Anioły i demony na Bukowinie. Rowerem na pograniczu kultur - Andrzej Paradysz - ebook

Anioły i demony na Bukowinie. Rowerem na pograniczu kultur ebook

Andrzej Paradysz

3,6

Opis

Ten dziennik z podróży to niezwykła i wielowątkowa opowieść o Bukowinie – historycznej krainie położonej na pograniczu Rumunii i Ukrainy. Przybliża przede wszystkim złożoną tożsamość Bukowińczyków, którzy od wielu pokoleń pielęgnują tradycję i kulturę polską na obczyźnie, gdzie zepchnięci w niepamięć, często egzystują na skraju nędzy. Publikacja podkreśla niepowtarzalną różnorodność kulturową i religijną regionu stanowiącego prawzór Unii Europejskiej. Jednocześnie buduje intrygujące podłoże historyczno-polityczne, będące nieodłącznym tłem dla tego barwnego tygla kulturowego.
Opis tej ciekawej, bo odbytej na dwóch kółkach, podróży w poszukiwaniu samego siebie, autor wzbogacił o ironiczne anegdotki, własne wnikliwe spostrzeżenia, a także historie spotkanych w drodze ludzi. Nie pominął przy tym szerszego kontekstu globalnych przemian zdominowanych przez konsumpcjonizm i przyspieszony rozwój technologii, które marginalizują prawdziwe wartości ludzkie oraz często utrudniają komunikację i wzajemne zrozumienie. Na kartach dziennika można jednak znaleźć drogę wyjścia z wszechobecnego wyobcowania i przytłaczającej matni. Poza tym całość przyozdobiono niebanalną fotografią i obszyto grubą nicią czarnego humoru.

Dzieło to z wielu względów jest nietypowe, wymyka się standardowym konwencjom. Na pewno jest książką podróżniczą, relacją z drogi (…) Lektura pozwoliła mi przywołać wiele wspomnień z moich długotrwałych kontaktów z opisywaną krainą i ludźmi ją zamieszkującymi. Podążając za Autorem, odbyłem swoistą „podróż”. Dostarczyła mnóstwo reminiscencji. Wróciły odległe już w czasie obrazy. Nie muszę dodawać, że było to przyjemne (…) Z podróży wracamy odmienieni, uzbrojeni w nowe doświadczenia. Po niej już nie jesteśmy tacy sami… Następuje „przejście do innego wymiaru”(…). - prof. UWr. dr hab. Eugeniusz Kłosek – kierownik Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Wrocławskiego, antropolog, badacz kultur pogranicza.


Podróż rowerowa odbyta przez Andrzeja Paradysza staje się pewnego rodzaju zmierzeniem z marzeniami i możliwościami młodego człowieka (…). Sam autor pisze, że książka jest owocem podróży w głąb siebie. I faktycznie, tak też się ją odbiera. Czytelnik może tu znaleźć wiele bardzo osobistych relacji i otwarcie wyrażanych opinii na tematy określane w badaniach społecznych jako „drażliwe”. - Dr Magdalena Pokrzyńska, adiunkt na Uniwersytecie Zielonogórskim, antropolog i socjolog, badaczka Bukowiny.

Andrzej Paradysz - Rocznik 1986. Z wykształcenia pedagog, którego zainteresowania skupiają się na szeroko pojętej humanistyce, ze szczególnym naciskiem na kulturoznawstwo i antropologię współczesności. Na co dzień stawia czoła wyzwaniu, jakie rzucił współczesnemu człowiekowi Edgar Faure: „uczyć się, jak żyć; uczyć się, jak się uczyć, aby przez całe życie móc przyswajać nową wiedzę; uczyć się myśleć swobodnie i krytycznie; uczyć się kochać świat i czynić go bardziej ludzkim”. Miłośnik muzyki reggae i poezji śpiewanej. Włóczykij z aparatem fotograficznym. Obecnie pracuje w branży motoryzacyjnej.
Pisanie traktuje jako rodzaj podróży w głąb siebie. „Anioły i Demony na Bukowinie” do pewnego stopnia są owocem takich ekspedycji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP WARTY PRZECZYTANIA

Człowiek rozgląda się, szuka motywu, w którym mógłby znaleźć kawałek schronienia. A jednak fragmenty znane, swojskie – ranią, nieznane – są dziwnie obce i niepokoją.

 

Krystian Lupa

 

Od zawsze fascynowało mnie przekraczanie granic i poznawanie tego, co nieznane, odmienne i obce. Odkąd pamiętam, inspirowali mnie ludzie. Z czasem uświadomiłem sobie, że słuchając i obserwując Innych, odkrywam samego siebie. Poznaję swoje ograniczenia i słabości. Mierzę się z sobą, uwikłany w sieć własnych myśli, emocji, wyobrażeń i skojarzeń. Szukam siebie w drugim człowieku, co przeradza się często we frapującą podróż. Wymaga to transgresji i podjęcia walki z wewnętrznym Demonem, który kreuje stereotypy, zniechęca i wyszukuje przeszkody. Stawiam mu czoła, gdy podpowiada, że nie warto i się nie opłaca. Podobnie było przed podróżą do Rumunii. Zanim wyruszyłem, musiałem pokonać samego siebie, pozbyć się złudzeń i przedzałożeń. Do działania napędzała ciekawość i chęć poznania tego, co ma dla mnie los. Zastanawiałem się, kogo spotkam: (nie)ludzkie Demony, a może (nie)boskie Anioły? W jaki sposób zostanę potraktowany? Czy mam jakiś wpływ na własne przeznaczenie? Czy jestem bezradny wobec ogromu zła i nieprawości ludzkiego świata? Czy jestem „dzieckiem wszechświata”, a może jego „bękartem”?

Moim marzeniem, już w okresie studiów, było zdobywanie szczytów rumuńskich gór, poznawanie kultury i obyczajów „kraju zamieszkanego przez Diabła”. Od lat kompletowałem systematycznie sprzęt trekkingowy i rowerowy. Z upływem czasu moje aspiracje powoli się krystalizowały i urzeczywistniały. Niestety, wszystko się opóźniało, bo albo nie było pieniędzy, albo – z racji pracy – czasu. Dopiero rok temu udało się zdobyć parę szczytów Gór Rodniańskich. Mimo że był to wyjazd zorganizowany przez biuro podróży, zdołałem poznać Rumunię na tyle, by zakochać się w tym kraju.

Nadszedł właściwy czas i poczułem, że trzeba wyrwać się z tego diabelskiego młyna. Rzuciłem „nieludzką robotę”, wsiadłem na rower i wyruszyłem na podbój trasy Transfogaraskiej. Nie chciałem marnować wielu dni na dojazd. Poszukiwałem dogodnego transportu. Okazało się, że proponowany w starszym przewodniku bezpośredni autobus z Przemyśla do Suczawy nie jeździ od 10 lat. Brak też bezpośredniego pociągu, dawniej kursującego między Krakowem a Bukaresztem. Szybko wybrałem autokar z Przemyśla do Czerniowiec na Ukrainie. Myślałem, że przejadę na dwóch kółkach Bukowinę i Marmarosze w cztery–pięć dni. Następnie, być może, z Baia Mare dojadę pociągiem do Braszowa. Stało się inaczej, życie napisało własną – mniemam niezwykłą – historię, którą prezentuję na kartach tej książki.

KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE

 

Chcąc opowiedzieć o Rumunii i jej mieszkańcach, także Polakach, staram się najpierw odpowiedzieć na pytania: Co oznacza dla mnie bycie Polakiem? Kim sam w zasadzie jestem? Skąd pochodzę? Jakie jest moje miejsce w świecie? Dokąd zmierzam? Dlatego na wstępie opisuję, nieco „moją wioskę”. Poza tym poruszam zawiłości antropologiczne i historyczne relacji polsko-rumuńskich. Następnie kreślę opowieść w formie dziennika zapisanego w czasie podróży, głównie po urokliwej Bukowinie. Tam przeżyłem najpiękniejsze chwile w swoim dość trudnym życiu. Dziennik stanowi opis miejsc i prezentuje dialogi prowadzone z ludźmi poznawanymi w drodze. Przybliża ciekawostki historyczne eksplorowanych terenów.

