IACOCCA Autobiografia - Lee Iacocca, William Novak - ebook

IACOCCA Autobiografia ebook

Lee Iacocca, William Novak

4,4

Opis

Kiedy Lee Iacocca z Williamem Novakiem, namówieni przez Wydawnictwo Bantam Dell, zasiedli do pisania Autobiografii nie mogli się spodziewać, że owoc ich pracy okrzyknięty zostanie bestsellerem, "który tworzy historię" (nie tylko Ameryki). Że książka napisana na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia będzie wiele lat później równie aktualna i czytelniczo  atrakcyjna jak w ich czasach.
W gruncie rzeczy jest to tylko opowieść o dziecku włoskich imigrantów, który pilnie się uczył i ciężko pracował, który odniósł kilka olbrzymich sukcesów i przeżył kilka olbrzymich rozczarowań, lecz w efekcie świetnie sobie poradził, bo przejął od rodziców i nauczycieli proste, uniwersalne wartości i miał to wielkie szczęście, że urodził się w Ameryce. Takie książki zazwyczaj nie ustanawiają rekordów popularności. A tej się udało.
A rzecz dość typowa, opisująca kolejny przypadek człowieka sukcesu, który zaczynając od zera osiągnął szczyt kariery i finansowego powodzenia tak jak kiedyś Carnegie, Rockefeller, Morgan czy Sloan a dziś Gates, Jobs czy Welch. Choć chyba jednak Iacocca był postacią barwniejszą, człowiekiem stojącym bardzo blisko zwykłych ludzi, a przy tym obdarzonym charyzmą, uporem i niezwykłymi talentami przywódczymi. No i działającym w branży samochodowej, bezgranicznie w niej zakochanym, dla przytłaczającej większości ludzi, szczególnie mężczyzn, zdecydowanie najatrakcyjniejszej z branż.

Książka napisana zajmująco, "z biglem", wartko - taka dobra w czytaniu, ale i dająca do myślenia - wówczas i dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (15 ocen)
9
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

IACOCCA: An Autobiography

Projekt polskiej wersji okładki: Łukasz Pawlak

Przekład: Agata Gębska, Witold Matuszyński

Redakcja: Anna Trybuch

Redakcja techniczna: Andrzej Leśkiewicz

Korekta: Zofia Kozik

Copyright © 1984 by Lee Iacocca

Zdjęcie na okładce © Anthony Loew

This translation published by arrangement with Bantam Books, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC

Copyright © for the Polish edition byWydawnictwo Studio EMKAWarszawa 2007, 2018

ISBN 978-83-66142-10-7

Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów i ilustracji w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Wydawnictwo Studio EMKA

[email protected]

www.studioemka.com.pl

Skład i łamanie: ANTER Poligrafia

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Szanowni Państwo,

to nie będzie przedmowa, to nie będzie też wstęp wprowadzający do książki Lee Iacocki. Nie będzie dlatego, że mam w sobie na tyle pokory, że nie mogłem zdecydować się na dokonywanie ocen czy choćby komentowania dzieła traktującego o życiu i działalności tego wielkiego człowieka, który dla milionów Amerykanów, także ogromnych rzeszy ludzi w innych krajach, stał się „symbolem uczciwości, profesjonalizmu i odwagi”. Tym bardziej, że jest to rzecz autobiograhczna.

Lee Iacocca pozostanie wzorem menedżera, biznesmena, obdarzonego olbrzymią charyzmą, ogromną wiedzą i niezwykłą intuicją. Stojącego zawsze blisko ludzi, ich problemów i pragnień. Ja chciałbym opowiedzieć, jak to się stało, że po latach, w gronie osób zafascynowanych tą postacią postanowiliśmy doprowadzić do wznowienia Autobiografii. Uważamy bowiem, że ta książka zawiera w sobie wiele istotnych rzeczy oraz spraw, którymi staramy się kierować dzisiaj, podobnie jak kiedyś ludzie współcześni Iacocce, i że młodemu pokoleniu wstępującemu w dorosłe życie powinniśmy uprzystępniać bezcenną wiedzę płynącą z tego wspaniałego źródła, jakim jest Autobiografia - jak godnie, twórczo i produktywnie żyć.

