Joseph Conrad i narodziny globalnego świata - Maya Jasanoff - ebook + książka

Joseph Conrad i narodziny globalnego świata ebook

Maya Jasanoff

4,3

Opis

Arcydzieło. Jedna z najważniejszych książek na temat kolonializmu, jakie powstały w naszych czasach.

William Dalrymple, „The Guardian”

 

 

Najlepsza książka 2017 „New York Timesa”

Joseph Conrad i narodziny globalnego świata łączy w sobie historię, biografię i relację z podróży. Maya Jasanoff, jedna z najlepiej zapowiadających się historyczek młodego pokolenia, podąża śladami Conrada i historii z jego czterech największych dzieł: Tajnego agenta, Lorda Jima, Jądra ciemności i Nostromo. W wizjonerskim stylu zgłębia życie i czasy Conrada, ukazując dwie burzliwe epoki globalizacji – współczesną i tę z przełomu XIX i XX wieku.

Joseph Conrad urodził się w Berdyczowie, w zaborze rosyjskim, w 1857 roku jako Józef Teodor Konrad Korzeniowski. W wieku szesnastu lat porzucił majątek opiekuna prawnego Tadeusza Bobrowskiego, by zostać marynarzem. W ciągu dwudziestu lat opłynął wszystkie morza świata, po czym zamieszkał na stałe w Anglii i chwycił za pióro. Obserwował wzbierający, nastawiony na rywalizację „nowy imperializm”, który panoszył się w niemal każdym zamieszkanym zakątku naszego globu. Przyglądał się również z bliska miejscom położonym „o trzysta mil od wszelkich poczt i telegrafów”. Widział hipokryzję, stojącą za najważniejszymi ideałami Zachodu.

W tej wykraczającej poza ramy gatunkowe, porywającej intelektualnie i głęboko ludzkiej publikacji, wyruszamy z autorką w podróż do mrocznego jądra Conradowskiego świata – a stamtąd prosto do naszego własnego jądra ciemności.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 558

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (40 ocen)
20
14
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bogusia6363

Nie oderwiesz się od lektury

Zacna pozycja
00
kwiatkowna

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna (po humboldtcie) świetna biografia od wydawnictwa poznańskiego. ta seria to złoto.
00

Popularność




WSTĘP. JEDEN Z NAS

Trudno było dostać się do Konga. Z powodu trwającej na wschodzie wojny domowej, „państwa cieni” na południu, rozparcelowanego między siebie przez przedsiębiorstwa górnicze, a także gwałtownie wstrząsających stolicą kraju – Kinszasą – protestów politycznych, Demokratyczna Republika Konga była wedle wielu kryteriów jednym z najbardziej dysfunkcyjnych państw świata. Choć to kraj, w którym zasobów naturalnych jest w bród, znajduje się on niemal na samym dole Wskaźnika Rozwoju Społecznego ONZ i ma drugi od końca dochód narodowy brutto na świecie[1]. Jak to ujęto w moim przewodniku: „To ogromny rejon ciemnych zakamarków, zarówno geograficznych, jak i mentalnych […], gdzie człowiek ciągle zmagał się z własnymi demonami i puszczonymi wolno żywiołami natury”[2]. Innymi słowy, było to jądro ciemności. I właśnie dlategochciałam się tam udać.

Po pierwsze potrzebowałam wizy, a żeby ją dostać, konieczne było poświadczone notarialnie Prise en Charge, czyli poręczenie od kogoś z Konga. Za pośrednictwem człowieka z Kinszasy otrzymałam w końcu żółty dokument usiany fioletowymi, zielonymi i niebieskimi stemplami. Naliczyłam ich ogółem ponad dwadzieścia: od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, dyrektora generalnego Urzędu Imigracyjnego, Urzędu Usług Publicznych, Policji Imigracyjnej, Biura Burmistrza, licznych notariuszy, administratorów i kierowników działów. Część stempli przedstawiała pantery i dzidy. Zapłaciłam za to ponad 500 dolarów.

Wysłałam do Waszyngtonu podanie o wizę i ponad dwa miesiące przed wyjazdem zarezerwowałam bilet lotniczy. Zabrałam się do planowania tego, co będę tam robić. Skontaktowałam się z każdym, kto przyszedł mi do głowy i miał cokolwiek wspólnego z Kongiem, a następnie z każdym, kogo mi podsunięto. Ułożyłam plan podróży z nieustraszonym organizatorem wycieczek, z którym miałam polecieć w głąb lądu, do Kisangani, a potem popłynąć zakolem rzeki Kongo 1600 kilometrów z powrotem do Kinszasy. Mimo że warunki podróży były nadzwyczaj skromne, miała mnie ona dużo kosztować, ale – jak mi powiedziano – pełnoetatowa eskorta była konieczna, by zapewnić bezpieczeństwo turystce z Zachodu w jednym z najrzadziej odwiedzanych miejsc na świecie.

W Biurze do spraw Globalnego Wsparcia na mojej uczelni spotkałam się z mężczyzną, który siedział za biurkiem przyozdobionym flagą Zimbabwe. Zaopatrzył mnie on w instrukcje dotyczące bezpieczeństwa i plan ewakuacji medycznej. Poradził, abym wszystko podwójnie impregnowała, pieniądze nosiła obwiązane wokół kostki, zawsze zachowywała czujność i zewsząd spodziewała się kradzieży. Potem podszedł do szafki i przyniósł mi prezent: moskitierę.

Wszystko było przygotowane. Po miesiącach rozpatrywania wniosku wciąż jednak nie miałam wizy. Ambasada w Waszyngtonie utrzymywała, że czeka na potwierdzenie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Kinszasie; zapłaciłam za kolejny stempel. Moi ludzie naciskali swoich; nic się nie ruszało z miejsca. Zwłoka była celowa, usłyszałam, a do kraju nie wpuszczano żadnych Amerykanów.

Kiedy moja wiza w końcu nadeszła – dzięki przypadkowemu kontaktowi z kimś, kto pracował w kongijskiej ambasadzie – był już pierwszy dzień nowego semestru, musiałam więc zaczekać do końca zajęć, nim będę mogła ruszyć; w tym czasie Kongo znalazło się na drodze ku kryzysowi politycznemu. Kończyła się kadencja Josepha Kabili, prezydent odmówił jednak ustalenia terminu wyborów. Przez Kinszasę przetoczyły się antyrządowe protesty; siły bezpieczeństwa zastrzeliły, zarąbały na śmierć i spaliły żywcem bez mała 50 osób. Taksówkarze w obawie przed napaścią odmawiali jazdy z lotniska do centrum miasta. Departament Stanu USA nakazał wyjazd członkom rodzin personelu rządowego, Unia Europejska planowała sankcje[3]. Organizator mojej wycieczki oznajmił, że jeśli nadal jestem zdecydowana na wyjazd, muszę wydostać się z Kinszasy, zanim prezydent ustąpi ze stanowiska – czy raczej zanim nie będzie chciał tego zrobić, co doprowadzi do eskalacji przemocy.

Dawało mi to dokładnie trzy tygodnie. Spakowałam moskitierę i przewodnik, upchałam pieniądze w butach, wgrałam kongijską rumbę (soukous) na playlistę i ruszyłam na lotnisko.

Ponad sto lat temu polski marynarz Konrad Korzeniowski również wybrał się do Konga; wyprawa zdawała się odwlekać bez końca, aż nagle wszystko ruszyło. W listopadzie 1889 roku Korzeniowski odbył rozmowę o pracę ze spółką mającą siedzibę w Brukseli. Dotyczyła ona stanowiska kapitana parowca na rzece Kongo. Obiecano mu posadę, lecz jego kolejne listy pozostawały bez odpowiedzi, a gdy udał się tam osobiście, by raz jeszcze dopytać o sprawę, nakazano mu czekać. Po sześciu miesiącach milczenia i niepewności Konrad otrzymał od spółki wiadomość, że stanowisko jest wolne. Miał wyruszyć do Afryki w ciągu tygodnia.

„Gdybyś tylko wiedział, w jakim byłem diabelskim pośpiechu!” – pisał do przyjaciela. „Gdybyś tylko widział te metalowe skrzynie, te rewolwery, te wysokie buty i te wzruszające pożegnania […], gdybyś tylko wiedział, ilem ze sobą wziął butelek z lekarstwami i ile czułych życzeń”[4]. Konrad miał zostać w Kongu przez trzy lata, ale rzucił posadę po zaledwie jednym rejsie w górę i w dół rzeki, między Kinszasą a Kisangani. Dostrzegł w Kongu europejskie rządy oparte na przerażającej chciwości, przemocy i hipokryzji, i opuścił Afrykę w stanie psychicznej i moralnej rozpaczy. Dziewięć lat później, gdy na dobre osiadł w Anglii i przyjął zanglicyzowaną wersję swojego imienia i nazwiska – Joseph Conrad – przełożył te doświadczenia na powieśćJądro ciemności (1899).

Wybierałam się do Konga, ponieważ chciałam zobaczyć, co tylko się da z tego, co dostrzegł tam Conrad – bo to, co dostrzegł Conrad, kształtuje w dużej mierze to, co od tamtego czasu zobaczyli inni. Jądro ciemności pozostaje jedną z najpowszechniej czytanych powieści napisanych w języku angielskim, a adaptacja filmowa Czas apokalipsy przyciągnęła do jej literackiej wersji jeszcze więcej czytelników. Sam tytuł zaczął żyć własnym życiem. Powieść stała się probierzem dla myślenia o Afryce i Europie, cywilizacji i okrucieństwie, imperializmie, ludobójstwie, szaleństwie – o samej ludzkiej naturze.

Stała się ona także punktem zapalnym. W latach 70. XX wieku nigeryjski powieściopisarz Chinua Achebe nazwał Jądro ciemności „obelżywym i oburzającym utworem”, przesiąkniętym poniżającymi stereotypami na temat Afryki i Afrykanów[5]. Conrad, jak stwierdził Achebe, był „cholernym rasistą”. Niedługo później znajomi spytali pewnego studenta, Baracka Obamę, pół Amerykanina, pół Kenijczyka, dlaczego czyta ten „rasistowski traktat”. „Bo [powieść] była zadana […] – zacukał się Obama. – I dlatego, że wiele się z niej dowiaduję. […] O białych. Rozumiesz, ta książka tak naprawdę nie mówi o Afryce. Ani o czarnych. Ona mówi o człowieku, który ją napisał. O Europejczyku, Amerykaninie. O pewnym sposobie patrzenia na świat”[6].

Gdy po raz pierwszy przeczytałam Jądro ciemności na lekcję angielskiego w szkole średniej w Ithace, cyniczne, krytyczne spojrzenie Conrada na europejski imperializm wydało mi się ekscytujące i odważne. Kiedy później czytałam esej Achebego ze swoimi studentami na Harvardzie, zaczęłam doceniać perspektywę przyjętą przez Conrada z tych samych powodów co Obama: nie tylko pomimo pewnych jej braków, lecz z ich powodu. Conrad uchwycił coś ze sposobu, w jaki władza oddziaływała na kontynenty i rasy, coś, co wydawało się równie warte zaangażowania dziś, jak w chwili gdy zaczął pisać.

