Daniela Chodowieckiego przypadki - Kalina Zabuska - ebook + książka

Daniela Chodowieckiego przypadki ebook

Kalina Zabuska

3,3

Opis

Znakomity rysownik i rytownik Daniel Chodowiecki urodził się w Gdańsku. Tu został ukształtowany przez wartości kultywowane w jego rodzinnym domu. Stąd przed blisko trzystu laty wyruszył w drogę, która zaprowadziła go na szczyty europejskiej sławy. Po ojcu był Polakiem, po dziadkach ze strony matki Niemcem i Francuzem. Zawodowo i rodzinnie związał się z Berlinem. Pozostawiony przezeń dorobek artystyczny traktowany jest dzisiaj jako fundament wiedzy na temat XVIII wieku.

Książka Kaliny Zabuskiej to próba przedstawienia Chodowieckiego nie tylko jako artysty, ale również jako człowieka, którego życie stanowiło ucieleśnienie ideałów mieszczańskiego oświecenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Szkice młodzieńcze

Daniel Chodowiecki w wieku młodzieńczym – autoportret (?)

Wprowadzenie

Daj mi sposobność do czynu,

Wolę czyn niż liść wawrzynu.

Spoczynek sercu niemiły,

Chcę tworzyć, ile siły.

Johann Wolfgang Goethe

Skomplikowany rodowód czyni Daniela Chodowieckiego po ojcu Polakiem (choć najchętniej posługującym się językiem francuskim), a po dziadkach ze strony matki – i Francuzem, i Niemcem. Splot okoliczności zawiódł go jako bardzo jeszcze młodego człowieka do Berlina. Z tym miastem artysta związał się na całe życie. Zasady wpojone w rodzinnym domu oraz wrodzona lojalność uczyniły zeń wiernego poddanego króla Prus. Osiągnąwszy wraz ze stanowiskiem dyrektora berlińskiej Königliche Akademie der Künste prestiż należny wysokiemu urzędnikowi pruskiej administracji, Chodowiecki zachował świadomość pochodzenia oraz pamięć o wyborach sumienia podejmowanych przez przodków, polskich dysydentów po mieczu i francuskich kalwinistów po kądzieli. Jako członek wspólnoty wyznaniowej skupionej wokół francuskiego kościoła reformowanego w Berlinie, utożsamiał się z losem pokoleń hugenotów, którzy za wierność przekonaniom skazani zostali na prześladowania i tułaczkę. Prusy, otwierając się przed religijnymi banitami, zaoferowały im godziwe warunki egzystencji oraz nieograniczone możliwości rozwoju. Wdzięczni uchodźcy – réfugiés – odpłacili nowej ojczyźnie kreatywnością i pracowitością, zaskarbiając sobie przychylność i uznanie rdzennych obywateli stolicy. Daniel Chodowiecki, wielki artysta małych formatów, był jednym z wybitnych, aktywnych przedstawicieli zwartej i dobrze zorganizowanej społeczności berlińskich hugenotów. Graveur célèbre et très renommé – tak był określany przez współczesnych.

Tętniąca życiem stolica, w której Chodowiecki spędził pięćdziesiąt osiem twórczych lat, była świadkiem jego wczesnych zmagań z rysunkiem, prób malarskich i niestrudzonych poszukiwań odpowiedniej techniki graficznej. Pełen determinacji, konsekwentny szlak prowadził artystę przez gorycz pierwszych niepowodzeń po rozkwit talentu i sukces, który przyniósł mu miano największego ilustratora niemieckiego oświecenia.

Znakomity rysownik i akwaforcista Daniel Chodowiecki przyszedł na świat w Gdańsku. To właśnie tu, w portowym mieście nad brzegiem szarej Motławy, przed blisko trzystu laty rozpoczęła się jego droga na szczyty uznania.

W hanzeatyckim Gdańsku1726–1743

Rodzi się artysta

W jesienną środę 16 października 1726 roku w gdańskim domu kupca zbożowego Gotfryda Chodowieckiego i jego żony Marii Henrietty, córki kupca i złotnika Daniela Ayrera rodem z Lipska, panował zgiełk i gorączkowa bieganina. Kuchenny piec buzował, a z kotła stojącego na ogniu buchały kłęby pary. Trzeba było dużo gorącej wody, dużo białego płótna. Gotfryd nerwowo kręcił się przed izbą, z której dobiegały stłumione odgłosy przeradzające się regularnie w bolesny krzyk. Zwykle staranny w ubiorze kupiec bezwiednie pocierał skronie, nie zważając na przekrzywioną perukę i pomięte poły szustokoru. Trudno mu było oddalić się od zamkniętych drzwi, które otwierały się tylko przed zaaferowanymi kobietami. Na pomoc „babkom”, tradycyjnie towarzyszącym porodom, wezwano co prawda wprawnego medyka, który czuwał nad jego żoną, ale bezczynności oczekiwania i tak towarzyszył niepokój. Oby tylko wszystko przebiegło pomyślnie, oby Maria Henrietta i dziecko nie doznali żadnego szwanku… Wydarzenia rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami stanowiły kryjącą wiele zagrożeń niewiadomą. Gotfryd zdawał sobie sprawę z wysokiej śmiertelności wśród położnic i noworodków, był świadomy ryzyka niesionego przez pozornie naturalną sytuację, jaką jest poród. Pamiętał o niebezpieczeństwie powikłań zagrażających i matce, i dziecku. Było to zjawisko powszechne. Wiele kobiet, którym udało się szczęśliwie przetrwać poród, ocierało się o śmierć w połogu. Zgon przy porodzie, ale też na skutek poporodowych zakażeń i zatruć, wynikał najczęściej z braku właściwej opieki medycznej, niskiej świadomości sanitarnej, a także z hołdowania szkodliwym przesądom. Gotfryd był pełen obaw. Śmierć zbierała bogate żniwo wśród matek. Dając nowe życie, kobiety nader często oddawały w zamian własne.