Istotną rolę w przywróceniu polskim czytelnikom tego tomu odegrał Rafał A. Jakubowski, mój serdeczny przyjaciel z Nowego Sącza, niestrudzony ambasador owej polskiej Doliny Krzemowej, a zarazem propagator dobrych książek i zdrowego rozsądku.

Drugą ważną osobą w tym przedsięwzięciu jest Jacek Marciniak - redaktor naczelny Wydawnictwa Studio EMKA. Jego działalność edytorska powoduje, że polscy przedsiębiorcy mają możliwość obcowania z cennymi tytułami światowej literatury ekonomicznej.

I wreszcie Jan Mikołuszko, założyciel Unibep SA, jednej z największych firm budowlanych w Polsce, niezwykle skromny, choć wielki. Pan Jan zwykł mawiać, że Autobiografia pomogła mu przetrwać największe próby w historii Unibepu. Więc nie mógł do nas nie dołączyć.

A oto trzy powody, dla których nie mogliśmy tej książki nie wydać.

Po pierwsze, wspaniała postać Ojca, tak szanowana i ceniona przez Autora. Senior Iacocca hołdował zasadzie: „Nie ma sensu iść, skoro można biec”.

Po drugie, Iacocca odwołuje się do wartości uniwersalnych, bezcennych, wynikających z jego katolickiego wychowania.

Po trzecie wreszcie, Iacocca to człowiek tradycyjnych zasad, wielki orędownik zdrowego rozsądku w biznesie. Nie tylko w trzymaniu balansu między wariactwem wizjonerów a kostycznością księgowych, lecz także w podejściu do pomocy rządowej. Umiał nie tylko wyczuć czas, gdy była ona niezbędna dla przetrwania Chryslera, ale też jak nikt inny potrafił pieniądze spożytkować i zwrócić z odsetkami.

Summa summarum Autobiografia Lee Iacocki to rzecz ponadczasowa. Bardzo wiele straci ten, kto tego znakomitego dzieła nie przestudiuje czy choćby nie przeczyta. To rzecz pewna.

Z szacunkiem i przyjaźniąMaciej GnyszkaZałożyciel i Prezes Towarzystw Biznesowych

Wstęp

Nikogo bardziej ode mnie nie zaskoczyło to, że w pierwszym tygodniu sprzedaży autobiografia ta zajęła najwyższą pozycję na liście bestsellerów. Ludzie zaczęli mnie pytać, jak to możliwe, żeby książka, w której nie ma nic o seksie, o przemocy ani o szpiegach, sprzedawała się tak dobrze. Nie miałem zielonego pojęcia, a przecież to ja byłem tym geniuszem marketingu.

W gruncie rzeczy jest to tylko opowieść o dzieciaku z rodziny imigrantów, który pilnie się uczył i ciężko pracował, który odniósł kilka olbrzymich sukcesów i przeżył kilka olbrzymich rozczarowań, a w efekcie świetnie sobie poradził, bo przejął od rodziców i nauczycieli proste wartości i miał to wielkie szczęście, że żył w Ameryce. Takie książki nie ustanawiają rekordów popularności. A tej się udało.

Dlaczego tak się stało, dowiedziałem się, czytając pocztę. Dostawałem blisko pięćset listów dziennie i każdego wieczoru opuszczałem biuro z prawdziwym stosem przesyłek. Odkryłem, że tajemnica sukcesu tej książki jest bardzo prosta: większość ludzi, którzy do mnie pisali, miała w pewnym sensie podobne życie. Nie opowiadałem o jakimś dziwnym miejscu, jak na przykład dno oceanu albo powierzchnia Księżyca. Pisałem o tym, czego oni wszyscy sami doświadczyli. Dostałem mnóstwo listów od ludzi, którzy tak jak ja zostali zwolnieni po wielu latach sumiennej pracy w jednej firmie lub którzy niedawno stracili ukochaną posadę.

Niektórzy pisali i opowiadali mi o tym, jak ich rodzice przekroczyli granicę na Ellis Island, a potem budowali swoje wspaniałe życie w Ameryce (wielu załączyło czeki na odbudowę wyspy i Statuy Wolności). Mówili mi, jak duży dług mają wobec ciężkiej pracy i poświęcenia swoich rodziców oraz o własnej determinacji, aby uczynić życie swoich dzieci jeszcze lepszym.