Praca o tak specyficznej strukturze wynika z dostrzeżonej na rynku wydawniczym luki wśród książek łączących w sobie rzetelny reportaż, barwnie opisujący istotę podróżowania, z konkretnym nawiązaniem do ustaleń naukowych, a szczególnie antropologicznych odnoszących się do historii, folkloru i kultury obowiązującej na danym obszarze. Jestem przekonany, że książka ta stanie się niewielką cegiełką, zdatną, choćby w minimalnym stopniu, do zapełnienia tej szczeliny. Zmagam się więc z pytaniem, jakie stawiał Ryszard Kapuściński, mistrz reportażu:

 

Jak skonstruować tekst naukowy oparty na własnych, osobistych, biograficznych doświadczeniach, być jednocześnie pielgrzymem i kartografem, życzliwym i chłodnym. Bo antropologia uwikłana jest w problem spotkania z Innym1.

 

Dziennik ten ma ramę (ciało) naukowe, ale serce potoczne (codzienne), bije bowiem rytmem życia zwykłych ludzi. Nie chcę zamęczać stosem cytowanych specjalistycznych źródeł. Dlatego przywołuję często filmy, wywiady i blogi błyskawicznie dostępne w sieci. Można zarzucić takiemu postępowaniu kreowanie pop-nauki. Praca ta nie rości sobie prawa do bycia stricte naukową. Przeprowadzone w czasie podróży wywiady, uwiecznione na filmikach, nie stanowią usystematyzowanego materiału badawczego. Jest to zapis luźnych narracji na temat codziennego znoju życia, napotkanych (nie)przypadkowo ludzi. Dopełnieniem dziennika są treści umieszczone w ramkach, czyli dociekania naukowe na temat eksplorowanych terenów. Zostały zgromadzone po powrocie z Bukowiny i mają charakter wyjaśniający. Nawiązują do historii odwiedzanych miejsc i mogą nieco zaburzać rytm przemierzania tego dziennika, ale moim zdaniem są niezbędne dla lepszego zrozumienia szerszego kontekstu przemian państwa rumuńskiego, na którego terenach od wielu wieków osiedlali się Polacy.

Książka mówi przede wszystkim o przeznaczeniu. Stanowi – mam nadzieję – dowód na to, że Opatrzność czuwa i nic nie dzieje się przypadkiem. Jest to opowieść o spotkanych przeze mnie ludziach. O aniołach i demonach, toczących wojnę w każdym z nas. Próbuję więc odpowiedzieć na pytania: Co stanowi o istocie ludzkiej natury? Jak moi rozmówcy myślą, jak widzą świat? W jaki sposób ich odbieram? Dlaczego właśnie tak? Starałem się wnikliwie obserwować i cierpliwie słuchać, a także dociekliwie rozmawiać.

Trzeba dodać, że książka, która pomija problem tożsamości badacza, podróżnika czy zwyczajnie autora, jest niepełna i niespójna. Przyjrzyjmy się klasyce, jaką bez wątpienia jest reportaż Kapuścińskiego pt. Cesarz. Powszechnie wiadomo, że autor tej publikacji był na usługach wielu agend wywiadowczych, także komunistycznych. Inaczej nie mógłby w czasach realnego socjalizmu pisać i być czytanym ani podróżować. Dlatego też, zgodnie z obowiązującą wówczas ideologią, opisał postać cesarza Hajle Sellasjego I jako etiopskiego despotycznego dyktatora opływającego w bogactwa, podczas gdy jego lud pogrążony był w głodzie. Nie dziwi fakt, że to komuniści obalili rządy Cesarza dbającego wedle własnych możliwości o rozwój edukacji i kapitalizmu w Etiopii. Hajle Sellasje, jako głowa Kościoła koptyjskiego, był światłym mistykiem, uważanym przez wielu za świętego, a nawet kolejne wcielenie Jezusa Chrystusa. Wyzwolił Etiopię spod panowania kolonialistów. Odparł atak Włoch z pomocą Wielkiej Brytanii, dzięki przemówieniom na posiedzeniach Ligi Narodów. O tych i innych zasługach Kapuściński milczy lub wspomina jedynie mimochodem. Między innymi z takich powodów wnuk Cesarza upomniał się o przeprosiny od pisarza, który zakłamał swoją popularną książką historię Etiopii i oczernił wizerunek jej władcy. Ermias Sellasje słusznie twierdzi, że za rządów następcy jego dziadka Mengistu Hajle Mariama w kraju:

 

zginęło 1,5 mln ludzi. Wspierany przez Sowietów reżim mordował strzałem w tył głowy nawet dzieci i spowodował straszliwą klęskę głodu. – Był to rok 1975 i czerwony terror zbierał krwawe żniwo. Kapuściński nie mógł tego nie widzieć, a mimo to gloryfikował reżim2.

 

Antropologicznych, reportażowych, w tym dziennikarskich, przekrętów i „wałków” było mnóstwo w dziejach pisarstwa. Dotyczą niestety często wielkich nazwisk i autorytetów naukowych. Historyk, relatywista James Clifford prześmiewczo pisze, że „antropologiczna fikcja”, rozumiana też jako zmyślanie rzeczywistości, jest współcześnie standardem. Do tego stopnia, że zdewaluowało się pojęcie prawdy i stało się banalnym konstruktem społecznym3.

Dlatego być może należy się zgodzić z Colinem Turnbullem, autorem klasycznej pracy antropologicznej pt. Ikowie, ludzie gór4, książki bardzo docenianej w świecie nauki, mimo ponoć wątpliwej rzetelności przedstawionych w niej badań. Turnbull paradoksalnie potwierdza m.in., że kłamstwo jest zasadniczą cechą ludzką. Inne „wałki” i kontrowersje antropologiczne z pasją opisuje Waldemar Kuligowski5. Antropologiczna fikcja doskonale koreluje z obecnie modną tzw. postprawdą. Ceniony pedagog Bogusław Śliwerski stwierdza wprost, że jest ona kłamstwem, mistyfikacją i fałszem. W refleksji nad istotą tego pojęcia przywołuje definicję Artura Bartkiewicza:

 

postprawda – to (…) słowo odnoszące się do okoliczności, w których obiektywne fakty mają mniejszy wpływ na opinię publiczną niż odwoływanie się do emocji i przekonań odbiorców. Innymi słowy postprawda to przekaz, którego stosunek do prawdy może być bardzo luźny – najważniejsze jest, aby treść takiego przekazu oddawała stan ducha i zgadzała się z wiedzą, którą już dysponują jego odbiorcy6.

 

Dodać trzeba, że badacz, bazując na materiale uzyskanym w czasie badań, opiera się jedynie na pewnych kontekstach w nim zawartych, które umożliwiają zwrócenie uwagi na poruszane problemy i pytania badawcze, a nie na całość zebranych danych7. W tym miejscu proszę o wyrozumiałość – całkiem możliwe, że występują w książce drobne przeinaczenia (choćby usłyszanych imion czy nazw). Nie są one czynione świadomie, wynikają z barier i ograniczeń językowych, zarówno moich własnych, jak i moich rozmówców, z którymi starałem się nawiązać dialog. Uważam, że te drobne niedociągnięcia nie mają znaczącego wpływu na sens i główne przesłanie książki ani na bieg zdarzeń, które zostały przytoczone w sposób możliwie najbardziej obiektywny.

KILKA POMYŚLEŃ O (NIE)BYCIU POLAKIEM

Zmusimy ich do pracy, mówi, lecz w godzinach wolnych od pracy urządzimy im życie niby dziecięcą zabawę. (…) Pozwolimy im nawet na grzech, słabi są i bezsilni, i będą nas kochali jak dzieci, za to pozwolimy im grzeszyć.

 

Słowa Wielkiego Inkwizytora do Chrystusaz powieści pt. Bracia Karamazow F. Dostojewskiego.

