Turysta polski w ZSRR - Juliusz Strachota - ebook + książka

Turysta polski w ZSRR ebook

Juliusz Strachota

3,9

Opis

Jeśli pół życia się zmyśliło, a resztę przegapiło, to można zawrócić do ostatniego wyraźnego obrazu w pamięci i od niego zacząć jeszcze raz. Nawet jeśli tym obrazem jest Związek Radziecki.

Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego trafiłem na przewodnik po ZSRR, który namiętnie kartkowałem w dzieciństwie. I znów: Baku. Samarkanda. Frunze. Duszanbe. Leninabad. Kaukaskie Mineralne Wody. Ałma Ata. Obóz pionierów Artek na Krymie. Nazwy, mapy i zdjęcia wciąż działały, więc zamiast trenować codzienność, wybrałem się na skrzyżowanie pamięci i fantazji.

 

To książka o wycieczkach - niby śladami starego przewodnika po ZSRR, ale tak naprawdę w poszukiwaniu tego samego uczucia, które daje przebywanie w obecności budynku typu Lipsk. Napisana do tego tak bezpretensjonalnie i uczciwie, jak tylko Juliusz Strachota umie. Olga Drenda

Trzeba mieć wyobraźnię, żeby za cel pornostalgicznych peregrynacji postawić sobie zaliczenie wszystkich obrazków z przewodnika po nieistniejącym Związku Radzieckim. Ach, pięknie wypodróżował Strachota ten Sojuz, do ostatniego Lenina. Zbigniew Rokita

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 204

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (129 ocen)
48
44
21
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tadekparasol

Nie oderwiesz się od lektury

git
00

Popularność




Redakcja serii Piotr Marecki
RedakcjaMarta Syrwid
KorektaBy Mouse | www.bymouse.pl
Projekt okładki Bolesław Chromry
Projekt typograficzny, skład i łamanie By Mouse | www.bymouse.pl
Wydanie I
Juliusz Strachota, Turysta polski w ZSRR, Kraków 2018 Copyright © by the Author, 2018 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2018
Fundacja Korporacja Ha!art prowadzi księgarnię w Bunkrze Sztuki
ISBN 978-83-65739-41-4
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego

• Jerzy Franczak, Trzy historye

• Sławomir Shuty, Bełkot

• Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko

• Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie

• Sławomir Shuty, Cukier w normie

• Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete

• Michał Witkowski, Lubiewo

• Marta Dzido, Małż

• Marian Pankowski, Rudolf

• Maciek Miller, Pozytywni

• Ewa Schilling, Głupiec

• Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe

• Jan Dzban, Dentro

• Piotr Szulkin, Socjopatia

• Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców

• Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i...

• Piotr Czerski, Ojciec odchodzi

• Maciek Miller, Zakręt hipokampa

• Łukasz Orbitowski, Horror Show

• Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach

• Joanna Wilengowska, Zęby

• Marta Dzido, Ślad po mamie

• Jan Krasnowolski, Klatka

• Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny

• Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy

• Michał Zygmunt, New Romantic

• Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela

• Jerzy Franczak, Przymierzalnia

• Wojciech Bruszewski, Fotograf

• Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta

• Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet

• Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego

• Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec

• Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby

• Maciek Miller, Cockring

• Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun

• Ewa Schilling, Codzienność

• Marian Pankowski, Tratwa nas czeka

• Piotr Szulkin, Epikryza

• Jerzy Franczak, NN

• Sławomir Shuty, Jaszczur

• Darek Foks, Kebab Meister

• Tomasz Pułka, Vida Local

• Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian

• Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna

• Jan Krasnowolski, Afrykańska elektronika

• Daniel Kot, Kierunkowy 22

• Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania

• Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte

• Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.]

• Joanna Dziwak, Gry losowe

• Søren Gauger, Nie to / nie tamto

• Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman, Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie

• Ziemowit Szczerek, Siódemka

• Juliusz Strachota, Relaks amerykański

• Flash fiction. Antologia

• Dariusz Orszulewski, Zjednoczone Siły Królestwa Utopii

• Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu. Baza

• Konrad Janczura, Przemytnicy

• Maciej Piotr Prus, Przyducha

• Marta Dzido, Frajda

• Olga Hund, Psy ras drobnych

• Juliusz Strachota, Turysta polski w ZSRR

Warszawa głównie, 1986 – 2012

Kłamię o Algierii, kiedy gruby Damian pyta, czy byłem za granicą. Później chce wiedzieć, czy mam wideo i ojca w Stanach. Nie mam wideo i nie mam ojca w Stanach. Mój ojciec zresztą właśnie woła z balkonu, że mam wracać, bo wybuchła jakaś elektrownia.