Dostawałem listy od ludzi, którzy pisali, jak bardzo kochają Amerykę, ale też jak bardzo przerażeni są tym, że polityka podatkowa i handlowa może doprowadzić do katastrofy.

Pisali do mnie uczniowie i osiemdziesięciolatkowie, prezesi firm i bezrobotni. Ta książka, w taki czy inny sposób, poruszyła ich wszystkich.

Tysiące ludzi powiedziały, że nauczyły się czegoś z tej książki, ale nikt nie nauczył się tyle co ja, czytając ich listy.

Nauczyłem się, że prawdziwy duch Ameryki to pewien rodzaj pragmatycznego optymizmu: Wszystko dobrze się skończy, ale pod warunkiem, że będziesz o to mocno walczyć.

Rozdział Odzyskać wielkość Ameryki wywołał największe poruszenie, gdyż dotyczy czułego punktu. Amerykanie nie mają zamiaru zaakceptować statusu obywateli kraju drugiej kategorii. Być może niektórzy nasi przywódcy nie zdają sobie sprawy z faktu, iż Ameryka przestaje być konkurencyjna, ale mój worek z listami przekonał mnie, że zwykli obywatele tego nie zaakceptują. Podczas pisania tego rozdziału byłem sfrustrowany, ponieważ widziałem, że Ameryka podupada. Ale kiedy przeczytałem pocztę, zdałem sobie sprawę, że w tym kraju jest zbyt dużo zdrowego rozsądku oraz determinacji, aby do tego doszło.

Książkę kończę, pisząc o Statui Wolności i o jej znaczeniu dla milionów imigrantów, których witała w Ameryce. Ci ludzie (nasi dziadkowie i pradziadkowie) harowali, żeby zbudować Amerykę, która stała się cudem świata.

Pozostawili nam dziedzictwo, z którego możemy być dumni, oraz przykład do naśladowania. Czasami zastanawiam się, czy wciąż mamy ten przykład przed oczami i czy jesteśmy go warci. Ale każdego wieczoru, gdy odkładam nowy plik listów, wiem, że tak naprawdę jesteśmy takimi samymi ludźmi.

Podziękowania

Przyjęło się, że autor dziękuje wszystkim, którzy pomogli mu w napisaniu książki. Ale ponieważ ta książka jest autobiografią, chciałbym na początku podziękować kilku osobom, które pomogły mi w życiu: moim prawdziwym przyjaciołom, którzy zostali przy mnie, gdy mój świat się zawalił: biskupowi Edowi Broderickowi, Billowi Curranowi, Vicowi Damone, Alejandro de Toamso, Billowi Fugaziemu, Frankowi Klotzowi, Walterowi Murphiemu, Billowi Winnowi oraz mojemu fryzjerowi, Gino. Jak również mojemu lekarzowi, Jamesowi Barronowi, który pomógł mi zachować zdrowy umysł i ciało.

Chcę podziękować ekipie, która rezygnując ze spokojnej emerytury pomogła mi u Chryslera: Paulowi Bergemoserowi, Donowi DeLa Rossa, Garowi Laux, Hansowi Matthiasowi i Johnowi Naughtonowi, oraz młodym wilkom, wśród których byli: Jerry Greenwald, Steve Miller, Leo Kelmenson i Ron DeLuca; to właśnie oni porzucili swoje ciepłe posadki, żeby ratować upadającą firmę.

Przez te trzydzieści osiem lat, jakie spędziłem w przemyśle samochodowym, Bóg obdarował mnie trzema sekretarkami, dzięki którym dobrze wypadałem. Pierwszą z nich była Betty Martin, kobieta, której wielki talent sprawił, że w porównaniu ze mną wielu pracowników Forda prezentowało się naprawdę kiepsko. Druga, Dorothy Carr, odeszła z Forda w dniu, w którym mnie zwolniono, i z czystej lojalności przeszła do Chryslera, mimo że wiązało się to dla niej z finansowym ryzykiem. W szeregu z nimi stoi trzecia, moja obecna sekretarka, Bonnie Gatewood, zasłużona pracownica Chryslera.