 

Przyznaję, że miałem zamiar napisać książkę biograficzną. Jednak ile osób chciałoby czytać o mojej dość zawiłej przeszłości, narkotykach i wychowaniu przez ulicę? Należymy do społeczeństwa zatopionego w wielości informacji i bodźców bombardujących świadomość każdego człowieka, który błyskawicznie wypracował system obronny, pozwalający przetrwać w korporacyjnie zaprogramowanym (nie)chaosie informacyjnym. Do narzędzi obronnych można zaliczyć powierzchowność i zobojętnienie. Większość rodaków jest nieczuła na losy pojedynczego człowieka, jego w(u)padki i nie zawsze zawinione porażki. Skłonni jesteśmy wierzyć, że niepowodzenia innych wynikają z ich niezaradności i ułomności. Z kolei nasze sukcesy są oczywiście konsekwencją wyłącznie wasnych wysiłków. I tak spirala obojętności nakręca się i piętnuje. Każdego dnia dowiadujemy się o nowym konflikcie zbrojnym, kataklizmie ekologicznym, kolejnym nadchodzącym końcu świata i człowieka. Wiadomości dotyczące obcych cywilizacji bywają mniej ważne i sensacyjne od reklamy „cudownego” środka odchudzającego lub wygładzającego skórę oraz innych konsumpcyjnych gadżetów. Dodatkowo dotyka i przenika wszystko i wszystkich permanentny kryzys. Elity powołują się na jego istnienie, paradoksalnie dzięki niemu bezgranicznie się wzbogacają oraz argumentują podłe położenie zbiorowości ludzkich. Służalczy eksperci opierają się na ekonomicznych statystykach, słupkach i globalnych zależnościach, które odpowiednio naświetlone mogą redukować i zapobiegać albo prowokować i nakręcać „bunt mas” – precyzyjnie regulowany.

Dzięki (po)łączeniu nauk przyrodniczych z myślą techniczną na pierwszy plan w mediach wysunęła się polityka. Przez to nauka i wiedza zostały sprawnie zideologizowane. Doszło do powstania technokratycznej tyranii, którą kreują menedżerowie, ekonomiści, specjaliści od zarządzania i doradcy polityczni. Rządy tyranii zasadzają się na powszechnie podzielanym poglądzie o hiperzłożoności świata, w którym ludzie nie mogą się obejść i żyć bez porad ekspertów. Sytuacja ta narzuca na każdego obywatela naszego hiperszczęśliwego narodu (co wykazują eksperckie raporty dotyczące jakości życia Polaków) obowiązek bycia politycznie zaangażowanym. Odtąd na barkach przeciętnego Kowalskiego i Nowaka (a także ich żon) spoczywają w dobie demokracji decyzje w sprawach ważnych dla wszystkich, takich jak aborcja, in vitro, eutanazja, kwestie polityki imigracyjnej, udział mniejszości narodowych czy homoseksualistów w życiu publicznym. To właśnie ci przeciętni Polacy, pracujący często fizycznie przez 10 godzin dziennie, aby powiązać jakoś koniec z końcem, zobowiązani są z konieczności dokonać prawidłowego – społecznie pożytecznego – wyboru w tych kwestiach społecznych, w których nie ma i nigdy nie będzie zgody. Nawet, a może szczególnie, w gronie ekspertów. A przecież fachowcy często poświęcają całe swoje życie tym etycznym problemom.

Czy zatem wola obywateli jest choćby czasami świadoma i słuszna? A może podlega manipulacjom i zabiegom socjotechnicznym, mającym na celu nieustające samoodnawialne dzielenie narodu? Słusznie zauważa Noam Chomsky, że 80% ludzi na całym świecie nie ma kompletnie pojęcia, w czym bierze udział, a pozostałe 20% to głównie permanentnie indoktrynowani eksperci i specjaliści, tzw. ludzie systemu. Ich zadaniem jest dezinformacja i trzymanie w nieświadomości reszty światowego społeczeństwa8. Potwierdza to konkluzja znanej badaczki neoliberalizmu, Eugenii Potulickiej:

 

Garść ponadnarodowych i amerykańskich korporacji kontroluje produkcję, dystrybucję, a przede wszystkim dobór wiadomości, na których się opiera większość świata9.

 

W tej całej złożoności sytuacji i wielości niedopowiedzeń staram się być Polakiem. Oznacza to dla mnie bycie człowiekiem zawieszonym przestrzennie i mentalnie pomiędzy wschodem i zachodem, południem i północą Europy. Sytuacja taka zobowiązuje do bycia otwartym obywatelem. Umożliwia niezwykle łatwe czerpanie z bogactwa technologicznego, materialnego zachodu i duchowego, mistycznego wschodu oraz potencjału gospodarczego południa i północy. Nasz naród tworzy kraj tranzytowy, który mógłby przekształcić się w kosmopolityczną stolicę Mitteleuropy. Dlatego prawicowi kontynuatorzy myśli Józefa Piłsudskiego zwracają obecnie uwagę na niepowtarzalną szansę zrealizowania w przyszłości projektu tzw. Międzymorza10, który miałby (s)konsolidować gospodarczo wszystkie kraje znajdujące się między Bałtykiem i Morzem Czarnym, w tym Polskę i Rumunię. Może się to odbyć jedynie przy realnym wsparciu Stanów Zjednoczonych i budowie trasy tranzytowej Via Carpatia łączącej północ z południem. Jednak realizacja tak doniosłego celu wymaga przede wszystkim (s)tworzenia silnego państwa i (wy)kształcenia narodowej tożsamości w duchu europejskich wartości11. Dziś mocno zrelatywizowanych i upolitycznionych.

Prezydent Polski Andrzej Duda jest inicjatorem podobnego projektu Trójmorza, który zakłada integrację gospodarczą krajów znajdujących się pomiędzy Morzem Czarnym, Bałtykiem i Adriatykiem. Trzeźwo trzeba zauważyć, że podobnych inicjatyw w dziejach Europy było wiele12. Rozpoczynając od federalizacji imperium austro-węgierskiego (Czecha Palackiego i Rumuna Popovicia), przez projekt MitteleuropyNaumanna i francuski plan federacji naddunajskiej, kończąc na ideach zawartych w memorandum Aristide’a Brianda13. Mimo to wspomnę w tym miejscu o powołaniu w 1773 roku Komisji Edukacji Narodowej. Udało się to ówczesnym elitom w rok po I rozbiorze Rzeczypospolitej. Zrealizowany projekt edukacyjny i oświeceniowy stał się powodem do narodowej dumy, był unikatowy na skalę europejską i godny naśladowania przez inne kraje14.

Niestety, od niemal 250 lat (z niewielką przerwą) jesteśmy Pospolitymi Rzeczami w łapach sąsiadujących z nami imperialistów. Rzeczami, którymi można się bawić, które można niszczyć, wyrzucać na śmietnik historii, a nawet usuwać z mapy świata na 123 lata. Rzeczami po dziś manipulowanymi na wszystkie możliwe strony, rozdartymi pomiędzy wschodem i zachodem, okłamywanymi przez jedną i drugą stronę i ochoczo zdradzanymi15. Jesteśmy Rzeczami, które często zachowują się jak ofiary gwałtu. Nie ma w tym nic dziwnego, nie tak dawno, w okresie II wojny światowej, doszło na naszym „placu zabaw” do wielokrotnego gwałtu, dokonanego z zachodu przez Niemców i ze wschodu przez Rosjan. Może gdyby ten bestialski „akt” trwał jedynie sześć lat, to głęboka i permanentna trauma, która dotyka niemal wszystkie Pospolite Rzeczy i cały nasz narodowy plac zabaw, nie byłaby odczuwalna aż do dziś.

Życzę nam, Polakom, osiągnięcia upragnionej zgodności i konsensusu społecznego co do naszej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jako obywatel staram się rozumieć trudną sytuację i zawiłe relacje minionego czasu. Porzucam zawiść, egoizm i wybujałe poczucie własnej wyjątkowości. Ciągle ucząc się i rozwijając, dążę do bycia świadomym człowiekiem. Nie dbam wyłącznie o materialne aspekty życia codziennego, ale przede wszystkim duchowe i transcendentne. Nie popadam – jak mniemam – w ideologiczne skrajności. Każdego dnia nabieram pokory do własnej niewiedzy i swoich ograniczeń. Pragnę mimo to patrzeć z dziecięcą wiarą w przyszłość. Czy jednak każdy z Polaków stara się przyjąć taką postawę?

