Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku - Wojciech Stankowski - ebook

Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku ebook

Wojciech Stankowski

3,6

Opis

Fascynująca historia dzieciństwa i młodości Klary Stankowskiej, absolwentki Wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego, cenionej pedagog, która przez wiele lat zarażała dorosłych i dzieci swoją pasją do muzyki. Urodzona w 1930 roku, żyła w burzliwych czasach, gdy ustroje polityczne, rządy, normy społeczne i obyczajowe zmieniały się w zawrotnym tempie. W swoich wspomnieniach opisuje m.in. ucieczkę przed Niemcami, śmierć ojca, pobyt w sierocińcach, pracę u bauera czy nadejście siermiężnego PRL-u i próby odnalezienia swojego miejsca w życiu... Przez wszystkie te lata jedną z niewielu stałych rzeczy w życiu Klary była muzyka, postrzegana przez nią jako panaceum na wszelkie cierpienia, swoista modlitwa o przetrwanie i skuteczny oręż w walce o lepsze jutro.

Ta emocjonująca opowieść przybliża czytelnikowi realia przedwojnia, emigracji za chlebem i życia Polonii francuskiej, a także Polski przed i krótko po II wojnie światowej. To historia pełna szczerości, pasji i wiary w to, że piękno świata można odkrywać każdego dnia.

Klara Stankowska (1930–2013), magister sztuki, absolwentka i wykładowca Wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego, autorka unikatowej pozycji Chór w szkole (1988) a także wielu innych publikacji o muzyce. W szkolnictwie zajmowała stanowisko kuratora przedmiotów artystycznych na terenie Dolnego Śląska. Powołała do życia uwielbiane przez młodzież cykle koncertów „Filharmonia dla młodych” i „Opera dla młodych”. Wielokrotnie odznaczana Krzyżami Zasługi przez ministrów kultury i sztuki za jej działalność pedagogiczną oraz krzewienie kultury muzycznej w Polsce.

Wojciech Stankowski – Urodzony w 1959 roku, absolwent Politechniki Wrocławskiej, Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, biznesmen i muzyk jazzowy. Niniejsza książka powstała na podstawie materiałów i relacji ustnych jego zmarłej mamy, Klary Stankowskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (9 ocen)
2
4
0
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ IFrancja

Miasteczko Revin leży w północno-wschodniej Francji w departamencie Ardeny, tuż przy granicy z Belgią, między Charleville-Mézières (od południa), Rocroi (od zachodu), Fumay (od północy) i Monthermé (od południowego wschodu).

Revin jest malowniczo położone; prawie dwukrotnie opływa je ciemnozielona mroczna rzeka Moza. Każdy mieszkaniec Revin – jak mało kto na świecie – ma po obu stronach domu potężną, szumiącą rzekę. Ponadto miasteczko otoczone jest pięknymi, mieniącymi się w słońcu wzgórzami porośniętymi wysokim mieszanym lasem. Jest to miejscowość, w której można się czuć jak na wytwornych wczasach, bo cóż lepszego szukać ponad góry, lasy i wodę?

W związku z tym, że było i jest tam mało mieszkańców – około 9–10 tysięcy – prawie wszyscy się znają. Mijając się na ulicach czy w sklepach, pozdrawiają się. Aby nie mówić w kółko bonjour (wym. bążur), kłaniając się sobie, skracają słowa i mówią m-dame lubm-sje.

Do takiego właśnie miasteczka przybyli z Polski z powiatu wieluńskiego Walenty i Janina. Odpowiedzieli na zapotrzebowanie właściciela fabryki Artura Martina, gdzie wytwarzano żelazne kuchnie i zaczęto konstuować kuchenki gazowe. Walenty przybył tu już w 1924 roku, gdyż w Polsce panowało bezrobocie. Był bardzo niepocieszony faktem, że musiał szukać chleba poza swoim krajem. Poza krajem, o który bohatersko walczył w pierwszej wojnie światowej i w 1920 roku w bitwie z bolszewikami. Był odznaczony wieloma medalami, na przykład Krzyżem Walecznych nr 1098 wydanym z rozkazu dowództwa 4 Armii, Odznaką Frontu Litewsko-Białoruskiego z rozkazu generała Szeptyckiego czy medalem pamiątkowym za wojnę 1918–1921 w 2 pułku piechoty Legionów. Był trzy razy ranny i w 1923 roku ze stanowiska starszego sierżanta został przeniesiony do rezerwy.

Gospodarstwo jego rodziców było małe, więc przyjechał do Francji. Po półrocznej praktyce pełnił już funkcję majstra w emalierni w fabryce Artura Martina. Dobrze zarabiał, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczał na wytworne garnitury, płaszcze, kapelusze itp. W każdym razie zawsze nosił schludne i modne ubrania. Poza tym bardzo ładnie śpiewał, dobrze tańczył i był bardzo przystojny. Nic więc dziwnego, że miał niesamowite powodzenie u kobiet.

 

Po prawej stronie Walenty Kasperek. Po lewej jego przyjaciel.

 

1931 rok, Walenty Kasperek jako aktor.

 

Do Revin zjechało się już sporo Polaków i bardzo szybko rozwijało się tu życie towarzyskie. Poszczególne rodziny zapraszały się nawzajem na chrzciny, wesela i inne uroczystości rodzinne. Wszędzie musiał być oczywiście Walenty Kasperek, który od początku do końca potrafił bawić całe towarzystwo. Brał też udział w wyścigach konnych i występował jako aktor w teatrzyku amatorskim.

Walenty był ceniony za to, że kochał marszałka Józefa Piłsudskiego, który osobiście odznaczył go Krzyżem Walecznych. W wielu rozmowach posługiwał się hasłem swoich ukochanych Legionów „Honor – Ojczyzna – Oświata” czy powiedzeniem Józefa Piłsudskiego

„Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska”. Z chwilą, gdy dowiedział się, że we Francji powstał Związek Towarzystw im. Józefa Piłsudskiego, zabiegał o powstanie takiego związku w Revin.

I udało mu się!

Po zebraniu odpowiedniej liczby zainteresowanych, związek powstał w Revin w 1930 roku. Walenty został jego pierwszym prezesem i otrzymał legitymację nr 1 – podpisaną przez sekretarza Franciszka Jamę i prezesa okręgowego Jana Kościelnego.

Walenty często powtarzał, iż legionista – piłsudczyk – według regulaminu członka związku powinien być punktualny i słowny w zakresie pracy obywatelskiej i życia zawodowego, że trzeba postępować zgodnie z honorem Polaka i pracować szczerze nad zatarciem śladu zaborów, uświadamiając o jedności Polaków.