„Ale tato, jeszcze chwilę, tylko powiem grubemu Damianowi, że jasne – byłem za granicą”. I tu właśnie wszystko się zaczyna – w Algierii, ale tak naprawdę pod blokiem na jednym z podwórek osiedla Gocław, które zawsze było trochę w cieniu Ursynowa.

Kilka dni przed eksplozją elektrowni wujek z Algierii przysyła mi komiksy o Tintinie i bejsbolówkę z wieżą Eiffla. Dowiaduję się więc o takim kraju i jego atrakcjach. Kilka razy nawet opowiadam na podwórku, że jest tam wielka metalowa wieża. Kiedy jestem dzieckiem, często wydaje mi się, że coś wiem. Do dziś zresztą powtarzam niektóre dziecięce bzdury, bo biorę je za rzeczywistość.

Tajemniczego wujka nigdy nie poznałem, przez jakiś czas nawet nie byłem pewien, czy ten człowiek był w ogóle ze mną spokrewniony. Może to był tylko znajomy czyjś? A może paczka trafiła do mnie przypadkiem? Jest to jedna z tych spraw, o które nie zapytałem, więc z roku na rok stawały się najpierw coraz bardziej tajemnicze, później legendarne, aż w końcu niemal zmyślone. W każdym razie tak, byłem w Algierii – mówię i pędzę do domu, by nie pokrył mnie radioaktywny pył.

Mieszkam w bloku z wielkiej płyty. Na klatce schodowej jest napisane szarym sprayem: „Tony Halik, tu byłem”, a na zsypie czarną farbą: „Lepsze jutro było wczoraj”.

– Tato, mogę jeszcze iść połazić?

– Synek, elektrownia atomowa wybuchła, posiedź lepiej w domu. A poza tym zobacz, słońca nie ma.

– Ale ja muszę – tupię nogą – muszę do Damiana, jego He-Manowi głowa odpadła i będziemy ją przylepiać, zanim zobaczy jego tata.

– Synek, nie bujaj, jego ojciec pracuje za granicą.

– Dzisiaj wraca, bo elektrownia.

Może nie mam ojca w Stanach, za to mój tata mieszka w dymie fajki i stukocie maszyny do pisania. Może nie mam wideo, za to mam drewniany kikut zawinięty z dachu willi pana Witkiewicza z Zakopanego i wycięty z Panoramy Racławickiej kawałek nieba. Wycinek pochodzi nie z tego nieba, co widać. Część jest zawinięta, bo to na nim wisi cała panorama. To takie niebo, które staje się widoczne dopiero po tym, jak go nie ma na właściwym miejscu.

*

W czasach kłamstwa algierskiego prawdą była jedynie wycieczka do Związku Radzieckiego. Na trochę przed wybuchem elektrowni pojechałem z rodzicami do Lwowa, o którym kłamałem, że były tam białe noce. Nic, w ogóle słońce nie zachodziło i włóczyliśmy się po mieście. Rozwijałem się do tego stopnia, że przez całą jasną dobę były tam otwarte sklepy, w których nie było nic oprócz podrabianych kostek Rubika w kształcie piramid i walców. I soku z brzozy w wielkich, naprawdę ogromnych słoikach. Piłem go, aż mi się uszy trzęsły. Dzień i noc. Dzień i noc. Tylko że bez nocy.

Byłem tam prawie na pewno, choć długie lata ze Lwowem myliłem Kraków. Tata zabierał mnie tam kilka razy do roku. Jeździliśmy do niejakiego Henryka Bednarskiego, starego kolekcjonera i lwowianina z pochodzenia, który mieszkał na Woli Duchackiej, ale tata robił mnie w konia, że to Lwów. I ja to kupowałem. A więc do Lwowa jechało się autobusem 123 na Dworzec Wschodni, potem pociągiem i znów autobusem, potem szło się przez jakieś krzaki i tam był Lwów, czyli dom, w którym pachniało dwójką starych ludzi, dom pełen obrazów i innych szpargałów. Była tam Myszka Miki, która potrafiła podskoczyć i robić salta. Wystarczyło nacisnąć przycisk. Był tam zapach przeszłości, za którym tęsknię do dziś.