A przecież Jądro ciemności było dopiero początkiem. Kiedy już zabrałam się do lektury kolejnych książek tego pisarza, raz po raz zadziwiała mnie prorocza głębia owego „pewnego sposobu patrzenia na świat”. Po 11 września i eskalacji islamskiego terroryzmu z zaskoczeniem przypomniałam sobie, że ten sam autor, który w Jądrze ciemności potępiał imperializm, napisał także Tajnego agenta (1907), którego akcja skupia się wokół terrorystycznego zamachu bombowego w Londynie. Po kryzysie finansowym 2008 roku dostrzegłam, że w Nostromie (1904) Conrad przedstawia międzynarodowy kapitalizm uciekający się do tych samych sztuczek, o jakich czytałam w dziennikach. Gdy tempa nabrała rewolucja cyfrowa, odkryłam, że w Lordzie Jimie (1900) i wielu innych dziełach Conrad poruszająco pisał o skutkach wstrząsu technologicznego w branży, którą znał najlepiej – transporcie morskim. Kiedy zaś Europę i Stany Zjednoczone elektryzowały dyskusje na temat emigrantów, na nowo zdumiewało mnie, jak Conrad zdołał napisać którąkolwiek z tych książek po angielsku – w jego trzecim języku, którego nauczył się dopiero jakoczłowiek dorosły.

Jego pióro było jak magiczna różdżka wyczarowująca duchy przyszłości[7]. Jak to robił? W jaki sposób Conrad, jak ujął to swego czasu karaibski pisarz V.S. Naipaul, „był wszędzie przede mną”? Jak zdołał przed stu laty „rozmyślać nad mym światem, światem, który dziś rozpoznaję”[8]? Gdybym mogła to zrozumieć, dowiedziałabym się czegoś o jego czasach – ale także o moich własnych.

Byłam w połowie drogi przez Ocean Indyjski, gdy uświadomiłam sobie, jak brzmi odpowiedź. Płynęłam z Hongkongu do Anglii na pokładzie francuskiego statku towarowego CMA CGM „Christophe Colomb”, który pokonuje jedenastotygodniową trasę między Chinami a północną Europą, przewożąc do 13 344 sześciometrowych kontenerów. W dzisiejszych czasach niemal żaden podróżnik nie chce płynąć czterech tygodni, jeśli tę samą drogę może pokonać samolotem w niecałe czternaście godzin. Postanowiłam jednak przebyć tę trasę drogą morską w ramach celowego powrotu do przeszłości, żebym mogła lepiej pojąć zasadniczą część życia i pisarstwa Conrada.

Urodzony w 1857 roku na terenie dzisiejszej Ukrainy, w polskiej rodzinie, Conrad w wieku szesnastu lat opuścił pozbawione dostępu do morza serce Europy, by zostać marynarzem. Przez następne dwadzieścia lat, nim wydał choć słowo drukiem, pracował jako zawodowy marynarz, pływając na Karaiby, do południowo-wschodniej Azji, Australii i Afryki. Podróże te w tak dużej mierze inspirowały jego późniejszą prozę, że samego Conrada często opisywano jako „pisarza morza”, podobnie jak Hermana Melville’a.

Na pokładzie „Christophe’a Colomba” pozostawiłam za sobą szybkość i bycie w ciągłym kontakcie ze wszystkimi i wszystkim, charakterystyczne dla mojego XXI-wiecznego życia – czyli internet, telefon, wiadomości – i przyłączyłam się do całkowicie męskiej wspólnoty nieróżniącej się wiele od tych, których Conrad był częścią. Na statku było około trzydziestu oficerów i azjatycka załoga; ich życie odmierzały zmiany warty przez całą dobę i odliczanie czasu do zawinięcia w następnym porcie na trasie. Płynęliśmy jednym z najstarszych szlaków handlowych świata, jak za dawnych lat wymieniając ładunki herbaty, porcelany, jedwabiu i przypraw na kontenery z tanią elektroniką, wyrobami z plastiku i mrożonkami. Zawinęliśmy do Singapuru, gdzie przechadzałam się wzdłuż rzeki i widziałam tablicę pamiątkową poświęconą Conradowi przed dawnym Urzędem Poczt i Telegrafów. Sunęliśmy łagodnie, z warkotem przez ten sam spokojny ocean z mniej więcej tą samą prędkością, co parowce sprzed wieku, zmierzając w stronę Kanału Sueskiego, który otwarto w 1869 roku. Przeciwpirackie patrole Unii Europejskiej krążyły u wybrzeży Rogu Afryki na wodach, których za czasów Conrada strzegła Królewska Marynarka Wojenna.

Im więcej dostrzegałam podobieństw, tym bardziej uświadamiałam sobie, że dostosowywałam je do przeszłości. Rzecz bowiem nie w tym, że moja podróż „Christophe’em Colombem” była czymś anachronicznym. To Conrad był w awangardzie. Z pokładu statku oglądał narodziny globalnie powiązanego ze sobą świata, przez który płynęłam tego dnia.

Historia jest dla współczesności jak psychoterapia: skłania ją do mówienia o swych rodzicach. Ponieważ termin „globalizacja” został spopularyzowany w latach 80. XX wieku, łatwo przyjąć, że większość tego, co się z nim łączy – wzajemnie zależna gospodarka, otwarte granice, różnorodne etnicznie i powiązane zawodowo społeczeństwa, instytucje i standardy międzynarodowe, wspólne kulturowe punkty odniesienia – pochodzi z tamtych czasów albo z lat późniejszych. Ale to w młodości Conrada, a nie w mojej, „trzy wielkie osiągnięcia teraźniejszości”, jak nazwał je Walt Whitman, przeobraziły prędkość i zasięg globalnych kontaktów: „W Starym Świecie na wschodzie Kanał Sueski / Nowy objęty potężną koleją / W morzach osadzone wymowne, łagodne kable”[9]. Conrad przybijał do nabrzeży, do których przybijały również pełnomorskie parowce, przewożące emigrantów z Europy i Azji na niespotykaną nigdy wcześniej ani później skalę. Pływał ponad transoceanicznymi przewodami telegraficznymi, które po raz pierwszy w historii przesyłały wiadomości szybciej niż ludzie. Między wyprawami urządził sobie dom w Londynie, centrum ogólnoświatowego rynku finansowego, który tak skonsolidowany miał się stać ponownie dopiero w latach 80. XX wieku[10].

Imperialne i globalne zależności w 1900 roku. Brytyjskie kolonie zostały zacieniowane na szaro

Conrad nie znał słowa „globalizacja”, ale droga, którą przebył z prowincji imperialnej Rosji przez morza i oceany do podlondyńskich hrabstw, była uosobieniem tego terminu. Przekuł swoje globalne spojrzenie na prozę opartą w przeważającej mierze na osobistym doświadczeniu i prawdziwych wydarzeniach. Henry James doskonale opisał jego dar: „Nikt nie poznał – na użytek intelektualny – rzeczy, które pan wie, i ma pan jako artysta w całej tej sytuacji autorytet, do którego nikt się nie zbliżył”[11]. To dlatego mapa pisanego świata Conrada jest tak odległa od mapy ludzi mu współczesnych. Często porównywano go do Rudyarda Kiplinga, nieoficjalnego poetaelaureati imperium brytyjskiego; akcja jego powieści rozgrywała się w częściach świata zaznaczonych na mapach na czerwono, co miało służyć ukazaniu brytyjskiego panowania. Ale Conrad nie umieścił w kolonii imperium akcji ani jednej książki, a nawet gdy rozgrywała się ona w Wielkiej Brytanii bądź na brytyjskich statkach, jego dzieła na ogół zaludniali nie-Brytyjczycy. Pisarz zarzucał sieci na Europę, Afrykę, Amerykę Południową i Ocean Indyjski. Potem włóczył się po zapadłych dziurach. Zabierał czytelników do miejsc „poza obrębem drutów telegraficznych i okrętowej komunikacji”, na pokłady żaglowców, które wlekły się u boku sunących żwawo parowców, pomiędzy „ludzkie wraki, takie, jakie spotyka się w zapomnianych zakątkach ziemi”[12].

Imperium brytyjskie znikło dawno temu, a Kiplinga czyta dziś niewielu. Świat Conrada skrzy się za to pod powierzchnią naszego własnego. Współczesne światłowody biegną dnem morza obok starych przewodów telegraficznych. Bohaterowie Conrada szepczą do uszu nowym pokoleniom antyglobalistów i orędownikom wolnego handlu, liberalnym interwencjonistom i radykalnym terrorystom, aktywistom działającym na rzecz sprawiedliwości społecznej i ksenofobicznym natywistom. A nie ma lepszego symbolu współczesnej globalizacji niż kontenerowiec, który sprawił, że transport jest tak niedrogi, iż taniej jest złapać ryby w Szkocji, wysłać je do filetowania w Chinach, a następnie odesłać z powrotem do Europy na sprzedaż, niż zatrudnić robotników na miejscu. Dziewięćdziesiąt procent światowego handlu odbywa się drogą morską, przez co statki i marynarze mają dziś większe znaczenie dla światowej gospodarki niż kiedykolwiek wcześniej[13].

W życiu i twórczości Conrada odnalazłam, krótko mówiąc, historię globalizacji widzianą od środka. Następnie musiałam znaleźć sposób, by ją opisać.

W tej książce wyruszam w podróż, by eksplorować świat Conrada wyposażona w kompas historyczki, mapę biografki i sekstans czytelniczki prozy. Opowiadam historię jego życia, by połączyć ze sobą dzieje Europy, Azji, Afryki, Ameryki Łacińskiej i oceanów między nimi, a także by przyjrzeć się temu, co pisał o nich Conrad w swoich czterech najbardziej znanych powieściach: Tajnym agencie, Lordzie Jimie, Jądrze ciemności i Nostromo.

„Życie moje na szerokim świecie w książkach moich znajduje się”[14] – napisał pewnego razu Conrad. Jeszcze za jego życia i z jego błogosławieństwem krytycy Richard Curle i Gérard Jean-Aubry opisali wczesne podróże literata i ich wpływ na jego dzieła. Najprzenikliwsi późniejsi krytycy jego prozy, Edward Said i Ian Watt, również uznali, że kluczem do jej interpretacji jest lektura biograficzna. Nie żeby sam pisarz to ułatwiał. Pozwalał ludziom wierzyć, że jedne opowieści są autobiograficzne, choć takie nie były, i ukrywał fragmenty swej przeszłości w innych[15].

Biografowie często nie mają jednak czego się uchwycić. Listy zebrane Josepha Conrada (The Collected Letters of Joseph Conrad) wypełniają dziewięć skrupulatnie przygotowanych tomów, które obejmują ogółem około pięciu tysięcy stron. Ledwie dwieście z nich składa się na okres od narodzin Conrada w 1857 roku do chwili, gdy w 1895 roku opublikował swoją pierwszą powieść. Pięćdziesiąt procent jego życia udokumentowane zostało więc w ledwie czterech procentach epistolografii, a to przecież całość owego „życia […] na szerokim świecie”, które wedle słów pisarza inspirowało jego dzieło. Historyk literatury Norman Sherry w latach 60. XX wieku oddał światu bohaterską przysługę, wytropiwszy dokładne źródła prozy Conrada[16]. Ale nie dziwi specjalnie, że wiele znaczących biografii tego pisarza – autorstwa Jocelyna Bainesa, Fredericka Karla, Zdzisława Najdera i Johna Stape’a – skupia się na zdecydowanie lepiej udokumentowanych szczegółach jego kariery literackiej: procesie pisania (będącym męczarnią), finansach (niestabilnych), przyjaźniach literackich (ciepłych), życiu rodzinnym (spokojnym), relacjach z agentem i wydawcami (bardzo różnych), zdrowiu fizycznym i psychicznym (okropnym)[17].