Mam dług wdzięczności wobec moich starych przyjaciół z Forda, tych nielicznych, którzy nimi pozostali, gdy nadeszły dla mnie mroczne dni. Są nimi: Alvin Beauregard, Hank Carlini, Jay Dudan, Matt McLaughlin, John Morrissey, Wes Small, Hal Sperlich i Frank Zimmerman.

Chcę podziękować Nessie Rapoport, mojemu wydawcy, która uczyniła wszystko, żeby nie było zwrotów tej książki; ludziom z Bantam Books, którzy naprawdę ciężko pracowali, szczególnie Jackowi Romanosowi, Stuartowi Applebaumowi, Heather Florence, Alberto Vitalemu i Lou Wolfemu. Jestem wdzięczny także mojemu nieocenionemu współpracownikowi Williamowi Nowakowi. Oraz oczywiście moim córkom, Kathi i Lii, które były i są całym moim życiem.

Prolog

Za chwilę poznacie historię człowieka, który odniósł niespodziewanie wielki sukces. Po drodze jednak były też ciężkie chwile. Tak naprawdę, gdy spojrzę wstecz na te moje trzydzieści osiem lat w branży motoryzacyjnej, najlepiej pamiętam dzień, który nie miał nic wspólnego z nowymi pojazdami, awansami ani zyskami.

Przyszedłem na świat jako syn imigrantów, a zostałem prezesem Ford Motor Company. Czułem się tam jak na szczycie świata. Ale wtedy los powiedział: Chwileczkę. Jeszcze z tobą nie skończyłem. Zaraz dowiesz się, jakie to uczucie być zepchniętym ze szczytu Mount Everestu!

Trzynastego lipca 1978 roku zwolniono mnie z pracy. Byłem prezesem Forda przez osiem lat, a pracowałem tam trzydzieści dwa. Nigdy wcześniej nie byłem zatrudniony w innym miejscu. I nagle zostałem bezrobotnym. Koszmar.

Oficjalnie moja umowa o pracę kończyła się za trzy miesiące. Pod warunkiem że sam odejdę, miałem dostać do dyspozycji jakieś biuro do czasu znalezienia nowej posady.

Piętnastego października, ostatniego dnia w firmie, który jednocześnie zupełnie przypadkowo był dniem moich pięćdziesiątych czwartych urodzin, kierowca odwiózł mnie do World Headquarters w Dearborn. Przed wyjściem z domu ucałowałem moją żonę Mary oraz nasze dwie córki, Kathi i Lię. Byłem wściekły, że przez te ostatnie, burzliwe miesiące u Forda cierpiała moja rodzina. Ja mogłem ponosić odpowiedzialność za swój własny los, ale dlaczego Mary i dziewczynki musiały przez to przechodzić? Były niewinnymi ofiarami despoty, którego nazwisko widniało na ścianie siedziby głównej.

Nawet dziś wciąż czuję ich ból. To tak jak z lwicą i jej młodymi. Jeśli myśliwy jest człowiekiem honoru, zostawi małe w spokoju. Przez Henry’ego Forda cierpiały moje dzieci. Nigdy mu tego nie wybaczę.

Już następnego dnia wsiadłem w samochód i pojechałem do nowego biura. Znajdowało się ono w ponurym magazynie, zaledwie kilka mil od World Headquarters Forda. Ale dla mnie było to jak wyprawa na inną planetę.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie to miejsce się znajduje, więc odnalezienie właściwego budynku potrwało kilka minut. Potem nie miałem pojęcia, gdzie zaparkować.

Okazało się, że wokół mnie było mnóstwo chętnych do pomocy. Ktoś poinformował media, że bezrobotny prezes Forda przyjedzie tu rano do pracy, więc mały tłum zebrał się, aby mnie powitać. Pewien dziennikarz telewizyjny wycelował we mnie mikrofon i zapytał: Jakie to uczucie przyjechać do tego magazynu po ośmiu latach bycia na szczycie?

Nie potrafiłem zdobyć się na odpowiedź. Co miałem powiedzieć? Poza zasięgiem kamer wymamrotałem prawdę: Czuję się dennie.

Nowy gabinet był wielkości boksu. Znajdowało się tam małe biurko i telefon. Moja sekretarka, Dorothy Carr, powitała mnie ze łzami w oczach. Bez słowa wskazała na popękane linoleum i dwa plastikowe kubki na biurku.