Czas dłużył się i dłużył… Czyżby to już?! Nareszcie! Dobiegł go stłumiony, lecz wyraźny płacz dziecka. A więc wszystko dobrze? Drzwi się uchyliły. To syn! Urodził się pierwszy syn! Wyczerpana, lecz uszczęśliwiona Maria Henrietta z tkliwością spoglądała na chłopczyka, oby Bóg miał go w swej opiece! Asystujące jej kobiety, które w myśl ordynacji chrzcin „w trafiających się przypadkach poradą i pomocą nadsługiwać mają, co według słuszności ma być rekompensowano”, podały dumnemu ojcu maleńkie zawiniątko (il. 1). Syn! Małżonkowie cieszyli się już wprawdzie roczną Louise, ale chłopiec był w rodzinie szczególnie oczekiwany. Przecież jako spadkobierca nazwiska miał przejąć ojcowskie interesy. I oto marzenia się spełniły. Jego przyjście na świat od pierwszych dni budziło wiele nadziei. Chłopiec, to już postanowione, będzie nosił imię Daniel. Daniel Mikołaj Chodowiecki.

Pod wysokimi sklepieniami kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, którego ceglany gotycki masyw od stuleci dominuje nad dachami Starego Przedmieścia, liczący osiem dni potomek Gotfryda i Marii Henrietty z domu Ayrer otrzymał imiona Daniel Mikołaj. Przed rokiem, 2 lipca, w tej samej świątyni, która już od stu lat służyła gdańskim kalwinistom, została ochrzczona Louise (Ludovica) Elisabeth Concordia, jego starsza siostra. Pierwszy syn Chodowieckich odziedziczył imię po dziadku ze strony matki. Drugie imię, Mikołaj, nadane zostało jako wyraz szacunku dla świadka chrztu, kupca korzennego Nicolausa Bröllmanna, szwagra Sophie, która była babką chłopca ze strony ojca. Jak miało się okazać, wiążąc się tym sposobem z dalszym powinowatym, rodzice Daniela wybrali dla syna odpowiedzialnego opiekuna: w trudnych chwilach Bröllmannowie nie odmawiali pomocy nie tyko Danielowi, lecz także całej rodzinie Chodowieckich.

W Gdańsku, podobnie jak w innych miastach hanzeatyckich, zasady postępowania we wszystkich najistotniejszych sytuacjach życiowych, od narodzin poczynając, poprzez zawieranie związków małżeńskich, aż po śmierć, podlegały ścisłym przepisom. Reguły ustalane były przez rady miejskie i ogłaszane w wilkierzach. Ich przestrzeganie zaś kontrolowały władze miasta.

1Zbawienny wpływ rodziców na dzieci. Tablica XXIX z Elementarwerk Johanna Bernharda Basedowa (w prawym górnym rogu: Ojciec cieszący się narodzinami potomka).

W księgach kościelnych znajdują się zapisy dotyczące chrztu, daty urodzin natomiast często nie odnotowywano, ponieważ pierwsze dni dziecka bywały krytyczne i ważyły o jego życiu. Noworodek był w tym czasie szczególnie zagrożony zdrowotnie, a ponadto – tak uważano – ulegał działaniu złych mocy. Jako właściwy dzień przyjścia na świat traktowano zatem udzielenie sakramentu chrztu. Chrzciny Daniela odbyły się we wtorek 22 października – w tym dniu został przyjęty na łono Kościoła.