Aby zbadać jego „życie […] na szerokim świecie”, poszłam innym tropem. „Historię tworzą ludzie, ale nie tworzą jej w swoich głowach”[18] – mówi kawiarniany filozof w Tajnym agencie. To złośliwy przytyk do uwagi Karola Marksa, że „ludzie sami tworzą swoją historię, ale […] nie w wybranych przez siebie okolicznościach”[19]. Różnica między biografią a historią jest taka, że biografowie zasadniczo zaczynają od postaci, historycy zaś od warunków. Jeśli spoglądanie na Conrada jak na podmiot biografii otwiera przed nami historię globalizacji od wewnątrz, traktowanie go jako przedmiot historii pozwoliło mi nadać kształt jego biografii od zewnątrz, umożliwiając odróżnienie dokonanych przezeń wyborów od tego, o czym zadecydował los.

Różnicę między prozą a historią postrzega się zwykle jako kwestię faktów: powieściopisarze zmyślają różne rzeczy, historycy nie. Lepszym sposobem na ukazanie tej różnicy byłoby może zastanowienie się nad punktami widzenia. Historycy nie idą tam, dokąd nie prowadzą źródła, co oznacza, że zwykle zatrzymują się na progu czyjegoś umysłu. Nawet gdy dzienniki lub listy zdają się „mówić wszystko”, historycy zazwyczaj traktują to, co się wydarzyło, jako jedną rzecz, a to, co ktoś na ten temat uważał, jako drugą. Powieściopisarze wchodzą prosto do środka i poruszają się swobodnie pośród ludzkich uczuć, spostrzeżeń i myśli. To, co się wydarzyło, jest tym, co się na ten temat sądzi. To zaś, dowodził Conrad, może sprawić, że proza będzie wierniejszym zapisem ludzkiego doświadczenia. „Powieść jest historią, historią ludzi, albo wcale nie jest powieścią” – pisał. „Ale jest również czymś więcej; stoi na pewniejszym gruncie, ponieważ opiera się na rzeczywistości przedmiotów i na obserwacji zjawisk społecznych, podczas gdy historia opiera się na dokumentach […] – na wrażeniach z drugiej ręki”[20].

Powieści Conrada również są czymś więcej; to zresztą jeden z powodów, dla których nie znosił on łatki pisarza morza. (Nie lubił też Melville’a, a Moby Dicka określał mianem „raczej wymuszonej rapsodii z wielorybnictwem obranym za temat i bez choćby jednej szczerej linijki w trzech tomach”[21]). „Jestem kimś innym, i to być może kimś więcej niż pisarzem morza – czy nawet tropików”[22] – twierdził uparcie. W całym swoim pisarstwie, niezależnie od miejsca akcji, Conrad zmagał się z konsekwencjami życia w globalnym świecie: z moralnym i materialnym wpływem przemieszczenia się, z napięciami i szansami w wieloetnicznych społeczeństwach, z wstrząsem wywołanym przemianami technologicznymi. Rzucając ukryte wyzwanie postępowemu ideałowi indywidualnej wolności Zachodu, Conrad uważał, że ludzie nigdy tak naprawdę nie mogą umknąć przed ograniczeniami ze strony sił potężniejszych niż oni sami, że nawet w najwyższym stopniu wolną wolę może ograniczyć to, co nazwałby losem. Jego proza często skupia się na postaciach, które stają przed rozstrzygającym wyborem po to tylko, by stawić czoło bardziej dalekosiężnym skutkom, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażały. Powieści Conrada są etycznymi nakazami. Stanowią wyraz rozmyślań nad tym, jak się zachowywać w globalizującym się świecie, w którym stare zbiory zasad wychodzą z użytku, lecz nikt nie napisał jeszcze nowych.

Każdy wielki twórca prowokuje liczne interpretacje i reakcje, i Conrad nie jest wyjątkiem. Napisano całe tomy na temat różnych aspektów jego życia i prozy, które ledwie tutaj poruszam – skupiano się w szczególności na wpływach i związkach literackich. Wasz Conrad może nie być taki sam jak mój. Być może to wasz ulubiony pisarz, może nie jesteście w stanie go znieść, może nigdy o nim nie słyszeliście albo nie mieliście żadnej jego powieści w rękach.

Niejednokrotnie kwestionowałam swoje przywiązanie do tego nieżyjącego już białego mężczyzny cierpiącego na ciągłą depresję, niepoprawnie cynicznego i – jak na dzisiejsze standardy – niepokojąco uprzedzonego. Jako kobieta wzdragałam się przed tym, by spędzić tyle czasu z autorem, w którego prozie tak niewiele jest wiarygodnych postaci kobiecych, że wydawałoby się, iż ledwie zdawał sobie sprawę, że kobieta to też człowiek. Jako pół-Azjatka krzywiłam się na myśl o egzotyzowanych i często deprecjonujących przedstawieniach Azjatów; jako pół-Żydówka obruszałam się na jego sporadycznie okazywany, ale niezaprzeczalny antysemityzm. Okulałam w Polsce, idąc śladami Conrada, i podążając za nim nabawiłam się okropnej choroby morskiej na żaglowcu rejowym – a to wszystko przed tym, co czekało mnie w Kongu. Nie zdołałam przeczytać Nostroma za pierwszym podejściem, i tyle nieprzespanych nocy męczyłam się, próbując ułożyć tę biografię, że bałam się, iż złośliwy duch, który sprawił, że pisanie było dla Conrada męczarnią, tym razem przyszedł po mnie.

Potem przypomniałam sobie ciepłe, spokojne dni spędzone na „Christophie Colombie”, gdy samo piękno wstającego nad morzem świtu wywabiało mnie z koi co dzień wczesnym rankiem, bym mogła oglądać brzask. Mogłam sobie wyobrazić na pokładzie Conrada – mężczyznę inteligentnego, dowcipnego, pełnego erudycji, skrupulatnego, wspaniałomyślnego przyjaciela, oddanego męża i ojca, a miejscami człowieka niespodziewanie tolerancyjnego jak na standardy swoich czasów. Czy się z nim zgadzałam, czy też nie, zawsze uważałam go za interesującego towarzysza podróży. Na stronach swych książek przemawiał większą liczbą głosów przedstawicieli różnych nacji i grup etnicznych niż jakikolwiek znany mi pisarz jego epoki. Podobnie jak ja cieszył się przywilejem przynależności do klasy średniej ówcześnie wiodącego światowego mocarstwa, a jego książki zapewniały okazję do pełnych oryginalnych myśli polemik z wiążącymi się z tym obowiązkami i wyzwaniami. Nie obawiał się odrzucać komunałów i mówić na głos o wyzysku, okrucieństwie i hipokryzji tam, gdzie je dostrzegał. Przypomniałam sobie frazę powtarzaną jak mantra w całym Lordzie Jimie: „Był jednym z nas”. Joseph Conrad, na dobre i na złe, był jednym z nas: obywatelem globalnego świata.

CZĘŚĆ I

NARÓD

Polska pod zaborami w roku narodzin Conrada

ROZDZIAŁ I. BEZDOMNY I BEZZIEMNY

Trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem 1857 roku karmelita z klasztoru w Berdyczowie na Podolu (obecnie: Ukraina) szedł w sandałach przez oblodzoną ziemię, by ochrzcić pierworodnego syna pewnego polskiego małżeństwa[23]. Trzykrotnie pokropił niemowlę wodą święconą, nadając mu imiona dziadka ze strony matki – Józefa, dziadka ze strony ojca – Teodora i bohatera polskiej literatury patriotycznej – Konrada. „Bóg obdarzył cię nowym życiem”, zwrócił się ksiądz do Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego, namaszczonego historią rodzinną i nadziejami[24].

Ojciec dziecka, Apollo Korzeniowski, pękał z dumy. Narodziny pierworodnego potomka to wielka chwila dla każdego rodzica, Apollo zaś odbierał je jako wydarzenie głęboko polityczne: był to moment na zastanowienie się nad losem jego kraju – Polski – który nie istniał już jako państwo. Berdyczów należał swego czasu do niepodległej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale pod koniec XVIII wieku połknęli ją trzema haustami sąsiedzi. Austria rządziła obecnie południową prowincją kraju zwaną Galicją, Prusy sprawowały władzę na północnym zachodzie, a Rosja porwała całą resztę, wielki kawał ziemi obejmujący niemal całą Litwę, Białoruś i Ukrainę – ziemie przywrócone Rusinów, jak twierdziła Katarzyna Wielka; „ziemie odebrane”, jak mówili Polacy[25]. Niemal z dnia na dzień Polacy na Ukrainie stali się kamyczkiem w bucie najbardziej autokratycznego imperium Europy.

Apollo z powołania był literatem; politykę przerabiał na poezję. Skomponował więc piosenkę na dzień chrztu. Dedykowana była „Synowi urodzonemu w 85. roku niewoli moskiewskiej”:

Dziecię-synu, śpij bez trwogi.

Luli, luli… Świat ten ciemny.

Tyś bezdomny i bezziemny […]

Dziecię-synu, powiedz sobie:

żeś bez ziemi, bez miłości,

bez ojczyzny, bez ludzkości,

póki Polska-Matka w grobie.

Nie ma w niej mowy o radości, dumie, uldze ani żadnym innym radosnym uczuciu, jakie rodzic mógłby wyrazić z okazji przyjścia na świat zdrowego potomka. Kołysanka Apollona była pieśnią żałobną dla dziecka osieroconego w chwili narodzin, noszącego żałobę, jeszcze nim rozpoczęło swój żywot. Apollo podchodził do przyszłości, jakby zmierzał przez tunel. Wszystko ograniczały mury (władza rosyjskiego imperium), na końcu było światełko (polska niepodległość), a wyzwanie polegało na tym, by nie ustawać w wysiłkach, dopóki się tam nie dotrze. To dlatego lubił maksymę ubi crux, ibi poesia: gdzie krzyż, tam poezja – albo jak sam mawiał: gdzie cel, tam nadzieja. Nakłaniał do odwagi i uporu, oddania i cierpliwości. „Czas przyjdzie, dni upłyną”, kończył, i z łaski Bożej, Konrad zobaczywskrzeszoną Polskę[26].

Zwrotki Apollona miały inspirować. Ale gdy kołysał to ciepłe zawiniątko z zaciśniętymi paluszkami i zamkniętymi oczkami, nie mógł raczej przewidzieć, jakiego wydźwięku nabiorą jego słowa – w jaki sposób psychiczny mrok będzie prześladował Konrada, jak samotność będzie podążać jego tropem, jak daleko on sam zawędruje do innych krain, pomiędzy inne ludy, nim w końcu znajdzie coś na kształt domu. Apollo nie mógł sobie wyobrażać, że jego zachętę z perspektywy czasu będzie można odczytywać jako klątwę.

Jest takie polskie przysłowie o mieście, w którym 3 grudnia 1857 roku urodził się Konrad Korzeniowski. Gdy mówi się komuś: „pisz do mnie na Berdyczów”, oznacza to „pisz donikąd – i tak się ze mną nie skontaktujesz”[27]. Powiedzenie to gra na XIX-wiecznym statusie Berdyczowa jako miasteczka znajdującego się „gdzieś”, szczególnie że większość jego mieszkańców stanowili ówcześnie Żydzi. Co roku odbywało się tam wiele jarmarków, przez co był to zwyczajowy przystanek dla przekupniów bez stałego miejsca zamieszkania. Gdy mówili „pisz na Berdyczów”, mieli na myśli, żeby pisać tam, dokąd się wybierają, a wiadomość na pewno do nich dotrze.

