Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kora, Kora. A planety szaleją - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kora, Kora. A planety szaleją - ebook

Biografia Kory, jednej z najlepszych wokalistek polskiej sceny rockowej, oparta na wydanej w 1998 r. książce „Kora i Maanam – podwójna linia życia”. Napisana przez znanego dziennikarza i partnera życiowego Olgi Jackowskiej. Artystka szczerze opowiada o osobistych sprawach i porusza ważne – często wywołujące spory w życiu publicznym – kwestie. Niektóre wątki znane Czytelnikom z wydania sprzed prawie 20 lat zostały w książce „Kora, Kora” rozwinięte, np. dzieciństwo piosenkarki spędzone w domu dziecka. Wokalistka wspomina też najważniejsze postaci w swoim życiu, bez ogródek mówi, co myśli o narkotykach, mniejszościach seksualnych i seksie. W biografii pojawiają się również tematy zupełnie nowe: pierwsza miłość, udział Kory w show „Must Be the Music”, znaczenie rodziny w jej życiu i narodziny wnuka. Atutem książki są ciekawe fotografie, z których część pochodzi z archiwum prywatnego wokalistki, oraz dyskografia zespołu Manaam i Kory. Magdalena Środa o książce: „Kora – kobieta fascynująca, a nawet więcej: kobiecość sama, kobiecość wolna, nieokiełznana i ekspresyjna. A więc: Kora pisze o sobie, dziecku w sobie, kobiecie w sobie, o życiu kobiety i o facetach oraz o sprawach naprawdę ważnych. Pisze również o sprawach mniej ważnych. Bo któż zna kryteria tego, co naprawdę w życiu ważne? Ta książka to (...) zapis pewnego etapu intymno-publicznego życia, ale przede wszystkim opis istotnych warstw naszej rodzimej kultury. To jeden z kluczy do jej zrozumienia, równie niezbędny jak «Wesele» Wyspiańskiego czy «Ferdydurke» Gombrowicza. To również klucz do zrozumienia fenomenu samej Kory”.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-680-366-6
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Moje urodziny – ósmy czerwca

Olga Jackowska

Urodziłam się w ostatni

Pracowity dzień tygodnia

W czerwcowy poranek

W piątek na dobry początek

Trzech braci już było i siostra

Dwóch braci już dawno nie żyje

Zawsze chciałam wyglądać jak chłopak

Robić to co chłopcy robili

Bez intymności przytulenia

Numer między numerami

Obserwatorium to tłumaczy

Dlaczego wolę spać sama

Nie znoszę kiedy ktoś się sili

I chce układać moje życie

Urodziłam się w przestępnym roku

Bladym ranem bladym świtem

Przeszkadzałam im tylko

Więc zamykali mnie w skrzyni

Ósmy czerwca upał jak co roku

Moje urodziny

Nie miałam kiedy pokochać

Tak naprawdę braci

Rzuceni w różne świata strony

Raj utracony

Bez intymności przytulenia

Numer między numerami

Obserwatorium to tłumaczy

Dlaczego wolę spać sama

Nie znoszę kiedy ktoś się sili

I chce układać moje życie

Urodziłam się w przestępnym roku

Bladym ranem bladym świtem

Urodziłam się w ostatni

Pracowity dzień tygodnia

W czerwcowy poranek

W piątek na dobry początek

Bez intymności przytulenia

Numer między numerami

Obserwatorium to tłumaczy

Dlaczego wolę spać sama

Nie znoszę kiedy ktoś się sili

I chce układać moje życie

Urodziłam się w przestępnym roku

Bladym ranem bladym świtem

Wstęp

Urodziłam się w Krakowie w połowie czerwca. Jestem dzieckiem słońca. Moi rodzice byli wschodnimi repatriantami – mama pochodziła ze Lwowa, ojciec z Buczacza. Nie potrafili odnaleźć się w powojennej Polsce. Byliśmy bardzo biedni, w siedem osób mieszkaliśmy w trzydziestometrowej suterenie bez ciepłej wody i prądu.

Gdy miałam cztery lata, mama zachorowała na gruźlicę otwartą płuc. Kilka lat spędziła w szpitalu, a ja i moje rodzeństwo zostaliśmy na ten czas oddani do domów dziecka. Ojciec, odklejony od rzeczywistości przedwojenny bawidamek, nie potrafił zrobić jajecznicy, a co dopiero opieka nad piątką dzieci?! Został z nim tylko najstarszy z naszych braci, urodzony w 1945 roku. Pozostałych dwóch wysłano do państwowego domu dziecka, ja i moja starsza siostra trafiłyśmy do domu dziecka Caritasu w Jordanowie. Spędziłam tam pięć strasznych lat. W tym czasie umarł mój ojciec, a matka wyszła ze szpitala, ale do końca życia była już słaba i schorowana.

