „Rozmowa się nie ukaże”, słyszymy od asystentki artysty. „Dlaczego?” „Bo nie nadaje się do druku”. W całości. Jest jeszcze furtka – możemy puścić wywiad z podpisem „nieautoryzowany”. Ale przecież to mi się nigdy nie zdarzyło. To nie fair wobec czytelników, którzy w tym momencie zaczynają się zastanawiać, co w wywiadzie jest nie tak, skoro nie ma zgody na autoryzację. Brak czasu, inne punkty widzenia? Czy wreszcie… i to zawsze najgorsze podejrzenie, czy to, o czym czytamy w wywiadzie nieautoryzowanym, jest nieprawdą albo, co równie okropne, półprawdą? Trzeba walczyć do końca… Wywiad poszedł w całości. Rozmówcą był Maciej Maleńczuk.

PS Mimo to lista tych, którzy nigdy nie autoryzowali wywiadów – poza rozmówcami zagranicznymi, u nich po prostu to inaczej funkcjonuje – jest krótka. W mojej wdzięcznej pamięci w tym względzie pozostają Roman Polański i Andrzej Żuławski. Ten ostatni na słowo autoryzacja reagował tak: „Jak mi wsadzisz bagnet w żebra i zmusisz, to będę czytał, inaczej nie. Jestem wolnym człowiekiem”. Podobnie było z Polańskim, no, może bez obrazowego bagnetu w żebra, ale z równie krótkim komunikatem: „Nie chcę tego czytać. Przecież wiem, co mówiłem”. Przychodzą mi na myśl słowa Sándora Máraiego (Dzienniki), że „autoryzacja to