Świat tworzą miejsca „gdzieś” i „nigdzie” – ale które jest które, zależy od tego, „skąd” się patrzy. Historia życia Konrada i świata, w którym żył, była opowieścią o zderzeniach „nigdzie” z „gdzieś”. W chwili jego narodzin upadłość banku w Ohio wywołała finansową panikę, która doprowadziła do bankructwa firm w Hamburgu[28]. Wojska brytyjskie usiłowały stłumić bunt w Indiach. Wojska indyjskie pożeglowały do Kantonu, by grozić wysokim urzędnikom chińskiego imperium[29]. Chińscy osadnicy zbuntowali się nad rzeką w Borneo, malajskim państwie rządzonym przez Europejczyka[30]. Mieszkańcy wiosek w Kotlinie Konga, którzy nigdy nie widzieli białego człowieka, wymieniali cenną kość słoniową na europejskie materiały i strzelby[31]. Z Nikaragui przepędzono Amerykanina, który prowadził prywatną wojnę. Wodowane w Stanach Zjednoczonych parowce orały rzeki Ameryki Południowej, a lokomotywa skonstruowana w Leeds wyjechała z Buenos Aires, ciągnąc pierwszy tamtejszy pociąg[32].

Choć Konrad miał w wieku dorosłym podążać przyspieszającymi, wydłużającymi się szlakami handlowymi, pieniężnymi i ludzkimi na każdy kontynent, jego podróż rozpoczęła się w Polsce, miejscu, którego dosłownie nie było na mapie, wymazały ją bowiem rozbiory z lat 1772, 1793 i 1795[33]. Ale dla żarliwych patriotów, jakimi byli rodzice Konrada, Apollo i Ewa, Polska była jedynym „gdzieś”, które się liczyło. Przekazany przez nich synowi światopogląd przypominał ową wizję tunelu.

Historia bywa strasznym brzemieniem na barkach niektórych ludzi. Rodzina Konrada weszła w XIX stulecie pod jej ciężarem. Należała ona do uprzywilejowanej klasy ziemiaństwa, szlachty wywodzącej swe początki od mitycznych założycieli państwa polskiego. Szlachta, stan społeczny obejmujący jednego na dziesięciu Polaków, mogła być bogata jak książęta bądź uboga jak chłopi, ale każdy jej członek cieszył się przywilejami, począwszy od herbu, a skończywszy na tym, że nie można go było aresztować bez uzasadnienia. I każdy jej męski przedstawiciel mógł piastować państwowy urząd i głosować na przedstawicieli na sejm, którzy z kolei wybierali króla[34]. Uważana swego czasu za obywatelski kręgosłup Rzeczpospolitej Obojga Narodów, „rzeczpospolitej szlacheckiej”, szlachta w imperium rosyjskim straciła swe przywileje i poczuwała się do szczególnej odpowiedzialności za przywrócenie niepodległości Polsce.

Rodzice Konrada dorastali w cieniu klęski. W 1830 roku w sercu polskiej większości (zwanym Królestwem Kongresowym) w okolicach Warszawy patrioci rozpętali wielkie powstanie, lecz w kolejnym roku zostali pobici przez wojsko rosyjskie. Car zlikwidował sejm Kongresówki, narzucił okupację wojskową i poddał rusyfikacji edukację, prawo i religię. Władze skonfiskowały posiadłości pięciu tysięcy szlachciców, zesłały osiemdziesiąt tysięcy cywilów na wschód i Syberię, a także zmusiły sto tysięcy polskich żołnierzy do służby wojskowej na Kaukazie w nieludzkich warunkach. Więcej szczęścia miało około dziesięciu tysięcy powstańców, którzy wyemigrowali, zasilając rzesze Polaków na wygnaniu – w Paryżu, stolicy emigracji. Tam politycy snuli plany powrotu do kraju dźwięcznych kadencji uchodźcy Adama Mickiewicza i melodii mazurków i polonezów emigranta Fryderyka Chopina[35].

Co robi człowiek, gdy ograbiono go z historii, uniemożliwiono posługiwanie się własnym językiem, zepchnięto na margines jego religię, a wreszcie gdy gardzi się jego sposobem życia i utrudnia mu się funkcjonowanie w zgodzie z samym sobą? Dwaj najważniejsi mężczyźni w życiu Konrada – jego ojciec Apollo Korzeniowski i wuj ze strony matki Tadeusz Bobrowski – znaleźli dwie różne odpowiedzi na to pytanie. Krewni Konrada ze strony Bobrowskich starali się radzić sobie najlepiej jak się da w złej sytuacji. Jego dziadek ze strony matki nazywał powstanie listopadowe „szczytnym szaleństwem” i pozostał na Ukrainie, gdy jego mniej rozważni przyjaciele popędzili, by dołączyć do zrywu[36]. Nagrodą dla niego była względna zamożność. Gdy umarł w 1850 roku, zostawił sześć tysięcy akrów ziemi i 360 chłopów pańszczyźnianych na pokrycie długów, a także gorzelnię, gospodę, młyny i stajnię pełną wyjątkowo urodziwych koni[37]. Wuj Konrada Tadeusz, wówczas ledwie dwudziestojednoletni, został głową rodziny Bobrowskich. Tadeusz nienawidził Rosjan do cna, ale akceptował brutalną rzeczywistość carskiego panowania. Energię polityczną poświęcał natomiast kwestiom praktycznym, takim jak reforma rolnai uwłaszczenie chłopów[38].

Członkowie rodziny ze strony Korzeniowskich odpowiadali na ataki. Dziadek Konrada ze strony ojca, weteran wojen napoleońskich, w 1830 roku na własny koszt powołał pułk kawalerii i ruszył walczyć z Rosjanami. Karą za ten czyn była finansowa ruina. Rodzina musiała wynieść się z imponującej posiadłości rodowej i zamieszkać w innym obwodzie, gdzie dziadek Konrada ledwo wiązał koniec z końcem, pracując dla władz i zarządzając skonfiskowaną ziemią innego rodaka.

Ojciec Konrada Apollo, ledwie jedenastoletni w 1831 roku, kiedy upadało powstanie, odebrał porażkę ojczyzny jako osobistą klęskę. Ukojenie znalazł w poezji romantyków takich jak Mickiewicz, który opiewał Polskę jako „Chrystusa narodów” i napełnił pokolenie młodej szlachty odami do wiary, odwagi, oporu i miłości[39]. Apollo, jako student orientalistyki na uniwersytecie w Petersburgu, dołączył do kwitnącego podziemia literackiego, w którym polscy studenci wymieniali się przemycanymi z zagranicy przedrukami cenzurowanych utworów bądź przepisywanymi z mozołem rękopisami[40]. Sam również zaczął publikować: wydał w tych latach sztukę, tom poezji i tłumaczenie jednego z dzieł swojego ulubionego francuskiego autora, Victora Hugo[41]. Literatura dała mu to, co wojsko podarowało jego ojcu: miejsce, w którym mógł odkryć swoje znaczenie, działać zgodnie z przekonaniami, czuć, że wypełnia swoje obowiązki. Jeśli wówczas nie miałeś żadnej mocy w polityce, mogłeś wykorzystać siłę wierszy – a jeśli autokraci pragnęli cenzurować twoje słowa, byłeś w stanie im się przeciwstawić, przelewając je na milczące strony przekazywane potajemnie między fałszywymi okładkami wśród przyjaciół.

Tadeusz Bobrowski, niezmienny pragmatyk, wyczuł w Apollonie coś z głupiutkiego utopizmu, który zniszczył jego ojca, ten bowiem „zawsze, nie radząc się głowy, gotów był siąść na koń i wypędzić wroga z kraju. […] wiadomym było, że szlachcic bił się kiedyś dobrze. Mało więc kto zastanawiał się nad tym, czy równie dobrze myśleć potrafi?”[42]. Bycie szlachcicem oznaczało dla Tadeusza odziedziczenie politycznej fantazji. Obowiązkiem było natomiast zajmowanie się rzeczywistością. Drwił z Apollona, że ten zawsze trąbi o swej przynależności do szlachty, nie zapominając uwzględnić – „dość pretensjonalnie” – nazwiska herbowego „Nałęcz”, gdy się podpisywał[43]. Ale Apollona skłaniał do tego nie tylko czysty snobizm. Bycie szlachcicem oznaczało dla niego odziedziczenie tradycji politycznej wolności. Obowiązkiem było jej odzyskanie[44].

W 1846 roku Apollo wrócił z Petersburga do codziennej nudy związanej z zarządzaniem posiadłością na ukraińskiej wsi. Nie znosił życia pośród prowincjonalnych, niemających świadomości politycznej wieśniaków[45]. „Zdaje mi się, iż znajduję się w lasach dzikiej Ameryki, gdzie całe gromady małp przedrzeźniają ruchy zabłąkanego tam człowieka”[46] – skarżył się. Przy życiu trzymały go dwa obiekty miłości.

Pierwszym była Ewa Bobrowska, siostra Tadeusza. Urodzona w 1831 roku, miała ledwie szesnaście lat, gdy się poznali, mimo to była już wielką pięknością „wyższego nad pospolity ówczesnych kobiet naszych poziom wykształcenia”. Oczarowała go. „I on miał Beatrycze […] Tą była pełna uroczych wdzięków, głębokiego rozumu, wytwornego wykształcenia i anielskiego serca ukraińska dziewica”[47]. Na prowincjonalnych salonach Apollo zwracał na siebie uwagę ciętym językiem, wyrafinowanym smakiem i uderzającym wyglądem, czy też – wedle niektórych – brzydotą. Ale gościć go na herbatce to jedno, a mieć za konkurenta do ręki córki – drugie. Matka Ewy „podejrzywała go o lekkomyślność i nierówność w pożyciu”, jej ojciec zaś „o brak praktyczności, niezaradność i próżniactwo” i o to, że prędzej będzie „więcej czytał, pisał i jeździł, niż pracował”. Aby Apollo przestał zabiegać o Ewę, jej ojciec zabierał go na wizyty towarzyskie po okolicy, w nadziei, że kawaler zakocha się w innej dziewczynie, lecz Apollo „się zawsze tak sprytnie urządzał, że albo pannie, albo rodzicom potrafił się nie spodobać”. Mimo że rodzina Ewy jeszcze tego nie odkryła, sama panna była nim urzeczona i z powodu Apollona „wszelkie starania innych od pierwszego kroku odsuwała”[48].

Apollo w równym stopniu nie ustawał w pogoni za swą drugą wielką miłością: Polską. Pisał, obserwował i czekał, aż nadejdzie odpowiedni moment. Czy będzie to rok 1848, gdy przez Europę przetoczą się demokratyczne rewolucje? Jeszcze nie. A może rok 1854, gdy Wielka Brytania i Francja rozpoczną wojnę z Rosją na Krymie? Apollo ciężko pracował na rzecz powstania na Ukrainie pod wodzą szlachty, zakładając, że chłopi pańszczyźniani pójdą za polskimi ziemianami. Jeszcze nie czas, zawyrokowali wpływowi uchodźcy z Paryża[49].

Z LEWEJ: Ewa Korzeniowska, z domu Bobrowska. Z PRAWEJ: Apollo Korzeniowski

Lata cierpliwości pozwoliły Apollonowi osiągnąć pierwszy cel. Ewa Bobrowska trzymała się od niego z daleka przez szacunek dla pragnień rodziny, ale jako dwudziestokilkulatka tak wyraźnie wzdychała do Apollona, iż jej matka i brat Tadeusz obawiali się, że „jej zdrowie i przyszłość [są] zagrożonymi”. Gdyby go nie poślubiła, nigdy nie wyszłaby za mąż. Korzeniowski otrzymał milczące pozwolenie na wznowienie konkurów i wiosną 1856 roku para wzięła ślub[50]. On miał trzydzieści sześć lat, a ona dwadzieścia cztery i przez niemal dekadę zdążyli dowieść oddania sobie nawzajem. Teraz ręka w rękę ruszyli ku wspólnej sprawie: wolnej Polsce.

Gdy w grudniu 1857 roku urodził się ich syn, Apollo i Ewa pierwszymi dwoma imionami uczcili swoich ojców, lecz trzecie imię dziecka, Konrad – jak zresztą się do niego później zwracano – sygnalizowało ich podejście do rosyjskiego panowania. Zaczerpnęli je bowiem z dzieła Adama Mickiewicza. Tytułowy bohater powieści poetyckiej wieszcza Konrad Wallenrod to litewski wojownik, który mści się na krzyżackich najeźdźcach, wnikając w ich szeregi i umyślnie prowadząc szpitalników na śmierć[51]. Mickiewicz wykorzystał imię Konrad ponownie w 1832 roku, w trzeciej części Dziadów. „Teraz duszą jam w moję ojczyznę wcielony; / Ciałem połknąłem jej duszę, / Ja i ojczyzna to jedno” – śpiewa Konrad. Spogląda na Polskę „jak syn na ojca wplecionego w koło” i przywołuje krzyk miliona: „ratunku!”[52].

Przez pierwszy rok czy dwa lata życia Konrada Apollo odgrywał rolę szlachcica na włościach, zarządzając majątkiem, który wydzierżawił od bogatszej rodziny. Jak podejrzewał jego szwagier Tadeusz, Korzeniowski niespecjalnie się w tym sprawdzał. „Poeci – oświadczał nigdy niemający problemu z oceną sytuacji Bobrowski – ludzie wyobraźni i ideałów nie są w możności sformułowania jasno konkretnych postulatów życia, i najlepiej zrobią, jeżeli się do tego nie mieszają, zostawiając tę robotę może mniej czystym i idealnym duszom, ale świadomszym walk i potrzeb doczesnego żywota”[53]. Pieniądze się rozchodziły, a przychody były niewielkie i w 1859 roku Korzeniowscy stracili cały wkład, a także część funduszy matki Ewy.

Apollo przeniósł się z rodziną do Żytomierza, gdzie próbował zarabiać na życie pisaniem. „Muszę pisać, ponieważ – na tę chwilę – nie mogę robić nic innego”[54]. Trochę pieniędzy przyniosły mu tłumaczenia z francuskiego na polski (kolejne utwory Victora Hugo, Chatterton Alfreda de Vigny’ego), swój romantyczny patriotyzm lokował zaś w wierszach, sztukach i gazetowych artykułach. Pod rządami reformatorsko nastawionego cara Aleksandra II uwłaszczenie chłopów pańszczyźnianych stało się ważną kwestią polityczną i szlachta pragnęła wykorzystać „kwestię chłopską” jako możliwość pchnięcia sprawy polskiej do przodu. Aby dyskutować na ten temat, warszawscy wielmoże założyli Towarzystwo Rolnicze, które wkrótce zostało organizacją patronacką dla patriotycznej szlachty[55]. Być może właśnie z powodu dążenia do połączenia kwestii gospodarczych i polityki rosyjski rząd odmówił pozwolenia Apollonowi i Tadeuszowi Bobrowskiemu, gdy w rzadkiej próbie współpracy zaproponowali oni publikację cotygodniowego biuletynu rolniczego dla miejscowego ziemiaństwa[56].

Apollo tracił wiarę w reformę rolną. Rozpaczał na widok coraz większej liczby włościan, którzy porzucali uprawę ziemi na rzecz cukrowni buraków. „Postawmy rolnictwo i wszystko, co się z nim wiąże, na pierwszym planie” – upierał się Apollo w artykule dla warszawskiej gazety. „Produkcja, przemysł i handel nie powinny unicestwiać naszego rolnictwa, powinny pozostać jego służkami”[57]. Oskarżył ludzi ze swojej klasy społecznej o to, że bezwstydnie małpują zwyczaje przemysłowej Brytanii, i przewidywał masowe zubożenie, a także degenerację fizyczną i moralną całego stanu[58]. Skanalizował swoją gorycz w sztuce Dla miłego grosza – satyrze na małostkową, chciwą szlachtę – którą wystawiano w Kijowie i Żytomierzu[59]. Apollo zaczął skłaniać się ku bardziej radykalnemu rozwiązaniu problemu ucisku Polski.

Nie był w tym odosobniony. Warszawscy patrioci zaczęli organizować wielkie wiece z okazji rocznic historycznych. Tłum odśpiewywał patriotyczne pieśni: Jeszcze Polska nie zginęła i Boże, coś Polskę z nowym refrenem: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!”.W lutym 1861 roku, gdy w Warszawie odbywało się doroczne zebranie Towarzystwa Rolniczego, przed budynkiem doszło do masowej demonstracji. Rosyjscy żołnierze otworzyli ogień do zgromadzonych i zabili pięciu cywilów. Patrioci odpowiedzieli ogłoszeniem „żałoby narodowej” i na znak protestu zaczęto ubierać się na czarno. W kościołach w polskich guberniach odprawiano msze w intencji ofiar. W kwietniu zorganizowano kolejny wiec, zakończony następną masakrą. Setka cywilów – dzieci, kobiet i mężczyzn – wykrwawiła się na śmierć na bruku przed Zamkiem Królewskim[60].

Niepokojące wieści z Warszawy rozniosły się po guberniach. W Żytomierzu Ewa również nosiła żałobę narodową i zachęcała innych, by czynili to samo. Apollo, wówczas już w swoim środowisku „znany agitator”, zorganizował w ich domu naradę polityczną, by przedyskutować petycję do cara, choć sam Korzeniowski był „z pewnością pod dozorem policji”. Uczniowie w gimnazjum śpiewali patriotyczne pieśni. Aktywiści mobilizowali właścicieli ziemskich do wpłaty pieniędzy na utworzenie armii w Kongresówce, przyrzekając „krwią zaznaczyć granice”[61].

Panowało ogólne poczucie, że pętla się zaciska, ścieżki zwężają; światło na końcu tunelu robiło się coraz jaśniejsze i bardziej kuszące. Korzeniowscy rzucili się przed siebie.

Konrad kręcił się i dokazywał w ogrodzie w majątku babki Bobrowskiej w Terechowej, osiem kilometrów od Berdyczowa. „Mnie tu dobrze – relacjonował ojcu – biegam po ogrodzie, ale nie lubię, że komary kąsają”[62]. Babcia zabierała go na przejażdżki i opowiadała mu różne historie. Mama udzielała mu lekcji i prowadzała do kościoła, a potem pozwalała wybiegać na zewnątrz i dawać jałmużnę czekającym u drzwi żebrakom. Chłopiec rozmawiał z nimi tak długo, jak mógł, a w drodze powrotnej opowiadał mamie o nich i o koniach, i o niedźwiedziach. „Przeczuwam, że Konradek nasz drogi będzie niezwykłym człowiekiem serca” – oświadczyła kochająca babcia[63].

Była wiosna 1861 roku i trzyipółletni Konrad był mniej więcej w tym wieku, kiedy człowiek zaczyna gromadzić wspomnienia. Dziecięca pamięć zachowuje je niejako mimochodem. Możliwe, że najsilniejszymi wrażeniami, jakie utrwaliły się w umyśle Konrada w czasie spędzonym w Terechowej, były obraz komara siadającego na jego miękkiej jak aksamit nodze albo zabawa pejczem, którego użyczył mu uprzejmy kolega, podczas gdy on biegał w nowej czarnej sukience żałobnej.

Prawdopodobnie nie zapamiętał rzeczy, które – zadając sobie wiele trudu – zapisywała jego matka. Zauważyła, że uszyła jego czarny strój przede wszystkim dlatego, że Konrad sam „o żałobę prosi”, jak wszyscy w jego otoczeniu opłakujący unicestwioną Polskę. I że codziennie pytał: „Kiedy do Tatusia pojedziemy?”[64].

W maju 1861 roku Apollo został „zwerbowany do Warszawy przez ruchowców”[65]. Jego oficjalnym zadaniem było wydanie periodyku zatytułowanego „Dwutygodnik”, inspirowanego wpływowym francuskim czasopismem polityczno-kulturalnym „Revue des deux mondes”[66]. Ale „najsilniej dążył do tego”, jak wspominał jeden z jego bliskich przyjaciół, patriota i pisarz Stefan Buszczyński, by pomóc w skoordynowaniu narodowych wysiłków w Warszawie, aby „tym sposobem ogółowi nadać jeden kierunek”[67].

Do tamtej pory Polacy, niezależnie od poglądów religijnych i statusu społecznego, zdążyli okazać poparcie dla idei większej autonomii, ale na tym kończył się ów „jeden kierunek”. Apollo trafił do labiryntu podziemnych organizacji, z których każda wspierała inną wizję wyzwolenia narodowego i wyobrażała sobie inną drogę jego osiągnięcia. Część starych przyjaciół Korzeniowskiego należała do stronnictwa Białych, umiarkowanego obozu składającego się głównie ze szlachty, które wspierało raczej powstanie „moralne” niż dosłowne. Apollo sprzyjał Czerwonym, radykalnej frakcji opowiadającej się za gruntowną rewolucją społeczną i niepodległością. Afiszował się ze swymi sympatiami, chodząc po Warszawie w chłopskiej czapie, i zdobył zwolenników pośród młodych radykałów i młodzieży szkolnej, która wcześniej w tym samym roku pomagała organizować uliczne protesty[68]. Ale i pośród Czerwonych niełatwo było o konsensus. Jedni chcieli wziąć udział w nadchodzących wyborach miejskich, podczas gdy inni zamierzali je zbojkotować; jedni chcieli wykorzystać rosyjską siatkę rewolucyjną, inni popierali ataki terrorystyczne. Apollo pozostawał wierny wyidealizowanej wersji „rzeczpospolitej szlacheckiej”, w której zniesiono by pańszczyznę, odrestaurowując Rzeczpospolitą Obojga Narodów. „Ludu Polski – namawiał w jednej z broszur – pozostań w żałobie, proś o Boże miłosierdzie w kościele, oszczędzaj każdego grosza i gromadź fundusze, abyś miał je w gotowości, gdy nadejdzie czas”[69].

Ewa i Konrad zostali na Ukrainie, krążąc między domami różnych krewnych, póki Apollo nie przesłał wiadomości, by do niego dołączyli. W listach doręczanych przez posłańców tak często, jak to tylko możliwe, Ewa informowała Apollona na bieżąco o miejscowej sytuacji politycznej. „Żałoby przybywa”, pisała z dumą, a w kościele śpiewano hymn. Represje nie ustawały. Rosyjskie władze zamknęły na rok gimnazjum w Żytomierzu i wcieliły sprawiających kłopoty uczniów do wojska. Policja nękała duchownych, aresztowała z miejsca za tak zwane podżegające przemówienia i wzmogła inwigilację działaczy patriotycznych.

Jak pisała do męża Ewa, gdyby carska policja przybyła przeszukać ich posiadłość, „Ty możesz być spokojny. Dom na wszystko gotów”. Od kiedy Apollo wyjechał, władze męczyły jego sąsiadów i służbę, by wyjawili miejsce jego pobytu. Naczelnik policji berdyczowskiej „stanął bez dzwonka przed bramą w Terechowej i tam przebrany wypytywał w stajni ludzi”, udając, że jest znajomym Apollona, a „nareszcie jasno” zapytał, „czyś Ty już [pisała żona] z Warszawy nie wrócił”. Ewa doradzała mężowi, w jaki sposób ma utrzymywać w tajemnicy, gdzie przebywa. Miał używać przybranego nazwiska, by wyjawić jej miejsce pobytu, i nadawać listy przez inne miasta. Choć dla obojga rozłąka była jak fantomowa kończyna – „tęsknisz za mną; ja o mojej tęsknocie nie chcę mówić, wiem, że i bez pomocy mych słów odczuwać ją musisz” – żona prosiła go o wyrozumiałość, że nie pisze zbyt często, ponieważ „doświadczeni powiadają, że tak dla Ciebie bezpieczniej”[70].

Jej listy kipią uczuciem i zdecydowaniem. „Powiedz mi, jak kochać, aby od złego Cię ustrzec? Jakim sposobem wymodlić natchnienie dobre i opiekę Boską nad Tobą?”[71]. Nie mogła się doczekać, gdy do niego dołączy, by ponownie zjednoczyć się w imię wspólnej sprawy: „rwie się dusza ku tej wymarzonej »Młodej Polsce«, którą Ty stworzysz, Ty do życia pobudzisz, dalej poprowadzisz…”[72]. Dni bez męża wlokły się bez końca. „Daj mi robotę na czas naszego rozstania” – błagała. „Próbowałam wziąć się do fortepianu, ale trzydziestu strun od pół roku nie ma. […]. Każ mi co tłumaczyć [z francuskiego], […] co nowego, coś poczytnego”[73]. Wymyśliła, jak rozdzielić ich dobytek pomiędzy przyjaciół, tak by mogła wyjechać z synkiem, gdy tylko Apollo ich wezwie.

Na początku października 1861 roku Ewa i Konrad dołączyli do głowy rodziny w Warszawie, w małym mieszkaniu wynajętym na Nowym Świecie. Do wydania pisma, które miało stać się głosem całego ruchu, zostało już tylko kilka tygodni. 15 października zorganizowano demonstracje z okazji rocznicy śmierci Tadeusza Kościuszki, który przewodził ostatniej walce Polski przeciwko mocarstwom przeprowadzającym rozbiory w latach 90. XVIII wieku. Oddziały Kozaków wparowały do kościołów, by przerwać mszę; wiernych wyciągano siłą, a podczas fali zatrzymań aresztowano ponad 1500 ludzi[74]. Aby przedyskutować następne posunięcia, Apollo zebrał w swoim mieszkaniu grupkę osiemnastu działaczy Czerwonych. Utworzyli „Komitet Ruchu”, oświadczając, że są gotowi do powstania, by „tak działać, jak gdybyśmy mieli powstać jutro, a powstać wtedy, gdy możemy mieć możność powodzenia, wiele robić, a mało mówić”[75].

Kilka nocy później Ewa i Apollo siedzieli do późna, czytając i pisząc w ciszy, Konrad zaś zapewne spał. Było po północy. Naraz rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Do mieszkania weszli mężczyźni w mundurach. Oskarżyli Apollona o spiskowanie, aresztowali go i wymaszerowali wraz z nim prosto do więzienia. „W sześć minut po odezwaniu się dzwonka już go w domu nie było” – pisała Ewa. Przypominało to „rozbój”[76].

Apollo został aresztowany pod czterema zarzutami: utworzenia organizacji spiskowej pod nazwą „Czerwoni Mierosławskiego”, rozpętania w cukierni Wedla awantury wraz z uczniami Szkoły Sztuk Pięknych i Gimnazjum Realnego, publikacji prowokacyjnej proklamacji pod tytułem Narodzie, baczność i wcześniejszej agitacji w Żytomierzu, gdzie „organizował […] modlitwy za zabitych w Warszawie”, a „żona jego przypinała żałobne kokardy”. Oskarżenia stanowiły ze strony policji osobliwą mieszankę wiedzy i jej braku. Apollo spiskował z radykalnymi działaczami, wydawał anonimowe broszury patriotyczne i popierał żałobę narodową oraz modlitwy w Żytomierzu, ale jego ugrupowanie nie nazywało się „Czerwoni Mierosławskiego”, nie siało zamętu w cukierni, sam oskarżony nie napisał rzeczonej proklamacji i nie jest jasne, czy był prowodyrem zamieszek w Żytomierzu. Nie przyznał się do żadnego z czterech zarzutów[77].

Odstawiono go do warszawskiej Cytadeli i zamknięto w X pawilonie, owianym złą sławą oddziale dla więźniów politycznych. „Cytadela w Warszawie jest przygotowaną, burzącą maszyną i zarazem – bezmiernym lochem, w którym Carat grzebie patriotyzm polski” – pisał później Apollo. I „dławi w sobie jedno po drugiem pokolenie patriotów polskich”. Już samo spędzanie czasu w tej zimnej, zatęchłej klatce dla wielu więźniów oznaczało wyrok śmierci; zapadali oni na zdrowiu, czekając na werdykt. Co jakiś czas wyciągano Apollona z celi na przesłuchania. Mimo to siedział w więzieniu tydzień za tygodniem, nie mając pojęcia, kiedy jego sprawa zostanie rozpatrzona. Areszt nadszarpywał jego zdrowie. Krwawiły mu dziąsła, puchły stawy, cierpiał na reumatyzm i szkorbut. Z pryczy słyszał szczęk drzwi do cel, pisk i łoskot żelaznych rygli, brzęk łańcuchów. Mógł też dosłyszeć powłóczenie nogami, gdy aresztowano nowych więźniów politycznych, a wreszcie więźniów udających się na zsyłkę lub by harować katorżniczo w kopalniach, zginąć na szubienicy, trafić przed pluton egzekucyjny albo – los „najstraszniejszy, bo najhaniebniejszy” – służyć w carskiej armii w mundurze samego wroga[78].

Za murami Cytadeli Ewa przebywała z Konradem na Nowym Świecie i próbowała się dowiedzieć, co się dzieje z jej mężem. Policja wróciła do mieszkania i przeszukała je, konfiskując papiery Apollona oraz listy, które pisała do niego z Żytomierza. Zabrali Ewę na przesłuchanie i wypytywali ją o treść korespondencji. To nie mój charakter pisma, upierała się, nie ja jestem autorką[79]. Apollo, podobnie jak więźniowie, pozostawał „w zupełnej nieświadomości swego losu” i losu swoich bliskich[80].

Matka Ewy pospieszyła z Berdyczowa na pomoc. Możliwe, że opiekowała się Konradem, gdy jej córka codziennie chodziła do Cytadeli, dołączając do innych kobiet, które u bramy więzienia szukały wieści o aresztowanych krewnych. Każdego dnia odprawiano je z niczym. „Stoimy tak często dzień cały na deszczu i chłodzie, oczekując kartki, wieści, słowa, bez którego czasem odjechać przychodzi. Raz dla rozgrzania i rozrywki obrachowałyśmy się wszystkie: było nas dwieście kilkadziesiąt, a te zastępy co dzień liczniejsze”. Tłum gęstniał, aresztowania bowiem trwały – za ślepe ceglane mury więzienia trafiali księża, rabini, pastorzy reformowani, „ludzie wszelkiego stanu, mienia, wieku, położenia; między nimi kobiet kilka”. Nie mogąc zobaczyć męża, Ewa brała na spytki strażników, by uzyskać najświeższe wieści o stanie zdrowia Apollona. Przekazywała czystą pościel i jedzenie dla męża, a po dłuższych zabiegach pozwolono jej posłać mu „książki do nabożeństwa i metodę Robertsona uczenia się po angielsku”. Wolno jej było napisać do męża krótki liścik; jeśli cenzura go nie zatrzymała, więzień mógł go przeczytać i odpisać w kilku słowach.

Wigilia 1861 roku, dwa miesiące po aresztowaniu. W domu piętrzyły się listy do Apollona, prezenty od przyjaciół i krewnych; wznoszono modlitwy i błogosławiono sobie nawzajem. Ewa szła do fortecy na codzienną wizytę przez „smutne, czarne i milczące” ulice. Przed Cytadelą jak zwykle tłoczyli się bliscy więźniów, nie tylko ci cierpliwi. W ciągu ostatniego miesiąca pozwolono jej w końcu kilka razy zobaczyć Apollona podczas widzeń przez drucianą siatkę, ze strażnikami (w zwykłych bądź odświętnych mundurach, albo w ogóle bez munduru) wołającymi: „nie wolno” po obu jej stronach, gdy tylko powiedziano coś istotnego. Ewa i Apollo wykorzystywali swój czas na śmiech i żarty, ponieważ, jak twierdzili, „widoku łez nie lubią”, a poza tym lepiej było podtrzymywać się na duchu.

Tego dnia miało być inaczej. W ramach świątecznej uprzejmości pozwolono rodzinom spotkać się z więźniami bez oddzielającego ich ogrodzenia. Ewa wytężała wzrok, by wypatrzyć wychodzącego Apollona zza okrytych szalami ramion i owiniętych chustami głów. O tam, tam – czy to on? Wyglądał na tak wymizerowanego, miał krostowatą twarz i brodę jak kłąb pozlepianych rzepów. Przez niewidzialną granicę oddzielającą wolność od niewoli uścisnęli sobie ręce. Przełamali się opłatkiem poświęconym przez księdza i się modlili[81].

Konrad dopiero co skończył cztery lata. O wiele później miał wspominać: „w dziedzińcu tejże Cytadeli – charakterystycznie [dla] narodu naszego – zaczynają się moje dziecięce wspomnienia”[82].

W kwietniu 1862 roku sąd wojskowy uznał Apollona Korzeniowskiego winnym wszystkich stawianych mu zarzutów. Nie było rozprawy. Jako dowód jego „czynów i wrogiego sposobu myślenia” śledczy wykorzystali listy Ewy z Żytomierza, w których ostrzegała męża przed możliwym aresztowaniem.

Kilka tygodni później wczesnym rankiem strażnik więzienny wszedł do celi Apollona w towarzystwie rosyjskiego urzędnika.

„– Niech pan raczy wstać i wyrok wydany w sprawie pańskiej wysłuchać – powiedział po rosyjsku urzędnik. Następnie odchrząknął. – Jak się pan nazywasz?”.

„Powiedziałem mu imię i nazwisko.

– Rząd nawet w Cytadeli może być oszukanym – ciągnął urzędnik, wyjaśniając pompatycznie, dlaczego zapytał Apollona o nazwisko. – Inna osoba mogła być postawioną zamiast pana i znieść niewinnie wyroku skutki. Rząd sprawiedliwy nie żąda tego.

– Sprawiedliwość rządu wszyscy znamy” – odparował Apollo po polsku.