Do domu wróciłam w wieku dziewięciu lat. Nie byłam szczęśliwym dzieckiem. Bieda, brak intymności i własnego kąta w naszej klaustrofobicznej suterenie sprawiły, że odkąd pamiętam, uciekałam od tego świata. W wyobraźnię albo dalej. Kilkakrotnie podejmowałam próby samobójcze.

Na etapie liceum odkryłam cudowny świat hippisów i moje życie się zmieniło. Byłam szczęśliwa. Po maturze zdecydowałam, że zrobię sobie rok przerwy od nauki. Bardzo ostro hippisowałam i ćpałam. W Piwnicy pod Baranami zauważył mnie Marek Jackowski. Szukał mnie kolejny rok. Chyba tylko w tym celu przeprowadził się z Łodzi do Krakowa. I znalazł mnie. Pobraliśmy się. Przestałam ćpać. To był cudowny czas. Kraków tętnił życiem, jak już nigdy później był stolicą kultury, to tu rodziły się najważniejsze prądy w sztuce i teatrze, a ja mogłam w sposób dojrzały i przytomny w tym uczestniczyć. Urodziłam syna, nie mogliśmy jednak znaleźć mieszkania i przeprowadziliśmy się do Warszawy. Tutaj poznaliśmy Johna Portera i narodził się pierwszy Maanam. Muzyka stała się naszą odskocznią od szarzyzny życia. Poznałam Kamila. Zespół odnosił coraz większe sukcesy, ale w życiu było coraz trudniej. Urodziłam drugiego syna. A potem był rok 1980 i festiwal w Opolu. Stałam się gwiazdą. Graliśmy kilkaset koncertów rocznie. Nie wytrzymywałam tego tempa i presji. Rozwiązałam zespół i rozwiodłam się. Kilka lat później zamieszkałam z Kamilem. Zespół jeszcze wracał w różnych składach, ale dziś śpiewam już solo. Właśnie wydałam płytę „Ping-pong” i wróciłam do dawno wydanej książki. Spojrzałam na nią na nowo, coś usunęłam, bo zmieniłam się od jej pierwszego wydania, pewne wątki rozwinęłam, bo nabrałam dystansu do spraw, o których wcześniej trudno było mi mówić. Coś dodałam, bo wiele się w moim życiu od tamtego czasu wydarzyło. To jest więc inna i ta sama książka. Zmieniło ją życie.

1999. Sesja do reklamy Wiesiołka

ROZDZIAŁ PIERWSZY:

Podwójna linia życia

„Myślę, myślę, myślę, myślę

Idę ulicą i dziwię się, że idę

Myślę, myślę, myślę, myślę

Ze wszystkich stron zachęcający szept”

Hamlet

Jestem spod znaku Bliźniąt, na mojej dłoni linia życia jest podwójna. Co to znaczy – nie wiem. Mogę się tylko domyślać. Ale nie traktuję chiromancji/horoskopów poważnie. Człowiek jest tak skomplikowany i wielowymiarowy, że mówienie o podwójnej osobowości jest zubożeniem. Podwójna, potrójna, poczwórna, popiątna, poszóstna, podziesiątna, postodwudziestopiątna jest osobowość człowieka.

Nie jestem taka, jaką mnie opisują, nawet w tej książce. Nie ma faktów, są tylko interpretacje, jak powiedział Nietzsche. A być może sama siebie oszukuję? Może właśnie jestem taka, jaką chcą mnie widzieć ludzie? W każdym razie przez całe moje życie się przeciw temu buntuję. Buntuję się przeciwko wyobrażeniu ludzi o mnie. Zresztą żeby zacytować innego klasyka, Sartre’a – piekło to inni.

Stwarzamy sobie obraz drugiej osoby, lecz także obraz siebie samego. Do tego służy wyobraźnia. Ale często obraz, który tworzymy, nie odpowiada nawet częściowo rzeczywistości. Z drugiej strony wyobraźnia jest odpowiedzialna za marzenia i sny. A sny są dla mnie czymś ciekawszym niż jawa. Mówią o nas więcej. Co mówią? Tu należałoby zatrudnić Freuda i być może Lacana. W swojej antylogice, dziwności, inności sny są fascynujące. Pokazują potęgę naszego umysłu – on potrafi wyprodukować znacznie więcej niż to, co niezbędne do codziennego funkcjonowania. Czasem sny korespondują z naszymi problemami. To jak halucynogen bez halucynogenu. Mam doświadczenia narkotyczne, i pewnie także dlatego bardzo interesuje mnie świat snu. Można w nim osiągnąć ten sam stan, odejść od rzeczywistości, ale bez użycia zewnętrznych środków. Całkowicie naturalnie.