W 1929 roku, gdy Walenty miał już trzydzieści lat, przyjechała z Polski piękna, młoda, szesnastoletnia dziewczyna o jasnorumianej cerze, z długimi czarnymi warkoczami i niebieskimi oczami. Była wyrośnięta, smukła i kształtna. Przyjechała do swojej matki i ojczyma, którzy byli tu już od kilku lat.

Walenty, który przyjaźnił się z ojczymem dziewczyny, od tej pory prawie nie opuszczał ich domu. Obdarowywał dziewczynę i jej matkę kwiatami oraz różnymi upominkami. Na pierwsze urodziny przyniósł jej nawet piękny zegarek. Matka dziewczyny, gładząc się po brzuchu z zadowolenia, mówiła jeszcze gwarą ożegowską:

– Widzis, to ci to Walek kupiył? Jaki łun bogaty, jaki dobry dla cie. Może się jeszcze z tobum łożyni?

Wówczas ojczym odpowiadał:

– Ty głupio babo, przecieć to jescze dziecko, a ty już jum wypychasz z dumu?

– A co, Janka? – mówiła matka. – Podobo ci się czy nie? Przecie tu wszystkie kobity za nim latajum.

Janka była jeszcze nieco szczenięciem i już nieco panną. Nikt jej dotychczas nie adorował, nie dawał upominków, nie zapraszał na lody czy na tańce. Tak szybko się to wszystko zaczęło dziać, że sama nie wiedziała, czy jej się Walek podoba, czy nie. Początkowo traktowała go jak wujka, który ją lubił, a ona jego. Gdy Janka usłyszała od matki, że wszystkie kobiety za nim latają, uświadomiła sobie, że tu chodzi o zupełnie inne, znacznie bardziej poważne sprawy. Odpowiedziała więc matce:

– Nie wiym, czy mi się podobo, czy nie. Ja go po prostu bardzo lubie, bo jest wesoły, śpiwo fajnie, łopowiado kawały i ciekawe powiastki z wojska.

– No to dobrze, jak go lubiś, to już dobrze – uspokoiła się matka.

Janka nie zdawała sobie sprawy z tego, czy to jest miłość, czy tylko przywiązanie. Była prostą dziewczyną z polskiej wsi i w zasadzie bez żadnego krytycyzmu przyjmowała wszystko, co niosło jej życie i co według niej było dobre.

Bywali często w kafejkach – zwłaszcza polskich, np. u Kościelniaka. Zresztą kafejek w Revin było bardzo dużo. Chodzili więc na aperitify, obiady czy kolacje. No i na zabawy taneczne, wzbudzając zazdrość wszystkich starszych panien na wydaniu. Walek załatwił też Jance pracę u siebie, aby mogli się widywać jeszcze częściej i być blisko. Po kilku miesiącach Walek i Janka byli już w sobie bardzo zakochani. Po pół roku znajomości trzeba było szybko robić wesele, a po kilku następnych miesiącach przyszłam na świat ja.

Mój tata początkowo nie był z tego powodu zadowolony, bo bardzo pragnął mieć syna, ale szybko bezgranicznie mnie pokochał i wymyślił dla mnie imię Klara (po francusku Clair). Rodzice otrzymali mieszkanie fabryczne przy ulicy Lavoir. Był to jednopiętrowy dom z czerwonej cegły otoczony niewielkim ogródkiem odgrodzonym od ulicy wysoką siatką. Zajmowaliśmy tam pokój z kuchnią na parterze. Mama oczywiście przestała pracować, bo zarobki taty zupełnie wystarczały na utrzymanie rodziny. Po półtora roku urodziło się drugie dziecko – mój brat Edmund, a po czterech latach trzecie dziecko – mój brat Leopold. Tato był więc usatysfakcjonowany i szczęśliwy, bo miał upragnionych synów, choć oczkiem w jego głowie byłam ja – córka Klara. Skończywszy dwa lata, poszłam do przedszkola, gdzie bardzo mi się podobało, bo tworzyliśmy różne zwierzątka, np. ze skórek pomarańczy i z plasteliny. Poza tym dużo śpiewaliśmy. Okazało się, że mam słuch muzyczny i szybko chwytałam piosenki, których uczyła nas pani. Potem te piosenki śpiewałam w domu, np. Sur le Pontd’Avignon.

 

 

Revin – zdjęcie współczesne.

 

Do przedszkola chodziło się dwa razy dziennie – rano od godziny ósmej do dwunastej i po południu od godziny czternastej do osiemnastej. Obiady dzieci jadły w domu, natomiast w przedszkolu tylko to, co przyniosły ze sobą.

Wszystkie dzieci były ubierane w fartuszki z długimi rękawami, które związywało się z tyłu paskiem. Fartuszki miały wzory w różnokolorowe krateczki. Zresztą kobiety na co dzień nosiły w domu podobne. Gdy mój brat Edmund skończył dwa lata, też zaczął chodzić do mojego przedszkola, ale nie wiem, dlaczego nie mógł się tam zaaklimatyzować. Przed wyjściem często zaczynał płakać i mówić „O, jak boli mnie głowa” albo trzymał się za brzuch i twierdził, że bardzo go boli (Je suis très mal à la tête) i pokazywał ręką rzekomo bolącą głowę, brzuch czy coś innego. Nie wiadomo było, czy udaje, czy mówi prawdę, i na wszelki wypadek zostawiano go w domu. Wychodził wtedy na podwórko, dosłownie „wtykał” twarz w siatkę ogrodzenia i zaczepiał ludzi, próbując rozmawiać ze wszystkimi przechodniami. Wołał np. „Dokąd pani idzie?” (Où allez-vous?).

Mieliśmy pięknego, szarego wilczura, który bardzo lubił się z nami bawić. Koziołkował z nami po trawniku, przeskakiwał przez nas i chodził „kupować” gazety. Potrafił też zawsze odnaleźć mojego tatę, jeśli ten nie wrócił na czas, i szarpiąc go za nogawkę spodni, przyprowadzał do domu. Chyba głównie za to mama lubiła go najbardziej, bo hojnie obdarowywała go wówczas psimi smakołykami.

W domu zawsze byli jacyś goście. A to wujek Ludwik, który wkrótce ożenił się z Zochą Kasperek, a to młodsze rodzeństwo mamy – Marysia, Hela i Czesław. Czesław był znanym piłkarzem w Revin. Grał w drużynie piłkarskiej aż do wybuchu drugiej wojny światowej. Przychodzili też dziadkowie, którzy zabierali nas czasem na sobotę i niedzielę – szczególnie wtedy, gdy rodzice chcieli pójść na jakieś przyjęcie czy zabawę.