Tym sposobem byłem we Lwowie ze dwadzieścia razy. Z tym prawdziwym Lwowem ze dwadzieścia jeden. Nigdy sobie tego w głowie nie uporządkowałem i dziś nie mam pojęcia, jak te dwa Lwowy mogły istnieć obok siebie, no ale w obu na pewno byłem.

Moje kłamstwa brały się często z pomyłek, ale też z braku jasności co do własnego miejsca na ziemi. Miałem ten brak jasności chyba od urodzenia. Był on czymś w rodzaju niepewności, czy wolno mi być, kim jestem, w tym również tego, czy wolno mi nie być tam, gdzie nie byłem. Kłamałem, żeby świat nie przegapił mojej obecności. Kłamałem więc o całym świecie, bo chciałem z nim zwyciężyć. Tylko ja wiedziałem o tej rozgrywce, bo ją też oczywiście wymyśliłem. Kłamałem jednak: o Izraelu, że byłem, o Mongolii, że byłem, i o Syrii, Etiopii, RFN, że tam też byłem. O żadnym z tych krajów nie miałem zielonego pojęcia, więc wychodziło różnie.

Jeśli chodzi o przykład izraelski, kłamstwo wzięło się z tego, że kiedy moja klasa leciała do Ziemi Świętej, ja zostałem w domu. Brałem silny lek na trądzik (dawano go wtedy tylko chorym na AIDS) i nie mogłem wychodzić na słońce. Jeść majonezu i pić alkoholu też, pamiętam, nie mogłem. W sumie mogłem założyć czapkę z daszkiem, może nawet tę z wieżą Eiffla, i pojechać z klasą, ale wolałem wykonać jakiś zauważalny gest. Obnosiłem się więc z tym, że biorę leki, które dostaję nie do końca legalnie, i nie poleciałem. Tak, dokładnie: żeby udowodnić światu, że jestem wyjątkowy, ponieważ przyjmuję leki dla chorych na AIDS, nie poleciałem do Izraela. Gdybym poleciał, miałbym pierwszy lot samolotem zaliczony w wieku siedemnastu lat. A tak dopiero dziesięć lat później wszedłem na pokład samolotu i byłem tym tak przerażony, że wtedy to dopiero potrzebowałem leków.

A więc do Izraela nie dotarłem, ale potem u kolegi oglądałem album ze zdjęciami: Jerozolima nocą, Tel Awiw w deszczu, wzgórza Golan w słońcu, laski z kibucu Ein-Gev, żołnierz z M-16, Morze Martwe. I pomyślałem, że właściwie to wszystko zwiedziłem, co stało się podstawą kłamstwa, że tam byłem. Zrobiła mi się z tego szybko Jordania, bo przecież to obok. Będąc w Jordanii, nie mogłem nie odwiedzić Petry, co było proste, ponieważ oglądałem Indianę Jonesa. A skoro już mowa o Jordanii, to pamiętam, że panu w delikatesach Pyszny Kurczak opowiedziałem, że do Syrii to już nie warto jechać, bo tam sama pustynia. I tylko dla zapaleńców. Nawijałem mu tak, kupując po dwa piwa, z którymi co wieczór szedłem nad jeziorko. Ale wiadomo, dwa piwa nigdy nie wystarczały na całą przygodę.

Tak dużo kłamałem o zwiedzaniu Izraela, że przy okazji zacząłem także kłamać o Żydzie, że nim byłem. Nawet cztery lata uczyłem się hebrajskiego, żeby tylko móc tym Żydem sobie pobyć.