Rodzice Daniela

Dwa lata przed urodzeniem Daniela, we wtorek 12 września 1724 roku, w tym samym kościele, któremu patronują święci Piotr i Paweł, swoją przysięgę małżeńską złożyli Maria Henrietta Ayrer i Gotfryd Chodowiecki (il. 2). Był to zwykły dzień tygodnia. Przepisy ordynacji weselnej z 1705 roku zakazywały ślubów i przyjęć w niedziele i święta, jako desakralizujących dzień świąteczny. Rodzice Daniela zawarli ślub wkrótce po przyznaniu Gotfrydowi obywatelstwa gdańskiego. Wyczekiwany z niecierpliwością akt prawny podpisany został 31 sierpnia 1724 roku. Od tej chwili Gotfryd w pełni korzystał ze swobód przysługujących gdańszczanom i czuł się przy tym w dwójnasób zobligowany do poszanowania lokalnego prawa. Teraz mógł już realnie planować przyszłość i rozpocząć budowę jej zrębów. Usankcjonowane prawnie obywatelstwo stabilizowało sytuację Gotfryda, co z pewnością miało istotny wpływ na realizację planów matrymonialnych pary. Zanim jednak nadszedł ów wrześniowy wtorek 1724 roku, należało przejść uświęcone tradycją, obwarowane przepisami procedury narzeczeńskie. Przede wszystkim konieczne było uzyskanie pewności, że rodzice oraz sama Maria Henrietta przychylnie spoglądają na matrymonialne zabiegi Gotfryda Chodowieckiego. Sprawdzenie nastrojów było zadaniem swatów. Jako wysłannicy kawalera starającego się o rękę panny, to oni zwyczajowo dokonywali rozeznania i prowadzili pierwsze rozmowy. Po osiągnięciu porozumienia obie rodziny ustalały szczegóły. Kierowano się wytycznymi zawartymi w ordynacjach weselnych, nie zapominając jednak o własnym interesie. Aktem poprzedzającym kolejne działania zmierzające do zawarcia związku małżeńskiego było spisanie intercyzy, zawierającej szczegółowe omówienie kwestii majątkowych. Zaręczyny ogłaszano publicznie dopiero po ustaleniach dotyczących zazwyczaj drażliwej kwestii pieniędzy. Nie inaczej zapewne toczyły się sprawy małżeństwa Marii Henrietty Ayrer i Gotfryda Chodowieckiego. W okresie narzeczeńskim młodych ludzi i ich rodziny obowiązywał zakaz zabaw i ucztowania. Przepis ten w żadnej mierze nie był uciążliwy dla członków kościoła reformowanego, którzy z wielkim dystansem podchodzili do wszelkich płochych zachowań, takich jak zabawy, tańce czy całkowicie niedozwolone gry hazardowe. Prostota i naturalność zarówno w zachowaniach, jak i w ubiorze, umiar w stosowaniu ozdób i ogólna powściągliwość to widoczne gołym okiem wyróżniki charakteryzujące tę społeczność. Niemal ostentacyjnie skromny sposób bycia i noszenia się uzewnętrzniał wyznawane wartości, oparte na kulcie Biblii, a zwłaszcza Ewangelii.

2 Kościół Świętych Piotra i Pawła na Starym Przedmieściu.

Istotne znaczenie dla realizacji bodaj najważniejszych kwestii życiowych, a więc zawodowego usamodzielnienia i założenia rodziny, miał dla Gotfryda pokaźny spadek po najstarszym z jego braci. Po przedwczesnej śmierci Jana Daniela, który zmarł w 1719 roku w wieku trzydziestu dwóch lat, własnością Samuela Salomona i Gotfryda, najmłodszego z rodzeństwa, stała się nieruchomość przy ulicy Chlebnickiej 4/5. Kiedy więc zabezpieczony już finansowo Gotfryd uzyskał gwarancję otrzymania upragnionego obywatelstwa, dano na zapowiedzi. Po ich trzykrotnym ogłoszeniu – tak nakazywały przepisy – młody kupiec poprowadził do ołtarza wybrankę, pannę Marię Henriettę Ayrer. A stało się to szybko, bo zaledwie w dwa tygodnie po wręczeniu dokumentu wcielającego Gotfryda w poczet pełnoprawnych gdańszczan (il. 3).

Uroczystość zaślubin zgromadziła najbliższych państwa młodych. Obie strony należały do średniozamożnego kupiectwa. Obecni byli rodzice Marii Henrietty: Jeanne Loysa z domu de Vaillet, której rodzina wywodziła się z gminy Gex we wschodniej Francji, oraz kupiec i złotnik Daniel Adrian Ayrer rodem z Lipska. Radość panny młodej dzieliły jej siostry, Susanne Justine, która w przyszłości stać się miała pierwszą nauczycielką małego Daniela, oraz Johanna Concordia, „cioteczki”, jak pieszczotliwie nazywał je potem siostrzeniec. W ceremonii uczestniczył również brat panny młodej, Antoine Adrian. Data jego wyjazdu do Berlina nie jest wprawdzie znana, ale po ślubie Marii Henrietty i Gotfryda prawdopodobnie jeszcze co najmniej cztery lata pozostawał w mieście, bo w 1728 roku został ojcem chrzestnym Gotfryda Samuela, drugiego syna pary (o ile nie odwołano się do często stosowanej przy chrztach procedury per procura).

3 Panorama Gdańska w widoku od Góry Gradowej.

Obecni też byli z pewnością dumni z osiągnięć Gotfryda przedstawiciele rodziny Chodowieckich. Jego ojciec, Christian Serenius, nie żył już od 1709 roku, radosnego dnia prawdopodobnie nie dożyła również matka, Sophie z domu Gentin, ale stawił się sędziwy stryj pana młodego, Jan Serenius młodszy, niegdyś rektor szkół w Lesznie i przy gdańskim kościele Świętych Piotra i Pawła. Nie sprawił zawodu brat Samuel Salomon, być może już wówczas z żoną Concordią (z domu Paleske). W uroczystości wzięli także udział Gentinowie, członkowie patrycjuszowskiej rodziny matki, od pokoleń osiadłej w Gdańsku. Wśród nich nie mogło zabraknąć Suzanne, ciotki panny młodej, która przybyła na uroczystość z mężem Nicolausem Bröllmannem. To w ich sklepie korzennym Gotfryd zapoznawał się ze specyfiką handlu. Kilkanaście lat później, u owdowiałej już Suzanne, znalazła się również posada dla Daniela, jej ciotecznego wnuka.