Moje sny są często niezwykłe, szalenie realistyczne i niekiedy determinują moje życie na jawie. Są o wiele ciekawsze niż moje życie. Staram się je interpretować. Szukam materiałów, opracowań naukowych na ten temat. Śnimy pół życia, nie można tej sfery lekceważyć.

Mężczyzna, którego bardzo kochałam, przyszedł do mnie ze snu. Był to sen seksualny, tak rozwibrowany, że zwróciłam na tego chłopca uwagę na jawie. Chciałam przekonać się, czy jest taki jak we śnie. I był.

Miałam wiele snów pięknych i symbolicznych. Śniła mi się śmierć. Byłam skazana i wiedziałam, że muszę umrzeć przez wstrzyknięcie trucizny, i bałam się, ponieważ boję się strzykawek i igieł. Uciekałam przed oprawcą z wymierzoną we mnie strzykawką i biegłam przez długi czarny korytarz, na którego końcu było wielkie okno. Dopadłam do tego okna i wtedy zobaczyłam piękną aleję. Naprzeciw mnie aleją szła kobieta ubrana na czarno, w strój, który nie był strojem naszej epoki: czarne delikatne koronki, czarna parasolka z czarnymi falbanami. Ja wiedziałam, że to jest śmierć. Szła do mnie, a ja, jak to we śnie, niemo ją przywoływałam. Ona, podchodząc do mnie coraz bliżej, zmieniła się w czarnego łabędzia i później, po jakimś czasie, czytając książkę Junga „Archetypy i symbole”, dowiedziałam się, że czarny łabędź jest symbolem śmierci. To było dla mnie piękne odkrycie.

Miałam też kilka niewytłumaczalnych przeżyć związanych ze snami. Wszystkie wydarzyły się w Rzymie. Myślę, że to miasto magiczne. Było to kilkanaście lat temu. Pojechałam jako aktorka ze Starym Teatrem z Krakowa na festiwal teatralny w Spoleto pod Rzymem. Graliśmy „Mątwę” Witkacego. Wracając do Polski, zatrzymałam się w Rzymie. Zamieszkałam razem z aktorką Ewą Kolasińską w starym rzymskim mieszkaniu naszych znajomych, którzy wyjechali na wakacje. Spałyśmy razem w prastarym małżeńskim łożu. Zaznaczam, że nie byłam ani pod wpływem alkoholu, ani papierosów, wtedy w ogóle nie paliłam. I żadnych narkotyków. Byłyśmy obie bardzo zmęczone. Ewa zasnęła, a ja nie mogłam i usiłowałam bezskutecznie dodzwonić się do Polski. Leżałam i nagle nad Ewą przy oknie zobaczyłam postać mężczyzny, jakby utkaną z rozedrganego światła. Pamiętam, że był to mocno opalony blondyn, w niebieskiej, jakby płynnej koszuli. O dziwo, nie bałam się, tylko tak mnie to zaskoczyło, że obudziłam Ewę i zapytałam ją, czy też to widzi. Było to dla mnie tak naturalne, że ten mężczyzna jest w powietrzu, że sądziłam, że ona też musi go widzieć. Ewa nie widziała nic. Była to zjawa, lecz czym lub kim to było, nie wiem do dziś.

Drugą podobną przygodę miałam w Rzymie przy fontannie di Trevi. Popołudnie, wakacje, tłumy ludzi. W pewnym momencie ucichł gwar i poczułam się tam zupełnie sama, w zupełnie innym czasie i innej przestrzeni. Stałam w miejscu, panowała zupełna cisza i czułam, że jestem tam tylko ja, ale odczuwałam też obecność mojego ukochanego, który był wtedy w Polsce. Tylko ja i on. Było to bardzo piękne, metafizyczne przeżycie.

Podobne stany miałam często w Krakowie. Mieszkałam sama z dziećmi, rozwiodłam się właśnie z mężem. Zdarzało mi się, że budząc się, widziałam mój sen na jawie. Siedząc już przebudzona na łóżku, to, co mi się właśnie śniło, obserwowałam w takiej mikroskali na podłodze. Rozgrywały się tam sceny jeszcze ze snu. Mój starszy syn Mateusz widział, jak z natężeniem obserwowałam fragment dywanu. Mówił coś do mnie, a ja nie reagowałam. Te przeniesione ze snu na jawę sceny były dla mnie czymś bardzo tajemniczym, niewytłumaczalnym. Przeżyłam dużo sytuacji, które trudno byłoby racjonalnie wytłumaczyć. Nie były to w każdym razie żadne wizje narkotyczne.