Zaledwie dzień wcześniej pracowaliśmy w prawdziwym luksusie. Gabinet prezesa był niczym apartament hotelowy, z łazienką, a nawet pokojami mieszkalnymi. Jako pracownik wyższego szczebla przez cały dzień miałem do dyspozycji ubranych na biało kelnerów. Pewnego razu przyprowadziłem kilku moich włoskich krewnych, żeby im pokazać, gdzie pracuję. Byli przekonani, że umarli i znaleźli się w raju.

Jednak tamtego dnia mogłem być równie dobrze setki mil dalej. Kilka minut po moim przybyciu kierownik magazynu wpadł z grzecznościową wizytą. Zaproponował mi kubek kawy z automatu w holu. Z pewnością był to miły gest, ale cała sytuacja zakrawała na absurd, więc obaj poczuliśmy się niezręcznie.

Miałem wrażenie, że jestem na Syberii, na wygnaniu w najdalszym zakątku świata. Byłem tak ogłupiały, że dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że wcale nie muszę tu zostawać. Telefon mam w domu, a pocztę ktoś przecież może mi dostarczać. Przed dziesiątą wyjechałem i już nigdy tam nie wróciłem.

To ostatnie poniżenie bolało bardziej niż samo zwolnienie z pracy. Obudziło we mnie mordercze instynkty. Jednak nie bardzo wiedziałem, kogo mam zabić: Henry’ego Forda czy może raczej siebie. Tak naprawdę ani morderstwo, ani samobójstwo nigdy nie wchodziły w grę. Zacząłem tylko trochę więcej pić. Trzęsły mi się ręce. Czułem, że rozpadam się na kawałki.

Na ścieżce życia napotykamy tysiące małych rozdroży i kilka naprawdę wielkich. Te drugie to momenty prawdy, chwile na przemyślenia. Wtedy właśnie znalazłem się na takim rozdrożu. Jaką podjąć decyzję? Dać sobie spokój i przejść na emeryturę? Miałem pięćdziesiąt cztery lata, zabezpieczenie finansowe i mnóstwo sukcesów na koncie. Mogłem do końca życia spokojnie grać w golfa. Ale jakoś nie bardzo mi to odpowiadało. Wiedziałem, że muszę wziąć się w garść i działać. W życiu każdego z nas są złe sytuacje, które obracają się na dobre. Czasem jest tak źle, że jedyne co można zrobić, to wziąć los w swoje ręce. Jestem głęboko przekonany, że to właśnie tamten poranek w magazynie sprawił, iż parę tygodni później objąłem stanowisko prezesa Chryslera.

Moje własne cierpienie było jeszcze do wytrzymania, ale nie mogłem znieść publicznego upokorzenia. Byłem przepełniony gniewem. Miałem dwa wyjścia – obrócić tę negatywną energię przeciw samemu sobie, co miałoby fatalne skutki, albo wykorzystać ją do stworzenia czegoś pozytywnego.

– Nie szalej – przywoływała mnie do porządku Mary. – Pokaż im, na co cię stać.

Najlepszym sposobem na stres i problemy jest praca, spożytkowanie gniewu i energii na kształtowanie czegoś dobrego. Jak się okazało, wpadłem z deszczu pod rynnę. Rok po objęciu przeze mnie stanowiska, Chrysler stanął na granicy bankructwa. Nieraz zastanawiałem się, jak to możliwe. Czy nie wystarczyło, że Ford mnie zwolnił? Nie zasługiwałem na kolejną porażkę.

Na szczęście moja nowa firma wywinęła się od śmierci. Dziś jestem bohaterem. Ale, o dziwo, przyczyniła się do tego chwila prawdy w tamtym magazynie. Dzięki swojej determinacji, szczęściu i pomocy wielu dobrych ludzi powstałem niczym feniks z popiołów. A teraz opowiem wam moją historię.

MADE IN AMERICA

I. Rodzina

Mój ojciec, Nicola Iacocca, przybył do Ameryki w 1912 roku jako dwunastoletni chłopiec, biedny, samotny i przerażony. Nieraz mówił, że wtedy pewny był tylko jednego – tego, że Ziemia jest okrągła. A wszystko to dzięki innemu Włochowi, Krzysztofowi Kolumbowi, który wyprzedził go w swej wędrówce niemal dokładnie o czterysta dziesięć lat.

Gdy jego statek wpływał do New York Harbor, mój ojciec dostrzegł wspaniały symbol nadziei dla milionów imigrantów, Statuę Wolności. Drugi raz powitała go już jako nowego obywatela amerykańskiego, który posiadał tylko matkę, młodą żonę i nadzieję. Dla Nicoli i Antoinette Ameryka była krajem nieograniczonych możliwości. Mogłeś osiągnąć wszystko, pod warunkiem że pragnąłeś tego wystarczająco mocno i nie bałeś się ciężkiej pracy. Tej lekcji udzielił nam ojciec. Mam nadzieję, że udało mi się ją przekazać moim dzieciom.

Gdy dorastałem w Allentown, w Pensylwanii, wszyscy czworo byliśmy sobie niezmiernie bliscy. Czasem miałem wrażenie, że jesteśmy jedną osobą.

Moi rodzice robili wszystko, żebyśmy ja i moja siostra, Delma, czuli się ważni i wyjątkowi. Mimo że ojciec miał mnóstwo spraw na głowie, zawsze znajdował dla nas czas. Matka gotowała nasze ulubione potrawy tylko po to, żeby sprawić nam przyjemność. Do dziś, gdy przychodzę z wizytą, przygotowuje to, co lubię najbardziej – rosół z cielęcymi klopsikami i pierożki ravioli nadziewane serem ricotta. Bez dwóch zdań moja matka jest jednym z najlepszych neapolitańskich kucharzy na świecie.

Byłem bardzo związany z ojcem. Robiłem wszystko, żeby go zadowolić, a on cieszył się z moich sukcesów. Kiedy wygrałem szkolny konkurs ortograficzny, pękał z dumy. W dorosłym życiu, gdy tylko dostałem awans, natychmiast dzwoniłem do ojca, a on chwalił się mną wszystkim znajomym. Za każdym razem, kiedy u Forda wprowadzaliśmy na rynek nowy model, chciał być pierwszym jego kierowcą. Nie wiem, który z nas był bardziej podekscytowany, gdy w 1970 roku zostałem prezesem Ford Motor Company.

Jak wielu Włochów, mój ojciec lubił okazywać uczucia, nie tylko w domu, ale również publicznie. Większość moich przyjaciół nigdy nie przytuliłaby swojego ojca. Pewnie bali się okazać słabość. Ja jednak przytulałem i całowałem mojego tatę przy każdej okazji. Uznawałem to za coś zupełnie naturalnego.

Był pomysłowym i pełnym energii mężczyzną, który nie bał się nowych wyzwań. Pewnego razu kupił parę drzewek figowych i udało mu się hodować je w surowym klimacie Allentown. Zasłynął również jako pierwszy właściciel motocykla w naszym mieście. Miał starego harleya-davidsona, na którym przemierzał zakurzone uliczki. Niestety, mój ojciec i jego harley nie byli w najlepszej komitywie. Tata spadał z niego tak często, że w końcu się go pozbył. Skutkiem tego nie zaufał już nigdy pojazdowi, który miał mniej niż cztery koła.

Przez ten przeklęty motocykl jako nastolatek nie miałem roweru. Gdy chciałem się przejechać, musiałem go pożyczyć od kolegi. Z drugiej strony, jak tylko skończyłem szesnaście lat, ojciec pozwolił mi prowadzić samochód. W ten sposób stałem się jedynym dzieckiem w Allentown, które przesiadło się z trójkołowego rowerka od razu do forda.

Mój ojciec kochał samochody. Prawdę mówiąc, posiadał jeden z pierwszych modeli forda T. Był jednym z niewielu ludzi w Allentown, którzy potrafili prowadzić. Zawsze majstrował przy samochodach i próbował je ulepszać. Jak każdy kierowca w tamtych czasach, często łapał gumy. Przez wiele lat jego obsesją było wynalezienie metody na przejechanie paru dodatkowych mil z przebitą oponą. Do dziś myślę o ojcu, gdy tylko pojawia się jakaś innowacja w technologii ogumienia.

Kochał Amerykę i robił wszystko, żeby urzeczywistnić amerykański sen. W czasie pierwszej wojny światowej zaciągnął się do wojska. Kierował nim patriotyzm, ale chciał także, jak później mi powiedział, mieć trochę większy wpływ na własny los. Włożył dużo wysiłku i pracy, żeby stać się obywatelem amerykańskim, więc nic dziwnego, iż przerażała go wizja bycia odesłanym na front we Włoszech lub Francji. Na szczęście skoszarowali go kilka mil od domu, w wojskowym ośrodku szkoleniowym w Camp Crane. Ponieważ potrafił prowadzić samochód, jego obowiązkiem było szkolenie kierowców ambulansów.

Nicola Iacocca przybył do Ameryki z San Marco, znajdującego się dwadzieścia pięć mil na północny wschód od Neapolu. Jak wielu emigrantów był pełen ambicji i nadziei. W Ameryce przez krótki czas mieszkał w Garret, w Pensylwanii. Tu zaczął pracę w kopalni węgla, ale tak bardzo mu się nie spodobała, że porzucił ją już po pierwszym dniu. Lubił mówić, że był to jedyny dzień w jego życiu, gdy pracował na cudzy rachunek.

Wkrótce potem przeprowadził się na wschód do Allentown, gdzie mieszkał jego drugi brat. Ojciec wykonywał różne prace, ale głównie terminował u szewca. Do 1921 roku udało mu się zebrać wystarczająco dużo pieniędzy, żeby wrócić do San Marco po swoją owdowiałą matkę. Skończyło się na tym, że przywiózł ze sobą również moją matkę. Podczas pobytu we Włoszech ten trzydziestojednoletni kawaler zakochał się w siedemnastoletniej córce szewca. Po kilku tygodniach wzięli ślub.

Od wielu lat kilku dziennikarzy twierdzi, że rodzice dali mi na imię Lido, aby upamiętnić miesiąc miodowy, który rzekomo spędzili w Lido Beach w Venice. To naprawdę wspaniała historia. Niestety ma jedną wadę. Nie jest prawdziwa. Faktycznie, mój ojciec był w Lido Beach, ale przed ślubem, a nie po. A ponieważ pojechał tam z bratem mojej matki, więc nie sądzę, żeby było zbyt romantycznie.

Podróż rodziców do Ameryki nie była łatwa. Matka zapadła na dur brzuszny i spędziła cały rejs w izbie chorych. Zanim dotarli do Ellis Island, straciła wszystkie włosy. Według przepisów prawa powinni byli odesłać ją do Włoch. Ale mój ojciec już wtedy był starym wygą, który dobrze wiedział, jak radzić sobie w Nowym Świecie, więc jakoś udało mu się przekonać urzędników imigracyjnych, że jego młoda małżonka cierpi tylko na chorobę morską.

Urodziłem się trzy lata później, 15 października 1924 roku. Do tego czasu mój ojciec otworzył Orpheum Wiener House – restaurację z hot dogami. Idealny biznes dla kogoś, kto nie cierpi na nadmiar gotówki; żeby zacząć, potrzebował jedynie grilla, opiekacza do bułek i paru stołków.

Ojciec wbił mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, nigdy nie inwestuj w interes wymagający dużych nakładów finansowych, bo skończysz w kieszeni u bankierów. (Szkoda, że swego czasu nie zwróciłem na tę radę większej uwagi). Po drugie, w czasach kryzysu najlepiej opłacalny jest przemysł spożywczy; ludzie zawsze muszą jeść. Pomimo wielkiego kryzysu Orpheum Wiener House utrzymała się na rynku.

Z czasem ojciec wprowadził w ten interes moich wujków, Theodora i Marco. Do dziś synowie Theodora, Julius i Albert, sprzedają hot dogi w Allentown. Ich firma nazywa się Yocco. Mniej więcej w ten sposób Holendrzy zamieszkujący Pensylwanię wymawiali nasze nazwisko.