Zaślubiny i gdańskie wesele

Połączenie więzami małżeńskimi Ayrerów i Chodowieckich dla obu rodzin stanowiło powód do radości i budziło wiele nadziei. Czy jednak to ważne wydarzenie było hucznie świętowane? Gdańskie przepisy kategorycznie określały, co w tym względzie jest dozwolone, a czego nie wolno. Liczba gości, rodzaj prezentów oraz potrawy na stole musiały odpowiadać przepisom miejskim. W trosce o zachowanie granic przyzwoitości w wilkierzach miejskich zamieszczano szczegółowe wytyczne dotyczące przebiegu uroczystości rodzinnych, takich jak wesela, chrzty i pogrzeby. Przepisy te miały przeciwdziałać ostentacyjnemu zbytkowi. Kosztowne podarki nie były mile widziane, a nieuzasadniona rozrzutność podlegała karze. Karą obłożone było między innymi serwowanie dwóch luksusowych gatunków ryb (a za takie uchodziły pstrągi i śliże), naganne było picie zbyt drogich trunków, jak na przykład importowanego, ciężkiego i drogiego węgrzyna. Wszystkie te i podobne zastrzeżenia wyszczególnione zostały w ordynacji gdańskiej z 1734 roku, sądzić zatem należy, że zbliżone zasady obowiązywały dziesięć lat wcześniej, kiedy w związek małżeński wstępowali rodzice Daniela Chodowieckiego. Prawo stanowiła wówczas niewiele różniąca się w szczegółach ordynacja z 1722 roku.

Praworządni obywatele miasta – a zaliczyć do nich można zarówno Ayrerów, jak Chodowieckich – z pewnością stosowali się do obowiązujących przepisów. Jako hołdującym prostocie członkom kościoła ewangelicko-reformowanego nieobce im było pojęcie samoograniczenia. W ich życiu codziennym dominowała niewymuszona, zgodna z głoszonym światopoglądem powściągliwość. Przestrzegającym zasad kalwinom, niewielkiej grupie wyznaniowej, stanowiącej w owym czasie zaledwie 4,1 procent ludności miasta, restrykcje dotyczące jadła i napoju czy przygrywającej muzyki nie mogły zakłócić tej uroczystości. Nie wiadomo wprawdzie, jak wyglądało wesele Chodowieckich, ale można przypuszczać, że jego przebieg miał nader wyważony i godny charakter. Młodym małżonkom towarzyszyły życzliwe myśli, ciepłe słowa i szczere życzenia, a zaplanowana z kalwińską surowością uroczystość weselna przebiegała zgodnie z obyczajem i obowiązującym prawem. Liryczne, choć zarazem żartobliwe epitalamia, utwory składane wierszem na okoliczność zaślubin, również były objęte zakazem, próżno więc szukać w archiwach rymowanego poświadczenia, iż Gotfryd pojął za żonę Marię Henriettę (il. 4).

Uwalniając wyobraźnię, można jednak podjąć próbę rekonstrukcji zaślubin i wesela w osiemnastowiecznym Gdańsku. Tak więc po swatach, staraniach i zabiegach oraz opisanych wcześniej ustaleniach przedślubnych, po trzykrotnych zapowiedziach, ogłoszonych w kościele panny młodej, nadchodził ów wyczekiwany uroczysty dzień. Zgodnie z tradycją gdańskie śluby odbywały się zazwyczaj przed południem, między godziną dziesiątą a dwunastą. Odświętnie przyodziany „fraucymer”, czyli panny – druhny z weselnego orszaku, wyruszał malowniczym korowodem z domu rodziców i prowadził narzeczoną – ku radości gawiedzi – do świątyni. Kolor biały nie był jeszcze wówczas atrybutem niewinności panny młodej.

Z zachowaniem podobnego rytuału przemierzał ulice narzeczony, któremu towarzyszyli kawalerowie – druhowie. Zorganizowanie sprawnego przejścia obu ślubnych orszaków należało do profesjonalnych proszarzy i proszarek, którzy mieli ponadto zażegnywać niewłaściwe zachowania, a czasem nawet ekscesy plebsu zaciekawionego barwnym wydarzeniem. Odpowiedzialność powierzona im została przez władze miasta. Proszarze zajmowali się także dostarczaniem zaproszeń, obowiązujących przy wszystkich uroczystościach rodzinnych, także przy chrzcinach i pogrzebach. Ta forma płatnej usługi stosowana była powszechnie w miastach hanzeatyckich.

Bardziej zamożni mieszkańcy Gdańska nie pospolitowali się z tłumem ulicznym i nie chadzali do kościoła pieszo. Zanim zostało to jednoznacznie zakazane, korzystali z bogato przystrojonych powozów. Po dopełnieniu ceremoniału, czyli po złożeniu przysięgi i wymianie pierścieni lub obrączek, które symbolizowały zadzierzgnięte więzi, nowo poślubiona para ruszała wraz z gośćmi do domu weselnego. Postanowienia ordynacji z 1705 roku określały dopuszczalną liczbę weselników, wyznaczały też rodzaj i wartość podarków ślubnych. Nie wolno było darowywać sreber, zakaz dotyczył również galanterii, a nawet chusteczek do nosa… Pomimo napomnień i grożących kar pieniężnych radosna atmosfera uroczystości weselnej nierzadko rozsadzała ramy urzędowo nakazanego umiaru.