Z własnych życiowych doświadczeń i naukowych źródeł wiem, że jesteśmy państwem neokolonialnym. Narodem celowo podzielonym i wewnętrznie skłóconym. Równie zdolnym i inteligentnym, co chamskim i egoistycznym. Nasze narodowe przywary i atuty wykorzystują w bardzo subtelny sposób politycy, media i korporacje. Z jednej strony zmuszają nas często do opuszczenia własnej ojczyzny i wyjazdu za chlebem ku zachodniemu centrum. Gdzie jesteśmy albo tanią siłą roboczą na zbiorach truskawek, albo niezastąpionymi specjalistami na usługach wielkich koncernów. Z drugiej strony, dzięki medialnej zasłonie milczenia oraz propagandzie sukcesu i powszechnego szczęścia, doszło do bezkarnego panoszenia się po naszym kraju rasy panów. Wywodzącej się jednakże z tego samego co wszyscy „drzewa”. Wielce szlachetni panowie, za pomocą posiadanych często bolszewickich układów, dorobili się kolosalnych majątków. Wykorzystali umiejętnie fakt niedorozwoju transformacji, która u swych początków była prawnym i organizacyjnym niemowlęciem. Miała wiele luk i była pozbawiona politycznej świadomości co do mechanizmów samorządności.

Przytoczę dla przykładu sytuację z mojego życia. Parę lat temu wróciłem z Londynu, gdzie pracowałem na budowie. Zatrudniłem się w lokalnej firmie, która ponoć niesamowicie się rozbudowuje i rozwija. W rzeczywistości jest to morderczy obóz pracy. Rodowód ma komunistyczny, co przekłada się na styl jego zarządzania. Właściciel, zasłużony działacz polityczny, korzysta w wyrafinowany sposób z faktu, że Jedlicze to niewielkie miasteczko, znajdujące się na Podkarpaciu, czyli peryferiach Polski. Położone jest pomiędzy Krosnem i Jasłem. O marginalnym usytuowaniu Jedlicza świadczy tragiczna komunikacja. Niemal brak połączeń autobusowych i kolejowych do Jasła, oddalonego o kilkanaście kilometrów, są trudności z transportem do innych miejsc i miast. Koszmarną infrastrukturę i komunikację wykorzystują z powodzeniem lokalni przedsiębiorcy. Dodam, że Jedlicze niczym specjalnym nie różni się od takich miasteczek jak Gorlice, Dukla, Ustrzyki Dolne, Kolbuszowa i inne. Zapóźnienie cywilizacyjne tych miejsc ma wielorakie oblicze i odnosi się przede wszystkim do mentalności i kapitału kulturowego poszczególnych mieszkańców. Jedlicze liczy ok. 6000 osób. Przez ostatnie kilkanaście lat wyjechało stąd ok. 1000 ludzi16, głównie młodych. Podobna sytuacja ma miejsce we wszystkich małych miastach i wsiach w Polsce17.

Miasteczko to rzeczywiście jest piękne, ale równie trujące. Wieczorami trudno wyjść z domu, ponieważ smogowe powietrze śmierdzi i piekielnie dusi. To efekt obłąkańczej idei wyznawanej także przez Józefa Stalina, a mianowicie tworzenia fabryk na wsi. I tak wiejska industrializacja z jednej strony zapewnia zatrudnienie i życie, a z drugiej niszczy i zabija.

W Jedliczu od przeszło 100 lat prężnie działa Rafineria Nafty, dzięki której lokalnej społeczności nie pochłonęła całkowicie zapaść ekonomiczna. Jednak Rafineria posiada spółkę o pięknie brzmiącej nazwie Raf-Ekologia, czyli dokładnie spalarnię odpadów przemysłowych i medycznych. Innymi słowy w centrum mojego miasteczka na skale masową puszcza się z dymem wszelkiego rodzaju chemię, żywność i narządy ludzkie. Dlatego zatrute jest w całości lokalne środowisko. A co więcej, trują się często w Jedliczu nawzajem także i ludzie.

Dla ukazania istoty rzeczy zrobię porównanie moich doświadczeń wyniesionych z miejscowej firmy do uwag Naomi Klein, która pisała o warunkach zatrudnienia pracowników dla korporacji:

 

Dzień pracy jest długi – 14 godzin w Sri Lance, 12 w Indonezji, 16 w południowych Chinach, 12 na Filipinach. Lwią część robotników stanowią kobiety, zawsze młode, zawsze zatrudnione przez kontrahentów lub subkontrahentów z Korei, Tajlandii lub Hongkongu. Kontrahenci zazwyczaj realizują zamówienia koncernów, których siedziby znajdują się w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Japonii, Niemczech lub Kanadzie. W zakładach obowiązuje wojskowa dyscyplina, brygadziści są często brutalni, płace poniżej życiowego minimum, a praca niewymagająca kwalifikacji i monotonna18.

 

W lokalnym kołchozie19, swoją drogą firmie prywatnej, zapieprzałem jako operator maszyn. Stałem i biegałem wokół maszyny przez dziewięć godzin. W tym czasie nie było przerwy. Przez pierwsze trzy miesiące w robocie nic nie jadłem. Schudłem prawie 10 kg. A przecież nawet w łagrach sowieckich więźniom na 10 godzin robót przysługiwała godzinna przerwa. Prawnie zapewniano siedmiogodzinny sen, a w 1941 roku czas ten wydłużono do ośmiu godzin. Oczywiście w praktyce wyglądało to znacznie mniej przyjemnie20. Jednak mamy XXI wiek i brak podobnych praw i przywilejów. Ludzie, aby żyć, pracują jak woły, nierzadko od rana do nocy. Czy można takie życie nazywać jeszcze życiem?

Chcąc załatwić potrzebę, często musiałem prosić o zastąpienie mnie lub planować wyjście do toalety. Jako operator maszyn miałem ewidentny zakaz ich zatrzymywania. To nie ja sterowałem nimi, ale one mną. Niestety, sypiące się z maszyn tysiącami detale przejawiały większą wartość niż pracownicy. Sytuację pogarszał fakt, że mój kierownik był kapitanem, a bezpośredni przełożony brygadzista – starszym szeregowym i podobno niedoszłym komandosem. Przekładało się to znacząco na kulturę zarządzania panującą w tej fabryce.

Właścicielem firmy jest niezmiernie elastyczny, były członek partii komunistycznej, późniejszy szef związków zawodowych i solidarnościowiec. Obecnie zasłużony katolik i kapitalista, zapraszający księdza na otwarcie hali produkcyjnej w celu jej pobłogosławienia. Paradoksalnie zatrudnienie dokonuje się przez pośrednika, a praca odbywa się w systemie czterobrygadowym w niedziele i święta. Dodatkowo w zamian otrzymuje się niegodziwe zarobki. Standard to kilka złotych więcej od najniższej krajowej. Urlop przysługuje chyba wyłącznie szefowi i jego najbliższej rodzinie. O cwanej mentalności prezesa świadczy jego odpowiedź na moją konkluzję, że za 1700 złotych nie znajdzie dobrego pracownika. A ten rzekł: To nie jest tak, że pieniądze zmieniają ludzi. Jakże przewrotnie brzmi to w ustach byłego partyjniaka, który nagle zaprzecza wyłożonej przez Karola Marksa tezie zakładającej, że to byt kreuje świadomość. Cóż, może ludzi nie zmieniają, ale jego jak widać – tak21.

Robota jako operator obłędnie obciąża psychicznie, jest strasznie nużąca i monotonna. Dodatkowo normy wyśrubowano do granic ludzkich możliwości. Na dzień dobry usłyszałem od swojego przełożonego zakładową dewizę: Jebaj innych albo my będziemy jebać ciebie. Harowałem i pot z głowy kapał, a komandos zadowolony oglądał w kantorku porno strony. Czasami przyszedł powiedzieć coś prymitywnego w stylu No i na co były ci te studia? Ja po technikum i cię jebię22. Z czasem zarząd firmy zaczął mieć obsesję na punkcie optymalizacji i systemów rodem z Japonii, np. 5S. Stąd na szkoleniach słychać było zachęty do umierania z przepracowania, z czego akurat Japończycy są dumni23. Ponadto przyjmowano kierowników, których priorytetem było m.in. nadgorliwe śledzenie i fotografowanie plastikowych kubków do wody znajdujących się w (nie)odpowiednich miejscach. Zarządcy fabryki chyba nie wiedzą, że narzędzia wchodzące w tzw. system szczupłego zarządzania przynoszą planowane efekty jedynie tam, gdzie panuje wysoki poziom zaufania pomiędzy ludźmi24.