Urzędnik rozwinął wiele zapisanych ręcznie stron wyroku i zaczął czytać: „Taki to, (tu moje nazwisko), jak wiadomo władzom rządowym, był […] głównym rozporządzicielem całego buntowniczego ruchu i manifestacji […]. Chociaż więc komisja śledzcza sądu wojennego nie posiada żadnych dowodów przeciw obwinionemu […], bacząc na zuchwałe (dzierzkie) odpowiedzi […], że jest »Polakiem i do szczęścia Polski dąży i dążył«, postanawia: aby […] był zesłany [pod] […] nadzorem policji na miejsce swej odsyłki”.

„Już wszystko – powiedział, przerywając nagle. Zostało jeszcze kilka stron do odczytania. – Niech pan podpisze się na wyroku, żeś go wysłuchał”. Apollo zaprotestował, że nawet nie usłyszał całości. Jedna linijka podsumowywała wszystko: „Nakazano wysłać Korzeniowskiego i jego żonę na pobyt w m. Perm, pod surowy nadzór policji”. Było to niemal 2500 kilometrów na północny wschód, u wrót Syberii. Cсылка (zsyłka), rosyjskie słowo określające jego karę, oznaczało wygnanie albo, jak opisał to później Apollo w swym pamiętniku, „uwięzienie w pustyni, pośród dzikich zwierząt, bez środka obrony”[83].

Wygnanie dla rodziny Korzeniowskich w praktyce okazało się wyrokiem dożywotniej tułaczki i choroby. Perm oznaczał długą podróż, a wiosna, gdy odwilż zamieniała drogi w pożłobione koleinami bagno, najmniej jej sprzyjała. Korzeniowscy ruszyli na wschód pod eskortą carskich żandarmów[84], którzy „niezmiernie byli nikczemnie grzeczni”, dopóki pozostawali w granicach dawnej Kongresówki, ale w chwili gdy opuścili ziemie, na których większość mieszkańców stanowili Polacy, stali się równie „nikczemnie niegrzeczni”[85]. Pierwszą ofiarą wyroku, jaki spada na rodzinę, jest Konrad. Tuż za Moskwą dostaje niebezpiecznie wysokiej gorączki. Doktor na postoju powozów obkłada malca pijawkami i doradza, by nie jechali dalej, bo „w takim razie dziecko umrzeć może”. Ale „wtem” żandarmi „konie zaprzęgają”. Rodzice wpadają w popłoch. Apollo stwierdza, że nie ruszy z miejsca. Zmuście mnie, rzuca wyzwanie żołnierzom. „Ratujcie moje dziecko, proszę!” – błaga Ewa. „Bierny mój [Apollona] opór” zyskuje im „kilkanaście godzin” zwłoki, nim miejscowy urzędnik zmusza wszystkich do odjazdu, wygłaszając mrożące krew w żyłach zdanie, że „dzieci na to się rodzą, aby umierać”.

Powóz kołysał się i tłukł na wschód przez błoto. W ciemnej kabinie Ewa i Apollo modlili się nad chorym synkiem, dopóki gorączka nie spadła. „Bóg widać mi błogosławił […], zachowując malca w tak ciężkiej podróży” – pisał w liście Apollo[86]. Potem zachorowała Ewa. Trzęsła się na prowizorycznym posłaniu w rozchybotanym powozie. Kiedy dotarli do Niżnego Nowogrodu, była tak słaba, że musieli ją nieść żandarmi. Korzeniowscy ponownie odmówili dalszej podróży; Rosjanie znowu nie zgodzili się na jej przerwanie. Tym razem w obronie Polaków interweniował miejscowy pułkownik żandarmów, którym okazał się znajomy jednego z braci Ewy. Pułkownik zatelegrafował do Moskwy z prośbą o pozwolenie, by Korzeniowscy odpoczęli przez kilka dni. Telegram zwrotny przyniósł im dalszą nieoczekiwaną ulgę. Dzięki życzliwej interwencji innego znajomego zmieniono ich miejsce zsyłki na Wołogdę, miasto o bardziej umiarkowanym klimacie i do tego położone bliżej, bo około 500 kilometrów na północny wschód od Moskwy.

„Wołogda jest to wielkie, trzywerstowe błoto, na którym w równoległych i krzyżujących się liniach rzucone są kładki z drzewa; wszystkie zgniłe, chwiejące się pod nogami” – pisał Apollo do kuzynostwa w czerwcu 1862 roku, niedługo po przybyciu na miejsce. Miasto znane było z wilgoci i niezdrowego klimatu; Apollo żartował, że rzekę nazwano Zołotuchą, czyli skrofułami, ze względu na gruczołową chorobę, która zdawała się właściwa tylko dla tych terenów. Cuchnęło tam „wyziewem błota, odorem dziegciu i wonią tranu”. „Klimat dzieli się na dwie pory roku: białą zimę i zieloną zimę” – opowiadał. „Jesteśmy na początku zielonej zimy; deszcz już pada 21 dni ciągle i tak do końca będzie”. Gdy wraz ze smagającymi, przeraźliwie zimnymi wiatrami znad Morza Białego nadeszła owa biała zima, Korzeniowscy napakowali drogiego drwa do pieców w skazanej na porażkę walce z wkradającym się do budynku mrozem. Do towarzystwa mieli około dwadzieściorga innych polskich wygnańców, dla których ich „przybycie było jak kilkanaście kropel wody spadłych na pokład niegaszonego wapna”. Wraz z pozostałymi katolikami Korzeniowscy urządzili kaplicę: „ona jest centrem, naokoło którego mieszkamy. Modlimy się wiele, gorąco i szczerze”[87].

Jeden z Polaków „założył tu fotografię i odbija skrofuły tutejsze płci obojga”[88]. Konrad około piątych urodzin został u niego usadzony do zdjęcia portretowego. Rodzice zaczesali mu włosy do tyłu, wcisnęli go w czamarę i założyli mu szeroki skórzany pas. Chłopiec wspiął się na krzesło w atelier, założył jedną nogę na drugą, otworzył na kolanach książkę i – poważny jak karawaniarz – spojrzał w wielki, osłonięty czarnym materiałem aparat. Na odwrocie zdjęcia wielkimi, rozchwianymi literami napisał kilka tygodni później dedykację: „Kochanej Babuni, która mi pomogła biednemu tatkowi ciastka do więzienia posyłać, wnuczek Polak – katolik i szlachcic, KONRAD”[89].

Konrad Korzeniowski w Wołogdzie. Przykład jego pisma ręcznego z czasów dzieciństwa

Polak, katolik, szlachcic. Apollo i Ewa pragnęli, by nigdy nie zapomniał o tych trzech rzeczach – zwłaszcza tej zimy 1863 roku, gdy podyktowali mu, co ma napisać. Otrzymali właśnie przytłaczające wieści z Kongresówki. Po wyjeździe Korzeniowskich z Warszawy Komitet Ruchu, którego pierwsze zebranie odbyło się w ich mieszkaniu, przeorganizował się i rozwinął. Pod nową nazwą i przywództwem planowano wielkie powstanie na wiosnę 1863 roku. Ale manewry rządu, na którego czele znajdowali się skłonni do kompromisu Biali, zmusiły członków ruchu do ujawnienia zamiarów i wcześniejszego uderzenia. W styczniu 1863 roku powołali do życia Tymczasowy Rząd Narodowy i wystosowali manifest, w którym znosili pańszczyznę i wzywali narody z historycznych terenów Rzeczpospolitej Obojga Narodów – nie tylko Polaków, ale i Żydów, Litwinów oraz Rusinów – do powstania przeciwko Rosjanom. Młodszy brat Ewy, Stefan, został naczelnikiem Warszawy i energicznie pozyskiwał dla sprawy cywilów. Tysiące powstańców – od granicy z Prusami po miasta w głębi Litwy, Białorusi i Ukrainy – przypuściło ataki na garnizony rosyjskie.

Carskie wojska ciągle ich odpierały. Źle zorganizowani i kiepsko uzbrojeni powstańcy nie robili postępów, mimo ponad tysiąca pojedynczych starć z Rosjanami. Choć Rząd Narodowy rozwijał się w podziemiu – dzięki wyrafinowanej siatce kurierów, pseudonimom i niemożliwemu do złamania szyfrowi opartemu na Panu Tadeuszu Mickiewicza – oficjalnie insurekcja nie otrzymała fundamentalnej pomocy ze strony Francji, Wielkiej Brytanii bądź Austrii. W trakcie zrywu car zręcznie podkopał szanse na to, że powstańców wesprą chłopi, rozszerzając ustawę o ich uwłaszczeniu na polskie gubernie i uwalniając ich od pańszczyzny i czynszu za dzierżawę ziemi[90].

W Wołogdzie Apollo i Ewa otwierali każdy biuletyn drżącymi rękoma: „Z gazetami jak z opium; wiemy, że nas zabijać będą, a czytamy”. Listy były gorsze. W ciągu jednego roku rodzina Apollona w praktyce przestała istnieć: jego starszy brat zginął w walce, aresztowano i zesłano siostrę oraz młodszego brata, a ojciec – tak często pierwszy do bitki – zmarł z powodu zgryzoty. Bobrowscy również cierpieli. Brat Ewy, Kazimierz, trafił do więzienia w Kijowie, Stefan zaś – uroczy Stefan, mężczyzna „pociągającego obejścia, okraszonego wymową i naturalnym dowcipem, przenikliwą i przenikającą dobrodusznością” – przywódca warszawskiego podziemia, zginął w pojedynku z przeciwnikiem politycznym[91]. Sam Tadeusz, pragmatyk, pozostał na wolności. To jemu, jak dawniej jego ojcu, przypadła opieka nad dziećmi przyjaciół i krewnych biorących udział w powstaniu[92].

„Wszelkie życie w nas ustaje pod obuchem niemocy, w której się znajdujemy” – pisał Apollo[93]. Korzeniowscy rozpoznaliby siebie na rysunku polskiego artysty romantyka, Artura Grottgera, pod tytułem Żałobne wieści, jednej z odsłon cyklu przedstawiającego wydarzenia 1863 roku[94]. Znalazły się na nim ubrane na czarno postaci, mdlejące wokół stołu, na którym gazeta spoczywa niczym klątwa. Kobiety chustkami tamują łzy; mężczyzna z rozpaczą przyciska do twarzy list. Drugi mężczyzna stoi w rogu z zaciśniętą pięścią i pobrużdżonym czołem, gotów do zemsty – ale to pięść ręki zwisającej na temblaku, a pod zmarszczonym czołem postać ma oczy zamknięte z powodu żałoby. Tylko jedna osoba na rysunku widzi, co się dzieje: chłopiec, który stoi pośród żałobników z szeroko otwartymi oczyma, niespokojny, zdezorientowany.

Apollo wyładował swoją wściekłość na to, co się wydarzyło, w diatrybie o objętości solidnej broszury, zatytułowanej Polska i Moskwa. Zestawił swe więzienne doświadczenia z długą tradycją carskiego ucisku. „My – Polacy – cierpieliśmy mordy, pożogi, rabunki, gwałty i kaźnie od Moskali. Ginęliśmy od ich szabli, bagnetów, armat. […] Znamy ich pałki, knuty, stryczki” – zaczął, by ciągnąć: „Moskwa cała jest tylko więzieniem”, a potem ciskać metaforami. Niebawem przywoływał obrazy tak szybko, że zlały się one we wściekle czerwoną plamę. Moskwa to „zbiegowisko wściekłych szakali”. Jej „niezliczone masy” są „przegniłe i zrobaczone”. To żarłoczna bestia, która „żywą Polskę jako trupa toczy”. To machina zbrodni z trybami i „kółkami”, które zmełły Polskę na proszek, „gniotąc, druzgocąc, łamiąc, katując i okradając”. Moskwa to wreszcie „miazmy najplugawszej dżumy”, „morze błota zgniłego” zalewające łany, to „barbaryzm, ciemnota, odszczepieństwo”, które pochłania „cywilizację, światło, wiarę w Boga i w przyszłość ludzkości”[95]. Tunel się zapada. Wszystko skrywa czerń.

Ani Apollo, ani Ewa nie miewali się dobrze w Wołogdzie; widzieli w niej „klepsydrę, w której zamiast piachu przeciskają się skrofuły”. Po wielokrotnych prośbach o przeniesienie w jakieś cieplejsze miejsce ze względu na stan zdrowia władze pozwoliły im udać się do Czernihowa na Ukrainie, niecałe 150 kilometrów od Kijowa, a przy tym o wiele bliżej domu. Ewa, bardziej chora z nich dwojga, otrzymała również zgodę na trzymiesięczne odwiedziny u brata Tadeusza w jego posiadłości, dokąd zabrała ze sobą pięcioletniego Konrada[96]. Uparcie twierdziła, że jej choroba to „nerwy” wywoływane „ciągle ponawiającymi się ciosami, co spadają na członków naszych powiązanych rodzin”, i że to wkrótce minie. Tak się jednak nie stało: miała postępującą gruźlicę.

Zimą 1865 roku, po trzech latach zsyłki, „okrutnie – obłożnie chora” Ewa była już zjawą. „Tęsknota jak rdza jadła powoli fizyczną organizację mej żony” – pisał Apollo, i dodawał, że Ewa „ledwo siły ma dość, by spojrzeć na mnie, by przemówić zgasłym głosem”. „Kłaniałem się, prosiłem, błagałem” władze, relacjonował Korzeniowski, „aby zmienić miejsce [ich] pobytu” i zyskać możliwość dostępu do lepszej opieki medycznej. Z samego Żytomierza przyjechał lekarz rodziny, ale Ewa była za słaba, żeby poddać się operacji, którą zalecał. Apollo, pomimo kiepskiego zdrowia, zamienił się w pielęgniarza na cały etat, czytając jej, modląc się z nią, podnosząc ją z łóżka i układając na nim z powrotem. Przez cały ten czas zachowywał pogodę ducha, aby Ewa wierzyła, „że niepodobna, abyśmy się rozłączyli, bo inaczej nie miałbym siły nic przenieść”. A jednak w głowie komponował już panegiryki. „Nigdyśmy względem siebie nie zaślepiali, kochaliśmy się – nie dlatego, żebyśmy oboje doskonali byli wzajemnie w swoich oczach, lecz pomimo naszych wad i przywar. […] wierzę […] że do dziś szczęście wyższe niczym nie zaciemnione nam świeci”. W tym dramacie uczuć były tylko dwie role. „Konradek naturalnie zaniedbany”[97].

Artur Grottger, Żałobne wieści (1863)

Ewa coraz bardziej nikła w oczach, aż pewnego dnia w kwietniu 1865 roku znikła na dobre. „Śmierć była ostatecznym, zabójczym ciosem dla Apollona” – pisał jego stary przyjaciel Stefan Buszczyński. „Mało na świecie tak dobranych małżeństw. On ją uwielbiał, a w jej oczach był niezrównanym człowiekiem, ideałem”[98]. Apollo był w żałobie, jakby pogrzebał się żywcem razem z nią. „Wielką część dni na tym grobie spędzam” – wyznawał, nocami zaś czuwał bez snu, kwestionując własną wiarę, wyobrażając sobie Ewę u swojego boku, pisząc w myślach listy. Zakładał, że jego śmierć jest bliska – i powitałby ją z radością, jeśli oznaczałaby ponowne złączenie z żoną.

Ale była też ta „kruszyna nasza”, siedmioletni Konrad. Ewa, jego matka, spoczywała w grobie. A przecież jeśli – gdy – Apollo również umrze, Konrad będzie potrzebował kogoś, kto się o niego zatroszczy. „Ona tak swe serce i swoją duszę kładła na tę główkę dziecięcą, że zostawiając go bez zapewnienia takiego lub oddalając go bez takiej ufności, zdawałoby mi się, że przeniewierzę się Jej sercu i duszy”. Apollo naciskał na przyjaciela z dawnych lat, by ten został opiekunem jego syna: „Tak się urządzam, że Konradek do końca swej edukacji będzie mieć niewielki, ale wystarczający na potrzeby życia i nauki zasób […]. Wszelkie ofiary uczyniłem już dziś, aby to jutro zapewnić”[99].

W miesiącach po śmierci Ewy Konrad pojawiał się w listach Apollona w ramach przerywnika od żałoby. Korzeniowski poprosił przyjaciela z Warszawy o przesłanie programu nauczania i podręczników, a także o sprzedaż jego starego kantorka, by móc pokryć koszty; „faworyt to Jej, ale ona mię już przy nim nie zobaczy”. Wiedział, że nie jest odpowiednim towarzyszem dla swego syna. „Biedny dzieciak […] patrzy na smutku mojego zgrzybiałość i kto wie, czy ten widok młodziutkie jego serce zmarszczkami, a budzącą się duszę szronem nie pokrywa”[100]. „Malec wychowuje się jak w celi klasztornej; grób naszej Niezapomnianej zastępuje nam zakonnicze memento mori”[101]. Korzeniowski doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to odesłać Konrada, wypełniając prośbę Ewy o „nadzieję przyszłości zawsze ochronionej dla swego dziecięcia”[102]. Apollo miał z kolei nadzieję, że „mój Konrad rozzwierzy się u Twego boku i przy Twoim sercu, a w ośrodkuczłowieczącym”[103].

Apollo nie umarł, mimo że mocno tego pragnął. Pisał więc dalej. Wspaniale przysłużyła mu się książka, którą Ewa wysłała mu do więzienia, podręcznik do języka angielskiego według metody Robertsona. Były student orientalistyki na uniwersytecie w Petersburgu znał obecnie angielski na tyle, by tłumaczyć z tego języka na polski. Nie mógł wybrać bardziej sugestywnego tytułu na początek: zaczął od Ciężkich czasów Charlesa Dickensa. Konrad zaś stopniowo z majaczącego w cieniu żałoby zmartwienia stawał się jego nowym centrum uwagi, jedynym powodem, by ciągnąć życie naprzód. „Znów biorę się do tego życia, które jak na dziś zasklepione w jednym Konradku”[104]. Chłopiec dorastał; „podobny bardzo robi się do Matki”[105]. „Mój malec kochany mię pilnuje” – z dumą zaznaczał Apollo. „[…] serce jego […] ma zdolności matki, ale głowę wcale nie do zazdrości – moją”[106]. Apollo adaptował starą dobrą metodę Robertsona, by uczyć synka francuskiego. „Podziwiam na malcu jej wyśmienitość”[107] – przyznawał.

Latem 1866 roku Apollo wysłał Konrada do babci i wuja Tadeusza na wieś. Mieli mu do zaoferowania o wiele więcej niż Apollo: francuską guwernantkę do nauki, która „nie może się nadziwić znajomości języka franc[uskiego u] malca, który jednak rok tylko ma nauki”, kuzyna w jego wieku do zabawy i samych siebie jako rodziców zastępczych, kochającą babcię oraz dogadzającego „wuja, który całą miłość, jaką tchnął do siostry, przeniósł na siostrzana”[108]. Ale Konrad cierpiał już z powodu trudów zsyłki: miał bóle głowy, czasem napady epilepsji, przeszedł też różyczkę. Krewni zabierali go na kurację do Żytomierza, Kijowa i Odessy. „Samotny jestem” – przyznawał Apollo, pisząc z Czernihowa, gdzie zakopał się w tłumaczeniach, „aby za pomocą ich memu chłopcu lżejszy dzień materialnie uczynić”. Ale „wyobraź sobie” – dumał – Konrad też „tęskni za tą samotnością i sieroctwem, w których tylko moją chmurną twarz widzi, w których tylko żmuda nauki jest rozrywką jego 9 lat”[109].

Konrad nie widział ojca dobrze ponad rok, gdy ten jako gość zawitał do majątku Tadeusza Bobrowskiego, wyglądając jak strach na wróble. Apollo zamienił stare marynarki i fulary na prostą chłopską sukmanę. Dawniej podkręcone, woskowane wąsy i wypielęgnowana broda zbite były teraz w gęstą masę przypominającą splątane rzepy[110]. Jego płuca, podziurawione i ropiejące, zapadały się. Otrzymał zezwolenie na wyjazd tam, gdzie panuje cieplejszy, zdrowszy klimat: do Algierii i na Maderę. Kres zsyłki nadszedł jednak, gdy był już zbyt słaby, aby długo pożyć, i za biedny, żeby daleko podróżować.

Apollo wykorzystał uzyskane pozwolenie, by w końcu wydostać się wraz z Konradem z imperium rosyjskiego. Razem udali się do Lwowa w austriackiej Galicji, gdzie „ten złamany tułacz-rozbitek z osieroconym dzieckiem” jednemu z sąsiadów wydał się niczym „zjawa godna ołówka Grottgera”[111]. Poruszali się jak para jednonogich, którzy w pojedynkę nie są w stanie utrzymać równowagi, ale stoją pewnie oparci o siebie. „Tułacze oba, jeden drugiemu potrzebni jesteśmy – pisał Apollo – ja jako nędzna opieka dla niego, on – jak siła, która mię jedna trzyma na ziemi”. Lato 1868 roku ojciec z synem spędzili w uzdrowisku w górach w powiecie starosamborskim, gdzie leczono Konrada, ponieważ „piasek mu się formuje w pęcherzu, to mu ciągłe kurcze żołądka sprawia”, Apollo natomiast pił „żętycę tak szczerze, że gdy od […] policji przyszło zapytanie, czym się zajmuję w Galicji, sumiennie odpisałem:piję żętycę”[112].

Otoczony znów polskimi językiem, kulturą i wiarą, Apollo czuł się „z długiego snu ockniony”[113]. Po raz pierwszy od lat wzbierała w nim poezja. W wierszu z 1868 roku, inspirowanym jego ukochanym Victorem Hugo, porównał polski naród do morza. Czasem może się on wydawać jak morze podczas odpływu, spokojny i cichy – ale, nalegał, zaczekajcie i popatrzcie. Zacznie się przypływ, lud znowu powstanie[114].

Na początku 1869 roku Apollo objął w Krakowie posadę w magazynie „Kraj”, którego redaktorem był jego stary przyjaciel, publicysta Stefan Buszczyński. Kraków, jak uważał Korzeniowski, to idealne miejsce, aby wychować „Konradka nie na żadnego demokratę, arystokratę, demagoga, republikanina, monarchistę albo na jakiegoś sługę i lokaja tych partii, a tylko na Polaka”[115]. Dni wydłużały się ku wiośnie. Kurczył się za to świat Apollona: najpierw do mieszkania, potem do sypialni, wreszcie do łóżka. Gosposia sąsiada pomagała w gotowaniu i sprzątaniu. Potem doglądały go pielęgniarki – zakonnice w sztywnych białych kornetach, płynące po wypastowanych drewnianych podłogach jak łabędzie. Gdy z wizytą przyszedł Buszczyński, zastał przyjaciela ze wzrokiem utkwionym gorączkowo „w pierścień ślubny i portret żony”. Nadszedł czas, by wezwać księdza. Pod koniec maja Apollo Korzeniowski, otoczony „najdroższemi”, odszedł[116].