4 Dwór Artusa.

Organizacja przyjęcia była nie lada wyzwaniem. Czas biesiady poprzedzały zamęt i bieganina. Najpoważniejszym wydatkiem było zastawienie stołu, dobór i przygotowanie odpowiednich potraw oraz opłacenie służby kuchennej. Zatrudniano kucharza od stołu, kucharza od gara, od patelni, od rusztu, od rożna, a także pomagających im kuchcików, którym należało się zwyczajowe wynagrodzenie „na piwo”. Niezbędna była osoba nadzorująca to przedsięwzięcie oraz czeladź. Należało opłacić szynkarza odpowiedzialnego za piwo i drugiego, który zarządzał winami. Skromniejsza kwota przypadała pomywaczkom usługującym w kuchni. Ważną funkcję pełnili silni mężczyźni pilnujący drzwi, aby na biesiadę o ściśle prywatnym charakterze nie wkradł się ktoś obcy, kto mógłby zakłócić jej przebieg nieobyczajnym zachowaniem. Zgodnie z powiedzeniem „Kogo nie proszą, tego kijem wynoszą” mile widzianymi gośćmi były jedynie osoby oficjalnie zapraszane za pośrednictwem proszarzy.

Choć szczególne ekstrawagancje kulinarne nie zostały odnotowane przez kroniki miejskie, to jednak na weselnych stołach zamożnych gdańszczan smakowitego jadła z pewnością nie brakowało. W powietrzu unosiły się wyraziste zapachy, mieszały się opary zawiesistych zup, pieczonego mięsiwa i różnych gatunków ryb. Miejscowa kuchnia charakteryzowała się przywiązaniem do lokalnych smaków, ale również śmiałymi zapożyczeniami z obcych tradycji. W międzynarodowym tyglu, jakim było portowe miasto, przenikanie się różnych wpływów było nieuchronne. W czasie uroczystości rodzinnych pilnowano, żeby nie przekraczać zbyt ostentacyjnie przepisów, albo też głowiono się, jakim sposobem obowiązujące ograniczenia sprytnie ominąć. Nad przestrzeganiem litery prawa czuwali urzędnicy miejscy, skrzętnie odnotowujący wszelkie odstępstwa. Niesubordynację karano wysokimi grzywnami, a to nie było w smak racjonalnym, ceniącym pieniądz gdańszczanom.

Serwowano zwykle pięć, czasem sześć dań, w tym dziczyznę i jedną z ryb uznawanych za luksusowe. Ograniczenia dotyczyły także trunków. Węgrzyn został kategorycznie wykluczony. Można było podać dwa gatunki wina, czasem przepis zezwalał tylko na jeden gatunek i na piwo. Przy czym piwo, najpopularniejszy niegdyś w Gdańsku niskoprocentowy napój alkoholowy, z powodu złej jakości tutejszej wody utraciło dotychczasowy prymat na rzecz tanich gatunków wina, które importowano z Francji, Hiszpanii i Niemiec.

Późnym popołudniem, między godziną szóstą a siódmą, nadchodził czas deserów. Nieodzownym dodatkiem do owych „cukrów”, jak mawiano w Gdańsku, do „marcypana” weselnego, czyli „kołacza urobionego z cukry, z rozenki, z migdały” (którego podanie na stół nie dla wszystkich stanów jednak było dozwolone), była herbata. Sprowadzona przez holenderskich mennonitów, którzy już na przełomie XVII i XVIII wieku zakładali tu pierwsze herbaciarnie, stała się niezwykle popularna. Pito też gęstą gorącą czekoladę oraz kawę. Parzona z zachowaniem rytuału kawa serwowana była w specjalnie do tego przeznaczonych naczyniach. Jej smak i aromat bardzo przypadł do gustu gdańszczanom, a nawet budził ich fascynację. Przyrodnik Jakub Teodor Klein hodował krzewy kawowe i prowadził badania nad uprawą w swoim doświadczalnym ogrodzie botanicznym, odwiedzanym nawet przez bawiące w mieście koronowane głowy.

I wreszcie tańce. Muzyka, wcześniej towarzysząca jedynie toastom, rozbrzmiewała teraz śmielej i głośniej. Choć nogi same rwały się do pląsów, wedle przepisów zabawa musiała odznaczać się godną i poważną atmosferą. Zabronione były nieprzystojne gesty, uściski czy nadmierna bliskość partnerów. Ordynacje weselne określały też wysokość opłat przewidzianych dla muzykantów, członków kapel miejskich i cechowych, których zwyczajowo zatrudniano dla uświetnienia tego typu zdarzeń. Określono nawet jakość i poziom wykonania utworów, któremu sprostać winna rzesza bezimiennych skrzypków, lutnistów i cymbalistów. Otóż muzycy zobowiązani byli przygrywać czystym tonem, nie wymuszając dysonansami podwyższenia umówionego honorarium (il. 5).

5 Długi Targ – widok na Zieloną Bramę.

Zamieszanie z adresem

Po zakończeniu zabawy weselnej zmęczeni goście starym zwyczajem odprowadzali nowożeńców do domu, który od tej chwili stawał się ich wspólną siedzibą. Dokąd zatem najbliżsi, druhny, druhowie i przyjaciele, powiedli Marię Henriettę i Gotfryda? Rozwiązanie tej kwestii być może pozwoli znaleźć odpowiedź na pytanie dotyczące domu, w którym artysta przyszedł na świat. Panuje powszechne przekonanie, że Daniel Chodowiecki urodził się w domu przy południowej pierzei ulicy Świętego Ducha, oznaczonym w połowie XIX wieku numerem 54. Dom ten miał jakoby nabyć około 1720 roku Gotfryd Chodowiecki. Ta powtarzana od dawna i mocno zakorzeniona opinia wydaje się nie znajdować potwierdzenia w dokumentach.