Mimo katastrofalnego systemu zarządzania, a z drugiej strony eksportowania towarów na zachód, właściciel, lokalny filantrop i nabab25, chełpi się krezusowym bogactwem. Posiada parę will w zamożnych krajach Europy. Dla poprawy swego (nie)pokalanego wizerunku sponsoruje klub sportowy i udziela się politycznie. Nic dziwnego, że otrzymuje wiele nagród od lokalnych i regionalnych władz jako najbardziej postępowy przedsiębiorca. Postniewolnicy w zdecydowanej większości dziękują swemu panu za robotę niczym Bogu za życie. Pewnego razu rozmawiałem z niemal emerytowanym mechanikiem. Opowiadał, że wiercili otwory w prowadnicy od suwnic. Świadomie dorzucił, że to karalne i niezgodne z prawem. Odpowiedziałem, że przecież tu żadne prawo nie obowiązuje. Odparł: Cicho, cicho. Dlaczego? Dodał: Ważne, że robota jest.

Widać sami sobie zgotowaliśmy ten los. Podobnie, jak szlachta trzymała chłopstwo za mordę, tak dziś wielcy panowie przedsiębiorcy trzymają za co tylko mogą postrobotników. Pracujących rzekomo dobrowolnie za minimum egzystencjalne, na umowach śmieciowych, w tragicznych warunkach, zatrudnianych przez pośredników, wyrabiają nieludzkie normy przez dzień i noc. Oczywiście w lokalnej fabryce jest duża rotacja i pracują tu jedynie desperaci. Tworzą oni nową klasę – tzw. prekariat26.

Po przepracowaniu ponad roku nabawiłem się chondromalacji stawów kolanowych, co zmusiło mnie do pożegnania się z wędrówkami po górach. Udałem się na chorobowe. Niestety, nie wytrzymałem – a chciałem – robotę bowiem miałem za płotem. Mimo to buntowałem się i stawiałem opór, bo nie godziłem się na tak patologiczną sytuację w firmie. Gdy przestałem pracować, zwolniło się też parę osób, które na mnie ochoczo donosiły. A przecież mogło być normalnie, z kulturą i po ludzku, ale niestety nasze narodowe przywary typu donosicielstwo (zaprogramowane jakże skutecznie w czasie (nie)realnego socjalizmu), powszechny sarkazm, dotkliwe gnojenie, wyrafinowana złośliwość, brak zaufania, wygodnictwo przełożonych często brały górę. Czy można te postawy nazwać patriotycznymi? Czy są one godne Polaka? Czy fakt, że dostrzegam zło, czyni mnie złym człowiekiem? A może dobrzy są jedynie ci, którzy zła nie widzą?

Przyznaję, przodownikiem roboty nie byłem, jestem humanistą i ukończyłem m.in. pedagogikę. Mam swoją godność i znam własną wartość. Dlatego nie pozwolę traktować siebie jak pomiota. Ufam, że nadejdzie czas, kiedy tacy dobrotliwi przedsiębiorcy będą zamykani w kryminale. Jednak aby tak się stało, Polacy muszą odnaleźć odwagę do kreowania własnej tożsamości środkowoeuropejskiej, która uczyni z nich podmioty, a nie niewolników. Być Polakiem, to wyrażać niezgodę na krzywdę ludzką i niewolę panującego systemu, ale także samemu nie zniewalać i nie krzywdzić innych. Warto zastanowić się: jakie są przyczyny powszechnej poddańczości postrobotników i chamstwa panów dobrodziei?

Sytuacja obecna jest mocno zakotwiczona w historii. Przypomnę, że południowo-wschodnia część Rzeczypospolitej, zwana Galicją, została przejęta w trakcie I rozbioru Polski przez Austrię, która w 1775 roku odebrała Turkom także Bukowinę. Nazwa Gal-icja nawiązuje do gorzkiego smaku życia na tych terenach – okrutnie gorzkiego jak galas, kupki jaj owadów galasówki składanych na roślinie – lub do niemieckiego słowa Galle oznaczającego żółć27.

Historyk Leszek Żebrowski twierdzi, że Austriacy byli najbardziej bezwzględnymi zaborcami28. Inny ceniony badacz Norman Davies wykazuje, że Galicja stanowiła najuboższą, peryferyjną prowincję Europy. Pozbawiona była możliwości rozwojowych i przemysłowych. Społeczeństwo galicyjskie podlegało nieludzkim podziałom i segregacji. Z(a)duszone było przez kilka arystokratycznych klanów rodzinnych, które zaraz po I rozbiorze zyskały status uprzywilejowanej szlachty cesarstwa. Odpowiedzialnej w dużej mierze za szerzenie się tzw. nędzy galicyjskiej, która pochłaniała każdego roku 50 tys. chłopów konających z głodu. W Galicji odnotowywano najwyższe wskaźniki umieralności i zarazem najniższe współczynniki demograficzne w całej Europie. Większość społeczeństwa, czyli ponad 80%, stanowili chłopi, z reguły analfabeci. Bezlitosna pańszczyzna tylko teoretycznie została zniesiona tutaj dopiero w 1848 roku29. Dodam, że lata 40. XIX wieku były dramatyczne dla całej Europy. Bieda i głód nie ominęły, tak zamożnych krajów zachodnich, jak Francja, Anglia, Niemcy czy Austria. Okres ten nazywany jest Europejską Wiosną Ludów30.

Realia życia w Galicji, szczególnie w latach 1845–1846, były wyjątkowo podłe. W księgach parafialnych wsi Zembrzyce w rok później zapisano: Głód niesłychany był, ludzie z głodu po drogach marli (…). Ojciec swemu dziecięciu zmarłemu [łydki] poobcinał i gotował31. Splot czynników ekonomiczno-społecznych, przyrodniczych oraz bezwstydne obycie szlachty doprowadziły do dramatycznych rozruchów i rewolucji. W 1846 roku Jakub Szela, prowodyr i buntownik, zorganizował bojówki chłopskie, które napadały na majątki bezkarnie bujających się i uprzywilejowanych, ponoć szlachetnych, panów. Chłopi wyrżnęli swoich ciemiężycieli, pokazowo obcinając im głowy. Zrujnowali w wielu miejscach 90% szlacheckich dworów i wymordowali ponad 2000 szlachciców32. Rozruchy rozpoczęły się w okolicach Jasła. Szela wystąpił przeciwko surowym właścicielom swojej rodzinnej wsi – Boguszom33. Watażka w nagrodę od Austriaków za wyrżnięcie zachłannych „panów-Polaków” został przesiedlony na Bukowinę, gdzie otrzymał pole uprawne o powierzchni 17 ha, materiały do budowy chałupy oraz narzędzia. Jednak dla rebelianta chłopskiego taka nagroda okazała się surową karą34.

Czy historia się powtórzy i zatoczy krąg? Czy powszechna bierność i poddaństwo potomków chłopskich przemienią się w bunt? Czy uciskany lud ponownie złapie za sierpy i kosy, aby wyrżnąć klasę panującą? A może wygodniej jest emigrować, surfować po kanałach telewizyjnych i klikać godzinami w sieci, stale biegać po hipermarketach w poszukiwaniu promocji i niespotykanej obniżki cen? Czy miał rację niemiecki socjolog Jürgen Habermas, gdy stwierdził, że doszło do tzw. kompromisu klasowego pomiędzy ruchem ludzi pracy, wielkim biznesem a rządem?35

Mimo wszystko współcześnie trwa dzielenie narodu za pomocą rozpowszechniania mitów o rzekomej pedagogice wstydu i jednoczesne odwoływanie się do wybujałej narodowej dumy. Politycy propagują skrajne poglądy w celu rozniecenia konfliktu społecznego. Były premier, Donald Tusk, pisał wprost: polskość kojarzy się z przegraną (…). Polskość to nienormalność36. Paradoksalnie Donald Trump, prezydent obcego mocarstwa, uważa, że:

 

Wasz naród jest wielki, bo wielki jest jego duch. Przez wiele lat Polska cierpiała przez napaści. Można było wymazać ją z map, ale nie można jej było wymazać z historii i serc. Nigdy nie utraciliście dumy37.