Było nam więc dobrze, chyba nawet bardzo dobrze. Mieliśmy co jeść i w co się ubrać. Mama nauczyła się gotować od Francuzek – przyrządzać na różne sposoby mięso i ryby oraz różne warzywa i sałatki. Francuzi – nasi sąsiedzi i znajomi rodziców z pracy – też się z nami bardzo przyjaźnili, lubili nas. Śpiewaliśmy im poznane piosenki po francusku i po polsku, recytowaliśmy różne wierszyki…

W domu jednak, gdy nie było Francuzów, mówiliśmy zawsze w ojczystym języku, śpiewaliśmy polskie pieśni patriotyczne i ludowe. Patriotyzm naszego taty i jego umiłowanie ojczyzny były ponad wszystko.

Ale mimo, że dobrze nam się wiodło, tato zawsze myślał o powrocie do Polski. Uważał, że jego miejsce jest w kraju, o który wiele lat walczył i dla którego przelewał krew. No i nadszedł rok 1935, w którym w Revin zaczęto zwalniać ludzi z pracy, szczególnie cudzoziemców. Walenty specjalnie się tym nie przejmował. Był przekonany, że z jego doświadczeniem, znajomością języków i odznaczeniami wojennymi bez problemu otrzyma w Polsce dobrą pracę. I choć mogliśmy jeszcze zostać we Francji, jego ukochanie ojczyzny było silniejsze od wszystkiego. Tak więc rodzice zapakowali wszystkie dokumenty, całą odzież, dokupili nam jeszcze nowe płaszczyki, po kilka par butów i mając trochę zaoszczędzonych pieniędzy, pojechaliśmy do Charleville, skąd przez Thionville, Metz i Strasburg, a następnie przez środkowe Niemcy i Czechosłowację po trzech dniach podróży dotarliśmy do Katowic. Na szczęście na wszystkich dworcach kolejowych, gdzie zatrzymywaliśmy się na dłużej lub mieliśmy przesiadki, można było kupić coś do jedzenia, napić się ciepłej herbaty, kawy czy mleka. Dla nas rodzice kupowali ciepłe napoje, które przelewaliśmy w termosy, i bez większego trudu znosiliśmy tę podróż. A trzeba było jechać taką trochę okrężną drogą, bo tato musiał załatwić w Strasburgu jakieś bardzo ważne sprawy paszportowe. Z Katowic już przez Tarnowskie Góry, Kalety, Herby i Krzepice w czwartym dniu podróży dotarliśmy do Wielunia.

 

Przed wyjazdem z Francji.

ROZDZIAŁ IIPrzyjazd z Francji – Ożegów I

Jak już wspomniałam wyżej, po czterech dniach uciążliwej podróży, w trzeciej dekadzie kwietnia 1936 roku, znaleźliśmy się w Wieluniu – ówczesnym mieście powiatowym województwa łódzkiego, które liczyło około 15 tysięcy mieszkańców. Wieluń znany jest w Polsce choćby z tego, że jego mieszkańcy brali czynny udział w powstaniu kościuszkowskim w 1794 roku, w powstaniu styczniowym w 1863 roku czy też w powstaniach śląskich w latach 1919–1921. Byli zawsze gotowi bronić wolności i polskości. W okresie od XIV do XVIII wieku wybudowali piękne kościoły i klasztory, np. klasztor eremitów – obecnie kościół Bożego Ciała, kościół i klasztor pauliński, klasztor reformatorów i wiele innych. Dziś znajduje się tam Muzeum Ziemi Wieluńskiej.

Rodzice zaczęli jakby inaczej oddychać, poczuli się tu u siebie, w domu. Stąd przecież pochodzili, z tego właśnie powiatu. Tato z Ożarowa, a mama z Ożegowa, choć urodziła się w Niemczech. Myśleli początkowo, że właśnie tu – w Wieluniu – się zatrzymamy, ale niestety. Mimo zalążków przemysłu spożywczego, maszynowego i drzewnego nie było tu pracy, a w samym Wieluniu nie mieliśmy rodziny, u której można byłoby choć na jakiś czas zamieszkać. Rodzice postanowili więc pojechać wynajętą furmanką do oddalonego o dwadzieścia kilometrów Ożegowa, gdzie mieszkała rodzina ze strony mamy. W Ożegowie wiele rodzin zabiegało o to, aby u nich zamieszkać, gdyż wszyscy liczyli na dobrą zapłatę, a, jak wiadomo, na wsi w tym czasie liczył się każdy grosz. Rodzice wybrali mieszkanie w najbardziej schludnym i dość zamożnym domu ciotki Frani.

Poza tym mama wiedziała, że ciotka Frania jest najbardziej bezinteresowna i przyjęła nas z dobrego serca oraz miłości rodzinnej, a nie dla pieniędzy. Dla nas – dzieci – zamieszkanie na prawdziwej wsi było niesamowitą frajdą. Widzieliśmy z bliska i wręcz dotykaliśmy koni, krów, owiec, kaczek, gęsi, kur, psów i kotów… Mieszkańcy wsi nas podziwiali, bo byliśmy bardzo ładnie ubrani. Mówiliśmy dobrze po polsku, po francusku i ciągle śpiewaliśmy.

W pierwszej izbie domu ciotki Frani, która pełniła funkcję kuchni, były drewniane schody prowadzące na strych. Wieczorami właśnie na tych schodach siadali mężczyźni z połowy wsi i słuchali opowieści wojennych mojego taty. Nie wiem, czy rzeczywiście miał tyle przeżyć, czy też fantazjował. W każdym razie w każdy wieczór opowiadał inne wspaniałe historie, podkreślając przy tym swoją odwagę, bohaterstwo i patriotyzm. Cieszył się z tego powodu niesamowitym uznaniem i szacunkiem – przecież był legionistą, któremu sam „dziadek” Piłsudski wręczył odznaczenie!

Jedzenie rodzice kupowali u wieśniaków lub Żydów, bo tak było taniej. Zorientowali się jednak, że pieniędzy wystarczy im na najwyżej pół roku. Tato zdał sobie sprawę z tego, że dalszy byt i utrzymanie rodziny może mu zapewnić tylko posada państwowa. Był przekonany, że kiedy wykaże, jak walczył o Polskę, ile ma odznaczeń, ile razy był ranny, jakie ma doświadczenie zdobyte w pracy we Francji i że zna język niemiecki oraz francuski, to bez większych problemów otrzyma posadę. Rzeczywistość, niestety, była inna. W Polsce panowało straszne bezrobocie. Pracy nie mieli nawet ludzie bardzo wykształceni, np. nauczyciele czy lekarze. Owszem, dostał propozycję otrzymania gospodarstwa na kresach, ale nie przyjął tej oferty.