Jak interpretuję podwójną linię życia na mojej dłoni? Życie artysty jest takim podwójnym życiem. Są artyści, którzy obierają tylko jedną drogę, drogę sztuki. Nie decydują się na normalne, stereotypowe życie z domem, dziećmi, i tak dalej. Ja najpierw byłam żoną i matką dwojga dzieci, a dopiero potem artystką. I czułam się rozdwojona.

Dlatego nie toleruję w domu adrenaliny, która towarzyszy życiu artystycznemu, a kiedy pracuję – nagrywam albo wyjeżdżam w trasę – zapominam o domu. Nie jestem w stanie tych dwóch światów połączyć. One są absolutnie od siebie odseparowane. Jedynym punktem stycznym jestem ja.

Czasami miałam wręcz wrażenie, że jestem nienormalna, że coś ze mną nie tak. Wyjeżdżałam na długie trasy koncertowe i nie tęskniłam za domem, jakby w ogóle nie istniał, jakby go ktoś gąbką starł z tablicy. A to jest właśnie to podwójne życie. Ludzie, którzy widzą mnie na scenie, wyobrażają sobie, że taka sama jestem w domu: agresywna, z wielkim temperamentem. A ja w domu kocham spokój. Pielęgnuję go.

Miałam ostatnio piękny sen pełen spokoju. Kiedy się obudziłam, byłam ogromnie szczęśliwa, że taki sen spotkał mnie w moim wieku. Bo one zdarzają się z reguły ludziom bardzo młodym. To wielkie szczęście, jak się taki sen przyśni.

Mama, Tato, w wózku brat Andrzej Ostrowski

ROZDZIAŁ DRUGI:

Byłam numerem osiem

„Nie wiem, kiedy odleciały Czarne Ptaki mojego dzieciństwa Świat swój zamykam do drżącego powietrza, żabiego skrzeku I śliskich kamieni”

Czarne Ptaki mojego dzieciństwa

Jako mała dziewczynka dwa razy umarłam i zmartwychwstałam. Do dziś tego nie rozumiem. Było to podczas wakacji. Bawiłam się plasteliną – uwielbiałam to robić – lepiłam śmieszne ludziki, zwierzątka. I zjadłam tę plastelinę, a ponieważ dorośli mi mówili, że jak się plastelinę je, to się umiera, położyłam się na murku i umarłam. A potem zmartwychwstałam.

Dzieci mają ogromną wyobraźnię i zupełnie inne poczucie czasu i przestrzeni. Nie są jednak w stanie tego wyartykułować i nie odczuwają pewnie wcale takiej potrzeby, bo wydaje im się, że wszyscy odczuwają tak samo jak one. Z wiekiem te nastroje się upraszczają, wkracza z buciorami rozum, wyrachowanie, wola, chęć przypodobania się i inne świństwa. Myślę, że dojrzewanie, oprócz towarzyszących mu objawów fizjologicznych, dlatego jest tak dramatyczne, że jest utratą pierwotnego cudownego zauroczenia światem. Dojrzewanie jest utratą raju. Dzieci są w stanie skoncentrować się na cudowności świata, przyrody, życia. Postrzegają, odczuwają, przepuszczają to wszystko przez siebie i oddają z powrotem światu. Niewiele zatrzymują. Dorośli potrafią bardzo łatwo tę dziecięcą wrażliwość stępić.

Byłam wrażliwym dzieckiem. Mieszkałam w domu dziecka. Nie było telewizji, słuchałam radia, fascynowało mnie życie, które było wokół mnie, pode mną – dostrzegałam najmniejszego robaczka – i nade mną: chmury, słońce, wiatr. Czytałam mnóstwo bajek, i to jeszcze bardziej ożywiało świat. Pamiętam, że jak wchodziłam do lasu, gdy przekraczaliśmy cudowny strumień z kamieniami, zarośnięty łopuchami i łopianami, to wydawało mi się, że trzeba bardzo delikatnie stąpać, bo tam mieszkają krasnoludki. Zaglądałam delikatnie pod muchomory, aby nie spłoszyć krasnoludka.

Dzisiaj bardzo wyraźnie odczuwam u ludzi brak duchowości. Nie kształci się w dzieciach wyobraźni. A człowiek pozbawiony wyobraźni pożąda coraz więcej rzeczy materialnych, które pieszczą oczy i stwarzają pozorne poczucie bezpieczeństwa. To jak nekrofilia: ukochanie martwej materii. Nie kochamy jednak tego, co już mamy, tylko to, co chcemy mieć. Szczęście jest niemożliwe, a napięcie ciągłe. I niecierpliwość. „Człowiek współczesny rości sobie prawo do trzeźwego myślenia, ale to trzeźwe myślenie prowadzi nas krętymi korytarzami koszmaru rozumu...”