Kamienica mieszcząca się pod tym adresem była rodzinnym domem Marii Henrietty Ayrer. W 1726 roku, a więc kiedy urodził się Daniel, dom nadal stanowił własność jego dziadków po kądzieli, którzy pozostali tam do śmierci – Daniel Ayrer do 1732, Jeanne Loysa zaś do 1748 roku. Wraz z rodzicami mieszkały Susanne Justine i Johanna Concordia, siostry Marii Henrietty, a przed wyjazdem do Berlina także ich brat Antoine Adrian. Istotne dane, skrupulatnie odczytane w gdańskich archiwaliach, omówione i zinterpretowane w 2002 roku przez Jerzego Mariana Michalaka, podważają pewność, z jaką pierwsze lata życia Daniela Chodowieckiego wiąże się z kamieniczką przy nastrojowej, prowadzącej ku Motławie ulicy. Choć mały Daniel z pewnością doskonale znał zakamarki domu swoich dziadków, to jednak nic nie wskazuje na to, że tam właśnie przyszedł na świat. Nie ma też potwierdzenia, że spędził tam pierwsze lata życia, istnieją natomiast inne, wskazane przez wnikliwego badacza przesłanki, które burzą tradycyjne przekonania dotyczące miejsca, w którym przyszły artysta miałby się urodzić. Otóż od 1719 roku Gotfryd Chodowiecki był współwłaścicielem – wraz z Samuelem Salomonem – domu przy ulicy Chlebnickiej, odziedziczonego przez obu braci po stryju. Nieruchomość ta sprzedana została dopiero 29 lipca 1735 roku. Kwota 13 tysięcy guldenów, wyłożona przez Johanna Nemscha, wskazuje, że musiał to być dom okazały. Należy zatem brać pod uwagę możliwość, że do momentu sprzedaży rodzina Gotfryda tam właśnie mogła mieszkać. Wprawdzie nie sposób dziś udowodnić, że tak rzeczywiście było, ale nie można odrzucić tej ewentualności. Kolejnym argumentem podważającym adres przy Świętego Ducha jest zapis w księdze opłat kościoła Bożego Ciała, w którym odnotowano, że eksportacja zwłok zmarłego w 1740 roku Gotfryda nastąpiła 23 kwietnia z domu przy ulicy Pierwsza Grobla 7 (I. Damm) (il. 6). Kamienica ta od 1725 roku była własnością szewca Martina Godowa, wcześniej należała do niejakiego Daniela Zachariasa. Czy zatem małżonkowie zamieszkali tam od razu po ślubie? Czy wynajęli mieszkanie po 1725 roku, już od Godowa? Nie można też wykluczyć, że przy Grobli osiedli w 1735 roku, po sprzedaży domu przy Chlebnickiej. Pewne jest tylko, że Gotfryd Chodowiecki zmarł w tym właśnie domu. Tam więc, jak z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, mieszkali Chodowieccy, trudno bowiem przyjąć, że doglądany przez troskliwą żonę, chorujący od kilku miesięcy Gotfryd, ojciec i głowa rodziny, zamknął oczy pod cudzym dachem.

6 Przypuszczalny dom rodzinny artysty przy ulicy Pierwsza Grobla 7 (z szyldem szewca).

7 Mężczyzna przed domem (określanym jako dom rodziny Chodowieckich).

Po przedwczesnej śmierci męża Maria Henrietta wraz z pięciorgiem dzieci, z których najmłodszy, niepełnosprawny psychicznie Nathanael Antoine liczył zaledwie sześć lat, znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Być może wtedy matka i niezamężne siostry okazały jej pomoc, oferując schronienie w rodzinnym domu przy ulicy Świętego Ducha. Jest to tylko jedna z hipotez, nie można bowiem wykluczyć, że wdowa z dziećmi zamieszkała tam dopiero w 1748 roku, po śmierci Jeanne Loysy Ayrer, nabywszy prawa do spadku po rodzicach. Tak więc prawdopodobne jest, że od śmierci ojca do swojego wyjazdu z miasta, a zatem w latach 1740–1743, Daniel mieszkał w domu dziadków po kądzieli. Być może stamtąd wybiegał codziennie, śpiesząc do obowiązków w sklepie korzennym. Jest to jedynie przypuszczenie, podważa ono jednak niezachwianą pewność, że artysta przyszedł na świat w kamieniczce przy ulicy Świętego Ducha (il. 7).

Kim byli i skąd przybyli Chodowieccy

Szczęśliwy mąż Marii Henrietty, ojciec Louise Elisabeth Concordii i Daniela Mikołaja, Gotfryd Chodowiecki był potomkiem dysydenckiej szlachty wielkopolskiej, w drugim pokoleniu obecnej w Gdańsku, jeszcze zatem niezakorzenionej mocno w nowym miejscu. Protestancka od XVI wieku rodzina Chodowieckich w gdańskiej hierarchii plasowała się na poziomie średniozamożnego mieszczaństwa.

