Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jewgienij Nikołajew to jeden z najsłynniejszych rosyjskich strzelców wyborowych. Przypisuje mu się 324 zestrzelenia, głównie wykonane podczas pierwszej zimy obrony Leningradu 1941/1942.
Wspomnienia Nikołajewa, wydane po raz pierwszy w Związku Radzieckim w latach osiemdziesiątych XX wieku, nie są wolne od ideologicznych uprzedzeń. Sam Nikołajew służył w jednostce NKWD. Usprawiedliwia więc wszelkie posunięcia komunistycznej Rosji. Nie kryje swej pogardy dla przeciwnika. Gloryfikuje radzieckiego żołnierza, który głodny i zmarznięty stawiał czoła wrogowi ukrytemu w wygodnych, wręcz komfortowych okopach połączonych przewodami telefonicznymi.
Wiele miejsca poświęca snajperskiemu rzemiosłu. Opisuje długie godziny obserwacji, podczas których musiał leżeć bez ruchu na siarczystym mrozie, by w końcu dopaść wroga śmiertelnym strzałem.
Spisane przez Nikołajewa wspomnienia są unikatowym zapisem przeżyć żołnierza podczas najbardziej zaciętych zmagań między Armią Czerwoną a Wehrmachtem w czasie II wojny światowej. Pomagają zrozumieć, co to znaczy być strzelcem wyborowym, i docenić wkład snajperów – tej żołnierskiej elity – w obronę Leningradu.
Jewgienij Adrianowicz Nikołajew, urodzony w 1920 roku w Tambowie. Jako młody mężczyzna pracował w teatrze przy projektowaniu dekoracji. Został powołany do armii we wrześniu 1940 roku, gdzie trafił do oddziału strzelców wyborowych. W 1942 roku został przeniesiony do kontrwywiadu – pracował jako śledczy w strukturach Smiersz w swojej dywizji. Doszedł aż do Berlina i nawet złożył swój podpis na ścianie Reichstagu. Dosłużył się stopnia kapitana gwardii. Po wojnie pracował w gazecie „Tambowska Prawda”. Zmarł w 2002 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czerwony snajper. Wspomnienia z frontu wschodniego
Jewgienij Nikołajew
Tłumaczenie: Marcin Cybulski
Original title: Снайперские дуэли: звёзды на винтовке
Copyright © Дина Николаева, 2017 published by arrangement with Greenhill Books, London, UK. All rights reserved.
Copyright © 2018 by Wydawnictwo RM Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected] www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-7773-968-6 ISBN 978-83-8151-060-8 (ePub) ISBN 978-83-8151-061-5 (mobi)
Redaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Mirosława SzymańskaKorekta: Dorota WojciechowskaNadzór graficzny i projekt okładki: Grażyna JędrzejecEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
Spis treści
Wstęp
Od Autora
Rozdział 1 Rozmyślania porucznika Butorina
Rozdział 2 Zostaję snajperem
Rozdział 3 Mój pierwszy partner
Rozdział 4 „Bij strażaków!”
Rozdział 5 Wojenna codzienność
Rozdział 6 Pojedynek
Rozdział 7 Ciężki bój
Rozdział 8 Niezwykła operacja
Rozdział 9 Byliśmy młodzi
Rozdział 10 Nieoczekiwane spotkanie
Rozdział 11 Na zlocie snajperów
Rozdział 12 Znowu w pułku
Rozdział 13 „Zaproszenie”
Rozdział 14 Znowu w zwiadzie
Rozdział 15 Nasza Żenia
Rozdział 16 Odważne dziewczęta
Rozdział 17 Z wizytą u kirowców
Rozdział 18 Z Radzieckigo Biura Informacyjnego…
Rozdział 19 Taka nasza praca
Rozdział 20 Trzydzieści pięć lat później
Rozdział 21 „Zadziwiająca historia opowiedziana przez Rosjanina”
Szacunek do celnego strzelania cechował ludzkość już w czasach biblijnych. Nie bez racji jedną z najbardziej znanych historii Starego Testamentu jest opowieść o tym, jak drobny Dawid, za pomocą prymitywnej broni (procy), celnym strzałem powalił znacznie większego od siebie i silniejszego Goliata. W późniejszych latach ofiarą łuczników angielskich w bitwach pod Crécu, Poitiers i Azincourt padło rycerstwo francuskie, co po raz kolejny dowiodło przewagi broni „zdalnej” nad „kontaktową”. Łuk wymagał od strzelca jednakże nie tylko wprawnego oka, lecz również ponadprzeciętnej siły fizycznej, dlatego też uczynienie ze zwykłego człowieka strzelca było zajęciem raczej długim i kosztownym. Prawdziwy strzelec piechoty pojawił się na masową skalę dopiero w okresie rozkwitu broni palnej, która sprawiła, że do oddawania strzału nie potrzebowano już siły mięśni, a jedynie energii powstałej w efekcie spalania ładunku miotającego. Początkowo donośność arkebuza i muszkietu w niewielkim tylko stopniu przewyższała dystans lotu strzały łuku czy bełtu używanego w kuszach, a jednak w procesie doskonalenia broni palnej (przejście od prochu czarnego do prochu ziarnistego, upowszechnienie zamka skałkowego zamiast lontu, poprawa jakości stali luf) jej pociski zaczęły pokonywać coraz większe dystanse.
Wraz z pojawieniem się luf gwintowanych zasięg strzału znacząco się zwiększył i już w XVIII wieku w państwach niemieckich zaczęły powstawać posterunki policji, której funkcjonariusze z własnych środków nabywali broń gwintowaną. Większość z nich w czasie wolnym od pracy trudniła się myślistwem, wskutek czego pracownik takiego oddziału zyskał miano „jegra”, które w języku niemieckim oznaczało myśliwego (Jaeger). W boju jegrzy działali tyralierą, znajdując się przed główną koncentracją swoich wojsk, zaś ich zadaniem było unieszkodliwianie wrogich oficerów i osłona własnych saperów. W latach późniejszych podobne wojska, uzbrojone w sztucery o krótkich, gwintowanych lufach, za to dużego kalibru, zaczęły się pojawiać także w innych mocarstwach europejskich. Na największą skalę wojska złożone z jegrów formowano w czasach wojen napoleońskich.
Za oceanem rozwój broni gwintowanej przybrał zgoła inny charakter – proch i ołów w koloniach brytyjskich i francuskich były towarem deficytowym, dlatego też kaliber lufy się zmniejszał, zwiększała się za to jej długość. Gwarantowało to zarówno efektywniejsze wykorzystanie energii prochu, jak i względnie dużą prędkość początkową pocisku, pozytywnie rzutującą na dokładność strzału oraz jego działanie rażące. Broń, która się w rezultacie tego pojawiła (karabin Kentucky), wiernie służyła zatem swojemu właścicielowi tak na polowaniu, jak i w boju. W wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych sformowano kilka oddziałów strzeleckich; spośród nich największą popularność zyskały te z korpusu lekkiej piechoty pułkownika Daniela Morgana, które w bitwie pod Saratogą zlikwidowały znaczną część oficerów brytyjskich, włączając w to generała Simona Frasera. W niemałym stopniu przyczyniło się to do zwycięstwa Amerykanów w bitwie, która stała się punktem zwrotnym całej wojny.