Pisał podania o pracę do wszystkich dyrekcji kolei państwowych, prosząc o zatrudnienie w jakimkolwiek charakterze na jakimkolwiek stanowisku. Wreszcie pod koniec sierpnia 1936 roku otrzymał informację z dyrekcji okręgowej w Warszawie, że może otrzymać pracę sezonową na kolei w Częstochowie i jeśli będzie się dobrze spisywał, to po roku lub dwóch zostanie stałym pracownikiem. Była to dla nas ogromna szansa. Wszyscy zazdrościli nam, że tato będzie tak szybko zarabiał pieniądze. Trzeba przyznać, że tym razem los nad nami czuwał, bo spędziliśmy na wsi piękne, słoneczne i pogodne lato, gdzie było czyste powietrze, łąki, lasy… Rodzice trochę pracowali w polu, szczególnie tato pomagał przy żniwach, dzięki czemu mniej płaciliśmy za wyżywienie. W ostatnich dniach sierpnia tato pojechał do Częstochowy i otrzymał obiecaną pracę. Wynajął mieszkanie przy ulicy Śniadeckich 32 i w pierwszych dniach września przyjechał po nas. Załadowali z mamą nasz dobytek, ubrania, pościel oraz bieliznę i furmanką za siedem złotych pojechaliśmy już wszyscy do Częstochowy.

ROZDZIAŁ IIICzęstochowa do września 1939 roku

Wynajęte przez tatę mieszkanie przy ulicy Śniadeckich jak na tamte czasy okazało się dość duże – miało ponad czterdzieści metrów kwadratowych. Było czyste, z dużymi oknami. Składało się właściwie z pokoju z kuchnią na parterze i kosztowało dwadzieścia pięć złotych miesięcznie, co stanowiło prawie jedną trzecią ówczesnych zarobków taty. Oczywiście w mieszkaniu nie było prądu, a ubikacje mieściły się na zewnątrz za budynkiem. A łazienka? Łazienek prawie wtedy nie znano. W budynkach mieszkalnych przeznaczonych dla ludzi średniozamożnych i biedniejszych czy w domach dla robotników w ogóle nie budowano łazienek! Tak było w ogromnej większości domów polskich. W kuchni urządzano kącik, gdzie na taborecie lub skrzynce od węgla stało wiadro z wodą i garnuszek do jej czerpania. Obok na drugim taborecie znajdowała się miednica do codziennego mycia i mydelniczka z mydłem. Do prania i kąpania – choć raz w tygodniu, oczywiście głównie w sobotę – służyła ocynkowana wanienka, którą wieszało się w jakimś zakątku na ścianie lub chowało pod stół osłonięty jakąś firaneczką. Pod stołem mieścił się też kociołek do gotowania bielizny i garnki kuchenne. Wodę przynosiło się z podwórka. W kuchni musiało też być drugie wiadro na zlewki. O ciepłej wodzie w domu gospodynie wówczas jeszcze nawet nie marzyły, chyba że ją sobie podgrzały. Ale, jak już wspomniałam, większość ludzi tak właśnie mieszkała i żyła, więc i my nie narzekaliśmy. Wkrótce zaprzyjaźniliśmy się z dziećmi z podwórka i na różnego rodzaju zabawach upływał nam miło czas.

Tato zabierał – szczególnie mnie – na różnego rodzaju capstrzyki czy inne uroczystości państwowe, np. na święto 11 listopada czy trzeciomajowe. Chodziliśmy do kościoła św. Jakoba. Był to kościół garnizonowy, bardzo ładnie śpiewały tam wojskowe chóry męskie. Ja miałam już siedem lat i bardzo rwałam się do nauki, więc mama uczyła mnie pisać, czytać i liczyć. Kupiono mi dwa zeszyty – w linie i w kratkę. Co dzień musiałam zapisać po jednej stronie zadanych przez rodziców prac z rachunków i polskiego. Pisałam np. całą stronę: „Kiepura pięknie śpiewa” czy „Chcę być mądrą dziewczynką”, albo „Będę się dobrze uczyć w szkole”. Ogólnie rzecz biorąc, było nam zupełnie dobrze. W domu panowała dobra atmosfera. Rodzice bardzo ładnie śpiewali na dwa głosy pieśni patriotyczne, wojskowe, kościelne, ludowe – polskie i rosyjskie. Odtwarzali też fragmenty oper i operetek oraz kołysanki Brahmsa czy Mozarta. Byli szczęśliwi, gdy ja i mój czteroletni brat Edmund włączaliśmy się i śpiewaliśmy z nimi, np. Święta miłości kochanej Ojczyzny; My, Pierwsza Brygada; Jak to na wojence ładnie; Wojenko, wojenko; Jak długo w sercach naszych czy wreszcie duet z Wesołej wdówki Lehára albo modlitwę z IV aktu Halki Stanisława Moniuszki (Ojcze z niebios, Boże, Panie). Ja byłam tak wrażliwa na czyste, harmonijne brzmienie śpiewu rodziców, że czasem kuliłam się w jakimś kącie i chyba z radości płakałam.

A może dlatego, że to mi się tak bardzo podobało?!

Nie było przecież radia ani telewizji, a my umieliśmy tak dużo dzięki temu, że nasi rodzice nie grali wieczorami w karty ani nie chodzili na jakieś zabawy, lecz tak mądrze się nami zajmowali. Przed świętami Bożego Narodzenia w 1936 roku mama nauczyła nas śpiewać dużo kolęd. Mój najmłodszy brat nie mówił jeszcze zbyt wiele, ale mając dwa lata, wyśpiewywał już poprawnie wszystkie melodie. Brał miotełkę i niby to na skrzypcach haczykiem od węgla „grał”, śpiewając wszystkie piosenki do słów: eiy, eiy, eiy, eiy, eiy, eiy, eiy…

Pierwsze święta Bożego Narodzenia w Polsce były całkiem udane. Mieliśmy skromną choinkę, mama upiekła jakiś placek. Podzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, ale już prezentów pod choinką nie było. Zresztą prezenty pod choinkę w owym czasie otrzymywali tylko „wybrańcy losu” – dzieci bogaczy – obszarników ziemskich czy właścicieli fabryk, czyli tzw. pańskie dzieci.

Nadszedł rok 1937, kiedy to tato zaczął chorować. Miał bardzo silne bóle głowy – krzyczał z bólu. Odnawiała się jego wojenna rana za uchem. Coraz częściej nie był w stanie iść do pracy. Pieniędzy ubywało. Nie stać nas było na opłacenie zajmowanego lokum i już w lutym przeprowadziliśmy się do mieszkania jednoizbowego przy ul. Słowackiego 11 za piętnaście złotych miesięcznie. Choroba taty nie ustępowała. Po długim leczeniu w kwietniu skierowano go na operację do szpitala przy ul. Mickiewicza. Leczono go na koszt państwa, ale nie otrzymywał żadnych poborów. Do domu zaczęła zaglądać straszna bieda. Mamie jakimś cudem udało się dostać pracę w fabryce grzebieni, gdzie zarabiała osiemdziesiąt groszy dziennie. Wystarczało to na bochenek chleba, jeden litr mleka i dwie bułki. Ja, niespełna siedmioletnie dziecko, zajmowałam się dwoma młodszymi braćmi. Musiałam ich rano umyć, ubrać i nakarmić, powynosić wszelkie nieczystości z nocy, pościelić łóżka, posprzątać i przygotować coś na obiad, np. obrać ziemniaki, wypłukać sałatę. Co dzień wchodziliśmy całą trójką na dziedziniec szpitala, w którym leżał tato. Już po operacji czekał tam na nas w oknie. Nie zjadał wszystkiego i zawsze z pierwszego piętra spuszczał nam na sznurku coś do jedzenia. Były to dla nas niesamowite smakołyki. Czasem jakieś kanapki z serem czy wędliną albo słodkie bułeczki, rogale czy owoce. Siadaliśmy obok na trawniku, dzieliliśmy się sprawiedliwie, zajadaliśmy, pytaliśmy tatę, jak się czuje, i wracaliśmy do domu.

Wkrótce zabrakło pieniędzy, aby i to mieszkanie opłacać. Ale co to kogo obchodziło? Że troje dzieci? Że ojciec dzieci ciężko chory i po operacji głowy? Że matka mało zarabia? To tylko nasza sprawa! Tak to właśnie było! Nie funkcjonowała żadna instytucja socjalna czy charytatywna, która zainteresowałaby się nami i na czas choroby ojca pomogła godnie żyć! Powyrastaliśmy z ubrań i butów przywiezionych z Francji, a na nowe nie było pieniędzy. Na szczęście obiecano nam, że gdy tatuś wyzdrowieje, to przyjmą go z powrotem do pracy za jego zasługi dla Polski. Nim jednak do tego doszło, musieliśmy się znów przeprowadzić do jeszcze mniejszego mieszkania – wręcz rudery, gdzie nie było nawet pieca, a jedynie żelazny piecyk z dużą rurą uchodzącą do ściany. Mieszkanie z dziurami, przez które właziły myszy i szczury, znajdowało się w końcowej części oficyny przy ul. Handlowej 13. Mama zatykała otwory ostrym szkłem z potłuczonych butelek i wówczas mieliśmy spokój. Z powodu braku butów i odpowiedniej odzieży we wrześniu 1937 roku nie poszłam do szkoły, choć osiągnęłam wiek szkolny i tak bardzo chciałam się uczyć. W porównaniu z innymi dziećmi w moim wieku i tak dużo już umiałam. Nie kontrolowano jednak wówczas obowiązku szkolnego, bo nikt z dyrekcji żadnej szkoły nie upomniał się o mnie. Było tylu analfabetów, że cóż znaczy jeden więcej? Nikomu to nie zaszkodzi! A na ulicach przed świętami Bożego Narodzenia słyszało się, jak bezrobotni śpiewali: „Bóg się rodzi, moc truchleje, a co roku gorzej mamy”. Na szczęście tatuś wracał do zdrowia i dostał obiecaną pracę – jeszcze lepiej płatną – dróżnika kolejowego. W tej ruderze mieszkaliśmy tylko dwa miesiące. Przenieśliśmy się do innego, większego i czystszego, dwuizbowego mieszkania we frontowym budynku tejże ulicy Handlowej 13. Byt nasz z miesiąca na miesiąc był coraz lepszy. I przyszedł rok 1938, który można uznać za szczęśliwy – wróżył, że będzie nam jeszcze lepiej. Tato był już zupełnie zdrowy i w lutym 1938 roku został przyjęty w poczet pracowników stałych Polskich Kolei Państwowych. Była to wówczas bardzo wysoko ceniona praca. Zarobki miesięczne taty wynosiły już 150–160 zł miesięcznie, co pozwalało utrzymać rodzinę na zupełnie przyzwoitym poziomie. Rodzice kupili ładne, nowe meble – szafę dwudrzwiową, komodę z trzema szufladami, stół, krzesła, dwa szerokie łóżka oraz meble kuchenne. Na łóżkach były lniane sienniki wypychane słomą i przykrywane prześcieradłem. Słomę w snopkach rozwozili furmankami chłopi – przeważnie przed świętami wielkanocnymi czy Bożego Narodzenia. Na jednym łóżku spali rodzice z trzyletnim Poldkiem, a na drugim ja z Edmundem. Przykrywaliśmy się oczywiście – jak prawie wszyscy wówczas – ogromnymi pierzynami kupionymi podczas pobytu w Ożegowie.

Wkrótce nadeszła radosna, niesamowita wręcz wiadomość. Otóż w 1939 roku otrzymamy służbowe mieszkanie – samodzielny, jednorodzinny domek kolejowy, za który nie będziemy nic płacić. Boże! Co to się działo w domu! Jestem przekonana, że wszyscy, którzy mają lub kiedykolwiek mieli problemy mieszkaniowe, rozumieją, co to dla nas znaczyło. Tato też ocierał ukradkiem łzy radości i chyba pierwszy raz od 1924 roku powiedział:

– Może warto było przelewać krew, walcząc o Polskę. Może moje dzieci będą mogły normalnie żyć i uczyć się.

Tak! Rodzicom zawsze zależało na tym, abyśmy się uczyli. Mówili, że wykształcenie to nasz wielki majątek, nasza możliwość wejścia do lepszego, „wyższego” świata. Poza tym znając solidność taty w pracy oraz jego wiedzę i doświadczenie, zaproponowano mu ukończenie kursu państwowego, który kwalifikowałby go na dyżurnego ruchu. Z chwilą uzyskania przez tatę etatu na PKP, zostaliśmy automatycznie ubezpieczeni w kolejowej kasie chorych. Uzyskaliśmy więc możliwość bezpłatnego leczenia się, co rodzice zaraz wykorzystali. Zauważyli bowiem, że u Edmunda łopatki są zbyt wystające, że zaczął się dziwnie garbić i jest blady. Lekarz stwierdził anemię i niedożywienie. Przepisał tran i jakieś inne lekarstwa, a na jedzenie były już pieniądze. Gdy mama wykupiła butelkę tranu, ja i Poldek zazdrościliśmy Edmundowi, że będzie pił coś fajnego. Dotychczas mimo wszystko byliśmy zawsze zdrowi i nie znaliśmy żadnych leków. Myśleliśmy więc, że lekarstwo to coś dobrego, pysznego, jakiś smakołyk. Gdy w domu pojawił się tran w dużej, prawie półlitrowej butelce, wszyscy na wyścigi chcieliśmy go pić. Wówczas tran nie miał żadnego zapachu, produkowano go bez żadnych „przeróbek” i w smaku był gorszy od rycyny.

A my, nie wiedząc o tym, wołaliśmy na zmianę:

– Najpierw ja! Mamusiu, przecież ja jestem najstarsza, powinnam spróbować pierwsza!

– Właśnie, że nie! – wołał Edmund. – To mnie pan doktor przepisał tran i mnie się należy najpierw.

Na to Poldek, który jeszcze słabo mówił, ale już prawie krzyczał: – Ja chczę, ja jesztem malutki, to ja najszampierw chczę!

Nie wiedzieliśmy, czemu rodzice byli tym tak bardzo rozbawieni. Po spróbowaniu tranu każde z nas przeżyło wręcz szok smakowy. Pluliśmy do wiadra i zarzekaliśmy się, że już tego świństwa nie będziemy pić! Niestety Edmund musiał wypić całą, i to niejedną butelkę. Ale dzięki temu po dwóch czy trzech miesiącach stan jego zdrowia był całkiem dobry – normalny. Pił też – choć nie lubił – sporo mleka, które przynosiła kobieta ze wsi. Była to już starsza wieśniaczka, która w lnianej chuście uwiązanej z przodu na szyi nosiła na plecach dwie bańki mleka, ser, masło i jajka. Nie wiem, o której godzinie musiała biedaczka wstawać, aby już o siódmej rano, niezależnie od temperatury i pogody, dostarczyć nabiał dla wielu mieszkańców ulic Handlowej i Słowackiego. Była nieraz tak umęczona, że słaniała się na nogach. Czasem rodzice chcieli ją poczęstować choć herbatą, ale ona zawsze się spieszyła, nigdy nie miała czasu i zgarbiona pod bańkami mleka szła dalej…

Wiosnę i lato 1938 roku wspominam jako jeden z przyjemniejszych okresów w moim życiu. Było wiele ciepłych i słonecznych dni. Miałam mnóstwo koleżanek i kolegów, np. Włodka Dobryjana, Krysię Kowalską. Mieliśmy się gdzie bawić, bo między Handlową 13 a resztą domów mieszkalnych znajdował się ogromny plac – nazywaliśmy go łąką. Nie brakowało tam różnych rowów, pagórków, starych szop, fragmentów starych murów itp. Było to wymarzone miejsce do zabaw, zatargów, a nawet bijatyk. Podobnie jak w książce Ferenca Molnara Chłopcy z placu broni były dwie grupy dzieci – jedna z ul. Handlowej od numeru 13 wzwyż, a druga od numeru 11 do 1. Zawsze walczyliśmy o zdobycie czegoś, jakiegoś zakątka czy muru, czy nawet kogoś. Ja na plac zabaw szłam czasem z braćmi i kiedyś chciano mi „porwać” najmłodszego brata – Poldka. Walczyliśmy jednak dzielnie i nie daliśmy się. A były to walki wręcz, takie barowanie się czy mocowanie, bez używania kamieni ani kijów. Nie wymawialiśmy żadnych przekleństw. Gdy chciało się komuś dokuczyć czy pokazać swoją wyższość, to mówiło się np. „Ty szczeniaku, czekaj, ja ci pokażę!”. A tak normalnie bawiliśmy się najczęściej piłką. Graliśmy w dwa ognie czy zbijanego oraz w tzw. „ściankę”, czyli uderzanie piłką z różnymi kombinacjami o ścianę jakiegoś gładkiego muru – najczęściej domu. Byłam mistrzynią w przerzucaniu piłki przez plecy, pod zgiętym kolanem czy w odbijaniu piłki poprzedzonym klaskaniem. Bardzo często graliśmy też w klasy lub w „chłopa”. Ulubioną zabawą (szczególnie dla chłopców) było toczenie starej fajerki przy pomocy odpowiednio wygiętego drutu. Ja też lubiłam się w ten sposób bawić, bo można było przy tym pobiegać. Zarówno chłopcy, jak i dziewczynki lubili grać w „klipę”. Naszą ulicą jeździły furmanki z tartaku wyładowane różnego rodzaju listwami. Biegliśmy obok furmanki i prosiliśmy:

– Proszę nam zrzucić dwie albo trzy listewki!

– Po co wam one? – pytał furman.

– Będziemy mogli bawić się w klipę! – krzyczeliśmy.

– A kto wam te klipy porobi? – pytał.

– Mój tatuś – odpowiadaliśmy wszyscy chórem.

I najczęściej zrzucano nam te listewki, z których mój tato wyrzynał klipy i kijki do uderzania ich. Pamiętam też, że łapaliśmy mnóstwo chrabąszczy, ale, mówiąc szczerze, nie wiem, po co.

Całe lato ganialiśmy na bosaka, stąd mieliśmy ciągle poobijane palce u stóp. Ale kto zwracałby uwagę na takie „drobiazgi”! To było po prostu na porządku dziennym, że z któregoś palca u nogi leciała krew. Wieczorem czekała już w domu podgrzana woda, trzeba było się umyć, zjeść kolację, zmówić pacierz i spać! Muszę jednak zaznaczyć, że życie nie upływało mi tylko na zabawach. Miałam też sporo obowiązków. Przede wszystkim czyściłam całej rodzinie buty. Największym problemem było wyczyszczenie modnych wówczas butów taty z cholewami. Każdy z nich po kolei nakładałam na lewą rękę – sięgały mi do samej szyi – i czyściłam je prawą ręką. Całe musiały błyszczeć. To był mój warsztat pracy. Na rozłożonej gazecie trzeba było przygotować szczotkę do mycia butów (np. z błota), szmatkę do wysuszenia ich, pastę w kolorach butów, mazak do pastowania i wreszcie szczotkę lub szmatę do wyczyszczenia ich na połysk. Latem robiłam to na podwórku.

W każdym razie jeśli już szło się gdzieś w butach, to musiały być zawsze porządnie wyczyszczone. Poza czyszczeniem butów i innymi drobnymi obowiązkami bardzo dużo się uczyłam i jakoś dziwnie mocno interesowałam się pracami ręcznymi. Obserwując mamę czy sąsiadki, sama umiałam szybko przyszyć sobie guzik, zacerować dziury w pończochach, skarpetach czy sweterku. Pewnego dnia w wakacje 1938 roku na naszą łąkę przyszła jakaś pani z dzieckiem i z robótką na drutach. Zaczęłam ją bacznie obserwować i nie mogłam się nadziwić, że wystarczy trochę poruszać palcami, aby tkaniny wciąż „przybywało”! Kobieta widząc moje zainteresowanie, powiedziała:

– Podoba ci się robótka na drutach?

– Bardzo! – odpowiedziałam.

– To obserwuj, przyglądaj się. W lewej ręce na drucie mam oczka, które przeplatam drutem z prawej ręki i w ten sposób jest tego coraz więcej.

Na drugi dzień dała mi swoją robótkę i powiedziała:

– Spróbuj! Rób!

Z wypiekami na twarzy chwyciłam robótkę i bardzo ślamazarnie, ale jednak robiłam ją!

– Świetnie! – powiedziała pani, gdy dorobiłam do końca jeden rządek.

– To były same oczka prawe, a na tej stronie będziemy robić oczka lewe – powiedziała. I przerobiła kilka oczek lewych, pokazując mi różnicę w przewlekaniu nitki.

– Aha! Już wiem! – powiedziałam. I pomalutku przerobiłam wszystkie oczka lewe. Dowiedziałam się też, że pierwszego oczka się nie przerabia, a ostatnie zawsze robi się w prawo. Szybko zrozumiałam, że wszystkie wzory są kombinacją oczek lewych z prawymi. Dowiedziałam się też, co trzeba robić, aby robótka była coraz węższa lub coraz szersza – chodzi o dodawanie i gubienie oczek. Podobno największym problemem jest nabieranie oczek na druty, ale naśladując swoją chyba bardzo dobrą nauczycielkę, szybko poradziłam sobie nawet z tym. W każdym razie mając niespełna osiem lat, zrobiłam dla lalki szalik, czapeczkę i sweterek – zakładany przez głowę i nierozpinany.

Z miesiąca na miesiąc i z roku na rok potrafiłam wykonywać coraz trudniejsze prace na drutach i szydełkiem. Umiejętność ta bardzo pomogła mi w przyszłości w wielu trudnych sytuacjach życiowych. I przykro mi, że już nigdy nie podziękuję osobiście tamtej pani – mojej nauczycielce z łąki. Nie wiem, kim była i jak miała na imię. Pod koniec wakacji w 1938 roku nadszedł dla mnie szczęśliwy dzień. Tato zapisał mnie do szkoły. Poprosił kierownika, aby przyjął mnie do drugiej klasy, choć nie chodziłam jeszcze wcale do szkoły. Kierownik zgodził się pod warunkiem, że mnie przeegzaminuje.

– Co umiesz czytać? – zapytał mnie.

– Wszystko – odpowiedziałam. – Książki, gazety.

Tato akurat miał w ręce gazetę, więc wzięłam ją i zaczęłam czytać. Czytałam biegle zarówno duży, jak i drobny druk.

– No, pięknie! – zachwycił się kierownik. Dał mi kartkę i podyktował kilka zdań. Zapisałam je szybko i poprawnie.

– Jeśli tak samo umiesz rachunki, jak czytasz i piszesz, to będziesz chodzić do drugiej klasy.

Z rachunków również poszło mi bardzo dobrze, bo mama nauczyła mnie tabliczki mnożenia i ciągle robiła ze mną „słupki” na dodawanie, odejmowanie, dzielenie i mnożenie. Pan kierownik powiedział tacie, że ma bardzo zdolną i mądrą córkę. Napisał na kartce, jakie ma kupić książki, abym je przejrzała, zanim pójdę do szkoły. Mnie zaś powiedział, żebym była wdzięczna rodzicom, gdyż dzięki temu, że mnie uczyli, nie zmarnowałam poprzedniego roku szkolnego. W domu zapanowała wielka radość, gdy przyszliśmy już z książkami do drugiej klasy.

Zaraz zaczęłam je dokładnie wertować. Zaprenumerowano też dla mnie „Świerszczyka”, który był obowiązkową lekturą dla dzieci w tamtym czasie.

Mama kupiła mi granatowy fartuszek i kilka białych kołnierzyków. Byłam bardzo szczęśliwa, że będę się już normalnie uczyć w szkole, tak jak większość dzieci. Właśnie w ten sposób zostałam uczennicą Kolejowej Publicznej Szkoły Powszechnej nr 11 im. Adama Mickiewicza przy ul. Słowackiego w Częstochowie.

No i nadszedł wreszcie wrzesień 1938 roku. Pierwszy dzień września przypadał w czwartek, więc nauka rozpoczęła się piątego września w poniedziałek. Wychowawcą naszej klasy był starszy, siwawy już nauczyciel – pan Piotr Symacha. Jakiż to był dla mnie autorytet! Zapamiętywałam każde jego słowo, każdą uwagę, każdy uśmiech.

Trzeciego dnia pobytu w szkole przyszłam bez odrobionych pisemnych zadań domowych. Po prostu źle zrozumiałam nauczyciela – myślałam, że zadania, o których mówił, będziemy robić następnego dnia w klasie. Rodzice też nie spytali mnie o pracę domową, bo we Francji dzieci wszystko robiły w szkole i myśleli, że w Polsce też jest taki zwyczaj. Tymczasem mój pan wychowawca sprawdzając zadania, powiedział, że dzieci, które nie odrobiły lekcji, pójdą po zajęciach do kozy. Nie miałam pojęcia, co to jest „koza” i zaczęłam strasznie płakać. Pan podszedł do mnie i zapytał:

– Czemu tak bardzo płaczesz?

– Bo, bo, proszę pana… Ja, ja nie chcę być z kozą, ja się boję kozy, ja już zawsze będę odrabiać zadania domowe!

Pan popatrzył na mnie, uśmiechnął się, pogłaskał mnie po głowie i powiedział:

– No dobrze, zwalniam cię z kozy, bo jesteś w szkole pierwszy raz i nie wiedziałaś, że trzeba odrabiać lekcje w domu.

Uspokoiłam się i pokochałam za to naszego wychowawcę. A na przerwie chłopcy śmiejąc się ze mnie, wyjaśnili mi, że nasz pan po naszych lekcjach uczy śpiewu w starszych klasach i właśnie tam zabiera ze sobą nieobowiązkowych uczniów, sadza ich w ostatniej ławie i zadaje im jakieś prace. To właśnie jest „koza”.

Nasz pan pięknie śpiewał i grał na skrzypcach. Prowadzone przez niego lekcje śpiewu – po dwie w tygodniu – były dla niego ogromnym przeżyciem. Śpiewaliśmy piosenki związane z porami roku, np. radosne Zygmunta Noskowskiego do tekstów Marii Konopnickiej – Ogródek, Śmigus czyBocian oraz nastrojowe Tadeusza Mayznera, np. Śpij, Haniu czyIdzie niebo ciemną nocą. Śpiewaliśmy też pieśni patriotyczne i o przywódcach, np. o Józefie Piłsudskim:

 

Jedzie, jedzie na Kasztance, na Kasztance

Siwy strzelca strój, siwy strzelca strój.

Hej, hej, komendancie, miły wodzu mój! (bis)

 

Albo o naczelnym wodzu Śmigłym-Rydzu:

 

Marszałek Śmigły-Rydz, nasz drogi, dzielny wódz!

Gdy każe, pójdziem z nim najeźdźców tłuc.

Nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic

Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły Rydz!

 

Na wielu lekcjach wykonywaliśmy też piosenki wojskowe, które od razu śpiewałam z nauczycielem, bo znałam je z domu, np. Jak to na wojence ładnie czyWojenko, wojenko.

Pieśni religijne związane ze świętami kościelnymi śpiewaliśmy głównie na lekcjach religii. Pani prowadząca te zajęcia wywarła ogromny wpływ na moją wrażliwą dziecięcą duszę. Była jeszcze dość młoda i bardzo ładna – przypominała mi Matkę Boską z obrazków. Pięknie mówiła o Bogu, a szczególnie o Panu Jezusie, gdy był dzieckiem. Pod wpływem jej słów wręcz powstał we mnie jakiś lęk. Wiedziałam, że nigdy nie będę tak dobra dla rodziców, rodzeństwa czy kolegów, jak Pan Jezus. Oderwałam się jakby od rzeczywistości. Nie za bardzo dostrzegałam ogromne różnice w zamożności ludzi. Przestało mnie obchodzić to, że połowa dzieci z mojego otoczenia całe lato chodzi boso (no bo Pan Jezus też tak chodził!), albo że tylko kilkoro dzieci z klasy stać na to, aby podczas wakacji wyjechać nad morze czy w góry. Przecież Pan Jezus był z biednymi, więc czegóż miałam im zazdrościć?!

Zaczęłam bardzo często chodzić do różnych kościołów, dosłownie „biegałam” na Jasną Górę, gdzie udawało mi się zawsze „wkręcić” w jakąś wycieczkę. Z zainteresowaniem słuchałam słów przewodników o wielkości klasztoru, o jego obronie przed Szwedami. Oglądałam kule, które utkwiły w murach, ale nie wyrządziły nikomu krzywdy. Lubiłam obserwować pielgrzymki z różnymi obrazami, chorągwiami, szarfami. Łączyłam się z nimi, śpiewałam z nimi i modliłam się z nimi. Przeżywałam odsłonięcie obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej. Były chwile, w których zdawało mi się, że unoszę się gdzieś w przestworza, że nie stąpam po ziemi…

Raz tylko wstąpiło we mnie pewne zwątpienie, gdy z jakąś wycieczką obejrzałam skarbiec jasnogórski. Ja – w myśl tego, co pani mówiła na religii – byłam przekonana, że kościół i księża są bardzo biedni. A jeśli już coś mają, to dzielą się tym z biednymi – tak, jak to czynił Pan Jezus…

Na szczęście rodzice zorientowali się, że przesadzam z tą pobożnością, że to zaczyna być jakieś chorobliwe i wprawdzie niczego mi nie bronili, ale uważniej się mną zajmowali. Tato np. ciągle coś z nami śpiewał i gwizdał różne melodie, ucząc mnie tańczyć. Nauczył mnie tańca węgierskiego do piosenki Rzadko kłosy (Ritka buza). Tańczyliśmy też poleczki, elementy krakowiaka i walca.

A wracając do mojej szkoły, to uważam, że była na bardzo wysokim poziomie i wszechstronnie rozwijała dzieci. Wychowanie cielesne (dzisiaj WF) odbywało się w pięknej sali gimnastycznej, gdzie mieliśmy ćwiczenia na drabinkach, ćwiczenia równoważne na odwróconych ławkach czy zjeżdżaliśmy na ławkach zawieszonych na drabinkach. Fikaliśmy koziołki na materacach, biegaliśmy, skakaliśmy… I to wszystko robił z nami nasz pan Symacha, którego chłopcy po cichu przezywali „Symacha wąsami macha – ucha-cha”.

Rzeczywiście, nasz pan miał gęste i długie, szpakowate wąsy.

Na lekcjach języka polskiego wychowawca wyświetlał nam bajki. Zapamiętałam film o królewnie zamienionej w żabkę. Opowiadaliśmy później treść filmu, pisaliśmy o nim i zawsze trzeba było coś narysować. To był mój największy problem – nie umiałam rysować… Moja żaba nigdy nie przypominała żaby, a mój kot miał niewiele wspólnego z kotem. Owszem – jakiś tam domek, drzewa, kwiatki – to tak. Mój pan był jednak kochany – widział, jak się męczę, staram i nie wychodzi. Wiedział też, że ze wszystkich przedmiotów jestem obok Bogusi Tymoczko najlepszą uczennicą, więc na koniec roku szkolnego 1938/39 miałam same oceny bardzo dobre – z rysunku też. W 1938 roku dostałam też cudowny prezent od Świętego Mikołaja. Rodzice na zebraniu klasowym złożyli pieniądze na paczki. Nasz pan przygotował ze starszymi klasami prześliczne przedstawienie dla klas młodszych. – Inscenizację baśni Kopciuszek. Byłam zauroczona, zdawało mi się, że jestem w prawdziwym teatrze. Siedzieliśmy wszyscy w milczeniu, to znów wręcz płakaliśmy razem z Kopciuszkiem. Chcieliśmy mu pomóc i radowaliśmy się, gdy odnalazł go królewicz. Dzieci nie chodziły wtedy do teatru i bardzo rzadko do kina.

W domu nie było przecież telewizorów. Jeśli chodzi o radio, to zdarzało się jedno w całej kamienicy albo na całej ulicy. Nic więc dziwnego, że nie tylko ja, ale i pozostałe dzieci miały z wrażenia roziskrzone oczy i wypieki na policzkach. Po przedstawieniu śpiewaliśmy wszyscy piosenkę do Świętego Mikołaja. Pamiętam ją dokładnie, pan uczył jej na lekcji śpiewu. Oto ona:

 

W noc grudniową księżyc świeci,

biały śnieg się skrzy.

Cicho wszędzie, śpią już dzieci,

cudne marzą sny.

Śpiesz się, śpiesz się, Mikołaju!

Zejdź z wysokich wzgórz.

Grzeczne dzieci cię czekają,

kiedy przyjdziesz już.

 

Po