Gotfryd wywodził się z rodziny o szerokich horyzontach intelektualnych. Jej odnotowanym protoplastą był urodzony w 1549 roku Bartłomiej z Borowna pod Gnieznem, przedstawiciel protestanckiego odłamu szlacheckiej rodziny Chodowieckich. Wielu członków rodu było szanowanymi duchownymi, pastorami i kaznodziejami.

Jako pierwszy przedstawiciel rodziny znalazł się w Gdańsku Christian Serenius Chodowiecki, ojciec Gotfryda. Przybył tu z Torunia. Podejmując pracę w interesie prowadzonym przez patrycjuszowską rodzinę Gentin, zgłębił specyfikę handlu przyprawami korzennymi. Do gdańskiego portu przywożono egzotyczne ładunki zawierające pachnące korzenie, słodkie i gorzkie migdały, rodzynki, pieprz, goździki, imbir i inne zamorskie specjały. Przyprawy te cenione były nie tylko na stołach miejscowych elit. Poszukiwane jako nieodzowny składnik wielu potraw, wędrowały via Gdańsk w głąb Rzeczypospolitej, dodając pikanterii, smaku i koloru kuchni, prowadzonej w odległych siedzibach szlacheckich i magnackich. Konkurencja w branży była niemała, handel jednak, jak mógł zaobserwować Christian Serenius, niepozbawiony wprawdzie elementów ryzyka, stanowił zajęcie dochodowe. Wśród klientów zaglądających ciekawie do szaf i szuflad z kolorowymi proszkami, suszonymi listkami herbaty i ziarenkami kawy było wielu kontuszowych Polaków, którzy po sprzedaniu przywiezionych produktów poszukiwali w Gdańsku różnych trudno dostępnych gdzie indziej towarów. Kupowali rzeczy o charakterze podstawowym, niezbędne, ale przede wszystkim luksusowe, o które w portowym mieście było łatwiej niż na odległej prowincji Rzeczypospolitej.

8 Żuraw w widoku z przeciwnego brzegu Motławy.

Christian Serenius, dziadek Daniela, pierwszy odważył się odrzucić ograniczenia, które dyktował tradycyjny etos polsko-szlachecki, wykluczający handel jako profesję niegodną i hańbiącą przedstawiciela tej warstwy społecznej. Z małżeństwa z Sophie Gentin, córką pryncypała, którym przypieczętował wybór drogi życiowej, przyszło na świat czterech synów. Najmłodszym z nich był Gotfryd, ojciec Daniela. Christian Serenius Chodowiecki zmarł w Gdańsku w pamiętnym roku 1709, kiedy miasto dziesiątkowała dżuma zwana czarną śmiercią, a zima przyniosła temperatury najniższe z odnotowanych w czasach nowożytnych.

W rozgrywającą się już nad Motławą historię rodziny wpisał się wyraziście Jan, najmłodszy brat Christiana Sereniusa, stryj Gotfryda (il. 8). Po studiach w Amsterdamie, Oxfordzie i Londynie przyjechał w 1702 roku do Gdańska, gdzie został rektorem gimnazjum przy kościele Świętych Piotra i Pawła. Ów Jan, autor spisanej po polsku kroniki rodzinnej, światły umysł i chluba rodziny, zmarł w roku przyjścia na świat Daniela Mikołaja. Można zatem powiedzieć, że w rodzinnej sztafecie dokonało się wówczas symboliczne przekazanie pałeczki. Metą miał się okazać sukces artystyczny Daniela, stryjecznego wnuka Jana, którego twórczość przyniosła nazwisku Chodowieckich rozgłos ogólnoeuropejski. „Nazwisko tej pani nie zginie w historii sztuki naszych czasów, gdyż była to matka niedościgłego w swym zawodzie Chodowieckiego” – przywołuje postać Marii Henrietty Chodowieckiej w Gdańskich wspomnieniach młodości Johanna Schopenhauer, córka zamożnego kupca Heinricha Florisa Trosienera, matka Artura, filozofa.

Kupiec Gotfryd Chodowiecki, ojciec Daniela

Chodowieccy, świadomi historii rodziny, dumni byli z polskiego, szlacheckiego rodowodu. Tę dumę potrafił przekazać swym potomkom Gotfryd Chodowiecki (1693–1740), ojciec Daniela, który jednak jako realista, liczący się ze specyfiką Gdańska, rozsądnie i bez niepotrzebnej afektacji oceniał otaczającą go rzeczywistość. Poszedł w ślady ojca, nie traktując handlu jako dysonansu wobec swojego pochodzenia, które skądinąd wysoko cenił. Tak jak przed laty Christian Serenius, rozpoczął naukę od praktyki w handlu korzennym. Przyuczał się w sklepie Bröllmannów. Pod życzliwym nadzorem Suzanne Bröllmann, która była jego ciotką, poznawał podstawowe zasady i mechanizmy rządzące procesami handlowymi, ocenę ryzyka, szacunek zysków. Jego plany życiowe nie wiązały się jednak z handlem korzennym. Wprawdzie zamorskie przyprawy wciąż były poszukiwanym towarem i zawsze znajdowały nabywców, ale – jak kalkulował – nie stanowiły artykułu pierwszej potrzeby. A Gotfryd obdarzony był zmysłem praktycznym. Swoją przyszłość widział w prężnie rozwijającym się handlu zbożem. Niecierpliwość, cecha właściwa młodości, kazała mu szukać możliwości uniezależnienia się od opiekunów. Nie chciał zbyt długo korzystać ze wsparcia wujostwa Bröllmannów. Do 1720 roku miał już za sobą kilka samodzielnych podróży. Obracając się wśród obcych, zdobywał wiedzę o świecie, doświadczenia i rozeznanie w podstawowych kwestiach handlowych. Odwiedzał ważne ośrodki europejskie, zwłaszcza holenderskie, poszukując znajomości, które mogły się okazać przydatne w prowadzeniu planowanych interesów.

