Spośród bohaterów "Wyklętych życiorysów" pióra Jolanty Drużyńskiej oraz Stanisława M. Jankowskiego tylko dr Józef Retinger był cywilem, pozostali podczas II wojny światowej nosili oficerskie polskie mundury - zdawać by się mogło - powód do chwały. Ich uniformy były jednak „absolutnie nie te” w opinii rozdających w PRL znaczone politycznie karty. Na domiar złego - trzech z sześciu bohaterów książki poniosło śmierć z rąk „towarzyszy radzieckich”, jeden z rąk politycznie ze Stalinem spokrewnionych rodaków.
Przez dziesiątki lat ich śmierć nie obciążała oprawców, lecz pokrzywdzonych. Bo nic tak przecież ofiar nie obwinia, jak sam fakt bycia ofiarami. Co ofiara katu winna? Święty spokój. I dlatego właśnie, by nie przypominać oprawcy o grzechach, bezwzględnie należy skazać martwych bohaterów na zapomnienie. Bliscy - owszem, mogą prywatnie sobie pamiętać. Prywatnie, bo w żadnej mierze nie należy się z tym obnosić, by oprawcom i ich spadkobiercom nie psuć dobrego samopoczucia.
Z tych to powodów rodziny bohaterów "Wyklętych życiorysów" przez dziesiątki lat zmuszone były walczyć o honor swych najbliższych, o uznanie ich zasług dla ojczyzny, o prawo swych zmarłych do godnego pochówku, który nie przysługiwał tym, których życiorysy wyklęto, jako że „przewiny ich były przeogromne”.
I tak bohater z Westerplatte, kpt. Franciszek Dąbrowski zawinił służbą w „sanacyjnej” armii do tego stopnia, że nawet chwilowo-taktyczna przynależność do PZPR (lata pięćdziesiąte) nie uchroniła go przed szykanami, szczytem zaś jego zawodowej kariery w PRL (gruntownie wykształconego, znakomitego oficera) okazała praca w kiosku „Ruchu”. Gen. Kazimierz Tumidajski zawinił dowodząc Okręgiem Lubelskim AK, a jeszcze bardziej umierając w radzieckiej „sojuszniczej niewoli”. Podobnie, głównym grzechem por. dr Juliana Grunera (pediatry, słynnego sportowca) było to, że w 1939 r. dostał się do niewoli i zamordowano go wraz z tysiącami innych polskich oficerów. Ppłk Maciej Kalenkiewicz - hubalczyk, potem cichociemny, a wreszcie dowódca oddziału wileńskiej AK popełnił występek ginąc w walce z NKWD, natomiast płk Stanisław Kasznica - ostatni komendant NSZ głową i infamią zapłacił za prawdziwe oraz nieprawdziwe winy dowodzonej przez siebie podziemnej armii.
Dr Retinger wojnę przeżył, losu stalinowskich więźniów uniknął. W jego przypadku trudno mówić o kompletnym zapomnieniu, gdyż rolę dyżurnego szwarccharakteru począł grać (w oczach „określonych kół”) jeszcze podczas wojny i niewiele ponoć zabrakło, by śmierć poniósł nie z rąk Niemców, NKWD czy AL, lecz… AK. O roli Retingera w polskiej polityce mówiono stosunkowo często ale tylko wtedy, kiedy usiłowano „usensacyjniać” naszą historię. Niewiele się od kresu PRL do dziś w tej kwestii zmieniło.
"Wyklęte życiorysy", to nie tylko książka o tym co, jak i dlaczego się zdarzyło, lecz przede wszystkim opowieść o ludzkiej pamięci - pamięci najbliższych rodzin bohaterów. Bardziej jest to zatem - jak lojalnie uprzedzają autorzy we wstępie - książka o rodzinach bohaterów. Narrację w wielkiej mierze oparto na relacjach osób najbliższych bohaterom, co ma wprawdzie swoje zalety, lecz również - co jest nie do uniknięcia - pewne wady. Stąd to właśnie część poświęcona ostatniemu komendantowi NSZ nie zawiera żadnych „niewygodnych” informacji o tej organizacji a przecież, delikatnie rzecz ujmując, nie była to Liga Dżentelmenów w białych rękawiczkach. To jednak jedyny zarzut, jaki jestem w stanie postawić książce J. Drużyńskiej i St. M. Jankowskiego, książce, której wartość należy ocenić wysoko.
Jeśli (by polska pamięć o II wojnie była wreszcie kompletna) prawdę o kolejnych „trefnych” życiorysach będzie się u nas upubliczniać, najlepiej czynić to właśnie na kartach książek równie pasjonujących i poruszających, jak "Wyklęte życiorysy".
Opinia bierze udział w konkursie