Oprócz Żyda, pamiętam, ubierałem jeszcze kilka innych masek. Przesiadywałem na przykład w kawiarni Sax na Francuskiej (tej od pijanej Osieckiej), paląc fajkę, którą ukradłem tacie, i udawałem entomologa (co miało dla mnie jakiś związek z Odessą). Nie umiałem pykać tej fajki, nie umiałem się nie zaciągać, bo paliłem dwie paczki szlugów dziennie. Przygotowując się do roli entomologa, kupiłem sobie przez internet czeską siatkę, rozpinadła i małe zbiorniczki do trucia motyli. Nigdy ich nie użyłem, ale lubiłem na nie patrzeć. Gotowe motyle w gablotkach kupowałem na giełdzie minerałów w Pałacu Kultury.

Do tej kawiarni na Francuskiej 31 łaziłem przez wiele lat, dzień w dzień. Udawałem tam, że jestem podróżnikiem z Saskiej Kępy. Mężczyźni bardziej zaawansowani w piciu alkoholu opowiadali podobne do moich historie, choć wtedy jeszcze nie widziałem związku pomiędzy uzależnieniem od substancji i uzależnieniem od kłamstw. Najbardziej lubiłem spędzać czas z bibliotekarzem-podróżnikiem, który kiedyś na dobre utknął na granicy Izraela i Iranu. Ten podróżnik sporo jeździł, bo w każdym kraju miał jakąś rodzinę albo przyjaciół, a niektórzy z nich mieszkali jednocześnie w kilku krajach.

Bywałem też botanikiem, bo na kaca dobrze mi robił ogród w Alejach Ujazdowskich. Uczyłem się na pamięć łacińskich nazw z działu systematyki roślin i potem czasem coś rzuciłem od niechcenia w kawiarni.

Kiedyś za pieniądze ze spadku naprawdę pojechałem w podróż: na zorganizowaną wycieczkę do Kambodży. Kiedy wróciłem, Kambodża jednak okazała się dla mnie niewystarczająca. Gosi z Saskiej Kępy wmawiałem więc, że byłem jeszcze w Wietnamie i Laosie. Na Kępie puściłem w świat kłamstwo wietnamskie i laotańskie, które trzy lata później dogoniło mnie w Śródmieściu. Znów spotkałem Gosię, która zapytała o hotele w Laosie, a ja już nie pamiętałem, że kłamałem, że tam byłem.

Podobnie było z Gruzją – jeżeli kłamałem, że tam byłem, to równie dobrze mogłem kłamać, że byłem też w Armenii. Jeśli natomiast mówiłem o Kirgistanie, to dodawałem do niego również Tadżykistan i Turkmenistan. Opowiadałem nawet, że stolica Kirgistanu nazywała się kiedyś Stalinabad, choć to nieprawda. Jak raz skłamałem, to potem wszystko myliłem. Jak raz się pomyliłem, to potem kłamałem tak, żeby zatuszować ten błąd. Tak też było zresztą z moim pierwszym kłamstwem podróżniczym, czyli wspomnianym kłamstwem algierskim, gdyż Algieria nieraz myliła mi się z Nigerią. Nie zapisywałem przecież, komu mówiłem o Algierii, a komu o Nigerii, i kilka razy była z tego powodu pewna niezręczność. Niektóre pomyłki ciągnęły się po kilkanaście lat, nim ze zdumieniem spostrzegłem, że geografia świata wygląda inaczej, niż wmawiałem to słuchaczom, a przede wszystkim sobie.

Utratę kontroli nad karierą obieżyświata uświadamiałem sobie nieraz zupełnie niespodziewanie dzięki ludziom, którzy po prostu lepiej pamiętali moje kłamstwa niż ja sam. Na przykład gruby Damian zapytał mnie, czy leciałem samolotem, a ja zupełnie bez sensu (bo zgodnie z prawdą) powiedziałem, że nie. On jednak pamiętał, że byłem w tej zasranej Algierii i... no trudno, no... No, czerwieniłem się i łatałem kłamstwo kolejnym kłamstwem. A więc: byłem w Algierii, ale dostałem się tam drogą morską. Wypłynąłem bowiem z pięknych słonecznych Włoch. W ten sposób pojawiło się więc kłamstwo, że byłem we Włoszech. Żeby je uwiarygodnić, zaczynałem mówić, że tam jest wspaniałe słońce, a Rzym wydał mi się podczas tego pobytu jeszcze fajniejszy niż w filmach Felliniego. Filmy Felliniego to jedyna prawda w tym zestawie, bo nimi rzeczywiście katował mnie tata.

Ludzie po prostu pamiętają. Że mówiłeś o Nepalu, a nie o Tybecie i nie o Neapolu. O Tunezji, nie Malezji czy Turcji. O Iraku, nie Iranie, o Irlandii, nie Islandii, o Angoli, a nie Wielkiej Brytanii. Pamiętają, że jesteś z Gocławia, a nie z Saskiej Kępy. I że to wszystko ja mówiłem, a nie kto inny.

Ale w Odessie byłem naprawdę.

A jak już z niej wróciłem, to mówiłem, że i na Krymie, bo wszyscy myślą, że Odessa to Krym. A nawet jeśli nie wszyscy, to ja tak myślałem, a wtedy uznawałem, że wszyscy wierzą w to, w co wierzę ja.

Krym non stop rozpalał moją wyobraźnię. Przy wejściu na Uniwersytet Warszawski wisiały ogłoszenia studenckiego klubu turystycznego i każdego roku zapraszali na półwysep. Więc ja każdego roku mijałem ogłoszenie i wiedziałem, że to już teraz. Zapraszał koleś o imieniu Zbyszek i pseudonimie Czukcza. Ksywa wydawała mi się tak głupia, że czytałem te ogłoszenia z nutą wyższości. Wyobrażałem go sobie jako podstarzałego dzieciaka. Łysego prawie, ale też z długimi włosami, pryszczatego i siwiejącego. Takiego zapuszczonego okularnika. Życia sobie nie ułożył, bo gdzieś tam ciągle go niesie.

Aha, i we Francji też byłem. Serio. Nie dało się przecież tak nigdzie nie być.

Byłem we Francji, bo tata był tajnym mistrzem loży masońskiej i jeździłem na obozy w Vichy dla dzieci wolnomularzy z bloku wschodniego. Jechałem tam przez Miluzę, którą pomyliłem z Tuluzą, i przy okazji stwierdziłem, że przecież byłem w Paryżu. Paryż nie był po drodze, więc nie byłem, ale opowiadałem, jaka fajna jest ta wieża Eiffla. Znałem ją z czapki z daszkiem, więc to była prawie prawda. Więcej niż półprawda, mniej niż półkłamstwo. A już wtedy wiedziałem, że to nie w Algierii. W Vichy, w którym byłem naprawdę, były termy, o których myślałem, że były meczetem. Miały w końcu kopuły, wieże i niebieskie mozaiki. Twierdziłem więc później, że Francja to kraj islamski.

Mój tata rzeczywiście miał wówczas dziwne upodobania. Przebierał się w fartuszki, szarfy i spotykał z kolegami w świątyni w wynajętym mieszkaniu na Ursynowie. Był zupełnie dorosły, a miał swoją bandę. Zaopatrzyli się w trupią czaszkę, zapalali świeczki i pili alkohol, ale tata jest abstynentem, więc się szybko wypisał. Ciekawe swoją drogą, czemu po rodzicach abstynentach zostałem kimś dokładnie odwrotnym.

Ja też chciałem być członkiem fantastycznych społeczności i dlatego, gdy miałem trzynaście lat, zapisałem się do Towarzystwa Przyjaciół Fortyfikacji, które zajmowało się niemieckimi bunkrami. Później zacząłem uczęszczać na prelekcje Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego, w którym działał miły pan magister Lech Emfazy Stefański. Nie do końca wierzyłem w to, co gadał, i dlatego było mi to bliskie.

Rodzice dużo nie wyjeżdżali. To znaczy, owszem, do Zakopanego, Sopotu, Kazimierza Dolnego, Krakowa (czyli Lwowa) dosyć często, ale na tym się kończyły ich podróże. Najbardziej spektakularny był wyjazd taty do Paryża. Dostałem później jako pamiątkę z tego wojażu pustą tackę po jakimś żarciu, które wcinał w samolocie. Cukru i soli specjalnie dla mnie nie użył, więc miałem w posiadaniu dwie pełne saszetki. Długo te towary kolonialne trzymałem na półce. Tacka za to do dziś jest pewnie w piwnicy u mojej mamy, bo zapakowałem do niej etykiety zapałczane, które dostałem od dziadka – filumenisty. Nie żadne mauritiusy, tylko etykiety od zapałek z regionalnymi zespołami pieśni i tańca i hasłami o Polsce Ludowej.

Tata był też raz, jakieś trzydzieści lat temu, w Petersburgu (albo Leningradzie). Wspomina to do dziś, zwłaszcza wizytę w Ermitażu. Mógłby mieć sześćdziesiąt innych przeżyć, gdyby przyjąć jedynie dwa przeżycia na rok, ale nie: on był w Ermitażu i „synu, to jest bajka. Tylko te kolejki! Synu, jak tam będziesz, to wcześniej zarezerwuj bilet”. Kiedy dziś otrzymuję praktyczną radę sprzed trzydziestu lat, jest to właściwie rodzaj wehikułu czasu.

Tata zawsze lubił Wschód. Miał tam trójkę przyrodniego rodzeństwa, ale ten temat pojawił się w naszej rodzinie tylko raz. Kiedy dziadek Janek zmarł, tata pospieszył ratować różne papiery swojego ojca przed babcią, która chciała się ich pozbyć. Była ponoć bardzo zazdrosna o to poprzednie życie swojego męża. To wtedy, na chwilę tylko, wpadło mi w ręce kilka zdjęć, na których widnieli tajemniczy ludzie z ZSRR. Nawet jakieś dodatkowe wnuki, i to ze skośnymi oczami, a ja nie chciałem się dzielić ukochanym dziadkiem. Tata ich nigdy nie szukał, a ja już później nie byłem pewien, czy ich sobie nie wymyśliłem. Tata bardziej był zresztą zainteresowany takim Wschodem, który znalazł na warszawskim Starym Mieście. W latach dziewięćdziesiątych stał tam jakiś muzykant, chyba z Rosji, i śpiewał różne szlagiery. Tata miał już wtedy kamerę Sony i chodził go kamerować. Potem całą rodziną oglądaliśmy w domu, jak jakiś facet na starówce śpiewa o stepach Zabajkala. Bradiaga – słowo z tej piosenki było obelgą, której używaliśmy w domu. To znaczy używano jej głównie w stosunku do mnie i bardzo mi to odpowiadało.

Byłem też z rodzicami na wycieczce w Bratysławie i Wiedniu. W Bratysławie, na jakiejś górze powyżej starówki, był wielki socjalistyczny obelisk i bardzo się awanturowałem, żeby go zobaczyć. Bardziej niż kiedyś na molo w Sopocie, że chcę plakat z gołą babą. Nic mnie nie interesowało – tylko obelisk, a w Wiedniu, oprócz hitlerowskich schronów dla ludności, największe wrażenie zrobił na mnie pomnik Armii Czerwonej. A skoro już jesteśmy w tej okolicy, to dodam, że na szkolnej wycieczce w Pradze, kiedy miałem jakieś piętnaście lat, zainteresowany byłem jedynie mauzoleum Klementa Gottwalda.

Kiedy rodzice już się rozwiedli, kłamałem każdemu z nich z osobna, i to fantastycznie się rozjeżdżało. Zrobiły się z tego dwa równoległe życia jednego młodocianego pijaka i ćpuna.

Później zrobiło się tych żyć jeszcze więcej. Gdy miałem poważne problemy z lekami przeciwlękowymi, kłamstwo stało się moim paszportem. Okłamywałem lekarzy, od których wyłudzałem Xanax. Byłem już zresztą wtedy uzależniony od alkoholu, amfetaminy i kodeiny. To przy okazji wizyt lekarskich zostałem reporterem wojennym w Etiopii (nie przeszkadzało to nikomu, że akurat wtedy nie było tam żadnej wojny). Odbywałem też wówczas sporo pielgrzymek do miejsc związanych z buddyzmem. Byłem buddystą z tej szkoły, która garściami zaleca psychotropy. Poszedłem na całego i w ten sposób odwiedziłem Bhutan i jeszcze kilka innych miejsc. Takich, umówmy się, spoza utartego szlaku.