Wojny europejskie i amerykańskie na dobre ugruntowały jedno z zasadniczych zadań strzelców (dysponujących bronią o wiele bardziej dalekonośną niż strzelby piechoty liniowej), a mianowicie rażenie wrogich celów o znaczeniu priorytetowym. Bliżej końca XVIII wieku wśród pełniących służbę w Indiach żołnierzy brytyjskich zrodził się termin to snipe, oznaczający strzelanie do bekasa (snipe), co wymagało od strzelca niezwykle celnego oka. W rezultacie doprowadziło to do pojawienia się słowa „snajper” (sniper), które w naszych czasach jest synonimem strzelca wyborowego. Nawiasem mówiąc, od dzisiejszego snajpera wymaga się, oprócz wprawnego oka, także szeregu innych umiejętności.
Mimo skończonej doskonałości zamka skałkowego należy odnotować, że w pewnym momencie stał się on głównym czynnikiem negatywnie rzutującym na celność strzału. Rozłożony na półce proch podczas deszczu wilgotniał, powodował niebezpieczny dla oczu żołnierza rozbłysk w czasie strzału i zbyt wolno zapalał główny ładunek. Sytuacja poprawiła się dopiero w początkach XIX wieku wraz z pojawieniem się zamka kapiszonowego, kiedy to niezawodność i prędkość zapalania ładunku miotającego znacznie się zwiększyły, a jednocześnie zniknął – irytujący strzelca – błysk. Oprócz tego pojawiły się pociski typu Minié, które można było bez problemu załadować do przewodu lufy, a dzięki temu, że miały one wklęsłe dno, podczas działania ciśnienia gazów prochowych rozszerzały się i dokładnie przylegały do gwintu lufy. Wcześniej żołnierz musiał dosłownie wbijać sporej wielkości pocisk do lufy, przepychając go aż ku jej tylnej części. W efekcie zwiększyła się zarówno prędkość, jak i celność strzału, co doprowadziło do zauważalnego wzrostu odległości, na którą można było strzelać. W rezultacie pojawiły się bardziej efektywne przyrządy celownicze, a także powszechnie rozwinęła się fortyfikacja polowa, ponieważ salwy oddawane z karabinów o gwintowanych lufach w kierunku skoncentrowanych oddziałów piechoty powodowały ogromne straty. W czasach „zakopywania się” piechoty w ziemię pojawiła się jeszcze jedna specjalizacja snajpera – prowadzenie „niepokojącego” ognia w wojnie pozycyjnej.
Mimo że w połowie XIX wieku różnice w uzbrojeniu piechoty liniowej i strzelców wyborowych praktycznie zanikły, pojawił się inny przyrząd, który wizualnie świadczył o przynależności karabinu do snajpera, a mianowicie celownik optyczny, zwany też niekiedy teleskopowym. W Europie na tę nowinkę nie zwrócono szczególnej uwagi, natomiast za oceanem, gdzie wybuchła wojna Północy z Południem, strzelców wyposażonych w karabiny z celownikami optycznymi usiłowano zgrupować w odrębne oddziały, wyznaczając im zarówno zadania należące niegdyś do jegrów, jak i nakładając na nich obowiązek „terroryzowania” przeciwnika. Wypada zasygnalizować, że z tego drugiego zadania snajperzy tak Północy, jak i Południa wywiązali się wzorowo, likwidując pokaźną liczbę wrogich dowódców. Z drugiej jednak strony koncentracja strzelców wyborowych w jednej grupie nie zdała egzaminu – o wiele lepsze rezultaty osiągnięto dzięki włączeniu tych „specjalistów” do zwykłej piechoty liniowej. W trakcie działań bojowych okazało się też, że od snajpera wymaga się ponadto umiejętności zręcznego kamuflażu, ponieważ w sytuacji, kiedy przeciwnik orientował się, że strzela do niego snajper, natychmiast otwierał ogień huraganowy w kierunku wszystkich podejrzanych obiektów.
W taki oto sposób już w połowie XIX wieku został z grubsza nakreślony zestaw zadań powierzanych snajperowi, wymogi co do jego uzbrojenia, a także katalog sprawności, które powinny były charakteryzować strzelca takiego typu. Niemniej jednak, kiedy rozpętała się I wojna światowa, żadna ze stron w niej uczestniczących nie miała w arsenale swoich sił zbrojnych oddziałów snajperskich. Spowodowane to było absolutną pewnością dowódców co do tego, iż działania bojowe będą nosić charakter przejściowy i manewrowy, bez potrzeby uciekania się do środków fortyfikacji polowej. Oczywistością jest, że w ciągu półwiecza karabiny poważnie zmodyfikowano – w odróżnieniu od broni odprzodowej okresu wojny krymskiej i secesyjnej, której to broni żołnierz znajdujący się w pozycji leżącej nie był w stanie załadować, nowe „magazynki” umożliwiały ponowne załadowanie niemal natychmiast i w dowolnej pozycji. Karabiny takie strzelały także dalej i celniej, a dzięki stosowanemu w nich prochowi bezdymnemu nie zdradzały pozycji strzelającego i umożliwiały prowadzenie długotrwałego ognia bez konieczności czyszczenia broni. Zakładano, że podczas działania tyralierą żołnierze piechoty, wykorzystując ukształtowanie terenu, zdołają dotrzeć do przeciwnika z akceptowalnym poziomem strat. W rzeczywistości było jednak zupełnie inaczej.
Wyposażenie jednostek piechoty w pokaźny zasób karabinów maszynowych i wzrost donośności (włączając w to strzelanie z pozycji zamkniętych) oraz efektywności (dzięki szrapnelom i granatom) ognia artyleryjskiego doprowadziło do ogromnych strat podczas ataków. W efekcie tego piechota – zamiast prowadzić zintensyfikowane manewry – „zakopała się” w ziemi, a linię frontu pokryła gęsta sieć transzei. W tej sytuacji niezwykle ważna stawała się możliwość bezustannego trzymania przeciwnika w napięciu i dosłownie uniemożliwienie mu wychylenia nosa z okopu. Wycieńczona z powodu permanentnego terroru snajperskiego obrona nieprzyjacielska stawała się zatem dużo łatwiejszym celem podczas natarcia.
Pierwsze oddziały snajperskie pojawiły się w armii niemieckiej, co nie może budzić specjalnego zdziwienia, ponieważ to właśnie niemiecki przemysł optyczny był w stanie dostarczyć swoim obywatelom (sportowcom i myśliwym), a także wojskowym szkołom strzeleckim, niezawodnych celowników teleskopowych, zdolnych wytrzymać systematycznie zwiększający się odrzut karabinów strzelających pociskami o dużej mocy. Podjęta zresztą przez dowództwo niemieckie próba „zmobilizowania” broni należącej do obywateli spełzła na niczym – jej właściciele kategorycznie odmówili wydania swoich prywatnych karabinów, a nieliczne egzemplarze, które trafiły na front, rozczarowały swoją balistyką obliczoną na naboje 8×57 wz. 1888 wyposażone w pociski o małej prędkości, o wierzchołku nie szpiczastym, a zaokrąglonym. Jednakże już w początkach 1915 roku pojawiły się celowniki, które były w stanie wytrzymać odrzut nowego naboju, a także wsporniki przeznaczone do ustawiania na nich przyrządów optycznych w karabinach Mauser wz. 1898. Wsporniki owe konstruowano w Prusach i Bawarii, przy czym pierścienie tych drugich utrzymywały celownik bezpośrednio nad komorą zamkową, co pozytywnie wpływało na balans broni i wygodę brania obiektów na cel, choć jednocześnie zmuszało do ładowania magazynku po jednym naboju. W systemie pruskim z kolei pierścienie znajdowały się u góry i na lewo od komory zamkowej, co umożliwiało ładowanie karabinu z łódki nabojowej, chociaż negatywnie odbijało się na ergonomii. Same celowniki produkowały różne firmy, wśród których było też słynne przedsiębiorstwo Carl Zeiss.
Powtarzające się przypadki śmierci z powodu ran głowy nie wzbudziły początkowo szczególnych podejrzeń Anglików, jednakże w konsekwencji jednego z ataków w ręce żołnierzy brytyjskich trafił Mauser wyposażony w przyrządy optyczne, w rezultacie czego dowództwo wojskowe Anglii przystąpiło do pracy nad konstrukcją własnego ekwipunku snajperskiego. W charakterze broni tymczasowej wykorzystywano karabiny znane Brytyjczykom pod nazwą „Pattern 14” i „Eddystone”. Tę samą broń Amerykanie określali mianem „Enfield” i „M1917”, z kolei w innych krajach nazywano ją brytyjskim Mauserem. Kontyngent kanadyjski zaś używał własnej konstrukcji karabinów Ross, które stały się najcelniejszą (ale nie najbardziej niezawodną) bronią na naboje .303 British. Wspólną cechą obu systemów były mechaniczne przyrządy celownicze ze znajdującą się przy oku strzelca regulowaną pokrętłem szczerbinką, która dzięki długiej linii celowania gwarantowała zwiększoną skuteczność trafiania. „Mechanika” ustępowała zresztą „optyce”, dlatego też ostatecznie Anglicy wyposażyli swoje karabiny Lee-Enfield w solidne celowniki teleskopowe No. 32, zaś do „Eddystone’ów” montowano celowniki firm Periscopic Prism Co. i Aldis, przy czym te drugie instalowano na wspornikach wyposażonych w pierścienie przesunięte w lewo (na modłę systemu pruskiego).
Francja, sojusznik Wielkiej Brytanii, w charakterze zasadniczego karabinu snajperskiego korzystała ze sprawdzonego modelu Lebel Mle 1886, którego solidna komora zamkowa gwarantowała wysokie skupienie trafień. Karabin wyposażono w optyczne przyrządy celownicze firmy Puteaux model APX16/APX17, których mocowanie – za sprawą skomplikowanej procedury ładowania magazynku lufowego Lebela – było przesunięte w lewą stronę.
Dramatycznie skromną liczbą celowników optycznych dysponowały także Włochy i Austro-Węgry, które montowały je do karabinów Carcano Mod. 91 oraz Mannlicher M1895. W pozostałych krajach, włączając w to Rosję, karabinów snajperskich używano bardzo rzadko.
W okresie międzywojennym (lata 20. i 30.) w armiach europejskich podejście do broni snajperskiej właściwie się nie zmieniło od chwili zakończenia I wojny światowej (co najwyżej pojawiło się kilka udoskonalonych modeli celowników). Było to rezultatem chronicznej niechęci ludzi związanych z wojskiem do kolejnego ugrzęźnięcia w wojnie pozycyjnej. Królowało przekonanie, że lotnictwo, czołgi i piechota zmechanizowana do spółki z artylerią pozwolą uniknąć „zakopywania się” w transzejach. Kwintesencją takiego podejścia do sprawy stała się niemiecka koncepcja „wojny błyskawicznej”, blitzkriegu, który w ogóle nie przewidywał „siedzenia w okopach”. Żołnierz piechoty powinien szybko identyfikować cel i mieć wystarczająco szerokie pole widzenia, do czego konieczny był całkowicie inny celownik, umożliwiający branie obiektu na cel przy obojgu otwartych oczach. Dlatego skonstruowano celowniki teleskopowe ZF 40 i ZF 41 montowane nie nad komorą zamkową, a w pobliżu podstawy celownika, przy czym stopień powiększenia rozmiarów celu w okularze tej optyki wynosił zaledwie 1,5× zamiast typowych 2,5× – 3×, za to maksymalna odległość oczu strzelca od okularu, przy której obraz w celowniku jest jeszcze widoczny, była niezwykle duża. Strzelający nie musiał już mrużyć drugiego oka i zyskiwał możliwość bardzo szybkiego „chwytania” celu dzięki jeszcze jednej cesze celownika optycznego, a mianowicie ustawieniu znaku celowniczego i celu w jednej powierzchni ogniskowej, w rezultacie czego oko strzelca nie musiało ogniskować się na przemian to na szczerbince, to na muszce, to znów na celu. Obecnie celowniki tego typu, które w przypadku broni osobistej otrzymały miano „Scout”, wykorzystywane są w karabinach maszynowych różnych armii świata. W szczególności w amerykańskich karabinach M4 montowane są niepowiększające (1×) celowniki Aimpoint M68, dzięki czemu możliwość trafienia celu zauważalnie wzrosła.
W ZSRR wariant wyborowy karabinu Mosin-Nagant na masową skalę produkowany był od 1936 roku, a wyposażono go we wspornik umocowany z lewej strony komory zamkowej. Od seryjnych triochliniejek modele snajperskie różniły się lufami z lepszych gatunków stali oraz dokładniejszym skupieniem i wydłużonym, zagiętym trzonkiem rękojeści zamka, który pozwalał ponownie załadować broń, nie zaczepiając o przymocowany nad komorą zamkową celownik. Skonstruowany na bazie optyki niemieckiej celownik Jemieljanowa (w skróce: „PE”) miał czterokrotne przybliżenie i cechował się raczej toporną konstrukcją, a jednak wyróżniał się pewnym unikatowym i nowatorskim elementem. Połączenie „PE” z karabinem automatycznym AWS-36 wz. 1936 konstrukcji Simonowa stało się pierwszym na świecie masowym, samopowtarzalnym zestawem snajperskim. Następnie, w toku doświadczeń wyniesionych z eksploatacji, opracowano bardziej kompaktowy i prosty „celownik uniwersalny” („PU”) z powiększeniem 3,6×, stosowany zarówno w wariancie wyborowym triochliniejki, jak i w samopowtarzalnych karabinach SWT-38 i SWT-40 konstrukcji Tokariewa odpowiednio z roku 1938 i 1940. Wszystkie wymienione powyżej radzieckie karabiny snajperskie niemal od razu po napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRR stały się najbardziej pożądaną przez żołnierzy niemieckich zdobyczą. Tak wielkie zainteresowanie bronią radziecką spowodowane było obecnością w niej optyki zapewniającej większe przybliżenie, a ponadto umieszczonej znacznie bliżej oka strzelca. Po upadku koncepcji blitzkriegu i „wojny okopowej” snajperski „zakres roboczy” w Stalingradzie przesunął się w kierunku bardziej typowej odległości – od 300 metrów i więcej. Celowniki radzieckie w nowych warunkach okazały się po prostu bardziej efektywne.
W celu sprostania zwiększającemu się zakresowi odległości niemieckie siły zbrojne pod numerem ZF 42 włączyły do swego arsenału różne celowniki komercyjne z przybliżeniem od 4× do 6×, choć jednocześnie rzadko odpowiadające wymaganiom ekwipunku wojennego (w szczególności dotyczyło to odnotowywania przypadków uszkodzenia celowników – zarówno z powodu niewłaściwej eksploatacji, jak i pod działaniem odrzutu). Dopiero od 1943 roku w Niemczech zaczęto produkcję tanich i niezawodnych celowników ZF 4, nazywanych tak z racji dostępnego w nich powiększenia (4×) i zaprojektowanych z oczywistej inspiracji radzieckiego celownika „PU”. Dzięki szybko zdejmowalnemu wspornikowi celownik ZF 4 mógł być montowany w typowym miejscu (nad komorą zamkową) i gwarantował trafienie celu na typowym „roboczym” dystansie snajperskim. Produkcja celownika „Scout” ZF 41/1 trwała jednak aż do 1945 roku.
Karabiny snajperów radzieckich także odpowiadały wymaganiom stawianym przed bronią snajperską, z wyjątkiem mechanizmu spustowo-uderzeniowego triochliniejki, charakteryzującego się pojedynczym działaniem i skrajnie nieudanym bezpiecznikiem. W literaturze wspomnieniowej pojawiają się także zarzuty w stosunku do samopowtarzalnego karabinu Tokariewa, któremu regularnie wytyka się przede wszystkim brak niezawodności i niską celność. Zarówno jednak Finowie, jak i Niemcy bardzo cenili sobie zdobyczne SWT, przyjmując owe karabiny w skład swojego arsenału – w tym także snajperskiego. Ogółem „zawodność” SWT w warunkach frontowych można wytłumaczyć niedostateczną znajomością powierzonego mienia wśród zdecydowanej większości żołnierzy Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej, co w konsekwencji prowadziło do niewłaściwego nanoszenia smaru (często pośledniego gatunku) na konkretne elementy broni, a także błędnego ustawienia regulatora komory gazowej. Oprócz tego deficyt rodzimego prochu karabinowego, który wywołały działania wojenne, był kompensowany na mocy Lend-Lease Actu dostawami z USA. Jak sygnalizuje znany historyk wojskowości Michaił Nikołajewicz Swirin, dodatki zmniejszające wydobywający się z lufy rozbłysk, które zawierał przysyłany w ramach wyżej wspomnianej ustawy proch, prowadziły do szybszego gromadzenia się nagaru w otworach odprowadzających gazy z lufy, których czyszczenie w warunkach frontowych było bardzo utrudnione. Amerykański punkt widzenia koncentruje się z kolei na zawartości w Lend-Lease’owskim prochu 2-nitrodifenyloaminy (spowalniającej jego proces rozpadu) oraz węglanu wapnia, regulującego kwasowość podczas spalania prochu. Oba dodatki zawierały jednak sporo węgla, który właśnie w postaci nagaru zatykał otwory odprowadzające gazy. Sytuacja komplikowała się tym bardziej, że proch amerykański miał inną niż rodzimy produkt krzywą ciśnienia w lufie, co również wymagało dokładnej regulacji komory gazowej. Zarzuty stawiane SWT-40 były także konsekwencją obecności bardziej pochyłych nacięć wewnątrz jego lufy, z powodu czego broń, podczas strzelania pociskiem ciężkim, ustępowała w planie skupienia i donośności wyborowemu wariantowi triochliniejki. Z drugiej jednak strony wielu snajperów radzieckich (w tym Bohater Związku Radzieckiego Ludmiła Pawliczenko, która na swoim koncie ma 309 zlikwidowanych hitlerowców), przyznawało palmę pierwszeństwa właśnie snajperskiemu wariantowi SWT-40.
Uwzględniając wszystko to, co zostało zasygnalizowane powyżej, można skonkludować, że przed wybuchem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej Związek Radziecki dysponował w pełni przyzwoitym arsenałem snajperskim, który w niczym nie ustępował wzorcom światowym, a biorąc pod uwagę cały szereg innych parametrów, nawet znacząco je przewyższał. Niemniej jednak każdy karabin jest tylko narzędziem w rękach snajpera i wyłącznie od człowieka zależy ostateczny rezultat jego działania. Imponujący katalog zwycięstw snajperów radzieckich jest namacalnym potwierdzeniem skuteczności programów szkoleniowych prowadzonych zarówno przed powołaniem do armii, jak i w ramach przysposobienia wojskowego oraz sportowego, realizowanych w Związku Radzieckim w okresie między dwiema wojnami światowymi. Żadne zresztą przygotowanie artyleryjskie nie jest w stanie pomóc w przezwyciężeniu strachu przed śmiercią, który pojawia się przed każdą bez wyjątku walką. Tym, którym poświęcona jest niniejsza książka, się to udało, ponieważ bronili oni Ojczyzny.
Marin Miłczew
Pamięci mojej matki, Anny Łukiniczny Nikołajewej, która wychowała mnie na takiego człowieka, jakim jestem teraz; dzięki jej ogromnej miłości do mnie przeżyłem na froncie i powróciłem do domu.
I wojna znów Blokada znów… A może czas zapomnieć nam? Niektórzy mówią, że „Nie trzeba, Nie trzeba rozdrapywać ran. Bo już się przecież nam znudziło O wojnie słuchać opowieści, I wierszy tyle się mówiło, I zbrzydły o blokadzie treści”. I można przyznać słuszność słowom, Za pewnik można wziąć ich treść. Lecz nawet jeśli jest to prawda, To taka prawda – Fałszem jest! Ja nie na próżno tak się troszczę, By wciąż pamiętać wojnę tę, Pamięć ta przecież – nam sumieniem, które Jak siłę trzeba mieć…
Jurij Woronow
Przekład (nieopublikowany) autorstwa Eweliny Parafińskiej – przyp. tłum.
Zachęcony w swoim czasie i niejako natchniony przez wielkiego pisarza i poetę okresu wojny, K.M. Simonowa, zdobyłem się na odwagę i postanowiłem napisać książkę o wojnie, w której zamieściłem epigraf z wiersza leningradzkiego poety Jurija Pietrowicza Woronowa. Wersy te, które głęboko zapadły mi w duszę, przywołałem nie tylko po to, by pamięć o wojnie nie zgasła, lecz także dlatego, żeby to, o czym opowiedziałem, przyniosło pożytek naszemu dorastającemu pokoleniu.
Przeszedłszy ciężką szkołę życia i wojny, ja – szeregowy żołnierz, który przemierzył szlak od Narewskiej Bramy Triumfalnej w Leningradzie do Bramy Brandenburskiej w Berlinie i przetrwał wraz ze swymi towarzyszami dziewięćset dni blokady – pragnę podzielić się z młodzieżą wszystkim tym, czego doświadczyłem w tych najtrudniejszych dla naszej Ojczyzny latach, kiedy każdy z nas zdawał egzamin z wytrwałości i męstwa. Moim zamiarem było otwarcie jeszcze jednej karty historii Wielkiej Wojny Ojczyźnianej: opowiedzenie o tym, jak w oblężonym Leningradzie zrodził się i nabierał masowego charakteru ruch snajperski, który odegrał ogromną rolę w pozycyjnej, „okopowej” wojnie w warunkach blokady Leningradu.
Starzeją się weterani. Niemal pięćdziesiąt lat upłynęło od wydarzeń, o których opowiada książka Gwiazdy na karabinie (Звёзды на винтовке) [1]. Zasadniczo jest to początek wojny, pierwszy jej rok – najtrudniejszy okres dla oblężonego Leningradu. Jeszcze kiedy trwała wojna, zacząłem gromadzić materiały: przypatrywałem się wydarzeniom, ludziom, utrwalałem każdy charakterystyczny rys wojennej codzienności, zbierałem wycinki z gazet, dokumenty, przechowywałem zdjęcia, zapamiętywałem opowieści towarzyszy. Wszystko to bardzo mi się później przydało i ogromnie ułatwiło pracę nad rękopisem.
Wyrażam swoją głęboką wdzięczność moim krajanom – towarzyszom broni: weteranom 21. (109.) Czerwonosztandarowej, nagrodzonej Orderem Suworowa Leningradzkiej Dywizji Strzeleckiej wojsk NKWD, a w szczególności byłemu komisarzowi jej 14. Czerwonosztandarowego Pułku wojsk NKWD, nieżyjącemu już pułkownikowi rezerwy Iwanowi Iljiczowi Agaszynowi, który bardzo mi pomagał i stale wspierał w czasie pracy nad książką.
Niniejsza edycja książki jest jej drugim wydaniem (uprzedni tekst doświadczył poważnej „wycinki” materiału przygotowanego do publikacji przez „Lenizdat”[2]). W pierwszym wariancie z rękopisu usunięto wiele informacji, o których w czasach „zastoju” bądź to nie można było wspominać, bądź też przedstawione wydarzenia nie interesowały wydawcy. Obecnie książka została znacząco zmieniona, rozszerzona i usunięto z niej pomyłki zawarte w wydaniu pierwszym.
[1] Pierwsze wydanie rosyjskie ukazało się w 1985 roku – przyp. tłum.
[2] Lenizdat – radzieckie i rosyjskie wydawnictwo działające w Leningradzie (a następnie Petersburgu) w latach 1938–2009. Wygląda na to, że Jewgienij Nikołajew przygotowywał przedmowę do drugiego wydania swojej książki, które jednak ukazało się dopiero w roku 2009 (7 lat po śmierci autora) w Moskwie pod tytułem Pojedynki snajperskie. Gwiazdy na karabinie w serii „II wojna światowa. Armia Czerwona jest najsilniejsza!”. To właśnie ta edycja posłużyła za tekst źródłowy podczas pracy nad przekładem niniejszej książki – przyp. tłum.
Rozdział 1
Była połowa września 1941 roku, lecz mimo to słońce wciąż paliło niemiłosiernie. Zza Wzgórz Pułkowych w stronę Leningradu leniwie sunęły białe jak śnieg obłoki, rozpływając się gdzieś w rejonie Wielkiego Portu.
Napawając się panującą wokół ciszą oraz faktem, że ciągle jeszcze żyjemy, siedzieliśmy z wyciągniętymi nogami, na których mieliśmy buty z kirzy, gęsto pokryte przydrożnym pyłem. Siedzieliśmy w milczeniu, oparci rękami o ziemię porośniętą wysoką, zieloną trawą. Odpoczywając, bezmyślnie przyglądaliśmy się pracy naszych krajan (a umacniali oni wówczas obronę pułku) i patrzyliśmy, jak w sennym rytmie kołyszą się wierzchołki drzew w parku Szeremietiewskim[2], rozpościerającym się za punktem obrony naszej jednostki.
My – czyli dziesięciu zwiadowców pułkowych, którzy właśnie wrócili z kolejnej akcji. Szczelnie zawinięty w wojskową pelerynę, obok leżał jedenasty – nasz poległy towarzysz, którego przynieśliśmy na własnych rękach. Cieszyć się z tego co my niestety już nie mógł.
Siedziałem na uboczu, wijąc się z bólu, który przeszywał mi lewą rękę. „Oby tylko nie spostrzegli, że jestem ranny. Wtedy na pewno wyślą do szpitala i spróbuj potem znaleźć swoją jednostkę!” – myślałem. Na dłoń powoli spływała mi krew z rany, tak więc niepostrzeżenie wycierałem ją zdrową ręką za pomocą kępki trawy.
Nieopodal przechodził pułkowy instruktor sanitarny, zdecydowałem więc, że go zaczepię.
– Stary, zerknij, proszę, co się dzieje z moją ręką. Tylko jej zbytnio nie wykręcaj – trochę boli.
– Ech, jesteś ranny brachu! O proszę – dziura w waciaku! Gdzie tak oberwałeś? I ile czasu upłynęło od tego zdarzenia? – z zaniepokojeniem zapytał instruktor sanitarny.
– Tak ze dwadzieścia minut temu wróciliśmy ze zwiadu.
– To czemu milczałeś do tej pory?! – zapytał, otwierając swoją apteczkę. – Zaraz opatrzymy, założymy opatrunek uciskowy, zatamujemy krwawienie.
Starannie założył opatrunek, a następnie – bezpośrednio na waciak – założył stazę – wąskim, gumowym wężykiem ścisnął rękę przy lewym ramieniu.
– W te pędy goń do punktu sanitarnego – koniecznie trzeba zrobić zastrzyk przeciwtężcowy – powiedział instruktor, zamykając apteczkę.
Krew, która do tej pory nieustannie skapywała na mą dłoń, rzeczywiście przestała lecieć, jednak ból ręki wciąż jeszcze nie pozwalał o sobie zapomnieć.
– Wielkie dzięki, przyjacielu! Szkoda tylko, że jemu już niczym nie pomożesz. – Wskazałem głową zawinięte w pelerynę zwłoki.
– Taaak… W takich przypadkach medycyna – jak to mówią – jest bezsilna – wycedził. – To chociaż ty się pospiesz, żeby i ciebie tak samo nie zawinęli…
Z żalem zdałem sobie sprawę, że śmierci naszego towarzysza w jakimś stopniu winny jestem ja sam…
Grupą dowodziłem ja. Wykonanie zadania, które polegało na ustaleniu pozycji przeciwnika i zorientowaniu się, kto znajduje się po naszej lewej stronie, udało się praktycznie bez wysiłku. Wróg znajdował się nieopodal, tuż przed nami. Zdołał już zdobyć Urick, lecz został zatrzymany przed Wzgórzami Pułkowymi. Sąsiadem po lewej stronie okazał się batalion 6. Pułku naszej dywizji, po prawej zaś rozciągała się Zatoka Fińska.
Gdy wracaliśmy z udanej akcji, o mały włos nie wywiązała się strzelanina pomiędzy nami a (jak się wyjaśniło) takimi samymi jak my zwiadowcami – żołnierzami wojsk ochrony pogranicza na koniach. Wracaliśmy do pułku w niezłych nastrojach. Szliśmy w kierunku Leningradu już po swoim terytorium – szeroką, betonową, opustoszałą obecnie szosą, która z całą pewnością była obserwowana przez przeciwnika. Mówiąc ściśle: z braku doświadczenia i nadmiernej gorliwości szosą tą kroczyłem tylko ja sam, a to dlatego, iż to właśnie ja pełniłem obowiązki dowódcy grupy. Żołnierzom rozkazałem zaś przemieszczać się znajdującym się po prawej stronie drogi głębokim rowem, który zapewniał zwiadowcom schronienie. Mieli oni maszerować w rozproszeniu, w odległości 8–10 metrów od siebie. Jedynie głowa i ramiona najwyższego z grupy – zamykającego kolumnę żołnierza Kotielnikowa – unosiły się nad drogą.
Szedłem szosą, bo wydawało mi się, że tak jest lepiej: widać wszystko i wszystkich, zaś moja samotna sylwetka raczej nie mogła stanowić obiektu większego zainteresowania przeciwnika. Wydaje się, że jednak przyciągnąłem uwagę faszystów: w naszym kierunku niespodziewanie poleciały miny i pociski. Zaczęły wybuchać na ogołoconym polu, konsekwentnie zmniejszając swą odległość do szosy. Natychmiast rozkazałem wszystkim biec, sam także ruszyłem pędem, nie spuszczając z oczu eksplodujących pocisków. Wtem obok mnie rozległo się coś jak kwaknięcie i niby uderzony deską na płask odczułem silny ból w lewym ramieniu. Jęknąwszy z bólu, zdążyłem się tylko zorientować co i jak, i przycisnąwszy prawą ręką kontuzjowane miejsce, wskoczyłem do rowu. Machinalnie pokonałem jeszcze odległość około 200 metrów i zatrzymałem się. Wybuchy ustały. Obrzuciłem spojrzeniem żołnierzy: wraz ze mną było dziesięć osób.
– Gdzie jedenasty? – zapytałem, spojrzawszy na zwiadowców. – Gdzie Kotielnikow?
– Zamykał kolumnę – odpowiedział jeden z nich.
– To, że zamykał, to wiem – sam wyznaczyłem mu tę pozycję, żeby mógł nas wszystkich widzieć. Ale gdzie jest teraz? Nie zapadł się przecież pod ziemię!
Spojrzałem na całkowicie opustoszałe pole po obu stronach szosy i nikogo nie dostrzegłem.
– Kiepsko się mają nasze sprawy – musimy wrócić i szukać Kotielnikowa.
Znaleźliśmy go – już martwego – w tym samym rowie przydrożnym, gdy cofnęliśmy się jeszcze 300 metrów…
No i już jesteśmy u siebie. Ręka ciągle jeszcze doskwierała, ja jednak do punktu medycznego się nie spieszyłem – siedziałem i myślałem…
Wojna trwała trzeci miesiąc. Jeszcze kilka dni temu byliśmy w Leningradzie – my, czyli parę setek czekistów – pozostałości po 154. Pułku Strzeleckim wojsk NKWD. Do czasu zdradzieckiej napaści faszystów na nasz kraj pułk – jego sztab, tyły i część oddziałów – stacjonował w niewielkim przygranicznym miasteczku karelskim.
Prawdziwe walki zaczęły się dla nas 26 czerwca 1941 roku, kiedy to Finlandia wypowiedziała wojnę Związkowi Radzieckiemu. Przed tą datą, od 22 czerwca, zdarzały się incydentalne, drobne potyczki z przeciwnikiem.
W zaciętych, krwawych bojach musieliśmy się wycofywać przez Wyborg do Leningradu i droga ta dla nas wszystkich była niełatwa. Straciliśmy wówczas wielu żołnierzy i dowódców, którzy albo odnieśli rany, albo też zginęli.
I tak oto parę dni temu pozostały skład naszego pułku wtopił się – w charakterze uzupełnienia – w 14. Czerwonosztandarowy Pułk 21. Dywizji Strzeleckiej wojsk NKWD. Pułkiem tym dowodził podpułkownik Rodionow. Na pobliskich, południowo-zachodnich przedpolach Leningradu walczyła 42. Armia, w której skład wchodziła także nasza dywizja, składająca się z naszego 14. Pułku oraz z 6. i 8. Pułku Strzeleckiego. Dywizją dowodził pułkownik Michaił Daniłowicz Panczenko, a miała ona za zadanie bronić Leningradu od południa – od Zatoki Fińskiej do Newy i dalej w kierunku wschodnim do Zapiewki – i nie dopuścić wroga do bram miasta.
14. Czerwonosztandarowy, który dopiero co zajął wyznaczony mu przez dowódcę dywizji odcinek obrony, wściekle wgryzając się w ziemię, w pośpiechu się okopywał. Była to ostatnia rubież obronna przed Leningradem; znajdowała się ona bezpośrednio pod miastem Urick, położonym zaledwie kilka kilometrów od rejonu kirowskiego Leningradu. Z naszych transzei strzeleckich za dnia doskonale było widać kominy Fabryki Kirowskiej, wieczorami zaś w oknach domów w rejonie Awtowo odbijały się ognie rakiet. Drugie eszelony pułków i dywizji rozlokowano już w samym Leningradzie.
Umysły obrońców miasta zaprzątała tylko jedna myśl: własną piersią osłonić ojczyste miasto i uniemożliwić przeciwnikowi wdarcie się do niego. Wytrwać – za wszelką cenę wytrwać!
Wszystko to kłębiło się w mojej głowie w tym samym momencie, kiedy wsłuchiwałem się we wciąż krzyczący ból w zranionej ręce.
Nieopodal nas, zwiadowców, na przedpiersiu siedział z opuszczonymi do okopu nogami młody komsomolec – porucznik Wasilij Butorin, który niedawno dołączył do pułku i z marszu został wyznaczony na dowódcę 5. kompanii. Wypucowane na błysk oficerki porucznika lśniły w promieniach zachodzącego słońca. Ten średniego wzrostu przystojny, barczysty blondyn o błękitnych oczach przypominał gimnastyka cyrkowego. Jego mundur był idealnie wyprany i wyprasowany, a bluza wojskowa mocno ściśnięta pasem dowódcy – nawet szpilki nie ma gdzie wetknąć! A jednak wszystko w nim: zarówno jego wygląd, jak i zachowanie wyraźnie wskazywało na to, że ma się do czynienia z doświadczonym dowódcą zawodowym. Od razu to poczuliśmy, tym bardziej że na piersi porucznika mienił się szkarłatno-złotymi barwami solidnie już wytarty Order Czerwonego Sztandaru, zaś przytwierdzony do pasa długimi rzemykami – niczym u marynarzy – w czarnej kaburze wisiał należący doń pistolet TT. Na oko dowódca kompanii miał około dwudziestu pięciu lat. Spoglądając na przerzedzony szpaler drzew w parku Szeremietiewskim i wsłuchując się w dochodzące zza niego odgłosy samochodów, dowódca w skupieniu o czymś rozmyślał. Być może o swoim rodzimym Barnaule, w którym się urodził i dorastał, może o swej żonie Warwarze Wasiljewnie, która została w obwodzie kalinińskim[3], a może – co wydaje się najbardziej prawdopodobne – myślał o tym, że skład osobowy kompanii winien wykonać rozkaz dowódcy pułku, czyli do rana uporać się z urządzeniem transzei, ziemianek i stanowisk strzeleckich w transzejach. Wszyscy żołnierze i dowódcy, wyciskając z siebie siódme poty, wlekli po ziemi od strony parku kopuły pancerne i stalowe napierśniki pancerne, które dopiero co zostały dostarczone przez pracowników Fabryki Kirowskiej. Część żołnierzy, zaprzągłszy się niczym burłacy, ciągnęła oczyszczone już z konarów i gałęzi, rozpiłowane do wymaganych rozmiarów kłody do pokrycia ziemianek. Dostarczano także kłody ze zburzonych domów z osady Dacznoje.
Któż to zresztą wie, o czym myślał porucznik… Najwyraźniej jednak ciężko mu było patrzeć na powalone wojną drzewa we wspaniałym niegdyś, znanym mu jeszcze z czasów pokoju parku Szeremietiewskim. Ten zawodowy dowódca, uczestnik walk w wojnie radziecko-fińskiej, z własnego doświadczenia wiedział, że pokrycie ze świeżo zrąbanych drzew, ułożone na krzyż w trzech–czterech rzędach na ziemiankach, będzie o wiele solidniejsze niźli to wykonane z suchych i starych kłód. Przecież w drzewie świeżym, choćby nawet rozpiłowanym na polana, ciągle tli się życie, a skoro tak jest, wówczas drzewo nadal musi stawiać opór. Najwyraźniej zadowolenie porucznika wywołał widok jego żołnierzy wprawnie i precyzyjnie układających kłody na ziemianki – doskonale zdawał on sobie sprawę z tego, że dzisiejsze siódme poty zwrócą się z nawiązką w dniu jutrzejszym. Zaszywając się głęboko i pewnie w ziemię, uda się zachować skład osobowy kompanii. A później… Będzie się niszczyć wroga i za dnia, i w nocy – bez względu na pogodę. „Walczyć do upadłego!” – jak rzekł wczoraj dowódca pułku. Te słowa przyswoił sobie każdy żołnierz i dowódca kompanii; niezbędne rozkazy zostały im wydane i każdy doskonale wie, co ma robić i za co odpowiada. Oby tylko nie przeszkadzać teraz dowódcom plutonów i oddziałów, nie tłamsić ich inicjatyw i obdarzać podwładnych zaufaniem.
I porucznik Butorin nie przeszkadzał; jednego był pewien: jego kompania nie zawiedzie – w końcu przeszła chrzest bojowy w Leningradzie.
Rozmyślania porucznika przerwało pojawienie się w kompanii komisarza pułku – Agaszyna. Zwiadowcy, którzy dostrzegli swojego komisarza wcześniej niż dowódca kompanii, wstali i przyjęli postawę zasadniczą. Zauważywszy, że się ruszamy, porucznik rozejrzał się i spostrzegłszy Agaszyna, zwinnie wskoczył do okopu, by spiesznie go powitać.
Iwan Iljicz Agaszyn przed wojną był komisarzem okręgowej szkoły młodszych dowódców wojsk pogranicznych Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Ten doświadczony pracownik polityczny, choć zaledwie czterdziestoparoletni, miał za sobą surową szkołę życia. Tęgi, przysadzisty, od razu widać, że z charakterem, o inteligentnym wyrazie twarzy, nad którą kłębiła się bujna czupryna z lekko przyprószonymi siwizną skrońmi, zdumiewał nas energią i zapałem nietypowym dla ludzi w jego wieku. W pułku był niezwykle lubiany – przede wszystkim za skromność, oszczędność w słowach, spokój oraz sprawiedliwość. To, o czym mówił, zawsze było stanowcze i przekonujące. Lubiono go za uczciwość i odwagę, które zawsze doceniane są w najwyższym stopniu, zaś żołnierze gotowi byli w każdej chwili pójść za swoim komisarzem choćby w ogień. Mnie urzekło to, w jaki sposób – być może z pewną pskowską manierą – wymawiał on słowo „musimy”. „Muesimy” – mawiał i wszyscy rozumieliśmy, że rzeczywiście musimy. Jesteśmy to winni[4] Ojczyźnie, partii i narodowi – za życie minione i życie przyszłe – tym bardziej teraz, w tych czasach ciężkich doświadczeń. Tak nas przecież wychowywano od szczenięcych lat, od szkolnej ławy.
– Dowódca 5. kompanii, porucznik Butorin – zameldował się energicznie porucznik. – Kompania zajmuje się urządzaniem ziemianek. Są w niej zwiadowcy, którzy dopiero co wrócili z zadania. Obecnie odpoczywają, co przekazano panu w meldunku telefonicznym, w sztabie. Czołem, towarzyszu komisarzu!
Zasalutowawszy, Agaszyn podał Butorinowi rękę, a następnie przywitał się także z nami, wykonał gest, który oznaczał „Siadajcie, chłopcy!” i powiedział:
– Tak, szczegóły rozpoznania znam. Zuchy chłopcy – niech odpoczywają. Ale nad czym się pan tak zadumał, towarzyszu poruczniku?
– Tak sobie kalkuluję… Coś mi przyszło do głowy, towarzyszu komisarzu.
– Mów, podziel się.
My, czyli zwiadowcy, chcąc nie chcąc, słyszeliśmy rozmowę dowódców. Swoją drogą ciekawe, co też wymyślił porucznik, którego wszyscy tak polubiliśmy.
– Przypomniała mi się, towarzyszu komisarzu, wojna z Finami. Pomyślałem o fińskich snajperach – tak zwanych kukułkach – i tak sobie rozmyślam: a może by i w naszym pułku zorganizować tego typu szkołę? No, może niezupełnie szkołę – trochę na wyrost to nazwałem, rozumiem – ale chociaż kursy takie – dla 10–15 osób na razie. – Pytająco spojrzał na komisarza, który w skupieniu słuchał porucznika. Najwyraźniej miał już pewien plan.
– Póki stacjonujemy w drugim eszelonie, biorę na siebie zadanie wyszkolenia świetnych strzelców wyborowych.
– No a zaplecze? – zapytał Agaszyn. – Co, oprócz ludzi, twojego doświadczenia i chęci będzie jeszcze potrzebne?
– Zaplecze? Zaplecze – to się zobaczy. Za to dowiedziałem się, że mamy w pułku karabiny snajperskie – leżą sobie bezczynnie w magazynie niczym pączki w maśle – nowiuteńkie! A to jest już coś!
– No cóż, niezła myśl. Jeszcze dziś zamelduję o tym dowódcy pułku, choć już teraz przeczuwam, że przystanie na ten plan. A ty, poruczniku, na razie szukaj sobie „studentów” do swojej „akademii”. Choć pewnie już to zrobiłeś – kto to zatem będzie?
– Melduję, że tak, towarzyszu komisarzu. Szczerze mówiąc, prawie skompletowałem już zespół – co prawda tylko spośród żołnierzy swojej kompanii. – A czy – i tu porucznik wskazał głową nas – kogoś ze zwiadu mi pan odda? Takie młodzieniaszki przydałyby się na początek – chłopcy sprytni, odważni, wielu z nich to nieźli sportowcy.
– Ile czasu potrzeba na ich wyszkolenie? Wiesz przecież, jak jest…
– Tu wszystko jest proste: trochę teorii, mienie wojskowe i jak się nim posługiwać. A do egzaminu przystąpimy od razu na przedniej pozycji – celując w żywe tarcze! I mimo wszystko tak około piętnastu dni potrzeba bez dwóch zdań.
– No cóż, na taki termin gotowi jesteśmy przystać, jeśli chodzi o słuszną sprawę – odparł Agaszyn. I niejako stawiając w tym miejscu kropkę, dodał: – Umowa stoi: spośród zwiadowców dostaniesz Nikołajewa, Dobrika i Siemionowa. Weź też Rachmatullina z 7. kompanii – to były myśliwy – powiadają, że może wiewiórce w oko trafić. Nada się chyba też sierżant Karpow z plutonu karabinowego. Kogo zaś jeszcze będziesz potrzebował, to już później sam powiesz.
Tak mniej więcej trzy dni po tej pamiętnej rozmowie grupa żołnierzy, w której skład wszedłem i ja, dzierżyła w dłoniach nowe karabiny snajperskie z celownikami optycznymi. Z rozkazu pułku zostaliśmy zaliczeni do grona elewów pułkowej szkoły snajperów-likwidatorów.
Niełatwo było mi się rozstawać z moimi towarzyszami ze zwiadu, jednakże chęć zostania snajperem była moim dawnym marzeniem, towarzyszącym mi od dzieciństwa. Wydaje mi się, że nawet teraz jestem w stanie przypomnieć sobie w najdrobniejszych szczegółach jeszcze przedwojenny film Snajper. Opowiadał on historię bohaterskich czynów rosyjskiego strzelca wyborowego w okresie pierwszej wojny imperialistycznej[5]. Szczególnie mocno wryły mi się w pamięć epizody z filmu, które prezentowały sztukę kunsztownego kamuflażu. Snajper, wykonawszy makietę pnia albo zabitego konia i ustawiwszy ją na pasie neutralnym przed okopem przeciwnika, wchodził do środka owej makiety i stamtąd gromił wroga.
Przed wojną, jeszcze w szkole, a później w Tambowskim Technikum Budowy Wagonów, w którym uczyłem się przez dwa lata, zafascynowało mnie strzelectwo. Zdarzało się też, że brałem udział w zawodach. Drużyna strzelecka w naszym technikum była silna – czterech z jej członków weszło w skład reprezentacji miasta. Ja i moi przyjaciele Anatolij Abonosimow, Michaił Sztańko oraz Wołodia Wawra przygotowywaliśmy się już do zawodów obwodowych. Naszą załogę zasilał wówczas także obecny starszyna[6] 5. kompanii Wołodia Dudin, zatrudniony w Tambowskiej Fabryce Naprawy Wagonów – delegat rady miejskiej. Wtedy to właśnie się zaprzyjaźniliśmy.
W owym czasie fascynowało nas nie tylko strzelectwo; na długo przed powołaniem do wojska na służbę zasadniczą pierś każdego z nas zdobił cały wachlarz odznak obronnych, przy czym wyższego, drugiego stopnia: GTO („Gotowy do Pracy i Obrony”), GSO („Gotowy do Obrony Sanitarnej”), PWChO („Gotowy do Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwchemicznej”) oraz „Strzelca Woroszyłowskiego”.
– Będziesz szefem grupy – powiedział do mnie porucznik, wręczając mi „Wykaz składu osobowego szkoły snajperów 14. Czerwonosztandarowego Pułku wojsk NKWD”.
W wykazie tym, oprócz wspomnianych wyżej nazwisk, znajdowali się już Walentin Łoktiew, zastępca oficera politycznego Jurij Smirnow, a także Siergo Kazarian i jeszcze paru innych. Starszy oficer polityczny kompanii według stopnia, pełniący obowiązki starszyny Wołodia Dudin, był czasowo wyznaczony także na starszynę szkoły snajperów.
W naszej „akademii” rozpoczęły się regularne, trwające od rana do nocy zajęcia. Kursanci starali się jak najprędzej przyswoić sobie całą wiedzę dotyczącą sztuki snajperskiej, którą ochoczo dzielił się z nimi porucznik Butorin.