Życie dziecka jest bardzo zbliżone do śnienia. Pewne rzeczy, które są niemożliwe z racjonalnego punktu widzenia, w dzieciństwie się zdarzają. Dlatego że tak przeżywa to dziecko.

Być może nie umarłam na murku po zjedzeniu plasteliny, ale byłam przekonana, że nie żyję. Później – jeszcze jako dziecko – odbierałam sobie kilkakrotnie życie. Już całkiem świadomie nie chciałam żyć.

Jako mała dziewczynka żyłam w nędzy. Mieszkałam w suterenie z chorą matką i braćmi pijącymi alkohol.

Mój ojciec pochodził z bardzo licznej bogatej rodziny. Dziś domyślam się, że był maminsynkiem – piękny chłopiec faworyzowany i kochany przez kobiety. Nie był przygotowany do życia w trudzie. W ogóle nie był przygotowany do życia – ani w pierwszym małżeństwie, z którego miał trzy córki, ani później z nami. Cały ciężar pracy, utrzymania i prowadzenia domu spoczął na mojej matce. Ale zachorowała na gruźlicę. Trzeba było podjąć decyzję, co zrobić z piątką dzieci. Z ojcem został najstarszy, szesnastoletni brat. Był naturalnie najbardziej samodzielny i matka uznała pewnie, że jakoś sobie poradzi. A my – pozostała czwórka – zostaliśmy rozrzuceni. Ja miałam wówczas cztery lata i ze starszą siostrą trafiłam do Caritasu, czyli domu dziecka prowadzonego przez zakonnice w Jordanowie w klasztorze sióstr Prezentek, a dwaj moi starsi bracia zostali umieszczeni w państwowym domu dziecka gdzieś pod Pilicą. Dziś zostaliśmy tylko w trójkę. Ja, moja o siedem lat starsza siostra i jeden z tych braci. On bardzo ciężko wspomina czas spędzony w domu dziecka, w ogóle do tego nie wraca. My z siostrą wciąż o tym mówimy.

Spędziłyśmy w domu dziecka pięć lat. Prowadziły go zakonnice, które psychicznie i fizycznie znęcały się nad dziećmi. Zostałyśmy umieszczone w różnych grupach, zakonnice nie pozwalały nam na kontakty. Cały czas się bałam. Bałam się być sobą, bałam się domagać swoich praw. Bałam się zaprotestować przeciwko wielu niedobrym rzeczom, które się działy. Właściwie jedyną opoką była moja siostra. Wprawdzie niedużo starsza, bo o siedem lat, dla mnie była jednak jak matka i to zostało mi do dzisiaj. Wtedy wydawało mi się, że to jedyna osoba na świecie, do której mogę się zwrócić ze swoimi kłopotami, a tak naprawdę ona przecież też niewiele mogła pomóc. Miała przecież tylko jedenaście lat... Przypominam sobie także taki obrazek: moja siostra miała mi przyszyć coś przy płaszczu, chyba dragonik, a zakonnica złośliwie nie dopuszczała jej do mnie. W ogóle nie mogłyśmy się widywać, tak jakby to nie była moja rodzina. Udało nam się spotkać raz czy dwa razy, bo wpadłam w jakąś całkiem niedziecięcą furię, zdemolowałam dużą salę z metalowymi łóżkami, w której mnie umieszczono, i zrobiłam z tych łóżek piramidę. Wyciągali mnie spod sterty tych rozwalonych łóżek i materacy. Bardzo za siostrą tęskniłam, w mojej grupie nie miałam żadnej bratniej duszy. Mama nas nie odwiedzała, była w sanatorium zamkniętym. Po pewnym czasie, kiedy mama, jeszcze bardzo słaba, wróciła do domu, przyjeżdżałyśmy do niej na święta i wakacje. Nigdy nie prosiłam jej, żeby zabrała mnie z domu dziecka. Nie skarżyłam się. Wiedziałam, że muszę tam być. Po prostu. I tyle.