Ten harmonijnie zbudowany, obdarzony elegancją ruchów mężczyzna o łagodnym, ciepłym spojrzeniu brązowych oczu osadzonych nad wyrazistym orlim nosem był człowiekiem dobrze wychowanym i umiejącym pokazać się z najlepszej strony. Jego sposób bycia robił dobre wrażenie na potencjalnych partnerach handlowych, spotykanych podczas kolejnych wypraw. Otwarty i bezpośredni w kontaktach, był Gotfryd Chodowiecki człowiekiem dumnym, ceniącym swoją wartość, podejmującym racjonalne decyzje. Handel zbożem, przeżywający okresy rozkwitu i dekoniunktury, mimo wszystko wydawał się dziedziną przynoszącą pewne zyski. „Kto ma żytko, ma wszytko” – zwięźle kwituje tę prawdę staropolskie przysłowie. Zboża wszak były zawsze produktami pierwszej potrzeby. Już w 1564 roku w poemacie satyryczno-politycznym Satyr albo dziki mąż pisał Jan Kochanowski: „To nawiętsze misterstwo, kto do Brzegu z woły, a do Gdańska wie drogę z żytem a z popioły…” (il. 9).

Z zasobnych rubieży Rzeczypospolitej płynęła przez gdański port fala płodów ziemi, w tym głównie zbóż zalewających zachód kontynentu. „Polskie złoto” dowożone było do portu przystosowanymi do tego żaglowo-wiosłowymi szkutami o płaskich rufach i ostro ściętych dziobach oraz dubasami, statkami o zbliżonej konstrukcji. Wisłą, ruchliwym traktem wodnym, spławiały się też inne jednostki rzeczne, galary, komięgi, pobitki i kokoszki, załadowane cenionym w Europie drewnem z wyrębu polskich lasów oraz poszukiwanymi półproduktami – potażem, smołą i popiołem. „[…] daleko w Polsce przybierają wody i Wisła, nieraz zbyt płytka nawet dla bardzo płasko zbudowanych polskich statków, staje się pod koniec maja na tyle obfita, że zdoła nieść na swych barkach złote dary Cerery do mojego ojczystego miasta, zupełnie słusznie zwanego dawniej spichlerzem Europy” – pisała Johanna Schopenhauer.

W 1718 roku zniesiono obowiązującą wcześniej zimową przerwę w gdańskiej żegludze, jeśli więc tylko sprzyjała pogoda, w porcie przez cały rok panował ożywiony ruch. Polskie załogi szkut, galar, lichtug i tratw wiślanych przewożących różnorodne ładunki – odpowiedzialni za ładunek szyprowie, retmani i sternicy, a także najliczniejsi na pokładach tych jednostek flisacy – wtapiały się w pejzaż ruchliwego i wypełnionego zgiełkiem miasta.

9 Popielnik.

Zyskowny obrót zbożem, stanowiącym towar o charakterze masowym, stwarzał szczególne możliwości do nadużyć. Nie tylko w Gdańsku kupców, zwłaszcza zbożowych, uważano za bezwzględnych w pogoni za zyskiem. Z tym problemem borykał się między innymi Hamburg. Oszustwa na wadze były na porządku dziennym. Chcąc załagodzić pretensje poszkodowanych polskich dostawców, a także w trosce o markę gdańskiego handlu, zaniepokojone szerzącym się procederem władze miasta wydały w 1729 roku specjalną ordynację. Dokument obligował do uczciwości mierników zboża, którzy często pozostając w zmowie z kupcami, dopuszczali się oszustw. Musieli oni ponowić ślubowanie, w którym zobowiązywali się do stosowania właściwych miar. Aby łatwiej było dochować wierności przysiędze, wprowadzono nowy, wygodniejszy w użyciu rodzaj korca do odmierzania racji. Dla wielu kupców nastawionych na łatwy zysk działania te nie stanowiły jednak przeszkody w matactwach.

Gotfryd Chodowiecki do nich nie należał. Hamulcem była wrodzona prawość oraz pamięć o rodzinnych korzeniach. Noblesse oblige – choć zajął się handlem, pozostał wierny szlacheckiemu etosowi. Nie mógł zignorować zasady, która stanowiła świętość dla pokoleń jego przodków. W jego wypadku postawę tę umacniał szacunek dla zasad przyświecających reformowanym ewangelikom, grupie wyznaniowej, z której się wywodził i z którą w pełni się utożsamiał. Ważny był klimat domu i wsparcie Marii Henrietty, której system wartości opierał się na moralnym kośćcu kalwinistów, stanowiącym wzorzec niepodważalny. Ukształtowana na tak solidnych podstawach mentalność obojga małżonków nie dopuszczała jakichkolwiek odstępstw od reguł (il. 10).

10Szczerość i zaufanie w handlu, fragment Tablicy XLVII z Elementarwerk Johanna Bernharda Basedowa zatytułowanej Wpływ religii na postępowanie człowieka.

11