Dziennik. Jeszcze jedno zdanie - Tadeusz Sobolewski - ebook

Dziennik. Jeszcze jedno zdanie ebook

Tadeusz Sobolewski

4,0
42,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Czytam swój dziennik, jakby pisał go ktoś inny. A skoro tak, może ta opowieść wciągnie także kogoś nieznajomego? Chciałbym to sprawdzić, zaryzykować. Na ile da się w takim wyborze, bo to tylko część większej całości, przekazać splot życia? […] Coś z tamtych radości, rozczarowań, bólu, poczucia winy?” – tak swoje szkice i notatki, które pisał właściwie od zawsze, podsumowuje Tadeusz Sobolewski, znany krytyk filmowy i publicysta. Jego Dziennik. Jeszcze jedno zdanie to dzieło wyjątkowe i unikatowe, obejmujące lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, od stanu wojennego po Okrągły Stół, transformację i wolną Polskę.

Ogromna chęć przeżywania, zobaczenia i przeczytania „wszystkiego”, niezwykła wrażliwość w ocenach oraz aktywa twórczość Tadeusza Sobolewskiego wzbudzają podziw. Ale Dziennik. Jeszcze jedno zdanie to nie tylko zapis intelektualnych wędrówek, lecz także poruszająca relacja człowieka poszukującego własnego miejsca w świecie. Człowieka w najtrudniejszym, ale też w najpiękniejszym momencie życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 528

Oceny
4,0 (8 ocen)
3
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tadeusz Sobolewski

DZIENNIK

Jeszcze jedno zdanie

Copyright © by Tadeusz Sobolewski, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Ani

Normalna chwila

Zawsze pisałem coś w rodzaju dziennika. Nawet w dzieciństwie. Nie zastanawiałem się, po co to robię. Jakbym zbierał materiały do powieści, która nigdy nie zostanie napisana. Pozostają tylko fragmenty.

Otwieram zeszyt z 1982 roku. Mam tam 35 lat. Nasza córka Justyna chodzi do podstawówki. Jest stan wojenny. To wtedy zacząłem regularnie pisać dziennik. Zdawało się, że nasz świat wypadł z kolein i trzeba zapisywać tę nienormalność aż do końca. Z czasem okazało się, że ona nie ma końca. Utkany materiał wciąż się pruje, trzeba go tkać na nowo. W latach 90. wydawało się, że skończyły się XX-wieczne historyczne konwulsje, których ofiarami byli nasi rodzice i teraz będziemy sobie żyli „po końcu historii”. Jednak okazuje się, że „stare” wraca i wciąż żyjemy „na krawędzi”, w przededniu jakiejś katastrofy, jakiegoś końca. A równocześnie, jakby nigdy nic, pijemy sobie herbatę.

W 1990 zanotowałem w dzienniku niepokój Krzysztofa Kieślowskiego. Męczyło go w Polsce wieczne czekanie na przełom, na jakąś historyczną zmianę: „Nie ma normalnej chwili. Nie ma normalnego dnia”. Biegnę dalej, przez lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte. Docieram do początku lat 2000. Jest rok 2019, a my wciąż czekamy.

Dziennik pozwala odwrócić bieg czasu. Pisze się go z nadzieją na przyszłość, a potem okazuje się, że ta przyszłość już była. Wiadoma sprawa: szczęście odczuwamy z opóźnieniem, kiedy już minęło. W ciszy po odjeździe pociągu, na pustym peronie, jak w starych filmach Yasujirô Ozu.

styczeń 2019

1982

30 kwietnia

Poschodzili się ludzie na słuchanie audycji. Akurat był u nas w gościach starszy, wolno mówiący pan Julian, przewodnik niewidomej Mamuty. Pan Julian lubi telewizję, u siebie w domu ma ją włączoną od rana do nocy, więc razem z nim, przez grzeczność, a trochę z ciekawości, obejrzeliśmy dziennik telewizyjny, którego się teraz nie ogląda. Major MO przestrzegał przed konsekwencjami zniesienia godziny milicyjnej: „elementy przestępcze uaktywniają się, ale MO czuwa nad państwem”. Popadł w niezamierzoną dwuznaczność.

Audycji Radia Solidarność nie było słychać. Ledwo odezwał się sygnał na melodię Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka – nadleciały helikoptery. Radiowozy ze światłami i budy wylewały się z Marchlewskiego [dzisiejsza aleja Jana Pawła II] i Elektoralnej, prosto na nas. Hamowały, niemal wpadając na siebie, jak w filmach o okupacji. Obstawili bloki. Żołnierze pod bronią obserwowali okna. Heśka, sąsiadka, oglądała właśnie telewizję, bo akurat dobry film dali. Dopiero jak usłyszała helikopter, wyjrzała za okno. Ludzie chodzili korytarzami i opowiadali sobie, co kto widział. Na dole koło kiosku odbywało się spontaniczne zebranie lokatorów. Nasz blok oszczędzili, obstawili tylko Chłodną 15. Dokładnie. Widać było, jak szukają na strychu. Zaprzyjaźniona sąsiadka Jaga, o kuli, z nogą w gipsie, tak się ożywiła, że chciała koniecznie wyjść na dwór. Wzięła ze sobą mnie jako przewodnika. Daliśmy się kilka razy wylegitymować durnowato uśmiechniętym chłopakom z ZOMO. Pojawiło się masę ludzi z psami – lokatorzy wyprowadzali swoje zwierzaki, żeby mieć pretekst do wyjścia. „Ta armia świata nie podbije”, powiedział ktoś. „No i bardzo dobrze”. Justynka z małym Pablitem, synkiem iberystki Krystyny Pisery i Paragwajczyka Pabla, studiującego u nas medycynę, siedzieli na szafie, w małym pokoju. Palili świeczkę, obserwowali helikoptery i krzyczeli: „gestapo!”. Przed jedenastą akcja ustała.

[Te wtręty w nawiasach dopisuję po latach. Wtedy nie napisałem, że nadajnik radiostacji znajdował się w naszym bloku na strychu. Obsługiwała go Jaga Sokolnicka. Po tym najeździe poszła zdemontować nadajnik i dla niepoznaki zabrała ze sobą Anię. Szły razem na strych, do pralni, z miskami pełnymi bielizny. Ale strych był zamknięty i Ania żałowała okazji do spełnienia heroicznego czynu. W bloku Chłodna 15 któregoś dnia zobaczyłem pożar mieszkania na wysokim piętrze. Płomień buchał jak z otwartych drzwiczek pieca. Dziwne, nie było widać straży. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to była podpalona przez milicję kawalerka księdza Jerzego Popiełuszki.]

3 maja

Widziałem w Alejach Jerozolimskich prawdziwego powstańca. Wymijał ludzi, wyższy o głowę, drelichowa bluza i spodnie z panterki, beret na bakier, na piersi wielki znaczek z orłem. Było to już po rozproszeniu demonstracji. Udało się im dojść zwartą kolumną do ronda na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi. Od strony Świętokrzyskiej stał rząd bud i smętnych, szarozielonych armatek wodnych. Działka na petardy obsługiwali zomowcy w samurajskich kaskach. Czasem komuś udało się odrzucić petardę. Tłum bił wtedy brawo. Kiedy petarda wybuchała i rozwiewał się gaz łzawiący, cofaliśmy się, chowaliśmy do sklepów. Potem szliśmy dalej. Nie wiadomo już było, kto idzie w manifestacji, a kto tak sobie. Sami zomowcy zacierali granicę, atakując przechodniów wracających z pracy.

W pochodzie było wiele flag pozostałych po 1 Maja. Ludzie wyłamywali je z latarń, czerwone rzucali na ziemię i deptali. Biało-czerwone rozkładali na asfalcie, rysowali na nich szminką znak „Solidarności”. Skandowali: „So-li-dar-ność!!!”. Ci z jezdni wyciągali palce w znak „V” do ludzi na chodnikach: „chodźcie z nami!”. Akurat wychodziliśmy z Elektoralnej, kiedy tamci wyszli z Senatorskiej. Jaga, z wysokości schodków, wsparta na kuli, wyglądała, jakby witała i pozdrawiała tamten pochód. Wolną rękę wyciągała przed siebie z rozcapierzonymi palcami. Jakiś facet z chodnika powiedział głośno: „same dzieci i Żydzi”. Marek, chłopak Jagi, krzyknął: „ja bym takiego!”. Było tam dużo młodzieży, uczniów, studentów. W marcu 1968 tacy sami protestujący studenci szli środkiem Nowego Światu, na oczach takiego samego tłumu dorosłych. Ci na chodnikach nie wydawali się obojętni ani niechętni wobec manifestantów, tylko patrzyli na nich ze zdziwieniem, sceptycznie jak przebudzeni po całym dniu pracy.

Głos kobiety w tramwaju: „Już tyle razy się tłukli na ulicach, tyle już tego widziałam. I co to dało?”. W tej grze są dwie strony. Ci na chodniku są zawsze zmęczeni. Ci na ulicy zawsze mają rację.

Między manifestacją a audycją zdążyliśmy jeszcze obejrzeć Noce Cabirii Felliniego w Iluzjonie. I spłakaliśmy się na nowo, ze śmiechu i z wzruszenia (weszliśmy do kina spłakani od petard). U Felliniego w kościele prostytutki, które przyjechały z pielgrzymką, wołają do paralityka: „wuju, odrzuć kule!”. Ale cudu nie będzie, wuj pada na posadzkę. Kiedy byliśmy w kinie, nasze bloki za Żelazną Bramą – opowiadała mi Ania – migały światłami, a potem, kiedy na Marchlewskiego ukazał się pochód i zajechały budy, bloki robiły kocią muzykę. Andrzej T. Kijowski stał w otwartym oknie i wołał: „gestapo!”. Wtórował mu cieńszym głosem sąsiad: „SS!”. Walili widelcami w barierki. To jest teraz stan normalny. Nie ma gdzie się schować ani gdzie odejść. Policja prowokuje przechodniów, nawet tych, co nie chcą manifestować. Zapraszają nas do gry. Rzucają z gazika petardę na przystanek, jak zwykli chuligani.

8 maja

W naszych windach masowo pojawiły się fallusy. Bożena [Janicka, krytyk filmowy, moja dawna szefowa z „Filmu”] ścierała je w swoim bloku. Zjawisko wystąpiło we wszystkich blokach za Żelazną Bramą, wyryte na metalowej tabliczce z guzikami. Obok napisy: WRON WON ZA DON. Albo krócej: WRON ZA DON. Głos ludu, nieocenzurowany, figlarny.

Zomowcy na ulicach. Maski zsunięte. Idą kołyszącym się krokiem, brzuchaci. Po południu jestem w Ogrodzie Saskim z Justyną. Milicjantów więcej niż tulipanów. Przechadzają się rozleniwieni, parami albo we trzech, niektórzy w ciemnych okularach jak wczasowicze. Karmią kaczki. Bujają się na drążkach. Inni siedzą w swoich budach, w tych swoich kaskach z Gwiezdnych wojen, obserwują z ukrycia ludzi na chodniku.