W oklepanych i nieco krępujących Indiach chyba nigdy nie byłem albo po prostu nie pamiętam, że kłamałem, że byłem. Jakby się nad tym zastanowić, to musiałem choć raz skłamać o Indiach, bo do Azji jeździłem naprawdę dużo. Wręcz nałogowo. Jeśli to była zima, to przed wizytą u psychiatry szedłem na solarium, żeby lekarzowi pochwalić się opalenizną ze Sri Lanki. Wtedy jeszcze Sri Lanka nie była drugą Tajlandią. Do tego nie używałem nazwy Sri Lanka. Wolałem Cejlon. I Syjam.

Ważną rolę na mapie moich kłamstw odgrywały kraje byłego Związku Radzieckiego. I to te najbardziej efektowne. Nie, że jakaś tam Litwa. Do Południowej Osetii jeździłem jak do Etiopii – na wojnę. Przygotowywałem stamtąd kolejny wymyślony reportaż z kolejnej nieistniejącej linii frontu, bo i tam nie było chyba wtedy żadnych działań wojennych. Zresztą nie wiem, przecież tam nie byłem.

Dyżurnym kłamstwem postsowieckim, kłamstwem i wielkim marzeniem, które męczyło mnie latami, była Samarkanda w Uzbekistanie. W Samarkandzie prowadziłem rozmaite badania naukowe, o Samarkandę zahaczałem także, podążając Jedwabnym Szlakiem, w Samarkandzie siedziałem i uprawiałem twórczość, z Samarkandy wracałem, ale tylko na chwilę, żeby zaopatrzyć się w leki, „bo wie pani, pani doktor, w Azji Środkowej z tą służbą zdrowia jest różnie, a psychiatrię to już w ogóle mają na dość mizernym poziomie”.

Jako wielki odkrywca całymi dniami siedziałem w internecie i któregoś dnia zawędrowałem na stronę The T.E. Lawrence Society, i z pasją przeglądałem jej content. Marzyłem o dostępie do Member’s area. Kiedy po odejściu od komputera szedłem na piwo do kawiarni, opowiadałem oczywiście, że do tego stowarzyszenia należę, co w moim ówczesnym wyobrażeniu dawało mi status zbliżony do statusu członka The Explorers Club.

Poza kawiarnią miałem też inny prawdziwy i osiągalny cel wypraw – Centrum Handlowe King Cross Praga przy Jubilerskiej. Było ono na trasie zdzikiegoMarysina, gdzie piłem z kolegami z klasy, a rano trzeźwiałem piechotą na Gocław. Na Marysinie mieszkał Tomek, który zabrał mnie kiedyś na wykład Ericha von Dänikena. Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo, ale po wykładzie nie mogłem zasnąć z emocji. Gdy więc wracałem z Marysina, brałem butelkę Muszynianki, szedłem Korkową, zbaczałem do parku imienia Matki Mojej, żeby pooddychać lasem, potem sunąłem wzdłuż torów, ile się da, bo ich zapach jeszcze lepiej koi niż iglaków lub świeżego asfaltu. Przed pętlą szóstki skręcałem w lewo i znikałem w hipermarkecie Géant, który był częścią Centrum Handlowego. Sklepy CCC czy Deichmann mnie nie interesowały, a zresztą nie wiem, czy wtedy istniały. Kupowałem zapiekankę i gapiłem się na niespotykane w osiedlowym sklepie ryby, egzotyczne owoce, sery, a nawet bardziej fantazyjne wypieki. Pośród produktów, które nazwałbym kolonialnymi, odzyskiwałem równowagę i wracałem marzyć przed komputerem.

Zdarzało mi się wiosną rozbudzać w sobie głód podróży i wtedy miałem pod ręką zestaw pragnień, które zaspokoję już w najbliższe wakacje. Albo w kolejne najbliższe. No w te następne po najbliższych to już bankowo. Pragnieniem była na przykład wyprawa statkiem węglowym do Ameryki Południowej. Ta wizja wzięła się stąd, że dziadek grubego Damiana był eksszefem Węglokoksu. Mieszkał w Gdańsku i jeździliśmy do niego z Damianem w wakacje. Już same wycieczki do tego portowego miasta były dla mnie namiastką wyprawy. Dziadek miał pochowane w pawlaczu „Playboye” z lat siedemdziesiątych i to był jakiś totalny odlot.