W domu dziecka byłam bardzo samotna i nieszczęśliwa. Ale były też momenty, kiedy czułam się dobrze. Zachorowałam, zostałam umieszczona w izolatce i zakonnica przyniosła mi książki, żebym sobie oglądała obrazki. Ale, nie wiadomo skąd, ja umiałam czytać. I to mnie uratowało od kompletnego załamania. Zakonnice na początku nie mogły uwierzyć, że potrafię czytać. Dopiero jak opowiedziałam im bajkę, pozwoliły mi, pięcioletniej dziewczynce, korzystać z biblioteki. Moja pierwsza książka to „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, potem „Na jagody”. Pamiętam je doskonale. Czytałam wszystkie baśnie Andersena. Po kilka razy. Za każdym razem było to dla mnie przeżycie. Potem czytałam też w nocy, przy świetle gwiazd i księżyca. Jak mnie zakonnice przyłapały, była kara. Jak nie miałam dostępu do książek, byłam potwornie nieszczęśliwa. Siostry twierdziły, że niszczę obwoluty. Książki do dzisiaj są moją największą miłością, uzależnieniem. Ja muszę czytać. Gdy mieszkałam kilka miesięcy u wujka, czytałam to, co było w jego bibliotece – jakieś dziwne romansidła w rodzaju „Krystyny”. W szkole podstawowej pozytywistów, Sienkiewicza, całego Iwaszkiewicza, ale także literaturę amerykańską, francuską. Na lektury szkolne nie starczało mi czasu ani ochoty.

W Jordanowie lubiłam też spacery. Łąki, las i strumyki. Do dzisiaj jestem przekonana, że widziałam wtedy krasnoludki! Od jednej siostry dostałam sweterek, czerwony, wydziergany. To był taki cywilny sweterek, bardzo prywatny, intymny. Koło naszego domu dziecka rozbijało się czasem wesołe miasteczko. To też była frajda. Te chwile pomagały mi przeżyć, kiedy zbliżał się koszmar nocny. Wieczorem siostry rozdzielały nam kary, a potem noc, i moczenie nocne. Jak się zmoczyłam, to przez kilka godzin musiałam trzymać prześcieradło w górze, siostra przychodziła z latarką, brutalnie wyrzucała z łóżka i zapędzała do prania. W nocy. I jakieś dziwne zdarzenia, które dzisiaj rozumiem, ale wtedy wydawały mi się czymś niezrozumiałym, na pograniczu thrillera i horroru. Bałam się iść do łazienki, bo coś strasznego mnie w tej łazience spotkało.

Dziś wydaje mi się, jakby to była scena z filmu Buñuela, jak ze złego snu. Wstałam w nocy, bo chciało mi się sikać. Nasza sypialnia miała dużo łóżek i wychodziło się na wielki korytarz. Po prawej były szatnie i przez nie przechodziło się do ubikacji, po lewej łazienka, do której chodziłam w nocy prać zasikane prześcieradła. Przeszłam w tych strasznych ciemnościach do ubikacji.

Bałam się, bo my ciągle byłyśmy faszerowane przez zakonnice bajkami o duchach, kulistych piorunach, nietoperzach. No i ten tajemniczy ogród za oknem. Noc zawsze łączyła się ze strachem. Musiałam jednak przebrnąć przez ten strach, bo zsikanie się do łóżka było jeszcze gorsze. Wchodzę do ubikacji i słyszę jakieś dziwne głosy, rodzaj takiego dziwnego jęku i przeraźliwy szept: „Uciekaj, uciekaj”. Zostałam zupełnie sparaliżowana, nawet teraz mnie ciarki przechodzą. Nigdy jako dziecko nie doszłam, co to było, ale pozostało to bardzo głęboko w mojej pamięci. Usiłowałam potem sobie zrekonstruować, co to mogło być, i pewna jestem, że oczywiście nie było to żadne z dzieci. Prawdopodobnie zakonnica w negliżu, przecież nie spały w tych pierdolonych kornetach, w tych kwadratach na głowie, krochmalonych na sztywno, drewnianych. Musiały się przecież też rozbierać. Jedna z nich spała za parawanem w naszej sali i pilnowała. Za przepierzenie nie można było, broń Boże, zajrzeć. Toż to była kara śmierci, żeby tam zajrzeć, za parawan. I pewnie była goła, a nie chciała, żebym ją zobaczyła. To tak jak larwa, która pozbywa się swojego pancerza, albo jak czarownica, która pozbywa się dziesięciu peruk, które ją przyozdabiają. Widocznie ona usłyszała, że któraś z nas się zbliża, i przestraszyła się. Wtedy też oczywiście nie mogłam się wysikać.

Potem wydawało mi się, że w łazience straszy. Wstrzymywałam, śniło mi się, że sikam do kontaktu, że nie będzie widać, że nasikałam, że nic się nie stanie, i znów sikałam do łóżka. Nerwica. Wspominam to jak najgorszy horror.