10 maja

Widziane z dziesiątego piętra czarne plamy po deszczu na asfalcie. Rozpłaszczone, rozlane nieregularnie, wyglądają jak ślady wielkich postaci, które roztrzaskały się o ziemię.

11 maja

Czy wiara się tak upowszechniła? A może tylko nie wstyd dziś jej manifestować? Choć jeśli się to robi w oderwaniu od sprawy polskiej, też się niektórzy dziwią. Za moich szkolnych czasów religia była prywatna, nieujawniana publicznie. Za to uwewnętrzniona, odkrywana, czasem na własne ryzyko. Zawsze sprowadzano ją do czegoś innego. A teraz? Nauka i prasa przestały być autorytetami, odkąd okazało się, że zarówno profesor, jak i dziennikarz mogą być takimi samymi szmatami. Sztuka jest słaba, zamieniona w propagandę [także opozycyjna.] Kino, teatr nie wieszczą narodowi, nie są w stanie ludzi poruszyć jak kiedyś. Teatr wylał się na ulice. Religia objawiła się na tym tle jako rozrywka duchowa najłatwiej dostępna. Ludzie chwycili się jej masowo, jak za okupacji. Wyszliśmy z bezpiecznego światka. Pomijam, dlaczego tak się stało, ważne, że tak się czuje. Państwo nie chroni już człowieka, jak wydawało nam się w szkole czy na studiach – przeciwnie, państwo poluje na ludzi. Niech izoluje się, kto może. A kto ma dość sił, niech działa. Kiedy słucham taśmy z ariami Haendla, które nagrywałem z radia w 1981 roku, zwłaszcza jednej, ze słowem tiranno, przypominam sobie pierwsze dni stanu wojennego, półtora roku temu. Jeszcze nigdy Polska nie została zgwałcona w taki sposób. Ale na przekór temu dziwnemu zamachowi stanu był to czas wielkiego ożywienia, stanowczego działania, męstwa. Białe oddzielone od czarnego. Nieznajomi wchodzili do mieszkania w ośnieżonych butach, brudzili podłogi. Jeden taki, w szamerowanej kurtce, przepasany skórzanym trokiem torby, wyglądał zupełnie jak mój pradziadek w czasach powstania styczniowego.

[Nazywał się Tomasz Śniegocki. Poszedł do powstania razem z kolegami z gimnazjum w Trzemesznie, pod pruskim zaborem. Mam zdjęcie tych chłopaków w szamerowanych czamarach, wycięte ze starej gazety. Tomek przeżył. Dlatego jestem. Został księgarzem. Mam po nim list z Lipska na papierze firmowym księgarni T. Śniegockiego w Bydgoszczy, zatytułowany: „Najdroższa moja Jolanciuchno! Najdroższe kruszyny moje Cechno i Władziu!”. Władzia to Władysława Karasińska, Bunia, artystka deklamatorka, którą zdążyłem poznać. Jest jeszcze list polecający od Konrada Prószyńskiego „Promyka”, który po ucieczce z Syberii założył pozytywistyczne towarzystwo oświatowe i stworzył pierwszy polski elementarz. Tomasz pracował w jego Księgarni Krajowej w Warszawie. „Promyk” pisze o nim jako o „człowieku rzetelnym, sumiennym, zasługującym na zaufanie, a przy tym wszechstronnie wykształconym w zawodzie księgarskim”. Jak doszło do tego, że został bez pracy i trudnił się zapalaniem latarni gazowych? Pod koniec dosyć krótkiego życia znów go doceniono. Pozostała po nim rodzinna anegdota. Na przyjęciu zobaczył rosyjskiego oficera. Natychmiast zabrał się do wyjścia. Gospodyni wybiegła za nim: „kuzynie, jeszcze indyka!”. „Niech sobie Moskal w dupę wtyka!”, odpowiedział pradziadek Tomek. Jaki by nie był, to, że poszedł do powstania, podnosi go w naszych oczach. To jedno się o nim pamięta. Jego imiennik, wnuk, a mój wujek – Tomasz Śniegocki – zginął w 1942 w Auschwitz (wtedy mówiło się: w Oświęcimiu).]

Ci z 1981 roku zamykali się w pokoju, przez szybę widać było sylwetki, jak chodzą, naradzają się, palą papierosy. Uciekałem wtedy z magnetofonikiem do łazienki i tam słuchałem Haendla. Vivi, Tiranno. Ta aria nie kojarzyła mi się z żadnym tyranem, była w niej radosna energia, przypomnienie czegoś, co było wcześniej. Chodzi mi nie tyle o samą „Solidarność”, ile o czas, który minął. W tych operach kryła się zapowiedź jakiejś wielkiej utraty. Marszowe, bohaterskie arie z Juliusza Cezara, z Teodory, niezależnie od ich treści, były dla mnie wybrzmieniem okresu, który na naszych oczach się kończył. Kończyło się jedno, a zaraz potem kończyło się drugie. I wciąż się kończy. Wszystko, co się u nas ostatnio dzieje, jest początkiem jakiegoś końca. Stan wojenny z początku wiele spraw uprościł, zbliżył do rzeczywistości. Pozbawił wielu złudzeń. Tak łatwo było pokazać, kim się jest. Łatwiej było okazać męstwo, łatwiej było zostać artystą. Potem dopiero wyszło, ile w tym złudzeń. Teraz tkwimy w dawnych pozach, które były wtedy olśniewającą nowością. Ale sytuacja jest inna. Na razie zawiesili stan wojenny, a to może znaczyć, że zanosi się na dłuższy. Nie chce mi się czytać artykułów o nadziei, o tym, że przetrzymamy tę klęskę, jak poprzednie powstania. To, co się dzieje, jest przecież parodią powstania. Wszyscy pocieszają się słowami „nadzieja”, „wiara”. Ale kto wie, może aby się wzmocnić, trzeba dotknąć beznadziei? Zamiast wiary – mieć w sobie trochę niewiary?

Tadeusz Szyma z Krakowa mówi mi o swoich cierpieniach duchowych, o beznadziei, o prześladowaniach. Czyta w kościołach swoje wiersze religijne, patriotyczne, romantyczne. Słucham go pokornie. Nie powiem mu, co mi się wydaje od dawna, że Polska to stary grzech. A bez grzechu nie ma życia. Kiedy nad nasze bloki nadlatywały helikoptery i Jaga wznosiła toast za zwycięstwo, miałem jakiś wewnętrzny odruch przekory. Teraz jestem w Krakowie. Przyglądam się ludziom na Plantach. Chcę uchwycić się jakiejś namiętności, innej niż polityczna. Gombrowicz mówi w Ślubie: „O deklamatorzy! / Co pełną gębę macie moralności / I odpowiedzialności”.

12 maja

Opowiadanie internowanego, wypuszczonego z Białołęki. To przypomina oflag. Wśród więźniów są dwa sposoby spędzania czasu. Jedni chcą, żeby czas mijał jak najszybciej – wstają późno, liczą godziny do obiadu i do kolacji. Inni, jak Stefan, starają się ten czas zapełnić. Przeważnie książkami. Są też obrzędy religijne. Wspólne modły i śpiewy. Zaczyna je tzw. proboszcz baraku. Kontaktują się ze sobą na głos, przez otwarte okna. Za oknami jest mur, o który głos się odbija. W baraku Stefana proboszczem był syn Romana Zambrowskiego, komunisty. W Boże Ciało była nawet procesja, zaraz po rewizji. Szli korytarzem. U obu końców korytarza stały ołtarze. W internacie można też się spowiadać. Dali im na ten cel pokój ubeków. Kto nie chce się spowiadać, może po prostu porozmawiać z księdzem. Na rewizję przychodzą stali funkcjonariusze więzienni, tylko przebrani w hełmy i maski, z pałami dla postrachu. Jeden z nich wstydził się tego przebrania i chował się z tyłu. Wydają absurdalne rozkazy, na przykład zabraniają używania świec, żeby ich nie zapalać trzynastego, choć okna cel są niewidoczne z zewnątrz. Wypuszczonym każą się zgłaszać do Mostowskich, na komendę policji, składać deklaracje. Kiedy nie chcą podpisać lojalki, każą im dać słowną obietnicę dobrego sprawowania albo żądają poręczenia od żony. Wypuszczają internowanych na urlopy. Potem przedłużają je. Zaciera się granica między internowaniem a wolnością.

31 maja

Zza okna słychać stukot, jakby młyn pracował. Światło kładzie się biało na blokach. Świat jest dziś jak nowy. Poduszki wietrzą się na parapetach. Cena marchwi osiągnęła pełnię – sto złotych. Wróciłem z bazaru pod Halą Mirowską z dwiema siatami. Dzwony biją. Dzieci nawołują się między blokami. Echo niesie, jakby się szło granią Beskidów, na południowej granicy Polski, i z wysoka spoglądało w głąb zamieszkanej doliny.

Ania wraca z IBL-u. „Smutne wiadomości”, zapowiada. Nowe internowania. Grzywny mają podnieść do stu tysięcy. Żołnierze mają być przyjmowani bez egzaminu na studia”. Zabieramy się do gotowania ryby dla kota. Nie mogę powstrzymać wewnętrznego chichotu, jakbym zaraził się nim od sąsiadki Liliany. Zrobiliśmy się w tę wojnę podatni na złe wiadomości. Nieomal czeka się na nie. Są ozdobą przyjęć towarzyskich.

Ten sam chichot słyszę u sąsiadów, w gazecie, w telewizji. Nie wiadomo, co te zdarzenia znaczą i które są prawdziwe. W końcu musi nastąpić spokój, choćby na krotko. Tak też się staje. Na Falklandach ucichło. Eksmąż Liliany znikł, już się nie skrada z siekierą. A oni właśnie wrócili ze spaceru. Stoją w drzwiach, uśmiechnięci. Jak otworzyć nasze drzwi na przestrzał, tworzy się jedno mieszkanie, wcale nie takie duże. „Też byliście na spacerze”, pytają. „Taka pogoda…”. Mąż majstruje przy wyłamanym zamku. Dzień zakreślił koło. Młyn terkoce. Mój urlop trwa.

[Miesięcznik „Kino” był zawieszony, jak wiele innych pism. W styczniu 1982 przeszliśmy nieprzyjemną formalność. Rozmowę kwalfikacyjną. Przygotowywałem sobie w myślach różne ewentualności: co tamci powiedzą, co ja na to. A tu nic. Obok nas odpytywane „Zwierciadło”, „Magazyn Rodzinny”. Znużony urzędnik z KC niezdarnie próbuje grać na ambicjach dziennikarzy, ustawiać nas przeciw twórcom. Przymilanie się. Atmosfera niekonfrontacyjna. Wychodzę ostatni. Czuję się, jakbym zjadł żabę. Cóż, nie jesteśmy dość groźni dla reżimu. Co miesiąc odbieramy pensję w RSW Prasa, partyjnym koncernie prasowym, do którego należy większość państwowych pism. Mają odwiesić „Kino”, ale już bez Bolesława Michałka, wybitnego krytyka, kierownika literackiego zespołu filmowego „X” Andrzeja Wajdy, za to z nowym naczelnym. Do tej pory naczelnym był Lesław Bajer, dziennikarz z polotem. Czasy „Solidarności” takich jak on uskrzydlały, jak kiedyś Październik 1956. 13 grudnia Leszek wystąpił z PZPR, o czym powiedział nam na ostatnim zebraniu. Zmarł w 1991.]