Chwilę przed tym, jak trafiłem na Oddział Leczenia Zespołów Abstynencyjnych, kupiłem bilety lotnicze do Izraela. Była promocja LOT-u. Kupiłem je za sprzedanego w lombardzie iPada, którego kupiłem wcześniej na kredyt w Media Markt. W ten sposób organizowałem zwykle kasę na leki, ale tym razem tak bardzo pragnąłem wywinąć się uzależnieniu, że zamiast Xanaxu kupiłem bilety lotnicze. To były pierwsze bilety na samolot, które kupiłem samodzielnie. Byłem z siebie niezwykle dumny, bo w tamtym czasie zajmowałem się tylko studiowaniem katalogów biur podróży, a tu nagle taka samodzielna wyprawa. Kilka miesięcy wcześniej kupiłem nawet wycieczkę do Tajlandii, bo wiedziałem, że tam Xanax jest bez recepty. Oczywiście do Izraela już nie zdążyłem, ale do Tajlandii niestety tak. Nie pamiętałem, jak z niej wróciłem, ale nie miałem już siły o tym kłamać.

Miałem trzydzieści trzy lata i byłem zupełnie niedorozwinięty. Zacząłem pić i ćpać dwadzieścia lat wcześniej, więc tak naprawdę w momencie, w którym trafiłem na Sobieskiego, miałem wciąż lat trzynaście, a w mojej głowie były nadal lata dziewięćdziesiąte.

Wkroczyłem na oddział jako playboy i wielki podróżnik, w klapkach i krótkich spodenkach. Wracałem z Laosu i miałem objawy malarii. Odtrucie i wstępne podleczenie trwało cztery miesiące – od wakacji do zimy. Przez zakratowane okna oglądałem, jak liście żółkną, spadają, aż wreszcie przykrywa je pierwszy śnieg. Na granicy lata i jesieni wypuszczali nas jeszcze na spacery i wtedy biegliśmy zbierać owoce walające się pod jabłoniami. Te jabłka były zielone i kwaśne, ale pamiętam, że jeszcze nigdy nic mi tak nie smakowało.

Dzień i noc. Dzień i noc. Dzień i noc. Im bliżej wyjścia i im mniej substancji krążyło w mojej krwi, tym więcej miałem lęków przed tym, co za drzwiami. Wyglądałem przez kraty i czułem powiew, który mógłby być od Morza Czarnego. Miałem trzydzieści trzy lata i prawie nigdzie nie byłem, nic nie widziałem, nic nie wiedziałem. Przed zaśnięciem – było nas ośmiu w sali – opowiadałem historie. Chyba tak opowiada się w celi albo to tylko w filmach. Radek, który do teraz już chyba się zapił, mówił, że mu wszystko jedno, czy te historie są prawdziwe, czy nie, bo są super. Mnie jednak skręcało. Tak samo jak wtedy, kiedy okłamałem mamę, że pieniądze, które dała mi na bułki w sklepiku, wrzuciłem do puszki dla bezdomnych kotów biegających po szpitalu. A tak naprawdę wydałem je na kokosowe princessy.

Prawdą jest, że jeśli nie wyglądałem przez kraty, to chodziłem tam i z powrotem po oddziałowym korytarzu. Pierwsza sala. Druga sala. Sala telewizyjna. Trzecia sala. Stołówka. Kibel. Czwarta sala. Piąta sala. Czwarta sala. Kibel. Stołówka. Trzecia sala. Sala telewizyjna. Druga sala. Pierwsza sala.

Jeden z wielokrotnie już trzeźwiejących alkoholików, stały bywalec detoksu, pokazał mi pewnego dnia, ile korytarzy tam i z powrotem daje kilometr. Od tamtego momentu codziennie pokonywałem coraz większe odległości, aż, zdaje mi się, przekroczyłem wreszcie granicę świata fantazji i wkroczyłem do rzeczywistości, gdzie nigdy wcześniej nie byłem.

Byłem tak zaabsorbowany dostrzeganiem tego nowego CZEGOŚ, że początkowo starałem się całkowicie zamknąć tę opowieść o wymyślonych podróżach, zdeptać ją i zapomnieć. Zmyśliłem więc, że te wszystkie zmyślenia nie istniały.