Tam panowała taka wojskowa hierarchia – były zakonnice z bogatych domów, piękne i wykształcone, potem te z prostych rodzin, a najniżej my, dzieci. Zakonnice miały precyzyjny podział zajęć. Jedna była od kuchni, jedna od magla, od prania, gotowania, nauczania, od ogrodu, od świń, od krów. Była to właściwie samowystarczalna społeczność. Każda dziewczynka miała zakonnicę, która się nią opiekowała. Ja miałam siostrę Martę, szefową kuchni. Wszystkie zakonnice wiedziały, jakie jest ich miejsce, i dbały o czystość, co jednak nie zmienia faktu, że wszystkie miałyśmy wszawicę; higiena w tamtych czasach nie stała na zbyt wysokim poziomie. Była, co prawda, ciepła woda, ale dziewczynki myły się raz na tydzień i wystarczyło, że jedna miała wszy, byśmy wkrótce wszystkie były zawszone.

Zakonnice były dla nas w patologiczny sposób okrutne. Biły, wykręcały uszy, kazały – jak w bajce – klęczeć na grochu, znęcały się psychicznie. Miałam tak powykręcane, naderwane uszy, że dosłownie zwisały mi z głowy. Pod koniec tygodnia gromadziły nas wszystkie i było publiczne pokazywanie rajstop. Miały być białe, ale przecież po tygodniu używania nie mogły być białe! I kara. Jeśli same nas nie biły, to starsze dziecko miało bić młodsze. Nie miałyśmy imion. Nikt nie wołał na mnie: Oleńko albo Gwiazdeczko, jak nazywała mnie mama. Byłam numerem osiem.

Bo były dwie mateczki. Jedna – dzisiaj z siostrą twierdzimy, że ona była miła – duża kobieta, taka powiedzmy sobie Matka Boska. A druga była jej przeciwieństwem, diabłem wcielonym. Wiktoria. Lesbijka, jak się potem okazało. To była bardzo ostra sucz. Na całe szczęście nie interesowała się takimi małymi dziećmi jak ja. Ona interesowała się moją siostrą, która była nadzwyczaj atrakcyjna jako młoda dziewczyna.

Kościół był blisko, pamiętam. Przechodziło się tylko przez plac, zawsze grupą szło się do kościoła. Bardzo lubiłam procesje majowe. Miałyśmy koszyczki, jakieś stroje odświętne, wianki. Pamiętam ten koszyczek i „Święty, święty, święty Pan, Bóg zastępów, pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej”. I oczywiście jeszcze jasełka. Trzeba było się nauczyć roli. Na początku podawałam ręcznik i gwoździe. Piłatowi ręcznik. Gwoździe przynosiłam przez scenę. Nieprawdopodobnie byłam przejęta, czy czegoś nie zepsuję. No i byłam mówiącą wierszyki.

Bardzo bałam się na przykład Świętego Mikołaja. Przerażał mnie, jak wszystko, co przebrane, w masce, zakryte, niejasne. Zakonnice nie mogły tego zrozumieć – jak można bać się kogoś, kto przychodzi z prezentami?! Gdybyśmy to, o czym opowiadam, oglądali w kinie czy teatrze, to powiedzielibyśmy: Boże, jak to możliwe?! Ale kiedy jest się w środku tego wszystkiego, kiedy jest to jedyna dana nam rzeczywistość, to patrzy się na to inaczej. Bez zdziwienia. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby stamtąd uciec.

Nienawidziłam tego miejsca, ale z drugiej strony, ponieważ byłam bardzo mała, nie pamiętałam domu rodzinnego ani matki, ojca – przeniesienie dziecka do takiej rzeczywistości sprawia, że wydaje mu się, iż rzeczywistość jest właśnie taka a nie inna, że Jordanów to miejsce normalne. Przez to tęskniłam bardzo, ale nie wiedziałam, za czym: czy za domem, czy za matką, czy za jakąś czułością, intymnością, za tym, żeby być sama?

Wszystko tam było wielką tajemnicą i ciągłym zastraszaniem. Mam wrażenie, że cały czas byłam w kościele albo na lekcji religii. Zdarzało się, że w czasie świąt chodziłyśmy do kościoła po pięć razy dziennie. Wszystko to było jednak bardzo mechaniczne, zero wiary. Zakonnice ciągle pytały nas: kim zostaniesz? Na to, broń Boże, nie można było odpowiedzieć inaczej jak: zakonnicą. Często nas też pytały, czy miałyśmy już objawienie. Też trzeba było odpowiadać, że miałyśmy. Wiedziałyśmy, czego się od nas oczekuje. Bóg objawiał nam się bez przerwy.

Siostry były szczególnie czujne, jeśli chodziło o sprawy seksu – kontrolowały, czy dziewczynki się nie onanizują. Gdy się leżało, trzeba było mieć ręce skrzyżowane jak do modlitwy. Zakonnice w nocy sprawdzały, co dziewczynki robią: gwałtowne zrzucanie kołdry, latarka w oczy.