1 czerwca

Maria Janion przekazała Mironowi podziękowanie od swojego internowanego doktoranta, który czyta Białoszewskiego w więzieniu i czuje się, jakby wzlatywał na czarodziejskim dywanie. Ku rzeczywistości.

4 czerwca

Zaszedłem do tego fajnego księdza z loczkiem, z naszej parafii na Chłodnej. Opowiadał, że wczoraj przy krzyżu prymasowskim na placu Zwycięstwa, który Miron nazywa placem Zwycięstwa i Klęski, zebrali się jak zwykle ludzie. Milicja kazała odejść tym, którzy się nie modlą. Wtedy wszyscy klękali. Kiedy ZOMO odchodziło, ludzie wstawali. Gdy ZOMO wracało, ci znów klękali. I tak w kółko, sprzęgnięci razem.

3 lipca

Krzysztof Zanussi przyleciał z Europy. Miał dla mnie pół godziny, jeszcze tego samego dnia.

[W 1980 Zanussi zamówił u mnie książkę reportażową o realizacji jego filmu Z dalekiego kraju. Tak jak Człowiek z żelaza Wajdy, film Zanussiego miał być nieocenzurowanym obrazem powojennej historii Polski, w której Kościół jest przedstawiony jako depozytariusz wolności. Napisałem książeczkę o Polsce i Karolu Wojtyle, jak chciałem i umiałem. W całości nigdy się nie ukazała. Praca nad nią była najlepszym z możliwych sposobów na spędzenie czasów „Solidarności”.]

Zanussi wytyka mi, że nie umiem walczyć o swoje sprawy. Ale kiedy próbuję go o coś prosić, mówi z ironią, że nie nadaje się na agenta wydawniczego. W Polsce jest rozrywany z lewa i z prawa. Mediuje z władzą, z kurią, z „Solidarnością”. Z papieskiego nadania. „Polacy są jednostronni”, tłumaczy. „W polityce nie można kierować się samymi emocjami. Trzeba szukać dojścia do władzy, żeby wiedzieć, co się dzieje na górze. Prymas tak działa”. Mówi, że chciałby nakręcić film współczesny. Tu, w kraju. O tym, jak można walczyć o własną wolność, starać się być odpowiedzialnym, nawet w tym systemie.

8 lipca

Mundial w Barcelonie.

Rozmowa Krystyny Pisery po meczu Polska–Włochy:

– Pewno pani z meczu wraca? – mówi do niej facet w windzie.

– E, nie. – Krystyna na to. – Mnie to nie interesuje. A pan wie, jaki wynik?

– Co pani z wyniku, jak pani nie Polka? Prawdziwi Polacy oglądają.

– Co z tego? Wygrana i tak pójdzie na konto reżimu – odpowiada Krystyna.

Tamtemu twarz opadła. Wysiadł. Drugi, który się temu przysłuchiwał, uśmiecha się do Krystyny znacząco:

– Patriota, co? – mówi i podaje jej wynik meczu.

2:0, dla Włochów.

10 lipca

Kisiel, wracając w stanie wojennym z Paryża, pytany, jak się czuje w kraju, podobno odpowiadał: „świetnie, jak za okupacji!”. Wyszliśmy spod ochrony państwa. Państwo broni się teraz przed społeczeństwem, wycofuje się, ostrzeliwując się. Już nie liczymy na nie. Poeci lat siedemdziesiątych – „nowa fala” – oni jeszcze liczyli. Jeszcze chciało im się przedrzeźniać gazety i przemówienia, język partyjny. Nawet zapisując się do partii i występując z partii, liczyli na państwo, na możliwość jego zmiany. My już nie mamy złudzeń. Ale to chyba niedobrze. Czy to wyobcowanie państwa, w którego miejsce wszedł Kościół, nie obarcza nas jakimś nowym ciężarem? Jak długo można żyć samą wiarą, samym entuzjazmem, w ciągłym zespoleniu z innymi, zapędzonym w jakąś sztuczną jedność kościelno-partyjną?

12 lipca

Miron ma odruch noszenia dowodu. Pierwszy raz rewidowali jego mieszkanie w latach 50., a przesłuchiwali w 1970, już za „naszych” czasów. Czego chcieli? Kontroli. Ktoś z wtorkowych gości doniósł, że czytało się u Mirona nieprzyzwoity wierszyk o Leninie z rymem „Krupska – dupska”. Przedtem były poważniejsze sprawy. Przeczesywano środowisko literackie, niby w związku z zamordowaniem syna Bolesława Piaseckiego, szefa PAX-u. Potem niby w związku z Hłaską, który nie wrócił do kraju ze stypendium w Paryżu. Miron z powodu homoseksualizmu był stale narażony na inwigilację. Może dlatego nie chciał mieć telefonu? Legitymowano go podczas nocnych spacerów. Opowiadał nam, jak Le. [jego przyjaciel Leszek Soliński] w pałacu Mostowskich deklamował milicjantom Balladynę.

15 lipca

Nie przeniosłem w porę naszych dokumentów do nowej spółdzielni mieszkaniowej, do której nas przesunięto z WSM. Mało brakowało, a na nasze miejsce wtryniłby się ktoś inny i trzeba byłoby czekać następne pięć lat. Teraz tłukę się autobusem, w żarze. Dobrze, że przynajmniej Ania wie, co i jak. U mnie wszystko w zawieszeniu: mieszkanie, praca. Ale i tak żyjemy jak w luksusie. Co za męka patrzeć na ludzi w autobusie, poprzyklejanych do szyb, przypalanych lipcowym skwarem. Co za męka patrzeć, jak się męczą. W trawie ktoś śpi. Dalej – pod wierzbą – znany mi z widzenia handlarz, tragarz starzyzny. Leży jak trup, twarzą do ziemi, obok swoich wózków, wyładowanych dyktą, sczepionych jak pociąg. Stan wojenny przedstawia mi się jako ucieczka w absurd wobec niemożności rozwiązania rzeczywistych problemów. Absurd niezrozumiały dla obcokrajowca, który chciałby w tym zobaczyć zamach stanu, walkę różnych frakcji, A to jest jak w szkole: nauczyciel nie umie sobie dać rady, stawia wszystkich na baczność, straszy, wrzeszczy, w końcu bije uczniów.

Myślałem o pielgrzymce do Częstochowy. Bo przyszło zaproszenie z grupy twórców kultury. Poza tym Marylka, kuzynka Ani, tam będzie. Ania zachęca, że mi to dobrze zrobi. Jednak nie pójdę. Bo wyobraziłem sobie, jak idę szosą w tym upale i śpiewam. W nowej spółdzielni nie chcą uznać naszego prawa do trzeciego pokoju. Przyniosłem zaświadczenie z RSW Prasa. Mówią mi panie, że potrzebne jest zaświadczenie z ministerstwa. Na to ja, że RSW Prasa stoi wyżej od ministerstwa, podlega bezpośrednio KC partii. Patrzę, jakie to robi wrażenie. Niewielkie. Urzędniczki schowały papierek do teczki i pewnie pomyślały o mnie coś brzydkiego. Tego samego dnia Ania stała w kolejce, w naszym sklepie, w dziale mięsnym. Były serca i dudka (usłyszałem, że tak właśnie się mówi, choć nie wiemy, co to właściwie jest). Dudka bez kartek [już wiem, płucka wieprzowe] biorą wszyscy. Ania się brzydzi. Sąsiadka, podobna do radzieckiej aktorki Samojłowej, ta, która co rano krzyczy na swoich chłopców niepasującym do niej, chrapliwym głosem, dziwi się:

– Nie bierze pani dudków? A do barszczu?

– Biorę serca – ucina Ania.

– Mąż się ucieszy.

Ale ona te serca dla kotów, choć i tak wyrzygały.

Sąsiadka prorokuje:

– W sierpniu to wszystko się skończy.

– Myśli pani?

– W sierpniu to minie, wyższe moce zadziałają.

Przychodzą do kolejki jej chłopcy.

– Oni mnie bardzo męczą o kota, jak widzą u państwa – mówi sąsiadka. – Ale ja to bym się brzydziła.

17 lipca

Była dziś u nas Marylka [Musidłowska], kuzynka Ani, z kolegą z Akademii Teologii Katolickiej. ATK to teraz azyl opozycyjnej młodzieży, pod skrzydłami Kościoła. Zobaczyli na stole Faulknera, którego właśnie kupiłem z przeceny. Marylka pokazuje tytuł koledze, z którym będzie na pielgrzymce: Światłość w sierpniu. „Światłość w sierpniu!”, powtarzają i śmieją się oboje. Nie do wytrzymania życie w tym upale, w tym kraju. Ale podobne spiętrzenie trudności może dopaść człowieka na przykład w starości. I nawet w dobrze zorganizowanym społeczeństwie może wtedy odechcieć się żyć.

5 sierpnia

Kupiłem prosto z chodnika, bo teraz tak masowo sprzedaje się książki, W oczach Zachodu Conrada, nieznane mi wcześniej. I czytam ze zdumieniem, że student Razumow, ten, który wydaje władzom terrorystę, wygłasza moje poglądy. Kiedy zjawia się u niego Haldin, narodowolec, Razumow porównuje działalność rewolucyjną do kradzieży. „Troszczył się o bezpieczeństwo wszystkich, tylko nie o moje”. W dzień po wydaniu Haldina myśli więc nadal o sobie jak o kimś okradzionym. Ja, choć nikogo nie zdradziłem, studiowałem postawę Razumowa. On marzy o kraju, w którym nie byłoby się wystawionym na bezprawie autokracji ani na bezprawie rewolucji. Silne w nim było poczucie, że „jego moralna istota jest wydana na pastwę tych potęg bezprawnych”. Biedny Razumow. Nie ma miejsca dla takich, jak on, w spolaryzowanym społeczeństwie, bez państwa, które go chroni. Jest za słaby, żeby żyć w konspiracji. Dlatego staje się zdrajcą z przekonania.

7 sierpnia

Olgierd [Wołyński] przeczytał to, co napisałem o antybohaterze Conrada w „Tygodniku Powszechnym”, i mówi, że już się szykuję, jakby tu spaść na cztery łapy. Rzeczywiście, nie chcę być ofiarą sytuacji. Choć tak w ogóle, co za porównanie – gdzie ta rewolucja, gdzie ci kusiciele, gdzie zagrożenie? Chodzimy w kółko, zrównani, jak jeńcy. Sytuacja chce mi udowodnić, jaki jestem przeciętny. Ale pod tym jest jeszcze inna, prosta myśl: im wszystkim, tym, którzy mnie tak męczą, działają, demonstrują, chodzą do kościołów, pielgrzymują – coś jestem winien.