 

Szkoda, że prezydent USA tak mocno nas kocha, że nadal nie zniósł dla Polaków wiz. Który z Donaldów ma rację? Może należy zachować dystans do obu?38 Polacy od stuleci nie potrafią powołać na dłuższy okres rządów rozumu i mądrości. Dlatego nadal trafne są krytyczne, ponadczasowe uwagi znakomitego uczonego, pedagoga i reformatora Andrzeja Frycza Modrzewskiego, którego wnikliwe refleksje dotyczyły realiów XVI-wiecznej Rzecz(y)pospolitej. Postulował on w jednej z prac:

 

Niech tylko rzecz pójdzie przed trybunał rozumu, a nie zuchwalstwa i przewrotnych namiętności, niech zasiądą sędziowie, dla których dobro ojczyzny i dostojeństwo praw ważniejsze jest od zysku, zemsty i bezbożnego panoszenia się, którzy chcą, aby prawo i dobro miało swą moc zgodnie z naturą, a nie ze względu na jakiś stan, którzy chcą zaprowadzić dla wszystkich żyjących w tej Rzeczypospolitej prawo równe, nie zaś prawo niewolnicze dla ludzi niższych stanów39.

 

Powyższe uwagi należy odnieść do władz zarówno krajowych, jak i lokalnych. Łatwo jednak subiektywnie oceniać i zajmować się krytykanctwem, samemu nic ponadto nie robiąc. Dlatego chcąc mieć punkt odniesienia, postanowiłem wyruszyć w drogę i poznać nieco świat. Dzień przed wyjazdem objeżdżam swoją wioskę. Jak zwykle pusto, pojedyncze osoby dreptają po chodnikach mimo pięknej pogody. Taka sytuacja wynika m.in. z braku rynku, na którym ludzie spotykaliby się, poznawali i dyskutowali. A jak zauważa Zygmunt Bauman:

 

Rzecz w tym, że kulturowo, duchowo miejsca dewaluują się i tracą samoistność. Trudno im stawiać opór, upierać się przy swoim, stać na własnych nogach. Zabrakło w nich agory, na jakiej tubylcy mogliby sami dogadywać się co do sensu zdarzeń i spraw wartych zachodu40.

 

Jest to szczególnie odczuwalne u mnie na wsi, gdzie miejsce nazywane rynkiem ma wielkość średniego ronda w pierwszym lepszym miasteczku w Polsce. Oczywiście są inne miejsca bardziej rozległe, które mogłyby stanowić przestrzeń publiczną przeznaczoną do współbytowania obywateli, ale widocznie kolejnym ekipom rządzącym taki alienujący stan rzeczy jest na rękę. Czy rumuńskie wsie i miasteczka są podobne? Pozbawione solidarności międzyludzkiej, wyzute z własnej tożsamości, puste i głuche? Czy mieszkającymi w nich Polakami również targają podobne sprzeczności, jak tymi z mojego miastka?

MOJA PODRÓŻ W OCZACH INNYCH

 

Słyszałem przed moim wyjazdem różne opinie i teksty od znajomych na temat planowanej podróży41. Fakt, kilka lat mi zeszło, zanim znalazłem czas i fundusze potrzebne na zrealizowanie tego celu. Dla ciekawskich dodam, że na trip zarobiłem własnymi rękoma, poza granicami naszego wspaniałego kraju. Moi znajomi, przyjaciele reagowali różnie, choć tendencja była niestety negatywna. Słyszałem od nich drwiny, podśmiechiwania, sarkastyczne komentarze, że skończy się na gadaniu. Tak jakbym do tej pory nie udowadniał spójności własnych myśli, uczuć, słów, czynów i nie był sobą. Większość zdecydowanie nie wierzyła w to, co mówię, i nie ufała moim możliwościom. Jedna osoba ironizowała, abym wziąłze sobą tysiące granatów, czołgi i całą armię dla własnego bezpieczeństwa, inaczej okradną mnie i pobiją. Inni śmiali się, że sprzedadzą mnie na narządy. Starsi znajomi, nieco poważniejsi, twierdzili, że taka podróż jest niebezpieczna i nie powinienem kusić losu. Jeszcze inni niby słuchali, co mówię, ale jakby nie dowierzali. Kiedy jeden z przyjaciół, z którym znam się od lat, zadzwonił do mnie, gdy byłem w Krasiczynie, powiedziałem mu, że jestem w drodze do Rumunii, a on: Ja cię pierdolę… daj znać, co i jak. Nie dziwiłbym się tak, gdyby nie fakt, że tydzień wcześniej nawijałem mu o tej wyprawie przez pół wieczoru.

Konstatując, według zdecydowanej większości moich dobrych znajomych Rumunia to istny raj dla demonów. Czy za pomocą granatów można z nimi walczyć i je pokonać? W jakim celu ten sarkazm i złośliwe docinki? Skąd u ludzi, których znam i lubię, taka ciasnota umysłowa, permanentne niedowierzanie pomieszane z brakiem zaufania? Tym bardziej, że przecież nie są to wykolejeńcy. I tylko jeden przyjaciel stwierdził, że muszę im udowodnić i pojechać. Wiedział, co mówi, bo kiedyś śmiali się także z niego. Dopóki ten pewnego razu nie objechał Indii i Nepalu, a później Wietnamu, Tajlandii i Laosu.

Z kolei gdy byłem w podróży, niemal wszyscy nieznajomi, z którymi rozmawiałem, życzyli mi powodzenia i dobrej drogi, szczerze błogosławili. Niech zatem ta książka stanie się dowodem dla ludzi małej wiary. Niesamowite, że pisząc te słowa, jestem w restauracji w Worońcu na Bukowinie, a siedzący przy stoliku obok mężczyzna, z którym zamieniłem parę zdań, pozdrawia mnie i mówi ze szczerym uśmiechem: God bless you.

W związku z powyższym postaram się wyjaśnić teraz, skąd bierze się negatywna wizja Rumunii w oczach moich znajomych, i jednocześnie przywołam wielowiekowe relacje polsko-rumuńskie.

(NIE)REALNE STOSUNKI POLSKO-RUMUŃSKIE

 

Relacje polsko-rumuńskie sięgają swymi korzeniami okresu średniowiecza, wówczas kultura plemienna, słowiańska mieszała się z wołoską. O zażyłości stosunków świadczy pochodzenie Stefana Batorego, króla Polski i księcia Siedmiogrodu. Innym przykładem są losy Izabeli Jagiellonki, córki Zygmunta Starego i żony Jana Zápolyi, wojewody siedmiogrodzkiego i późniejszego króla Węgier; po śmierci pochowanej w katolickiej katedrze w Alba Iulia. Dodatkowo mając na uwadze rozlegle wpływy I Rzeczypospolitej, hospodarowie księstw rumuńskich byli niejednokrotnie zmuszeni do współpracy z poszczególnymi królami Polski oraz szlacheckimi i magnackimi rodami.

Na mołdawskim dworze za panowania hospodara Aleksandra Lăpuşneanu (1552–1561) urzędowali polscy kanceliści i tłumacze. Stąd w oficjalnej korespondencji używano języka polskiego. Jeremi Mohyła, kolejny wojewoda mołdawski (1595–1606), wychowany został w Polsce jako katolik. Polskie oddziały wojskowe stacjonujące w Jassach służyły mu pomocą. Z drugiej strony rycerstwo wołoskie stanowiło 13% armii Jana III Sobieskiego podczas bitwy pod Wiedniem w 1683 roku.

Do pierwszych Polaków osiedlonych na terenach dzisiejszej Rumunii, a dokładnie w Siedmiogrodzie, należeli Bracia Polscy, tworzący radykalny ruch kalwinistów, wypędzeni z Rzecz(y)pospolitej w 1658 roku na mocy postanowień Sejmu. Z kolei w 1768 roku granicę z Mołdawią przekroczyło 3–4 tys. żołnierzy polskich, konfederatów barskich pokonanych w kraju przez interweniujące wojska rosyjskie. Polacy osiedlili się wówczas w Jassach i okolicy, planowali odsiecz z terenów Bukowiny. Przypomnę, że w tamtym okresie nie istniało zjednoczone państwo rumuńskie, stąd Rzecz(y)pospolita graniczyła z Mołdawią. Kolejną falę emigrantów stanowili górnicy z okolic Wieliczki i Bochni, przybyli w latach 1791–1792 do Kaczyki na Bukowinie. Kilka lat później w okolicach Czerniowiec osiedlili się górale czadeccy z terenów obecnej Słowacji (Kisucy) i Śląska Cieszyńskiego. Wkrótce przenieśli się w okolice Suczawy, tworząc polskie wioski: Pleszę, Pojanę Mikuli i Nowy Sołoniec.

Następna grupa Polaków wyjechała na tereny Mołdawii z rozszarpanej Rzeczypospolitej po nieudanym powstaniu listopadowym w 1830 roku. Była to emigracja o znamionach politycznych i ekonomicznych. Chłopstwo osiedlało się pomiędzy Czerniowcami a Suczawą, inteligencja zaś zamieszkiwała duże miasta rumuńskie, takie jak Jassy i Bukareszt. Z podobnym nasileniem dochodziło do emigracji Polaków w okresie Wiosny Ludów (1848)42.

Polacy w tych trudnych czasach, pomimo że nie mieli własnej ojczyzny, byli bardzo aktywni w sferze społeczno-kulturalnej. Głównie na Bukowinie powołali w XIX wieku wiele stowarzyszeń, takich jak Towarzystwo Polskie Bratniej Pomocy (1867), które rozszerzyli o Czytelnię Polską (1869), co szybko doprowadziło do powołania kolejnych projektów, m.in. Towarzystwa Akademików Polskich „Ognisko” (1877), politycznego Koła Polskiego (1890), Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” (1892), Towarzystwa Szkoły Ludowej (1892) i wielu innych. Podejmowały działalność patriotyczną i promowały kulturę polską na obczyźnie.

Po wybuchu I wojny światowej doszło do formowania Legionów Polskich, walczących po stronie Austro-Węgier. Młodzież bukowińska tłumnie dołączyła do ich szeregów w liczbie ok. 1000 osób, co stanowiło 10% liczebności Legionów. Była to inicjatywa niebywała, zważywszy, że krainę buków zamieszkiwało jedynie 36 210 Polaków. W dniu 23 września 1914 roku wyruszyło z Bukowiny pierwszych 45 ochotników i dołączyło do Legionu Wschodniego, przechodząc przez Sanok i Jasło do Mszany Dolnej. Po rozwiązaniu tej jednostki trafili m.in. do II Brygady Legionów Polskich, która w 1918 roku protestowała przeciwko traktatowi brzeskiemu, niekorzystnemu dla sprawy polskiej.

Bukowińczycy przecierali karpacki szlak bojowy zimą 1914/1915 roku. Walczyli w parszywie trudnych warunkach pogodowych i terenowych. Warstwa śniegu sięgała wtedy nawet 3 m, a temperatury spadały do −30ºC. Starcie miało miejsce na wysokości ok. 1413 m n.p.m., w okolicy przełęczy Prislop. Mimo to górale dzielnie stawili czoła armii rosyjskiej, pokonując ją 25 stycznia 1915 roku i zdobywając Kirlibabę, a kilkanaście dni później również inne pobliskie miejscowości: Briazę (2 lutego), Mołdowę (3 lutego), Seletyn (5 lutego), Łopuszną (10 lutego), Berhomet (11 lutego), Łukawiec (12 lutego), Stanowce (14 lutego) i Śniatyń (18 lutego). Górale polscy wstępowali też do oddziałów zbrojnych pod dowództwem generałów m.in. Józefa Hallera i Lucjana Żeligowskiego. Niestety, wielu poniosło śmierć43. Co ciekawe, wojskami carskimi w bitwie pod Kirlibabą paradoksalnie dowodził generał Żeligowski.

Przegrana Niemiec w I wojnie światowej i rewolucja w Rosji pozwoliły ludom Europy Środkowo-Wschodniej się wyswobodzić. Dzięki temu powstały liczne państwa narodowe, w tym II Rzecz(y)pospolita Polska. Pierwsza decyzja o reaktywacji państwa polskiego zapadła w zawiłych okolicznościach 2 marca 1918 roku w rumuńskiej miejscowości Jassy. Próbowano tam przekonać oddziały II Brygady legionowej Hallera i żołnierzy polskich z dziewiątej armii rosyjskiej w Besarabii do dalszej walki przeciwko Niemcom. Deklarację ponowiono w międzynarodowym piśmie Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i Stanów Zjednoczonych 3 czerwca 1918 roku44.

 

Rysunek 1. Mapa poglądowa Galicji 1772–1918 i Bukowiny od 1775 roku.

Źródło: opracowanie własne.

 

W 1919 roku rotmistrz Olgierd Górka, szef Oddziału V Demobilizacyjnego, pisał do generała Hallera, który był wówczas dowódcą Wojska Polskiego we Francji:

 

W dzisiejszym stanie rzeczy wojsko w Polsce nie tylko, jak by się zdawało, walczy na granicach, ale jest przede wszystkim czynnikiem niemalże wyłącznej egzekutywy państwowej w Polsce. Wskutek tego wojsko to pilnuje wszystkich dróg, magazynów, budynków państwowych, przeprowadza aresztowania, np. zamykanie dzienników, strzeżenie transportów kolejowych itd., itp., jednym słowem, obok szeregu funkcji czysto wojskowych, rekrut każdy, niemalże parę tygodni po wejściu do wojska, pełni zarazem funkcje policji i żandarmerii. (…) Korpus oficerski cały jest usposobiony na ogół prawicowo, przy czym wielka część korpusu jest na wskroś tendencji monarchistycznej45.

 

Pod koniec listopada 1919 roku Olgierd Górka został mianowany polskim attaché wojskowym w Bukareszcie. Rola attaché, którą odgrywał na polecenie Józefa Piłsudskiego, była tylko przykrywką. W 1922 roku po wojnie polsko-bolszewickiej przyznano Górce Order Odrodzenia Polski. Generał Władysław Sikorski argumentował, że Polska zawdzięcza mu przede wszystkim:

 

1) zorganizowanie uruchomienia w najkrytyczniejszych czasach dla państwa Polskiego transportów przez Rumunię, które umożliwiły w czasie ogólnego braku zaopatrzenie Polski tą drogą,

2) zorganizowanie i przewiezienie przez Rumunię Korpusu Bredowa (15 000 żołnierzy),

3) przygotowanie, udział i zawarcie konwencji wojskowej z Rumunią, której wartość dla Polski oraz znaczenie na gruncie polityki międzynarodowej jest ogólnie znane46.

 

Rumunia niestety nie przystąpiła do czynnego udziału w działaniach wojennych przeciwko bolszewikom w latach 1919–1921, ale służyła nam wszechstronną pomocą. Rumuni w większości byli wycieńczeni niedawno zakończoną I wojną światową, dlatego nie wyrażali zgody na dołączenie do wojny polsko-bolszewickiej. Pomoc rumuńska polegała na usługach tranzytowych i transportowych. Rumuni umożliwili przewóz materiałów wojennych i za pomocą kolei pomogli w dostawie broni i amunicji. Pozwolili przekroczyć granicę rumuńską korpusowi generała Nikołaja Bredowa, który walczył na Krymie. Życzliwe wsparcie ze strony Rumunii i zacięcie dyplomatyczne Olgierda Górki pozwoliły zawrzeć porozumienie polsko-rumuńskie w 1921 roku. Pakt wojskowy zobowiązywał do wzajemnej pomocy obronnej w razie kolejnej napaści bolszewików. Rumunia zobowiązała się udzielić nam wsparcia pod postacią 200 samolotów, 17 dywizji piechoty i 2 dywizji kawalerii47.

Współpraca rozpoczęta 3 marca 1921 roku konwencją o przymierzu odpornem pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Królestwem Rumunii była rozszerzana i pogłębiana w kolejnych latach. 26 marca 1926 roku podpisano traktat gwarancyjny, który zobowiązywał do współpracy w przypadku najazdu nie tylko na wschodnie granice obu krajów, ale na wszystkie tereny, które im podlegały. Z kolei 24 października 1929 roku zawarto traktat koncyliacyjno-arbitrażowy, dotyczący sposobów postępowania w przypadku wystąpienia sytuacji spornych i nieporozumień. A 15 stycznia 1931 roku odnowiono w Genewie traktat gwarancyjny, zobowiązujący do wzmacniania panującego pokoju w nowej Europie i jednocześnie potwierdzający postanowienia zawarte we wcześniejszych deklaracjach i traktatach. Wszystkie odnosiły się do spraw wojskowych i bezpieczeństwa narodowego obu krajów.

Innego rodzaju konwencję podpisano 27 listopada 1936 roku w Warszawie. Dotyczyła współpracy intelektualnej, mającej na celu wychowanie młodzieży obu krajów w duchu wzajemnego braterstwa i patriotyzmu. Promowano dziedzictwo i historię własnych krajów i umożliwiano wymianę naukową badaczy rumuńskich z polskimi48.

Rzeczpospolita od zawsze była państwem wielonarodowym i wieloetnicznym. Pomimo wielu wspólnych traktatów podpisanych między Rumunią i Polską w granicach Rzeczypospolitej nie było wielu Rumunów. Statystki narodowościowe w międzywojennej Polsce (1931) nie uwzględniały Rumunów, co oznacza, że stanowili mniej niż 0,09% mieszkańców (tylu było Czechów). Polaków było 69%, czyli 22 mln, a najliczniejszą mniejszość narodową stanowili Ukraińcy (4,8 mln, 15%) i Żydzi (2,7 mln, 8,5%). Davies twierdzi, że powszechny wśród elit wojskowych i politycznych skrajny nacjonalizm był odpowiedzią na ogromną liczebność mniejszości narodowych. Radykalizm polityczny (lewicowy i prawicowy) na pierwszy plan wysuwał hasło „Polskość”, bo głównym problemem Rzeczypospolitej był brak jedności i spójności narodowej wynikający z trzech rozbiorów. Taka sytuacja marginalizowała interesy mniejszości narodowych49.

Jednak wydaje się, że liczebność mniejszości narodowych nie ma znaczącego wpływu na aktywność nacjonalizmu w danym kraju. W Polsce (2002) liczba mniejszości narodowych wahała się od ok. 4% do 10%. Spis powszechny podaje mniejszości liczące powyżej 1000 osób, zamieszkałe na terytorium kraju, niestety brakuje Rumunów50. W 2011 roku narodowość polską deklarowało 97,09% osób. Mimo to widoczne są postępujące tendencje o znamionach pop-nacjonalizmu51.

Sytuacja w Rumunii, mającej od wieków strukturę wielonarodową, jest podobna do polskiej. W 1920 roku niemal co trzeci obywatel był nierumuńskiego pochodzenia. Do 1948 roku udział mniejszości narodowych w społeczeństwie rumuńskim zmniejszył się dwukrotnie. Także w okresie powojennego komunizmu systematycznie i konsekwentnie się obniżał. Dane statystyczne z 1992 i 2002 roku potwierdzają, że w kraju było 20 mniejszości narodowych, jednakże stanowiących mozaikę mocno uszczuploną. Mniejszość polska nie przekraczała 1%.

Robert Rajczyk podaje różne dane na temat liczebności Polaków na terytorium Rumunii. W 1992 roku było 4232 Polaków, a 10 lat później – 3671. Związek Polaków w Rumunii podaje liczby od 10 do 12 tys. Jednak część z nich zatraciła polską mowę. Znamienne jest, że na początku XX wieku żyło tam ok. 80 tys. Polaków, przy czym w 1920 roku w Rumunii mieszkało 16 mln osób, a w 1992 – aż 22,3 mln52. Obecnie kraj zamieszkuje 19 mln ludzi, co wynika z niskiego wskaźnika urodzeń i wysokiego stopnia emigracji. W 2011 roku według spisu mieszkało w całej Rumunii 2543 Polaków.

Tragiczny okres II wojny światowej spowodował, że wielu rodaków po jej zakończeniu powróciło do odbudowującej się powoli ojczyzny. W 1949 roku w Rumunii pozostało jedynie 11 tys. naszych rodaków. Dodatkowo reżim komunistyczny zabraniał działalności wszystkim organizacjom polskim na terenie Rumunii. Burzono i rozbierano kościoły, zajmowano domy polskie i szkoły, a językiem polskim posługiwano się wyłącznie w „podziemiu”53. Liczne prześladowania powodowały spadek liczebności naszych rodaków w Rumunii. Na przestrzeni niespełna 40 lat liczba Polaków w „kraju Diabła” spadła niemal dwukrotnie.

 

Wykres 1. Liczba Polaków w Rumunii i okręgu Suczawa w latach 1956–2002.

Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Polonia_w_Rumunii (dostęp: 12.08.2017). Por. J. Grzegorz, Statystyczny obraz mniejszości narodowych we współczesnejEuropie [w:] E. Michalik, H. Chałupczak (red.), Mniejszości narodowe i etniczne w procesach transformacji oraz integracji, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2006, s. 40–41.

 

Wróćmy do relacji polsko-rumuńskich w okresie II wojny światowej. 25 sierpnia 1939 roku Rumunia mimo wiążących traktatów ogłosiła neutralność w konflikcie pomiędzy Polską a Niemcami. 1 września Hitler napadł na Polskę, a 3 września Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. 4 i 6 września Rumunia potwierdziła swoją neutralność pod warunkiem zapewnienia jej nietykalności. 17 września Armia Czerwona napadła na Polskę. Rząd Rzeczypospolitej zmuszony został do ewakuacji przez granicę rumuńską. Władze Rumunii, mimo agitacji III Rzeszy, ZSRR i Francji, wyraziły zgodę na pomoc elitom i wojskom polskim. Rumuni przewidzieli, że może dojść do obustronnej agresji na Polskę. 9 września 1939 roku wydali polecenie mobilizacji ludności rumuńskiej, szczególnie w Mołdawii i na Bukowinie, gdzie trafiła pierwsza grupa polskich uciekinierów. Z końcem września 1939 roku powołano Komisariat Generalny ds. Ewidencji i Pomocy Uchodźcom Polskim i Internowanym Politycznym, który regulował wysokość wpłacanych zasiłków.

Rząd rumuński zwrócił się z prośbą do przedstawicieli władz polskich, aby podali się do dymisji i przebywali w Rumunii prywatnie. Polacy nie wyrazili zgody i odtąd byli internowani. Prezydenta Ignacego Mościckiego przewieziono z Czerniowiec do domku myśliwskiego w Bicaz. Polskich ministrów przetransportowano do Slănic, a generała Rydza-Śmigłego – do Craiovej. Żołnierze przebywali w 20 obozach, które wznoszono już w październiku 1939 roku. Wielu rodaków starało się dostać do Bukaresztu, gdzie mieli okazję podjąć naukę i studia. Losy Polaków były zróżnicowane i zależały od polityki państwowej. Premier Armand Călinescu był mocno przychylny sprawie polskiej. Został jednak zamordowany przez Żelazną Gwardię54 21 września 1939 roku. Kolejnym szefem rządu został Constantin Argetoianu, który nie wyrażał dobrej woli wobec naszych rodaków. Na szczęście już w listopadzie 1939 roku powołano nowy rząd z premierem Gheorghe Tătărescu. Dzięki niemu I. Mościcki przepłynął statkiem do Szwajcarii. 4 listopada 1940 roku powołano też polską ambasadę w Bukareszcie. Trzeba pamiętać, że dzięki życzliwości rumuńskiej udało się uratować ok. 60–100 tys. polskich uchodźców55.

Zmiany polityczne, jakie zaszły na jesieni 1940 roku, pogorszyły sytuację Polaków. 5 listopada nowo powstały rząd generała Iona Antonescu zerwał porozumienie z rządem polskim i kilka miesięcy później, 12 lutego 1941 roku, wydał rozkaz przekazania Polaków w niemieckie łapy. Akt ten łamał międzynarodowe prawo wojenne i zmienił status polskich żołnierzy z internowanych na jeńców wojennych. Po czym doszło do przetransportowania jeńców do obozów w Niemczech56.