Biły nas różańcami zrobionymi ze specjalnie poskręcanych grubych białych sznurów, którymi się opasywały. Ustawicznie nas upokarzały, a kary cielesne były potworne, na przykład mazanie dziecka kałem za to, że zrobiło w majtki. Pamiętam, jak na moich oczach zakonnica nacierała dziewczynkę, która zrobiła w majtki, tą kupą za pomocą ryżowej szczotki do szorowania podłóg. Stała ta maleńka dziewczynka bardzo wystraszona, a ona ją od stóp do głów smarowała.

Dręczyły nas psychicznie. Dostałam w szkole zadanie arytmetyczne: ile to jest cztery razy cztery. Tabliczkę mnożenia znałam świetnie i w ogóle bardzo dobrze się uczyłam. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zakonnica mówiła mi, że to wcale nie jest szesnaście. Byłam z tego powodu potwornie zestresowana, próbowałam liczyć na wszystkie sposoby i zawsze wychodziło mi szesnaście. Ona zaś uporczywie powtarzała, że cztery razy cztery nie równa się szesnaście.

Miałyśmy wielką, stałą potrzebę zwracania na siebie uwagi, przez co byłyśmy w ciągłym napięciu i zawsze niespokojne. Taka cecha zostaje na całe życie. Człowiekowi się wydaje, że jest niewidziany, niedostrzegany, że nikt go nie kocha, nikt nie chce. Ogromna potrzeba czułości zostaje potem na całe życie. Człowiek nie jest w stanie skoncentrować się na jednej osobie, ciągle wydaje mu się, że to właśnie nie ta, ale inna.

Obowiązywał nas ścisły zakaz przekraczania klauzury. Klauzura to było takie miejsce, gdzie mieszkały zakonnice i gdzie drzwi były cały czas zamknięte. Gdy miało się jakąś sprawę do zakonnicy, trzeba było pukać albo wołać po imieniu. Wszystko było naprężone, żadnej radości czy śmiechu. One naprężone w tych kornetach, my naprężone, omotane religią, strachem, wciąż unoszącą się nad nami wizją grzechu. Żadnej intymności. Zachowywałam się przez to jak automat. Do dziś nienawidzę wszelkich grup, wycieczek. Lubię być sama, nie znoszę dużej liczby osób, tak zwanego towarzystwa.

Mam wrażenie, że podczas mojego pobytu w Jordanowie cały czas tęskniłam. Ta tęsknota została do dzisiaj. Kiedy jestem z kimś długo i przestaję tęsknić, to robi się taka flat line – martwa linia. Dziecko, jeżeli permanentnie tęskni, to tęsknota tak głęboko wchodzi w jego mentalność i mózg, że bez niej nie jest w stanie nic się zadziać. Najpierw musisz tęsknić, żeby potem móc z kimś być. To tak, jakbyś cały czas był zanurzony w roztworze tęsknoty i nie wiesz już, czy jest ten roztwór, czy go nie ma. Pobyt w domu dziecka spowodował, że jestem osobą tęskniącą... To jest przecież piękne... Jak gdyby zło urodziło coś pięknego. Ale z drugiej strony nie jestem w stanie wytrzymać z drugim człowiekiem długo, nie mogę z nikim być bez przerwy. Ciągle stwarzam sytuacje, w których albo ja tęsknię, albo ktoś inny tęskni. Takie „tęskniące sytuacje”, czyli przybliżanie się i oddalanie. Nie potrafię być z drugim człowiekiem, na przykład z mężczyzną.

W pewnym momencie państwo odebrało Caritas, ten dom dziecka, Kościołowi i stanęła przede mną perspektywa państwowego domu dziecka. Mama zapytała mnie, czy chcę tam iść. Oczywiście, że nie chciałam. Miałam już na tyle rozumu, by zdawać sobie sprawę, że tam może być jeszcze gorzej. Wróciłam do domu. Kiedy miałam siedemnaście lat, dowiedziałam się, że te Prezentki prowadzą w Krakowie przy ulicy Świętego Jana szkołę. Miałam ochotę jakoś się na nich zemścić. Ale szybko mi to minęło. One też miały przecież skrzywione życiorysy. Też musiały być potwornie nieszczęśliwe i to swoje nieszczęście przelewały na dzieci, dlatego były takie okrutne.

Po latach jedna z zakonnic próbowała skontaktować się ze mną. Zadzwoniła do mojego sąsiada w Krakowie i chciała się ze mną spotkać. Nie chciałam. To była ta siostra, która dała mi sweterek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: