Czas odnaleziony. Podróże z moją matką - Halina Rubin - ebook

Czas odnaleziony. Podróże z moją matką ebook

Halina Rubin

4,0

Opis

Halina Rubin urodziła się w przededniu II wojny światowej. Z dzieciństwa pamięta dramatyczną ucieczkę w głąb Związku Radzieckiego i leśne życie wśród partyzantów. Zdołała przetrwać dzięki odwadze i zaradności swej matki, która dokonywała cudów, żeby chronić nie tylko córkę, ale i rannych żołnierzy będących pod jej opieką. Po wojnie rodzina zamieszkała w Warszawie, jednak w 1968 roku zmuszona była wyruszyć w kolejną podróż, by w dalekich krajach zaczynać życie od nowa.

Po śmierci rodziców Halina przez wiele lat nie dotykała dwóch zakurzonych pudeł z ich listami, dokumentami, zdjęciami i notatkami. Dopiero za namową córki zajrzała do nich i zaczęła odkrywać szczegóły traumatycznej historii rodzinnej. Żeby dowiedzieć się więcej, wyruszyła w intymną podróż do dawno zapomnianych miejsc, śladami swojej niezwykłej matki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (25 ocen)
9
7
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Halina Rubin

Czas odnaleziony

Podróże z moją matką

Przełożył Krzysztof Środa

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Journeys with My Mother

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu pochodzą z archiwum Autorki

Mapa d2d.pl

Copyright © by Halina Rubin, 2015

Originally published by Hybrid Publishers, PO Box 52, Ormond VIC 3204

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Środa, 2018

Redakcja Maja Lipowska

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-796-2

Dla Anetki

Pamięci moich rodziców Oli i Władka

Dla wszystkich, którzy wciąż jeszcze muszą przekraczać granice, żeby uniknąć prześladowań

Są w historii sytuacje, kiedy żadna decyzja nie jest niewinna, kiedy każde działanie jest zdradą kogoś lub czegoś, każdy z wyborów niesie cierpienie. Niemniej trzeba było tych wyborów dokonywać.

W Europie Środkowo-Wschodniej tragedia była zjawiskiem nagminnym.

Marci Shore

Wstęp

Minęło wiele lat od śmierci mojej matki i jeszcze więcej od śmierci ojca, a dwa pudła wypełnione papierami, zdjęciami, listami i notatkami nadal stały nietknięte.

Stały i pokrywał je kurz. Spoglądałam na nie z rosnącą niepewnością. Coś należało z nimi zrobić, a wciąż nie wiedziałam co. Tyle było w nich życia rodziców, że sama myśl o otwarciu wzbudzała obawę.

Nie dlatego, że spodziewałam się odkryć tam jakieś straszliwe sekrety. Sama przecież po pogrzebie mamy opróżniałam jej szuflady i sama odkładałam do pudeł różne papiery. Wtedy jednak próbowałam – choć nie zawsze to się udawało – nie czytać ich. Bałam się emocji. ­Dopiero gdy przyszła Anetka, moja córka, i zaoferowała mi pomoc, poddałam się. A ona usiadła na podłodze i wyciągała kartkę po kartce, zdjęcie po zdjęciu, mieszała je ze sobą. Miała mnóstwo pytań. Już po chwili siedziałyśmy obok siebie, robiąc coś, przed czym tak bardzo się broniłam. Kiedy Anetka poszła, poczułam ulgę, że mogę powrócić do pakowania szpargałów – a było ich całkiem sporo.

Moje zainteresowania losami rodziny nasilały się i słabły. Czas płynął, a nieprzeczytane książki o wojnie i Szoah, kupione albo darowane przez przyjaciół, obciążały moje sumienie i moje półki. Zwiedzanie muzeum Yad Vashem w Jerozolimie zakończyłam na pierwszym zdjęciu – puste pole i młoda kobieta próbująca własnym ciałem zasłonić dziecko przed składającym się do strzału esesmanem. Chwila przed egzekucją. Wybuchnęłam niepowstrzymanym płaczem.

Podczas licznych podróży do Polski nie zawsze zajmowałam się sprawami żydowskimi. Ale historia życia moich rodziców, szczególnie mamy, towarzyszyła mi wszędzie.

Pamiętam, jak trwożyły ją najzwyklejsze sprawy. Kiedy wracałyśmy wieczorem pustymi, ciemnymi ulicami Warszawy, bała się pijaków, choć przecież, jak wiadomo, biją oni przede wszystkim swoje żony i dzieci albo tłuką się między sobą. Potem, już w Australii, lękała się małych possumów z zakręconymi ogonkami, które zjadały moje róże.

Ojciec był odważny w sposób dla mnie niepojęty. Ale kiedy myślę o mamie, widzę kobietę, którą do wielkiej odwagi zmusiły okoliczności. Była bardzo dzielna. Najbardziej jednak podziwiałam ją za szlachetność, z jaką traktowała ludzi, za umiejętność wczuwania się w sytuację drugiego człowieka. Żadne ludzkie sprawy nie były jej obce. Często myślałam o wyborach, przed jakimi stawiało ją życie, i o tym, jak zdołała ocalić siebie i mnie podczas wojny i jak dawała sobie radę w trudnych i często niebezpiecznych latach komunizmu.

Mimo tych wszystkich refleksji nigdy nie przyszło mi do głowy, że powinnam o niej napisać. Ta myśl zaświtała mi w głowie dopiero wtedy, gdy zaczęłam tłumaczyć książkę mojej kuzynki Haneczki, jedynej, która przeżyła wojnę na terytorium Polski.

Znałam jej historię, opowiadała mi o niej mama. Ale lektura wspomnień z getta w Białymstoku, opisów codziennego życia i losów jej bliskich, była dla mnie całkiem nowym doświadczeniem. Nagle zrozumiałam, że aby historia życia mamy przetrwała, muszę ją opowiedzieć. Że jestem jedyną osobą, która może to zrobić.

Osiem lat po jej śmierci zaczęłam przetrząsać zawartość pudeł. Trwało to bardzo długo. Do dziś nie przeczytałam części dokumentów, które uznałam na początku za mniej ważne i odłożyłam na bok. Przeglądając papiery rodziców, miałam dziwne uczucie – zwykłe przedmioty, które brałam do ręki, nagle nabierały rangi historycznych świadectw.

Porządkując dokumenty, chciałam ułożyć oddzielnie te, które dotyczyły matki, i te, które dotyczyły ojca. Ale nie dało się tego zrobić – były ze sobą tak splątane jak ich życie. A między tym wszystkim, między fotografiami, dokumentami, kartkami pocztowymi i listami – także tymi ode mnie – przewijało się również moje życie, tak ściśle związane z ich losem.

W miarę pisania i zbierania materiałów moja ciekawość rosła. Chciałam się dowiedzieć więcej. Zrozumiałam, że muszę pojechać do Polski, na Białoruś, do Rosji i Francji. Tak powstawała ta książka.

sierpień 2015

Część pierwsza

Obywatel małego kraju

urodzony nierozważnie na skraju Europy

powołany zostaje do rozmyślań o wolności.

[…]

Co wybrał? – zapytuje siebie.

Mniejszą niedorzeczność

czy jeszcze większy problem?

Ewa Lipska, Obywatel małego kraju

Od dawna nie wracałam myślami do okoliczności, które zmusiły nas do wyjazdu z Polski.

Nowe sprawy wypierały stare, a w Australii nikogo nie obchodziło, co sprowadziło mnie do tego szczęśliwego kraju. Ta obojętność uchroniła mnie od rozważania tamtej historii – sama rozumiałam ją tylko częściowo, a z pewnością nie potrafiłabym objaśnić jej ludziom, którym los oszczędził podobnych doświadczeń. Niechętnie wracam myślami do zdarzeń zwykle nazywanych Marcem ’68. Trudno jednak zapomnieć o tym, że wyrzucono mnie z kraju, który uważałam za własny.

Wrzesień 1968. Z setkami innych stoję na peronie Dworca Gdańskiego, czekając na pociąg do Wiednia. Cztery dni wcześniej mój brat Andrzej i rodzice odjechali z tego samego peronu do Izraela. Zamiast paszportu miałam dokument stwierdzający, kim już nie jestem. Nie jestem już obywatelką Polski. Otrzymany jedenaście dni wcześniej, był ważny jeszcze tylko przez trzy następne. Dano mi niecałe dwa tygodnie na zamknięcie dotychczasowego życia: rozdysponowanie doczesnych dóbr i pożegnanie się ze wszystkimi i wszystkim, co było mi bliskie.

Najcięższe było pożegnanie z przyjaciółmi. Większość z nich znałam od dziecka. Niewiele dało się powiedzieć w krótkim czasie, jaki nam zostawiono. Spojrzenia i uścis­ki wyrażały wszystko, co czuliśmy. Próbowaliśmy nie płakać.

Dopiero gdy weszłam do przedziału, ogarnęła mnie panika. Dotarło do mnie, że robię coś nieodwracalnego. Że ta podróż jest tylko w jedną stronę. Kiedy pociąg w końcu ruszył, zniknęły twarze przyjaciół, a ja poczułam się, jakby to oni mnie opuścili. Zamknęłam okno i zaczęłam płakać.

Nie było na świecie nikogo, kto mógłby mnie wtedy pocieszyć. Nawet mojemu mężowi to się nie udało, chociaż próbował zrozumieć, co się ze mną dzieje. Dla niego nasz wyjazd był zaledwie pierwszym etapem wielkiej przygody. Byliśmy w drodze do Australii. Dlaczego ze wszystkich miejsc właśnie Australia? Tam – w jego wymarzonym kraju – miałam kuzynów ze strony ojca.

Pociąg jechał przez Czechosłowację. Do przedziału wchodzili nowi pasażerowie. Chociaż wszyscy – my i oni – byliśmy uchodźcami, wrogość wisiała w powietrzu. Nie umiałam znaleźć słów, wyjaśnić, że potępiam inwazję na ich kraj, że też cieszyłam się z rządu Dubčeka i pragnęłam socjalizmu z ludzką twarzą. Jedyne, co mogłam zrobić, to przestać szlochać i rozczulać się nad sobą, nad Czechami i nad bezdomnym psem, którego widziałam wczoraj, a dziś, jak mi się zdawało, podzieliłam jego żałosny los.

Ktoś mógłby pomyśleć, że wygnano mnie z raju. Ku swojemu zdziwieniu po przekroczeniu granicy austriackiej poczułam ulgę.

W Polsce „Marzec ’68” to termin oznaczający wydarzenia, które tak naprawdę zaczęły się w czerwcu 1967 roku, a dopiero w marcu przybrały dramatyczny obrót. Ten miesiąc był jak zwykle deszczowy i raczej ponury, ale tego roku wzburzenie studentów i intelektualistów sięgnęło zenitu i nikt nie zwracał uwagi na pogodę.

Pierwsze doniesienia o wydarzeniach w Warszawie, o brutalności milicji i aresztowaniach zastały mnie w tatrzańskim schronisku, gdzie spędzałam zimowe wakacje. Uwielbiałam Tatry, bliski mi zarys ich szczytów, rześkie powietrze i obietnicę przygody. Stamtąd Warszawa wydawała się bardzo odległa. Protestujący domagali się wolności słowa i zgromadzeń oraz zniesienia cenzury. Wszystko to żywo mnie obchodziło. Skończyłam już studia, ale w pełni zgadzałam się z żądaniami studentów i obawiałam się o ich bezpieczeństwo.

Jeszcze coś mnie niepokoiło, choć starałam się tym nie przejmować. W oficjalnych doniesieniach podkreślano, że protestom przewodzą grupki uprzywilejowanej młodzieży o – co podkreślano wyraźnie – żydowskich nazwiskach. Moją pierwszą reakcją było niedowierzanie, że ktoś potraktuje takie nonsensy poważnie. Mimo to wracałam z gór pełna najgorszych przeczuć. Warszawa była przecież moim domem.

Miasto wydało mi się zmienione. Nawet znajome ulice robiły obce wrażenie. Mieszkaliśmy niedaleko politechniki. Mnóstwo się tam działo, organizowano mityngi i demonstracje, trwał strajk okupacyjny. Milicja i ZOMO otaczały tereny protestów, przeczesywały okolice w poszukiwaniu studentów i innych podejrzanych, napierały na tłum i cofały się, żeby uderzyć z podwójną siłą, bić i aresztować. Na politechnice, otoczonej wysokim żelaznym ogrodzeniem, zabarykadowali się studenci, a bramę zamknięto, żeby nikt obcy nie mógł się przedostać do środka. Na zewnątrz gromadzili się ludzie popierający strajk i przez pręty ogrodzenia podawali zabarykadowanym studentom jedzenie, kwiaty i listy. Chodziliśmy tam codziennie, czytaliśmy plakaty i ulotki. Czuliśmy rodzącą się solidarność i życzliwość, mieliśmy nadzieję, że studentów poprą robotnicy. Uniesienie mieszało się jednak ze strachem.

Z perspektywy czasu wydaje się, że konfrontacja z reżimem nie mogła skończyć się dobrze. Aparat partyjny miał pełną kontrolę nad mediami i wykorzystywał je do dyskredytowania i zastraszania dysydentów. Wielu moich przyjaciół i znajomych aresztowano i pod wyssanymi z palca zarzutami postawiono przed doraźnymi sądami. Działacze robotniczy, z przekonania lub pod przymusem, stracili zainteresowanie wspieraniem studenckich protestów, a nawet zaczęli okazywać wrogość.

Władze organizowały wiece poparcia dla partii i rządu, podczas których pracownicy dużych zakładów śpiewali robotnicze pieśni i wznosili transparenty, na których widniały hasła w rodzaju „Studenci do studiów, pisarze do piór, syjoniści do Syjonu”, a w jednym przypadku – „Syjoniści do Syjamu”. Było to wprawdzie śmieszne, ale jeszcze bardziej ponure.

Początkowo słowa „Żydzi” nie wypowiadano otwarcie. Wszystkie wątpliwości rozwiało jednak brutalne przemówienie pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Władysława Gomułki. Zaatakował on pisarzy opowiadających się za wolnością słowa. Potem zwrócił się przeciw „obywatelom pochodzenia żydowskiego”, których oskarżył o syjonistyczne sympatie i sabotowanie narodowych interesów Polski. A kiedy odmawiał im prawa do dwóch ojczyzn, zgromadzony na sali aktyw partyjny kilkakrotnie nagradzał go oklaskami i gromkimi okrzykami poparcia. Najgłośniejszy ryk rozległ się, gdy pierwszy sekretarz zapowiedział, że „tym, którzy uważają Izrael za swoją ojczyznę, gotowi jesteśmy wydać emigracyjne paszporty”. Ktoś jednak zdołał przekrzyczeć tłum, wołając: „Jeszcze dzisiaj!”.

Poczułam na sobie wzrok kolektywu. W jego głosie usłyszałam groźbę.

Żeby powstrzymać falę protestów wylewającą się już poza uniwersytety, rozpętano kampanię mającą przedstawić buntujących się studentów i intelektualistów jako niewielką mniejszość wyobcowaną z życia „ludzi pracy”, jako intrygantów, wrogów polskości, aroganckich i zarozumiałych przedstawicieli środowisk uprzywilejowanych. Wskrzeszono mit żydokomuny, przywrócono do życia anty­semickie stereotypy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasi rodzice byli karani za buntujące się potomstwo, a my za to, że buntujemy się przeciwko systemowi, w którego budowie wzięli udział nasi rodzice. Dysydentom wytykano żydowskie pochodzenie, nawet jeśli go nie mieli. Odpowiedzią były setki krążących po kraju dowcipów, takich jak: „Jaka jest różnica między antysemityzmem dzisiejszym a przedwojennym? Przed wojną nie był obowiązkowy”.

Nadeszła wiosna, dni zrobiły się ciepłe i pogodne. Kolejni ludzie trafiali do aresztu lub byli wyrzucani z pracy jako „element obcy”. Mimo że trwał rok akademicki, niektóre wydziały zostały zamknięte, a ich profesorowie zwolnieni. Pojawił się nowy dowcip: „Jestem tylko pół-Żydem, zostawcie mi pół etatu”. Doprowadzono do utożsamienia pojęć „Żyd” i „syjonista”, nie ukrywano już antysemityzmu. Pewnego dnia usłyszałam w wiadomościach skandowane przez tłum okrzyki „Żydzi do domu, Żydzi do domu!”. Było to polowanie na czarownice.

Na parę dni wpadła do nas moja szwagierka z Poznania. Rozejrzawszy się wokół, stwierdziła, że jak na uciemiężonych mamy się całkiem dobrze. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Tak, stół, krzesła i łóżko stały tam gdzie zawsze. Mieliśmy co jeść, tylko widok z okna zmienił się wraz ze zmianą pory roku. Ale dla mnie zmieniło się wszystko i nic już nie miało być tak jak przedtem.

Na wydziale immunologii, gdzie pracowałam, zmiany były mniej subtelne. Zostałam wyłączona z codziennych pogawędek i żartów. Cokolwiek próbowałam powiedzieć, moje słowa zmieniały się w usprawiedliwienia, a moi rozmówcy i tak je przekręcali, by użyć ich przeciwko mnie. W końcu rozmowy się skończyły, a koledzy trzymali się ode mnie z daleka. Stałam się niewidzialna. Pomimo to kiedy dwa miesiące później dostałam wymówienie, byłam tak zdumiona, jakby z nieba wysunęła się potężna pięść i spadła na moją głowę. W rzeczywistości w moim zwolnieniu nie było nic dramatycznego – ot, po prostu lichy kawałek papieru z działu kadr z informacją, że nie jestem już pracownikiem instytutu. Moje stanowisko zostało zlikwidowane. To wszystko.

Pamiętam, że stałam na półpiętrze klatki schodowej, drżały mi ręce, a ja czytałam pismo wciąż od nowa, nie rozumiejąc do końca jego treści. Profesor R., kierownik oddziału, niski, oślizgły typ, natychmiast pospieszył z zapewnieniem, że decyzja zapadła za jego plecami i nic o niej nie wiedział.

Później, kiedy siedzieliśmy w jego gabinecie, mówił do mnie przyciszonym głosem, starannie dobierając słowa, jakbym była dzieckiem:

– Musi pani zrozumieć, że badania prowadzone w naszym instytucie mają wielkie znaczenie dla kraju i wymagają lojalności…

Ręka, w której trzymał papierosa, drżała. Czekałam. Profesor odchrząknął i kontynuował to dobieranie słów:

– Zdaje sobie pani sprawę, mam nadzieję, jak istotna jest lojalność wobec naszego kraju…

Jako zaledwie młodsza asystentka powinnam była uszanować jego profesorski status, ale ponieważ nie miałam nic do stracenia, a wzburzenie dodało mi zuchwałości, na chwilę zapomniałam o konwenansach.

– O lojalność wobec jakiego innego kraju pan profesor mnie podejrzewa?

Zabrzmiało to agresywnie.

– No, biorąc pod uwagę pani związki z Izraelem…

Dalszy ciąg tej rozmowy przestał mnie interesować. Satysfakcja, że zmusiłam go do wyznania prawdziwych powodów mojego zwolnienia, nie trwała długo – pozostał tylko niesmak.

Miałam jakieś osiemnaście lat, kiedy w końcu do mnie dotarło, że jestem Żydówką – podobnie jak wielu moich znajomych. Przebywałam wtedy we Francji u krewnych ze strony matki. W odróżnieniu ode mnie oni byli kulturowo Żydami. Przestałam mieć jakiekolwiek wątpliwości co do swojego pochodzenia. Jakoś nie czułam się zaskoczona. Niewiele to zmieniało w moim życiu, choć zaczęłam się zastanawiać, na ile zdradzają to moje rysy. Stwierdziłam, że nie bardzo. A jednak ilekroć poznawałam nowych ludzi, czułam przymus zmierzenia się z problemem – od razu zaczynałam mówić o swoim pochodzeniu, tak jakbym chciała na samym wstępie ich sprawdzić. Wiele lat później, już na spokojnie, zrozumiałam, jak chore były tamte czasy i moje ówczesne zachowanie.

Wychowałam się w świeckim, wolnym od ­tradycji, szczególnie żydowskich, domu. Żyłam wśród ludzi niewierzących, ale mieszkałam w katolickiej Polsce, więc wiedziałam więcej o Wielkanocy niż o Pesach, o Bożym Narodzeniu więcej niż o Chanuce, a o Jom Kippur zupełnie nic. Wiedziałam o Zagładzie, która przecież pochłonęła większość naszej rodziny, ale wierzyłam, że ta koszmarna przeszłość nigdy się nie powtórzy. Trudno było sobie wyobrazić, że w powojennej rzeczywistości ktoś spróbuje odkurzyć ustawy norymberskie.

Na początku maja podczas rodzinnego obiadu po­wiedziałam rodzicom, że postanowiłam emigrować. Nie musiałam im tłumaczyć dlaczego. Oni również zdecydowali się na wyjazd. Do Izraela. W Polsce nic już ich nie czekało. Nie mieli tu nic do zrobienia – to nie był model komunizmu, o który walczyli. Runął gmach ich przekonań. Nie mogli się dłużej łudzić, że ten system można naprawiać.

Po wiośnie nadeszło piękne lato i na pozór wszystko było jak dawniej. Nie mogłam jednak przestać myśleć o swojej sytuacji. Wszystko się zmieniło. Bez pracy, w oczekiwaniu na pozwolenie na wyjazd miałam mnóstwo czasu na rozmyślania. Niemal codziennie chodziłam na otwarty basen na Legii, gdzie spotykałam znajomych. Mimo że wciąż byłam w swoim mieście, miałam wrażenie, że się w nim duszę.

Przyjaciele, którzy pozostawali na wolności, wpadali do naszego małego mieszkania na ósmym piętrze. Wszyscy już ukończyliśmy studia, ale wielu z nich znałam jeszcze od szkoły podstawowej. To były wieczory pełne melan­cholii i bliskości. Nad paroma przekąskami i egri bikaverem – jednym z dwóch, obok gelali, czerwonych win dostępnych na rynku – wymienialiśmy się najnowszymi dowcipami, śmialiśmy się i planowali dalsze życie. Przemierzaliśmy w wyobraźni cały ziemski glob, który zawsze okazywał się za mały. Tak wiele było w nas brawury, a tak mało od nas zależało. Niektórzy wahali się, czy wyjechać, inni nie mogli zdecydować dokąd, jeszcze inni postanowili przeczekać. Jeśli o mnie chodzi, skoro nie mogłam zostać w Polsce, chciałam zamieszkać gdzieś w Europie, bliżej świata, który był mi znany.

Władza otworzyła nam wprawdzie granice, ale postawiła pewne warunki. Zależało jej, byśmy pokazali, jak bardzo – my, Żydzi – byliśmy nielojalni. Dlatego najpierw musieliśmy zrzec się polskiego obywatelstwa, a potem zadeklarować – nawet jeśli planowaliśmy inaczej – że krajem docelowym jest dla nas Izrael.

Właściwie już byliśmy na wygnaniu.

Młodość moich rodziców przypadła na okres między dwiema wojnami. Polska cieszyła się świeżo odzyskaną niepodległością, były to więc czasy nadziei, ale i politycznego zamętu. Wschodząca demokracja parlamentarna, ściśnięta między Związkiem Radzieckim z jednej strony a Niemcami z drugiej, zmierzała z wolna w kierunku dyktatury. Antysemityzm, choć nieusankcjonowany, rozkwitał, przybierając niekiedy gwałtowne formy. Wiele dróg kariery było dla Żydów zamkniętych. Nie dopuszczano ich do projektów publicznych ani do urzędów państwowych. Instytucje rządowe, szkoły i szpitale nie chciały ich zatrudniać, więc pracy mogli szukać jedynie w prywatnych, przeważnie żydowskich firmach.

Rodzice dorastali w dzielnicy, gdzie bezrobocie i bieda były widoczne na każdym kroku – wilgotne sutereny bez kanalizacji i światła, zamieszkiwane często przez kilka rodzin – i bardzo wcześnie zwrócili się ku radykalnej lewicy. Mieli wybór – mogli zamknąć oczy na to, co się działo wokół nich, albo się temu przeciwstawić. Komunizm obiecywał położenie kresu biedzie, bezrobociu i nienawiści rasowej. Partia komunistyczna była wtedy nielegalna. Przynależność do niej nie przynosiła ani zaszczytów, ani przywilejów. Po drugiej wojnie wszystko się zmieniło. Komuniści szybko wyeliminowali inne partie, uzyskując władzę absolutną.

Kiedy do moich rodziców dotarło, że w ich imieniu popełnia się nieprawości? Kiedy dowiedzieli się o przestępstwach Stalina, o milionach ofiar zamordowanych w czasach wielkiego terroru? Jak pogodzili się z przemocą wobec Polski, Czechosłowacji i Węgier?

Trudno mi dziś stwierdzić, kiedy i z jakich przyczyn nastąpiło rozczarowanie systemem władzy, kiedy stracili nadzieję, że można go naprawić.

Pytałam o to przyjaciół, których rodzice szli tą sama drogą, ale ich dręczyły takie same pytania. Przeciwstawianie się partyjnym dogmatom było trudne do pomyślenia, a czasem graniczyło z samobójstwem. Co czuli, będąc częścią machiny działającej poza ich kontrolą? Czy paraliżujący strach?

Dopiero wydarzenia marcowe, podczas których wykorzystano antysemityzm w wewnętrznej walce o władzę, ostatecznie pogrążyły partię w oczach rodziców. A przecież to była ich partia, więc oni również – słusznie czy nie – czuli się odpowiedzialni. Kiedyś mieli nadzieję na lepszy świat i odwagę, by cierpieć za swoje przekonania. Pod koniec lat sześćdziesiątych wiedzieli już, że wszystko jest stracone. Ta świadomość musiała być druzgocąca.

Któregoś dnia spotkałam mamę w autobusie. Siedziała przy oknie. Wyglądała na przygnębioną i zmęczoną. Gdy ją zobaczyłam, poczułam brzemię jej zmartwień. Usiad­łam obok. Patrzyłyśmy bezradnie na przesuwające się za oknem transparenty i plakaty, szydercze i nienawistne. Autobus wiózł nas do domu – domu, który miałyśmy niedługo opuścić.

Sierpień był ostatnim miesiącem naszego życia w Polsce, ostatnim wspólnie spędzanym w kraju, w którym urodzili się, żyli i zmarli lub zostali zamordowani nasi przodkowie. Mama miała pięćdziesiąt siedem lat, ojciec był o pięć lat od niej starszy, więc byli młodsi niż ja dzisiaj. Wtedy jednak myślałam, że są starzy, i bałam się, że niedługo mogę ich stracić. Oboje byli mi drodzy, jednak z mamą łączyły mnie więzi niezwykle głębokie. Przeżyłyśmy razem najgorsze lata wojny. Znałam każdy szczegół jej twarzy, owal, linię nosa, piwne łagodne oczy i każdą zmarszczkę. Podziwiałam siłę jej charakteru i otwartość serca. Byłam z niej dumna. No a poza tym była piękna. Mimo że nie zawsze zachowywałam się jak idealna córka, ona nigdy nie przestała bezgranicznie wierzyć we mnie.

Lata później, już w Australii, niedługo przed jej śmiercią spytałam, czy nie pojechałaby ze mną na piknik. Odwróciła się do mnie, uśmiechnęła i odpowiedziała tak, jakbym chciała ją zabrać w długą podróż:

– Z tobą nawet na koniec świata.

Wstrzymałam oddech ze wzruszenia. Takich darów nie dostaje się codziennie.

Od czasu, kiedy mi to powiedziała, minęło wiele lat. Ale może właśnie zaufanie mamy daje mi dziś siłę do zabrania jej w tę skomplikowaną, ryzykowną podróż przez wiek dwudziesty – przez jej życie.

Jestem przejęta. Haneczka, która wciąż mieszka w Warszawie, odnalazła oryginał świadectwa urodzenia mojej matki. Dzięki temu wiem już teraz, że pewnego styczniowego dnia moja babka Brana Szlang przyjechała z Warszawy do Grodziska Mazowieckiego i udała się do urzędu stanu cywilnego. Zjawiła się tam o dziesiątej rano – urząd był niedaleko stacji kolejowej – żeby złożyć zawiadomienie o narodzinach córki Sury.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w styczniu Sura miała już dwadzieścia siedem lat. Brana zwlekałaby pewnie jeszcze dłużej z rejestracją dziecka, gdyby nie to, że moja matka – bo o nią chodziło – potrzebowała paszportu.

Patrząc na dokument, wyobrażam sobie tamtejszego urzędnika, jak bierze głęboki oddech, żeby wypisać, nie zaprzątając sobie głowy przecinkami, długie, zawiłe zdania. Ta poetycka niemalże proza zapisana starannym kaligraficznym pismem wypełnia cały arkusz.

Korzystając z okazji, Brana zarejestrowała też drugą córkę, dwudziestoośmioletnią Tosię. Wygląda na to, że urzędnik był znużony. Oba dokumenty kończą się tą samą oschłą uwagą: „Zwłoka w sporządzeniu aktu urodzenia jest skutkiem zaniedbania rodziców”.

Do tej pory nie miałam pojęcia, że mama urodziła się w Chrzanowie koło Grodziska Mazowieckiego. Nie wiedziałam też, że została nazwana Surą. Wszyscy mówili na nią Ola, ponieważ oficjalnie miała na imię Aleksandra.

W tamtych czasach ta część Polski znajdowała się pod panowaniem cara Mikołaja II, a Chrzanów był małą wioską bez bitych dróg i bez elektryczności. W 1911 roku, kiedy urodziła się moja matka, zginął w zamachu Piotr Stołypin, premier Rosji, zwany rzeźnikiem rewolucji 1905 roku, a Żyd Mendel Bejlis został oskarżony o zamordowanie ukraińskiego chłopca, którego krew miał jakoby wykorzystać do celów rytualnych. Wydarzenia te zaciążyły na losie Żydów, wywołując wrogość i wzniecając pogromy.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I