15 sierpnia

Ukradli nam walizkę. Przywoziłem Anię i Justynę z Kazimierza, gdzie były razem z Mamutą. Żółtą walizkę zostawiłem na chwilę pod drzwiami mieszkania, w korytarzu, a kiedy sobie o niej przypomniałem i otworzyłem drzwi, już jej nie było. Justyna słyszała z głębi korytarza chrząknięcie, jakby Roberta, męża Heśki. Popołudnie, lato, blok wymieciony z ludzi, windy chodzą rzadko. Justyna, która czytała niedawno Emila i detektywów, wiedziała, jak się w takich wypadkach postępuje: zeszła na parter obserwować wychodzących. W kościele na Chłodnej akurat było święcenie ziół. Przypominamy sobie z Anią, ile rzeczy straciliśmy 15 sierpnia. Aparat fotograficzny i ciuchy dla rodziny Leszka Solińskiego w Żarnowcu, zostawione w drodze do Częstochowy w pociągu. Portmonetka zgubiona w drodze do kościoła w Mikołajkach… Ania zaczyna głośno płakać. W walizce były jej letnie rzeczy i gotowa recenzja. Usiadła ją rekonstruować. Ja śledzę Roberta. Byłem u nich. Może podejrzenie niesłuszne? Oni nawet nie udają, że się przejęli. Heśka mówi: „Wy, chociaż macie jakieś zainteresowania, a jak ma żyć człowiek, który nie umie się oderwać? A równocześnie nie ma pieniędzy?”. Więc co? Walizka jako haracz za to nasze niby łatwe życie? Gotów jestem się z tym pogodzić, jeśli tylko taki haracz trzeba spłacić.

Robert idzie ze mną na XV piętro. Że niby ktoś mógł tam walizkę podrzucić. Idzie przede mną ciemnym korytarzem, jak na szczudłach, włosy kręcone, damskie klapki, które stukają. Szlafrok. [On chodzi na pikietę na plac Trzech Krzyży, tam dorabia.] Zaglądamy do kolejnych wnęk. Nic nie ma.

16 sierpnia

Marylka opowiada o pielgrzymce akademickiej. Była funkcyjną, zdobywała wyżywienie po wsiach. Ma to po rodzicach, że wszystko umie zorganizować, przeprowadzić tak lekko, jakby się bawiła.

Szli z nimi głodujący – pili wodę z miodem. Szli byli internowani. Na błoniach pod Jasną Górą odbyło się coś w rodzaju II Zjazdu „Solidarności”. Wszyscy skupieni wokół Anny Walentynowicz. Milicja im wymyślała: „róbcie sobie takie rzeczy w Warszawie, ale nie u nas!”. Ale milicjanci byli już oswojeni, przekupieni znaczkami „Solidarności” i z Matką Boską. Nosili je na mundurach. Koledzy Marylki postanowili się wreszcie wyspowiadać. Można było w marszu, tak wydawało się łatwiej. Ale trafili, jak mówi Marylka, na fanatycznego karmelitę. Nie chciał dawać rozgrzeszenia bez skruchy.

– A oni nie czuli żalu – twierdzi Marylka. – Po prostu opowiadali o sobie. W gruncie rzeczy są sobą zachwyceni. Chciałam w tej pielgrzymce przenieść jakieś przeżycie przez te wszystkie naciski.

– Twoim największym grzechem jest obżarstwo – śmieję się.

– O tak, wszystkiego mogłabym sobie odmówić, a tego nie. A przecież ryzykowałam w wielu sprawach i różne rzeczy robiłam – mówi. – Tych z pielgrzymki rozgrzesza sprawa. Bóg, modlitwa, kontemplacja – to wszystko było nie na drugim, a na piątym miejscu. Byliśmy jakby partią, którą Kościół przedstawiał władzy. Jak przejdę tę głodówkę, do wszystkiego będę zdolna – dodaje.

[Jednak nie głodowała. Zaszła w ciążę. Mówiłem jej wtedy: „widzisz, już nie jesteś wolna, musisz zostawić działalność tym, co są bardziej wolni”.]

17 sierpnia

Odwożę do Domu Rekolekcyjnego w Laskach Mamutę i jej lektorkę panią Stachę. One przodem, ja za nimi z rzeczami. Dwie niewielkie walizki, dwie torby. Zanim weszliśmy do autobusu, lunęło. One gramolą się powoli, ubrane w jednakowe, granatowe, lakierowane peleryny. Wsiadają po staroświecku, z głośnym dopytywaniem się o numer i o to, czy na pewno dojadą do zakładu. Pijak w złachanym garniturku najpierw przygląda się im z ironią, w końcu mówi:

– W zakładzie dobrze, bardzo dobrze! Jeść dają, pracować nie trzeba, tylko modlić się, do kościółka chodzić…

Mamuta nie zwraca na niego uwagi. Ulewa poprawiła jej depresyjne samopoczucie. Udaje zaaferowanie, wymyśla różne niedogodności, ale nie może ukryć tego, że się cieszy. Mnie też udziela się jej ożywienie.

– Będziesz miała o czym zapisać w dzienniku, taka wyprawa, to zabawne – mówię.

Westchnęła.

– Przed nami teraz najcięższy okres…

Myślałem, że chodzi jej o Polskę, ale ona kończy:

– …rozpakowywanie… Dla nas, niewidomych, to katorga.

W dniu swoich imienin Miron wyciągnął mnie na koncert do Muzeum Historycznego. Dwóch gitarzystów grało Telemanna. Potem szliśmy Krakowskim, Nowym Światem. Miron spotkał zaprzyjaźnionego doktora Loosego z sanatorium w Otwocku, rozmawiał z nim chwilę. Był w euforii. Przedstawił mnie: „to, pamiętasz, jest Tadzio, od Agnieszki” [Kostrzębskiej, obecnie Petelskiej, studentki polonistyki, która pisała pracę magisterską o poezji Białoszewskiego. To ona w 1970 umówiła mnie z Mironem.]

Usiedliśmy we dwóch przed Klubem Prasy na kamiennych parapetach. Alejami jechał tramwaj, który miał numer boczny z samych dwójek. Miron ucieszył się. Mówił, że Marszałkowska łączy mu się z kłopotami i obowiązkiem, a Nowy Świat to przyjemność. Może dlatego że Foksal i PIW, który go wydaje.

– Ja tam idę, kiedy zechcę, a nie kiedy muszę – twierdził Miron.

Mówił dużo. Nie monologował, tylko rozmawiał jak z kolegą. Tak nie rozmawialiśmy ze sobą już dawno.

– Leszek i Anula chcą, żebym pracował nad sobą. To jest zawracanie pizdy kołkiem. Z czego niby ma Leszek mieszkanie na własność i meldunek warszawski? Widać nie samo lenistwo było! – wyjaśnia.

Miron opowiadał, że Ludmiła [Murawska, malarka, aktorka, siostrzenica Ludwika Heringa, pisarza, malarza, reżysera. Razem z Mironem tworzyli domowy Teatr Osobny] w Paryżu odwiedziła Brandysów. Wspominali Obory, pałac Związku Literatów. Kucharki opowiadały pani Brandysowej, że zostawiły na stole kolację dla pana Białoszewskiego, ale przyszedł jakiś dziad w palcie i mu tę kolację zjadł. A to był Miron, prosto z autobusu.

Przeskakiwaliśmy z tematu na temat.

– Przez wiele lat bałem się zbliżyć do pomnika Dzierżyńskiego, do tych słupków. Dopiero jak ludzie zaczęli sobie skracać drogę przez stopnie pomnika, przywykłem i ja tak chodzić. Bo to odwrotność kościoła. Jakby wejść w środku nabożeństwa z rękami w kieszeniach, tak tutaj lęk przed tym bałwanem.

Mówi, że wszedł kiedyś do lokalu ubeków, za kinem Muranów. Tam się ludzie raczej nie zbliżali, jak on do pomnika Dzierżyńskiego. Pałac Mostowskich odpycha. Ale Miron wszedł. Posiedział w tej kawiarni.

– Wchodziły tam różne panie – opowiada.

– Tajne agentki?

– Pewnie żony tych milicjantów.

Zeszło na Mamutę. Miron przyznał się, że napisał do niej dwa listy, podszywając się pod zachwyconych czytelników. Przypomniałem sobie, że chwaliła się tymi listami. Chciał jeszcze na 1 kwietnia napisać do niej w imieniu tłumaczki na język litewski, że prosi o spotkanie Elektoralna 3 m. 56. Mamuta na pewno wybrałaby się tam z Anią.

– Ale zaspałem i nie napisałem…

31 sierpnia

Na Krakowskim dialogi z zomowcami. Oni w tych swoich samurajskich strojach.

Kobiecina: „Przecież wy Polacy! Nie bijcie ich!”. Jeden z falangi unosi kask i rechocze.

10 września rano

Terrorysta z Bema, który zabił milicjanta, cieszy się powszechną sympatią. Kapitalista, u którego pracowałem trochę przy wtryskarce, z polecenia reżysera Grzesia Skurskiego, mówił: „A to, co się dookoła dzieje, to nie terror? Tamto przy tym drobiazg. Oni muszą się czegoś bać”.

12 września

Czuję się jak robak w gnojówce. Znaczy – dobrze. A gdybym miał wyemigrować, gdzie najlepiej? Do Rosji. Żeby tam obnosić naszą pańskość, bo gdzie indziej się nie da…

13 września

Polska to rodzinna, domowa sprawa. Dlatego bywa tak nieznośna.

15 września

W Szkole uczuć, powieści Gustawa Flauberta, egzemplarz z antykwariatu, podkreślone zdanie o rewolucji 1848 z dopiskiem „XI. 1980”. „Zdrowy rozsądek społeczeństwa został zakłócony, jak po wielkich kataklizmach przyrody. Ludzie inteligentni idiocieli na całe życie”.

26 września

Dzień imienin Justyny. Rano w niedzielę pusto, rześko, ładnie – jak w latach 60.

16 października

Towarzystwo u Jagi. Mówienie specjalnie do podsłuchu telefonicznego. Bo wiadomo, że jest. Śmiech, ale bez radości. Tematy: internowanie i robotnicy. Jedno i drugie wydaje się abstrakcją. Tak, jakby koniec działalności w glorii. Słabość „Solidarności” ujawniona. Nadchodzą niewdzięczne miesiące. Tu jeszcze hasła w rozruchu, a już zwrotnica przełożona, rzeczywistość idzie innym torem. Stare formy przestają pasować. I co? Mamy uczyć się nowych, od nowa? Trzeba płynąć, szukać formy własnej.

27 października

W klasztorze Dominikanów na Freta. Ojciec Jacek Salij schodzi do rozmównicy i mówi, tak samo jak przed rokiem: „przepraszam za spóźnienie, musiałem założyć habit”. Chce mnie przyjmować w habicie. Akcentuje to, że jest teraz oddany duszpasterstwu. „Zrobiłem się proboszczem”. Ja, że chodzę na jego wykłady do ATK. „Jaruzelski nie pójdzie do piekła”, mówi Salij. „Tyle teraz nawróceń…”.

1 grudnia

ConradZe wspomnień:

Etyczny pogląd na wszechświat wplątuje nas w końcu w mnóstwo okrutnych i bezsensownych sprzeczności, gdzie, rzekłbyś, przepadają ostatnie szczątki wiary, nadziei, miłosierdzia, a nawet rozumu; toteż zaczynam wątpić, aby cel stworzonego świata mógł być w ogóle etyczny. Skłaniam się raczej do przekonania, że świat ma być widowiskiem, widownią dla grozy, miłości, uwielbienia lub nienawiści, jeśli chcecie, lecz z tego punktu widzenia – i to wyłącznie z tego punktu – nigdy dla rozpaczy! Te wizje, rozkoszne lub zajmujące, są same przez się celem moralnym. Reszta jest naszą sprawą – śmiech, łzy, tkliwość, oburzenie, wyniosły spokój hartownego serca, oderwana ciekawość subtelnego umysłu – to nasza sprawa!

23 grudnia

Justyna z nami na misteryjnym przedstawieniu Dejmka Gra o Narodzeniu i Męce w kościele ewangelickim. W drodze do domu, na zimnym przystanku, mówi: „Jakbym wracała z lasu. Był zły humor i go nie ma! Jakbym się wwąchała w paprotkę. Nic mnie już nie boli”. A tak nie chciała iść. Bała się. Płakała. Brzuch ją rozbolał. Przeżywała z góry. Kiedyś się teatr odchorowywało.

31 grudnia

Orłu chcą założyć koronę. W Sejmie tupią na posła, który ostrzega przed drażnieniem społeczeństwa tą koroną. Jakby solidarnościowa swoboda udzieliła się nagle tej bizantyjskiej połowie Polski. Dobrze mówił w sądzie mecenas Siła-Nowicki: „Polska zginęła przez anarchię, ale była to anarchia władzy”.

Syn Jana Józefa Szczepańskiego narysował komiks o powodzi w Polsce. Chłop siedzi na dachu, obok niego mysz i świnia. Podpływa amfibia. Żołnierze zabierają świnię, zostawiają chłopa z myszą: „no, ten region mamy już zatopiony!”. Polska zatapiana. Polska usypiana. Z orłem w koronie. Jeszcze broni się w Kościele, ale i tam nie jest bezpiecznie. Nieprawda, że do Kościoła można uciec. Tam jest to samo społeczeństwo, co na zewnątrz. Fala zatrzymała się przed wejściem, ale może wpłynąć w każdej chwili. Słyszę, jak ksiądz grozi chłopcom, rozmawiającym w kościele, że „nie zasłużą na miano dzieci Bożych”. Na mszy czytany jest list generała Kiszczaka do prymasa w sprawie krzyży umieszczanych w szkołach i fabrykach. Generał popiera.

1983

3 stycznia

Powrót z Mikołowa, z naszego noworocznego wyjazdu do Pawła [Targiela] i Ani [Kozińskiej-Targiel.]

[Oboje bardzo nam bliscy. Para wolnych ludzi. Pawła poznałem w mojej pierwszej pracy, w Filmotece. Studiował filozofię na ATK. Był wtedy związany z teatrem w Puławach, założonym przez Ryszarda Peryta i Małgorzatę Dziewulską. To ci, którzy w 1968, z Andrzejem Sewerynem, po ostatnim przedstawieniu Dziadów w reżyserii Dejmka, szli Krakowskim Przedmieściem pod pomnik, nieśli transparent „Chcemy prawdy Mickiewicza”.

W Puławach Paweł poznał Anię Kozińską. Studiowała pedagogikę. Zaczął publikować w prasie swoje wiersze. Zmieniał prace, nie miał stałego mieszkania, jakiś czas nocował u nas. Nękało go SB. Pod koniec lat 70., kiedy zmarł ojciec Pawła, oboje zdecydowali się wyjechać z Warszawy do Mikołowa, skąd pochodził. Zamieszkali z Anią w dużym domu jego rodziców, z matką, Ślązaczką, którą się opiekowali. Prowadzili magiel parowy i pracowali sezonowo za granicą, w Grecji przy oliwkach, w Norwegii na wsi. Wszędzie nawiązywali przyjacielskie kontakty. Paweł kolportował w Mikołowie prasę podziemną. Ich dom był miejscem spotkań tamtejszej młodej inteligencji. Wydawali poza cenzurą gazetę „Miarka”. Po 1989 Paweł stworzył kwartalnik literacki „Arkadia, pismo katastroficzne”. Został pierwszym dyrektorem Instytutu Mikołowskiego w dawnym mieszkaniu Rafała Wojaczka. Poznaliśmy cały ten krąg, do którego należeli m.in. sędzia Marian Sworzeń, psychiatra Bartosz M. Wrona, polonistka Anna Synoradzka, poeci Krzysztof Siwczyk, Maciej Melecki, Arek Kremza. Ania ostatnio kierowała mikołowskim Centrum Integracji Społecznej, pozarządową instytucją, zajmującą się edukacją osób zagrożonych wykluczeniem. Od 1977 spędzaliśmy u Pawła i Ani wszystkie sylwestry. Nowy rok zaczynał się dla nas zawsze w Mikołowie.

Paweł zmarł na raka w 2009. Ania ostatnio przeniosła się do Krakowa.

Fragment wiersza Pawła Zostało mi z pośmiertnego tomiku O tyle więcej:

Zostało mi jeszcze tysiąc złotych / Paczka papierosów / Długopis / Orzeczenie sędziego – zdrowy / Przyjaciół – śmieszny / To dużo / Myślę dzień upłynie bez specjalnych wydarzeń / Oprócz tego że jestem / Niewysoki raczej niski / Z ciemnymi oczami / Z nałogiem zgubnym pisania o sobie / Nie znam nikogo kto mógłby się znaleźć na moim miejscu (…).]

Wracamy z Mikołowa. W ciemnym pociągu czytam pożyczone od Targielów listy Dostojewskiego. Do Natalii Fonwiziny, w 1854, o szukaniu religii po powrocie z wygnania:

Powiem Pani o sobie, że jestem dziecięciem wieku, dziecięciem niewiary i zwątpienia po dziś dzień, a nawet (wiem o tym) do grobowej deski. Ileż strasznych mąk kosztowało mnie i kosztuje owo pragnienie wiary, która jest tym silniejsza w duszy mojej, im więcej jest we mnie dowodów przeciwnych. Jednak Bóg zsyła mi niekiedy chwile, w których jestem absolutnie spokojny. W owych chwilach kocham ludzi i dochodzę do wniosku, że inni mnie kochają. W takich chwilach ukształtowałem w sobie symbol wiary, w których wszystko jest dla mnie jasne i święte. Ów symbol jest bardzo prosty, oto on: wierzyć, że nie ma nic piękniejszego, głębszego, sympatyczniejszego, rozumiejącego, odważniejszego i doskonalszego od Chrystusa, i z żarliwą miłością powiadać sobie, że nie tylko nie ma, lecz że nie może być. Więcej, gdyby ktoś mi udowodnił, że Chrystus jest poza prawdą, i rzeczywiście byłoby tak, że prawda jest poza Chrystusem, to wolałbym pozostać z Chrystusem niż z prawdą. Lecz lepiej o tym nie mówić.

Salij uważa tę myśl za totalny absurd.

[Ale czy wiara nie jest odbiciem się od absurdu, z którym nieodłącznie się styka? Dlatego nie uznajemy za kłamstwo tego, co Alosza Karamazow mówi swoim młodym podopiecznym, że „na pewno zmartwychwstaniemy”. A z kolei czy można uznać za prawdę to, co w Gościach Wieczerzy Pańskiej Bergmana mówi do człowieka pogrążonego w lęku i rozpaczy pastor, który utracił wiarę – że nie ma Boga, nie ma Zbawiciela, nie ma nic?]

10 stycznia

Na jak długo starczy tej gorączkowej energii pierwszych miesięcy stanu wojennego? Ona już się wypala. Trzeba wybrać obojętność. Obojętnie robić to, co należy. Aktorzy – ci umieją odnaleźć się w tej sytuacji, przezwyciężyć ją, czy to w sądzie, na procesach ludzi „Solidarności”, czy rozwożąc paczki internowanym. Maja Komorowska, wezwana do Mostowskich, na komendę milicji, wpada rozpędzona: „jak dobrze, że mnie wezwano, mam całą listę spraw do załatwienia, trzeba przekazać internowanym listy, lekarstwa…”.

Cały czas mówiła. Wiedziała, że nie może przestać mówić, bo gdyby zapadła cisza, mogło się okazać, że jeździła do internowanych bezprawnie, więc mówiła, mówiła, wciąż zaznaczając, jak to dobrze, że ją wezwano. Zostawiła listę spraw, zawołała, że ma być jeszcze w tylu miejscach dzisiaj, i wybiegła.

Opowiadał mi to Kazik Henczel. To i różne inne dowcipy, wojenne, niewojenne. Agnieszka Andrzejewska częstuje papierosami, obdarowuje książkami. Trochę podpity wychodzę od nich na ciemną Marszałkowską. Figurki ludzkie na tle jasnego kościoła Zbawiciela, z parasolami, zgięte wpół, jak na dawnych reklamach pastylek antygrypowych. Ogarnia mnie nieznośna fala dobroci i słabości. Idę do Piotra Szulkina, żeby dać mu karteczkę do przemycenia do Paryża, w sprawie ewentualnego wydania mojej książki o Polsce, papieżu i Zanussim. Ale widzę, że on nie tylko nie weźmie tej karteczki, ale jest też o to na mnie wściekły. Wychodzę szybko, w korytarzu mijam mamę Renaty, jego teściową, i idę z powrotem w stronę placu Zbawiciela, otrzeźwiony, poruszony, a w końcu ubawiony tą sytuacyjną huśtawką.

21 lutego

Miron po zawale, na erce, w łóżku, cały w bandażach. Do przegubów przymocowane strzykawki, gotowe do zastrzyku. Sińce od pobierania krwi. Elektrody na piersi. W razie gdyby serce stanęło, włącza się rozrusznik.

– Ale ja bym nie chciał – mówi Miron. – Jak już, to już. Nie miałem przez cały ten czas żadnego lęku. Tylko ta przykra świadomość, że to plagiat…

Jest w euforii, jakby zaraz miał wyskoczyć z łóżka. Opowiada:

– Wczorajszy wieczór u Przemka [Brykalskiego, malarza] udał się. Powiedzieli, że mój dziennik amerykański jest jak zbliżenie filmowe.

A potem mówi:

– Wywróżyłem to sobie. Miałem takie trzy trafienia w życiu. Najpierw za okupacji. Pytam mamę o to, kiedy skończy się wojna. I sam odpowiadam, że w maju… Kiedy będzie święto narodowe? W lipcu… Kiedyś byłem z Adamem w kinie, w Sali Kongresowej. W szatni wydali mi numerek 1983. Pomyślałem, że to będzie rok, kiedy umrę.

Miron spogląda na mnie i poprawia się:

– …kiedy mogę umrzeć. I rzeczywiście, było coś w tym rodzaju.

Wiem, ma na myśli tę, jak mówił, małą agonię w nocy, z piątku na sobotę.

Przychodzi dowiadywać się o niego pani Kalina [Gancarz, pracowniczka przychodni onkologicznej w sąsiedztwie.] Przynosi Mironowi pomarańcze, mówi, że nie ma za co dziękować. Jeszcze jedna z tych pań, które Miron podbija z miejsca.

– Taki smak to w ogóle nie bywa! – zachwala kompot, który mu przyniosła.

Przez pierwsze dni pił tylko wodę. Z tego też umiał czerpać przyjemność. Tworzył sobie urozmaicenia, różne smaki.

– Bo inaczej smakuje, kiedy się pije po łyku, a inaczej, kiedy po dwa.

Justyna wczoraj tak delikatnie przekazała mi złą wiadomość o zawale Mirona. Złą, ale nie do końca. Tak tworzą się zawęźlenia czasu. Chciałem nowych przeżyć na Bemowie, no to mamy… Kupuję w ośrodku węgierskim kolejne kwartety Haydna w niebieskim pudle. Wydaje się, że nic się nie kończy, każde przeżycie podaje rękę drugiemu.

Miron Białoszewski, fot. T.Sobolewski, 1970.

25 lutego

Goliłem go maszynką, a on opowiadał różne szpitalne ploty. Podsłuchuje sąsiada zza przepierzenia, którego nazywa księciem Tadżykistanu. Chłopca w kitlu, co się tam kręci, nazywa docentem. „Docent salowy” pieniędzy brać nie chce. „Dobry ten szpital na Szaserów”, chwali Miron.

27 lutego

Mikołaj [Bieszczadowski, poeta], którego przyprowadził do nas Kazik Henczel, opowiada o występie Mirona przed Leonor Fini w Paryżu. Grał Wiwisekcję, sztukę na palce. Dziesięć palców jak Rembrandtowscy doktorzy anatomii. Miron ukucnął przy krześle, wystawił palce w rękawiczkach z uciętymi końcami…

– Ćmo ćma ćmok… – pan Mikołaj parodiuje Mirona.

– Nie bardzo rozumieli – dodaje z uśmieszkiem. – To było takie subtelne, nie do przetłumaczenia…

Dla Ludwika Heringa, mentora Mirona i przyjaciela Józefa Czapskiego, Leonor Fini była czymś nieskończenie wielkim. Nikt, tylko ona.

– Bo Ludwik i Ludmiła – tłumaczy nam Mikołaj, jakbyśmy nic o nich nie wiedzieli, a tylko on był tym wtajemniczonym. – Lubili tworzyć sobie takie poboczne wielkości…

28 lutego

Pani Kalina zobaczyła Mirona na drugi dzień po zawale i zdumiała się. Leżał w łóżku na wznak, wyprężony, z głową opuszczoną w tył. Obserwował w ten sposób okno. [Umiał tworzyć sobie rozrywki, bawić się światem. Nawet na OIOM-ie.]

1 marca

Powinniśmy mieć do siebie przynajmniej taki stosunek jak do naszych kotów. One są zawsze interesujące, wystarczy, że jeden z nich przejdzie korytarzem. Gdyby móc patrzeć na siebie jak na zwierzęta. Miron czegoś takiego uczy. Oba nasze koty przyzwyczaiły się do nowego mieszkania, gdy odnalazły meble, na których ostrzyły sobie pazury.

5 marca

Przeglądam rosyjski album ikon.

[Prawosławie pociągało, budziło fascynację. Wydawało się, że właśnie ono mogłoby wyprowadzić nas ze stanu duchowego rozbicia. Filmy Tarkowskiego – Stalker, Nostalgia, a później Ofiarowanie – działały jak żywe akty wiary. Mówiły o Bogu, ukazując stan utraty. Zaprzyjaźniony z Andriejem Tarkowskim Krzysztof Zanussi zrealizował w Niemczech, dla Zachodu, Imperatyw, film o prawosławnym poczuciu świętości i tabu. Teolog Michał Klinger, którego poznaliśmy w stanie wojennym, autor książki Tajemnica Kaina – o tym, jak biblijny Bóg kładzie na czole zabójcy znak nietykalności – dyskutował o tych „przeklętych problemach” z Krzysztofem Kieślowskim i Edwardem Żebrowskim.]

Z albumu Teofana Greka, jednego z bohaterów Rublowa Tarkowskiego, wyniosłem jedną myśl nieteologiczną: „W sztuce trzeba nie tylko mówić prawdę, ale jeszcze do tego być artystą”.

16 czerwca

Papież przejechał w ciemnej, szklanej klatce, okryty czerwonym płaszczem. Za nim transporter z uwieszonymi komandosami. Ci komandosi przed niczym papieża nie bronią, oni są dla nas, dla postrachu. Oddzielają nas od wolnego człowieka. Od jezdni grodzi ludzi szpaler milicji i służby kościelne w furażerkach. Milicjant przez megafon „uprasza” chłopców o zejście z drzew. Podczas przejazdu milicjanci stoją twarzami do tłumu. Patrzą nam w oczy. Pacyfikują wzruszenie? Widzę, że jeden z nich płacze. Wszystkiego nie mogli ludziom zabronić. Są ołtarzyki w oknach, transparenty. Ciągną parafialne procesje z proporcami, orkiestra dęta gra maryjną pieśń. Społeczeństwo jest pobite, ale normalne, zdrowe. A że tacy jesteśmy antypatyczni, że jeden drugiemu wilkiem, to tylko wynik naszego obecnego stanu. Jak zostaną spełnione warunki, które ludzi zadowolą, wtedy się poprawimy. Dlatego tacy uprzejmi są w te dni ludzie w tramwajach. To na pokaz. Największy cham, od święta wbity w garnitur, robi się miły.

17 czerwca

Lud się tłoczy, my z ludem. Niezadowoleni. Ania, Justyna, Ania z Mikołowa. Zobaczyć… Kogo? Człowieka wolnego, który przemawia do ludzi i do władzy, jakby sam był władcą jakiegoś supermocarstwa. Stadion X-lecia nabity ludźmi jak wielki słonecznik. Stoimy na samej koronie. Niebo naciera. Wieje ciepły wiatr. Stadka ptaków znad Wisły przelatują wysoko. Zieleniecka, park Skaryszewski jakby wybrukowane ludźmi. Wyciszenie po wszystkich niepokojach. Między drzewami widać kominy Pragi. Warszawa za Wisłą. Widok przedzielony biało-żółtymi proporcami. Łopocą jak na filmach samurajskich. Milion ludzi i cisza, w którą padają słowa. Ciepło idzie z nieba. Trzeba aż papieża, żeby wprowadzić nastrój zwykłej letniej soboty w Paryżu czy Madrycie, kiedy metro jest pełne młodzieży wracającej z meczu?

18 czerwca

Byliśmy na stadionie, a Miron już nie żył.

Jestem na Hożej, w jego pokoiku za szafami. Spokojnie tu teraz. Na podwórzu grają w piłkę. Obija się o mury. Baba wychylona z balkonu krzyczy na chłopców. Miron jakby zniknął w tym burym podwórzu.

Znalazłem na szafce nocnej niebieski szkolny zeszyt ze szkicem ballady.

Na falach burej ulicy

Na wiosnę kwiatów z bibuły

A dalej:

Co śpiewamy? Co pamiętamy

Szymi! Bubliczki

Stasieczka Manieczka przypięły kółeczka

Pytała się pani

pewnego doktora

Spojrzał Lenardo

Blandyna spojrzała

W oczach ich miłość

Ogromna pałała

Jechali do ślubu w paradnej karecie

Pan młody był młody i śmiał się jak dziecię

Żyła bez burz

W alei Róż

Anioł nie stróż

Miał nóż

Lufcik skrzypi. Zwracał mi uwagę, kiedy tu byłem ostatnio, że ten dźwięk podobny jest do… Zapomniałem, do czego. Wieczne dziecko, zdziwione starością, chorobami, niesprawiedliwością śmierci, tym wszystkim, co ludzie tak chytrze umieją tłumaczyć, póki ich samych to nie dotknie. Dobroć podobała mu się sama z siebie, jak muzyka. Nie uważał, żeby była czyjąkolwiek własnością, Kościoła czy narodu. A może sam czuł, że jest „w ręku Boga”, który „nie sądzi”, jak we śnie zapisanym z 1945 roku? Nie zmienił się od młodości. Odkrył i uznał siebie. Co za wyczyn – przez całe życie mieć dostęp do siebie młodego. Dziecko kamienicy z podwórkiem. Nawet statek oceaniczny kojarzył mu się z kamienicą, okna kajut z oświetlonymi oknami mieszkań.

Te ostatnie chwile były tylko półżyciem? Rozmowy z nim były trudne. Korciło, żeby się droczyć, żartować, jak kiedyś. A już tylko serdeczność pozostawała. I to było tak ciężkie.

Prześpiewał melodię po swojemu. Osobny i życiodajny. Tydzień temu jeszcze dodawał mi otuchy. „Żyć mi się nie chce”, powiedziałem i zawstydziłem się tego. A on zastanawiał się na głos: „kiedyś mogłem pocieszać ludzi, ale teraz?”. Osobny. Szary. Niepozorny. A przy nim rzeczywistość zyskiwała formę, swój „piękny brzdęk”. Wiersze ciotki Anieli, tam jest opisane, co się stało, że „bez huku”.

19 czerwca

Budzę się. Niedziela. Zza ściany głos papieża: „Bóg”, „Polska”, „słowa poety”, „Matka Najświętsza”, „polskie chrześcijaństwo”. Mama skarży się płaczliwie przez telefon: „Przyjechał do uwięzionych. Ja też jestem uwięziona, ale o takich jak ja nic nie mówił. Uwięziona – przez ojca. Bo on chory”. Byłem na tyłach katedry, na Kanonii, z dowodem osobistym Mirona do kasacji. Południe. Słońce. Przez radio wciąż słychać papieża. Kobieta zza biurka wydziera z dowodu zdjęcie, oddaje mi je, dowód wyrzuca. To fotografia z późnych lat 60. Miron w zielonej kurtce w wojskowym stylu, którą nosił jeszcze, kiedy go poznaliśmy.

29 czerwca

Powązki Stare, cmentarz, samo południe. Stoimy w cieniu kasztanów. Ludzie nie chcą się rozejść, przechadzają się, zagadują do siebie. Jak u Mirona na wtorku. Wybaczamy sobie wszelkie zaniedbania, niczego się nie wstydzimy, uśmiechamy się lekko.

Wieczorem

Nie mogę spać. Czuję się jak w jakieś wielkie święto, ale niekościelne. Na mszy nie było skupienia, dopiero pod drzewami, przy grobie odbywało się jego święto.

[Ksiądz Jan Twardowski pięknie mówił o Mironie w kościele, ale gdy nad grobem Wojciech Siemion nagle zawołał: „Nie zabłądźcie. Bądźcie. Mijajcie, mijajmy się, ale nie omińmy. Mińmy” – to dopiero było sakralne. Z tą piękną zgodą na przemijanie.]

14 lipca

Przyszedłem do niego po raz pierwszy, zapowiedziany przez koleżankę z polonistyki, Agnieszkę Kostrzębską. Ją z kolei zarekomendował u Mirona Jan Józef Lipski. Pisała pracę magisterską o poezji Białoszewskiego.

Zapukałem. Miron w granatowej piżamie otworzył drzwi. Przyglądał mi się. Za drugim razem, po czytaniu u tłumaczki z węgierskiego, pani Camilli Mondral, odnosiłem mu ciężki magnetofon na plac Dąbrowskiego. Weszliśmy do jego pokoju, który już znałem. Stałem pośrodku wyblakłej podłogi w świetle żyrandola, jak na scenie. Odstawiłem magnetofon i chciałem się pożegnać. To miało być wszystko. I tak było dużo. A jeszcze Miron ukłonił mi się w pas. Agnieszka stała obok, ale ten ukłon był przeznaczony dla mnie.

Przyszedłem tam z powodu zachwytu Pamiętnikiem z powstania, po dedykację dla mojej mamy. Na niczym więcej mi nie zależało. Teraz – zostałem zaproszony, uhonorowany.

[W pierwszym roku naszej znajomości z Mironem Malina (Maria Kluźniak, przyjaciółka Agnieszki), która zawsze wali najgorszą prawdę w oczy, szepnęła mi do ucha: „on cię kocha”.

Anna Sobolewska, 1988, fot. T. Sobolewski.

To jedno zdanie zmieniło wszystko. Zmusiło do spytania samego siebie, czego właściwie chcę. Tymczasem on niczego ode mnie nie wymagał. Miałem u niego otwarty, niewyczerpany kredyt. Ale w drodze do domu wyrzucałem otrzymane od niego w prezencie płyty, jakby samo ich przyjęcie było poddaniem się grzesznej miłości, której się chciałem wyprzeć przed sobą samym.

Chciałem uciekać. Wysłałem do Mirona list. Kartkę listu podzieliłem na dwoje, pisałem mu o swoim dylemacie. Odpowiedział po prostu: „przyjdź, jak będziesz miał ochotę”. Więc znów zacząłem przychodzić. Potem przeczytałem u niego w Donosach rzeczywistości o „wygaszaniu niepotrzebnych sentymentów” i nieomal pożałowałem czegoś, czego nie było. A on zostawił mi wolność. Przestałem się bać. A on niczemu się nie dziwił.

Któregoś wtorku 1971 roku przyszła tam Ania Stańczak z jakimś wesołym anglistycznym towarzystwem. Przyszła po mnie. Znaliśmy się od czasów licealnych, z Klubu Młodych Przyjaciół Muzeum. Przesiadywałem u niej na Hożej. Coś mnie ciągnęło do tego miejsca. Widziałem, jak była kochana przez dziadka, mamę i tatę. Czemu się wtedy wycofałem?

Po jej hałaśliwym wtargnięciu do Mirona zaczęliśmy się na nowo spotykać. Miron musiał wyczuć, że między nami coś było, jest i pewnie będzie. Napisał dedykację na Donosach rzeczywistości: „Ani Stańczak, żeby jej wyszły te uniwersytety, ale z drugiej strony, żeby jak najdłużej była artystką”.

W kupionym w antykwariacie koło uniwerku zbiorze poezji Bronisławy Ostrowskiej Ania zaznaczyła jeden wiersz i napisała: „dla nas”.

„Rozdamy dzieciom ciastka, wróblom okruszyny, / Emerytom gazety, a żebrakom grosze. / Miastu damy kwiaciarek bzem kapiące kosze / I zrobimy wszystkim imieniny. / Dostaną od nas uśmiech wszyscy – chcą czy nie chcą! / Sprzedawane szczenięta zwrócimy do matek, / Wszystkie kosy od szewców wypuścimy z klatek, / Tylko – Boże kochany – co my damy szewcom?…”.

Wyobrażała sobie, że jako „partnerska rodzina” wejdziemy w życie Hożej, które pozostanie takie samo, jak wcześniej. Ale kiedy tam się sprowadziłem, poczułem się jak subloktor. Okazało się, że dla nikogo nie było teraz miejsca, wszyscy poczuli się wysiedleni. Zburzyliśmy niechcący kruchą równowagę tego domu. Niewidoma Mamuta, która już wcześniej zamykała się na haczyk przed głuchym Dziadkiem, popadała w depresję. Skoro nie mogła odwrócić biegu rzeczy, obciążała córkę winą. I nawet teraz, po tylu latach, kiedy tylko jest dobrze, Mamuta wkracza między nas jak dybuk, żeby upomnieć się o swój udział. Skarży się swoimi wierszami:

„jak nietoperz / tłukę się po mieszkaniu / obijam o meble / to wpinam się w fotel / to zwisam / głową w dół / w mojej / nocy…”. „Leżę w rowie kanapy / może nikt tu nie przyjdzie / może nikt mnie do życia / nie wezwie…”.

Nie pozwala Ani stanąć całkowicie po mojej stronie, wciąż przypomina jej o swoim cierpieniu i samotności.

Z pierwszego okresu naszego życia na Hożej zapamiętałem, jako chwilę ulgi, głośne czytanie, do którego zasiadaliśmy razem z Mamutą. W czytanych książkach starałem się przemycić aluzje do naszej opłakanej (głównie przez Anię) sytuacji. Na początek wybrałem krótką powieść Kornela Filipowicza Mężczyzna jak dziecko, o zmowie kobiet i strasznym krakowskim mieszczaństwie.

Ale złe rzeczy mogą też być zajmujące. Pisałem wtedy opowiadania, wzięte z życia biurowego i podwórkowego, dzienniki podróży po Polsce, gdzie napotkani ludzie wciągają młodego adepta w swoje straszne przejścia, jakby chcieli go postraszyć, wypróbować na początku życiowej drogi.

Oboje z Anią wspominamy nasze początki raczej w ponurych barwach. Ale można opowiedzieć ten okres zupełnie inaczej. Czy zapomnieliśmy już czas oczekiwania na dziecko? Zapach leśniczówki w Antonowie? Wielkanoc na wsi, kiedy na okrągło słuchaliśmy Carmina burana?

Z Justynką skandowaliśmy razem: „Ho, ho, ho – totus floreo – iam amore virginali – totus ardeo…!”. Śpiewałem o dzieweczce w sukience czerwonej jak różyczka: „stetit puella, tamquam rosula!”. Rosula to Ania.

Któregoś wtorku Mamuta zjawiła się u Mirona z przewodnikiem, panem Julianem. Usiadła koło mnie, w nogach jego łóżka, i ofiarowała mu swą przyjaźń. Twierdziła potem, że chciałem ją z tej kozetki zepchnąć, co nie było prawdą. Chciała być razem z nami wszystkimi i dzięki Mironowi osiągnęła to za jednym zamachem. Nasza „dziwna rodzina” stała się jeszcze dziwniejsza. Hoża była drugim domem Mirona, tym od praktycznych spraw i od nagrywań. Mamuta, chcąc wejść do mironowej paczki na prawach osoby młodej, musiała być gotowa na nocne wycieczki i filmikowanie u Klewina i Ady na Żoliborzu. Jej życie odmieniło się. Nagrywała taśmę za taśmą i wydawała książkę za książką. Miron dogadywał: „Jadwidze przytrafiło się życie wewnętrzne” – ale to on wyzwolił w niej poetkę. Była, jak twierdził, jego jedyną uczennicą.

Literatura i Miron – to ją trzymało przy życiu. Zapadała w depresję, zażywała lit i wiele razy udawało jej się powracać do życia i pisania.

Pracowałem wtedy w redakcji „Filmu” jako krytyk, a w swoim pisaniu „prywatnym” opowiadałem o rodzinie. Wystarczyło rzucić mojej mamie temat, na przykład: „imieniny Buni w Międzylesiu przed pierwszą wojną” albo „bombardowanie Grochowa w 1944” czy „Wehrmacht w kuchni w Międzylesiu”, czy „pierwsze spotkanie Ruskich” – a dostawało się od razu żywą nowelę. Z tych opowieści układałem domowy reportaż.

Drugim wątkiem była Targowa – czyli opowieść o ojcu. Trzeci wątek – to my. Świat współczesny, oglądany z wynajmowanego mieszkania za Żelazną Bramą, z widokiem na Chłodną, którą biegły urwane przedwojenne tory. Po tych torach jechał środkiem ulicy kościół św. Karola Boromeusza. To w tym kościele w 1942 Mamuta – po wyjściu z getta i wyprowadzeniu z niego rodziców – wzięła ślub ze swoim kolegą ze studiów, Zdzisławem Stańczakiem.

Oparty o balustradę X piętra, po której przechadzał się nasz Stary Kot z Antonowa, patrzyłem na Warszawę, widoczną aż po czarne otwockie lasy. To była mapa życia naszych rodzin. Wszystkie te wątki miały się spotkać i pojednać w książce, którą planowałem.

Kiedy czytam w Szumach, zlepach, ciągach: „Wielki świat, sobota. Pan Bóg odpoczywa na niebie. Matka Boska suszy pieluchy na Pałacu Kultury…”, myślę o pieluchach Justynki, których nie chciało mi się wtedy prać, co Ania mi do dziś wypomina, jako przejaw patriarchalnego wychowania. Ale wtedy, w drugiej połowie lat 70., coś dobrego zaczęło się dziać z nami i z polskim życiem.

Zaczęły się moje pierwsze festiwalowe wyjazdy na Zachód. Jak wszyscy, wiozłem z Paryża plecak książek z księgarni Libella – Wata, Gombrowicza, Miłosza.

Chodziliśmy po górach. Tak się wtedy mówiło. Nocowaliśmy w pustych szkołach, pod portretami Konopnickiej i Tuwima. W podręczniku języka polskiego dla podstawówki Piotra Wierzbickiego znaleźliśmy przypadkiem wiersz Mirona z jego rozmowy telefonicznej z Mamutą, o tym, że trzeba „łapać radość za ogon”, co zawsze się opłaca, bo „nawet jak ci się wyrwie, to masz pióra”. Oboje byli już klasykami.

Nasze postoje w Krakowie. Wyprawa do Kalwarii Zebrzydowskiej na wielkanocne misterium. Jasna Góra (Ania bardzo bała się tłumu). Letniska na Orawie, w Małym Cichym, w Kościelisku. W tym czasie Miron letniskował u nas, na Chłodnej i opiekował się Starym Kotem. Pamiętam, przysłał nam kiedyś do Zubrzycy tysiąc złotych, „żeby wam się wakacje nie skróciły”.

W 1979 postanowiliśmy wziąć ślub w kościele na Chłodnej. Siedmioletnia Justyna stała skromnie z boku, razem ze świadkami, Anią i Pawłem z Mikołowa.

Z kościoła poszliśmy do nas na górę. Byli goście z różnych parafii. Wśród nich mój nieśmiały tata, z którym nie zamieniłem wtedy ani słowa, tylko obserwowałem go, nie bez czułości. Nie wiedziałem, jak bardzo jest chory. Był Jacek Salij. Szła muzyka z płyt. W ferworze rozmów Miron nagle cisnął o podłogę talerzem, który się nie stłukł. Obraził się o coś na Anulę i wybiegł z mieszkania. Po jakimś czasie wrócił. Zostali ci najbliżsi. Siedzieliśmy z Mironem, Pawłem i Anią z Mikołowa, i z Anią siostrą aż do świtu.]

15 lipca

Tata siedzi na tapczanie. Spodnie piżamy niedopięte na brzuchu. Ten brzuch podejrzanie duży. Twarz zrobiła mu się tatarska, oczy skośne. Słabym głosem opowiada o czasach przedwojennych, o firmie K. Rudzki, gdzie był kierownikiem pracowni projektowej: „Most postawiliśmy pod Nowym Dworem, hangar na Okęciu. Dużo się budowało”. Daje mi teczkę z napisem „Moja wieża, moja szkoła”. Wycinki ze zdjęciami wieży telewizyjnej na Prudentialu. Ta jego wieża-antena jest na zdjęciach Warszawy z lat trzydziestych i z Powstania. Ojciec wymawia „Prudenczial”. Opowiada o pierwszych próbach telewizyjnych przed wojną. Traf chciał, że projektował ten „drapacz chmur” brat babci Ani, Marcin Weinfeld.

„Co, jedziesz do Brazylii?”, pyta ojciec nagle. Urok starych, chorych, umierających. Ich dziwny spokój. Ich zrozumienie czegoś. Czasu? Tego, że czas się rozciąga, rozbudowuje do wnętrza, skondensowany jak nasionko, zawiera w sobie wszystkie możliwości? Nie, ja nie grzebię ojca. Tylko się dziwię, że po tak długim czasie, po tylu latach zaczynam z nim rozmawiać.

18 sierpnia

List do Ani do Lubomierza:

Kochana! Już prawie jedenasta wieczór. Wróciłem tramwajem z miasta, z torbą pełną dzienników Mirona i z jego piżamą kremową, która przyda się tacie. Byłem i u niego. Znów siedzieliśmy w ogródku, przy klombie z różami. Włosy miał sczesane w tył, ptasio. Narzucony jasny chałat. Laska, dla szyku.

Mama opowiada, że kiedy jest pora odwiedzin, on wychodzi z łazienki i staje w drzwiach prawie nagi. Ona upomina go po cichu, że to przeszkadza innym. Tata głośno: „to oni mi przeszkadzają!”. W rozmowie ze mną – nobliwy.

Ze łzami w oczach dziękuje mi za maszynkę do golenia. Mironowi też zanosiłem maszynkę. Nie dziękował, nie chciał. Ale co innego potrafił docenić. Na przykład, że przyniosłem wodę mineralną i wszystkie butelki były w jednym kolorze, zielone.

Mówię teraz ojcu, że przeczytałem jego dziennik. Dał nam, pamiętasz, taki niebieski zeszyt z nadrukiem „Szybka Kolej Miejska”. Ośmieliłem się do niego zajrzeć. To jest prawdziwa tragedia, zapisana w trzeciej osobie, żeby było mniej osobiście. Tragedia losu. Najpierw są beztroskie wakacje na praktykach z Politechniki. Poznanie dwóch miłych panienek, zabawy, tańczenie kozaka. I naraz, podczas spaceru, na łące pod lasem, pojawia się Cyganka. Ojciec podaje jej rękę, a ona wróży mu przyszłość, taką, jaka była naprawdę. Małżeństwo, krótkie. Nieszczęście. Śmierć żony i dziecka. Potem drugie małżeństwo, dzieci. I rzucone na pocieszenie: „będziesz żył dziewięćdziesiąt jeden lat!”. W Warszawie, po praktykach, ojciec poznaje Jankę, która zostaje jego żoną. Dylemat: czy powiedzieć jej o wróżbie? Czy Janka ma wiedzieć, na co się naraża, wychodząc za niego? Ta Cyganka, chiromantka, wciąż siedzi mu w głowie. Potem jest szczęście. Dziecko. I zaraz wojna. On, niezmobilizowany, zgłasza się na ochotnika do obrony Warszawy, do artylerii przeciwlotniczej. Najpierw tu gdzie mieszkamy, na Bemowie. Potem na Powiślu, niedaleko miejsca, gdzie mieszkali, na Dobrej. Tam została żona z Jacusiem. Dom został zbombardowany podczas strasznego nalotu 24 września. Ktoś przynosi wiadomość: dom zbombardowany, żona nie żyje, synek poparzony w szpitalu. Jego skarga, dlaczego poszedł na wojnę, zostawił ich? Żona go zatrzymywała, ale sąsiadki chwaliły decyzję. „Żołnierz bohater!”. Bratowa Janki perswadowała: „to koniec Polski, ostateczne zwycięstwo Niemców, przebieraj się w cywilne łachy”. Jednak poszedł do niewoli. Mamie po wojnie tłumaczył, że był na służbie, nie mógł inaczej. Ale mama podejrzewa, że zdecydował instynkt samozachowawczy. Czuł, że to go jakoś ochroni. Obojętny, otępiały, bez jedzenia, jechał transportem na Wrocław, do Austrii. I myślał, że tak się spełnia ta „wielka podróż”, którą wywróżyła mu Cyganka. Bo przedtem dokąd podróżował? Nie dalej, jak do Białegostoku, do Kościerzyny i na tę praktykę, gdzie tańczył kozaka i gdzie Cyganka.

Sam się dziwię, jak mogę z nim tak rozmawiać, po tylu latach, jakby nigdy nic. Coś się przełamało.

Miron w tym jest. Miron działa. Był mi, między innymi, ojcem. Nie rozmawiając z ojcem, przy Mironie nauczyłem się, jak to się robi.

Pojechałem dziś jotką na Lizbońską, w nadziei, że nie będzie plomb na drzwiach Mirona i sobie otworzę, poszukam dalszych, zaginionych brulionów jego dziennika. Ale plomby były. Zastukałem w ścianę obrączką, dla przypomnienia. Były tam ślady naszych stukań. Miron nie wpuszczał. Ale nie przejąłem się tym. Miałem go ze sobą. Czytając, schodziłem po schodach. Czytając, szedłem przez Saską Kępę, na ukos, zupełnie nie wiem którędy. Potem bar, później miejsce na Francuskiej, gdzie kiedyś kupowaliśmy maliny, most Poniatowskiego, słońce za nim, delikatnie roztrącam ludzi, robi się wieczór, taki dobry jak nieraz, gdy z nim szedłem. Czytam jednym ciągiem, wciąż mi mało, brulion za brulionem, nastrój za nastrojem, a wszystkie dobre. Bo w gruncie rzeczy to jest zapis przeżyć dobrych. Enklawa życia, w której byliśmy, sami tego nie doceniając. Pretensyjki. One muszą być, ale i to jest potrzebne. Bo poprzez pretensje jeszcze żywiej wraca się w czas miniony. I pomyśleć (słowami z kabaretu Ludwika i Ludmiły: „Ale szczęście / jakie szczęście / mieć takie szczęście / zdążyć – w ostatniej – chwili / na pociąg – bez dorożki”), że ten kawałek życia jest ujęty, zapisany. Może to nikogo nie obchodzić, ale co z tego? Usiadłem na końcu z pełną torbą brulionów przed Klubem Prasy na rogu Nowego Światu – tam gdzie siedzieliśmy z nim w sierpniu ‘82 roku, w wieczór jego imienin. Podjechał wtedy tramwaj. Miron z daleka wypatrzył numer boczny. „W porządku!”, powiedział. To był numer 222.

Całuję i kocham

Tadek

20 sierpnia

List do Ani do Lubomierza:

Kochana! Zapomniałem zupełnie o kotach i zaraz po powrocie od Mamuty pojechałem do Łodzi, do Andrzeja Barańskiego (czekał na stacji). Jego żona, starsza od niego o co najmniej dziesięć lat, też była, czekała na schodach, od razu gadająca, roześmiana. Ale gdy wspominała Mirona, którego uwielbia z czytania (czytali sobie z Andrzejem jego kawałki na dobranoc), była bliska płaczu. A potem omal się nie popłakała ze śmiechu, jak opowiadała o znajomym scenografie, pederaście. Sama jest dekoratorką wnętrz. I wnętrze ich mieszkania b. piękne, ze wspaniale dobranymi szkłami, z francuskimi rycinami starymi (śmieszna procesja na Boże Ciało), z dużą ilością ciemnego błękitu. U Andrzeja w pokoju aż pachnie od starych książek, stęchłych niemieckich encyklopedii. Na stół wyjechała kolacja, wątróbka, szynki. Żona zagadała nas. Zresztą Andrzeja bardzo lubię, tylko trochę jestem onieśmielony, bo przeszkadza mi status redaktora, a w dodatku nie widziałem jego nowego filmu Niech cię odleci mara, o którym mam pisać. Więc zgadzam się z nim na odległość i rozmawiam najlepiej, oglądając jego filmy. Z bliska trochę trudniej. Choć myślę, że jest porozumienie. Kiedy mówiliśmy o Mironie, on sam, nie znając mojego wspomnienia, napomknął o Diogenesie. Tak jak przedtem, parę lat temu, o Gombrowiczu. Więc to samo nieraz myślimy. Też mówi o uwolnieniu. I ja go rozumiem. Wciąż marzy mu się film o szpitalu, oparty na Zawale Mirona. Żywy autor przeszkadzał mu. Teraz – mówi do mnie, uśmiechając się – „zostało jeszcze twoje ciało…”. Wracałem pociągiem i podczytywałem drugi raz dzienniki Mirona (tylko nie mów Mamucie, że pożyczam sobie bruliony). Piękna jazda elektrycznym. Przesiadka w samo południe w Skierniewicach, na peronie pod drewnianym dziewiętnastowiecznym dachem, dającym przyjemny cień. Pociąg pustawy, drzwi pootwierane. Ktoś siedzi sobie na schodku, patrzy na nasyp, cały w białych kwiatkach. Bocian stoi. Pomyślałem o pieczonym bocianie, którego u Manna Mai-Sachme podawał więźniom zamiast gęsi. Uśmiechnąłem się. I zaraz też o Halinie Bocianowej z Gdańska, bo akurat coś o niej było w dzienniku Mirona.

Koty niezgłodniałe. I nie nabrudziły. Tylu starców na mnie czeka: Ludwik, Julian, Ojciec. Opisałem Justynie, jak siedzi w ogródku szpitalnym, na osobnej ławce, przy klombie, w błękitnych spodniach z lampasami – generał w stanie spoczynku. Łaskawy. Chce, żeby mu przynieść jakąś ksiażkę. Wiem, że nie o czytanie chodzi, tylko o coś Białoszewskiego, żeby się pochwalić dedykacją…

Uściski

Tadek

5 września