O mały włos sam trafiłbym do gastronomii. W pewnym momencie w 1952 roku rozważałem porzucenie Forda na rzecz franchisingu gastronomicznego. Dilerzy Forda działali jako niezależni franczyzobiorcy, więc wydawało mi się, że wynajmując lokal na licencji, szybko bym się wzbogacił. Mój plan zakładał dziesięć punktów sprzedaży i jednego punktu zaopatrzenia. Działo się to dużo wcześniej, zanim Ray Kroc wpadł na pomysł otwarcia McDonalda, więc czasem zastanawiam się, czy nie minąłem się z powołaniem. Kto wie? Może dziś wart byłbym pół miliarda dolarów i to ja miałbym szyld z napisem: Ponad dziesięć miliardów klientów.

Kilka lat później otworzyłem w Allentown własny lokal, sklepik z kanapkami, The Four Chefs. Podawaliśmy filadelfijskie steki serowe (cienkie plasterki mięsa z roztopionym serem na włoskiej bułce). Mój ojciec rozkręcił ten biznes, a ja w niego zainwestowałem. Szło nam całkiem dobrze, tak dobrze, że w pewnym momencie musieliśmy się jakoś uchronić przed podatkami. W pierwszym roku zarobiliśmy 125 tysięcy dolarów, więc znalazłem się w wyższym progu podatkowym. Dzięki The Four Chefs po raz pierwszy miałem do czynienia z pełzającym opodatkowaniem i progresywnym charakterem naszego systemu fiskalnego.

Szczerze mówiąc, zetknąłem się z gastronomią dużo wcześniej niż z samochodami. W 1934 roku otwarto w Allentown jeden z pierwszych supermarketów w kraju. Po szkole i w weekendy razem z kumplami ustawialiśmy się w kolejce przed drzwiami marketu. Mieliśmy ze sobą czerwone wózki. Musieliśmy wyglądać jak sznur taksówek przed hotelem. Wychodzącym klientom proponowaliśmy za drobną opłatę odwiezienie zakupów do domu. Patrząc z perspektywy lat, muszę przyznać, że był to całkiem dobry pomysł; zajmowałem się transportem w przemyśle spożywczym.

Jako nastolatek w weekendy pracowałem dla Greka, Jimmiego Kritisa; sprzedawałem owoce na rynku. Wstawałem przed świtem, żeby zrobić zakupy w hurtowni. Dostawałem 2 dolary dziennie plus wszystkie owoce i warzywa, które byłem w stanie przytaszczyć do domu po szesnastu godzinach pracy.

Do tego czasu mój ojciec pracował także dla U-Drive-It, jednej z pierwszych firm wynajmujących pojazdy. Ostatecznie udało mu się zgromadzić około trzydziestu samochodów, głównie fordów. Ojciec był poza tym w dobrych stosunkach z Charleyem Charlesem, którego syn Edward pracował w salonie Forda. Z czasem Eddie sam został dilerem i to właśnie on wprowadził mnie w fascynujący świat handlu samochodami. Zanim ukończyłem piętnaście lat, Eddie przekonał mnie, żebym zajął się branżą motoryzacyjną.

Odtąd całą energię skierowałem na osiągnięcie tego celu.

Talent marketingowy zawdzięczam prawdopodobnie ojcu. Posiadał on kilka kin. Jedno z nich, Franklin, jest wciąż czynne. Najstarsi mieszkańcy Allentown opowiadali mi, że dzieci przychodzące do kina były bardziej podekscytowane promocjami, które oferował mój ojciec, niż samym filmem. Do dziś wspominają, jak obiecał, że darmowy bilet otrzyma dziecko z najbrudniejszą buzią.

Teraz dzieci raczej nie przychodzą już do Franklina. Nazwa kina została zmieniona na Jenette i, zamiast Toma Mixa i Charliego Chaplina, pokazują tam pornosy.

Pod względem finansowym moja rodzina radziła sobie raz lepiej, a raz gorzej. Całkiem nieźle powodziło się nam w latach dwudziestych. Oprócz pozostałych przedsięwzięć niezłe pieniądze przynosiły ojcu nieruchomości. Przez kilka lat byliśmy naprawdę zamożni. Ale potem nadszedł wielki kryzys.

Nikt, kto go doświadczył, nie jest w stanie tego zapomnieć. Ojciec stracił wszystkie pieniądze. Mało brakowało, a utracilibyśmy też nasz dom. Pamiętam, jak pytałem moją starszą siostrę, czy będziemy musieli się wyprowadzić i gdzie będziemy mieszkać. Miałem wtedy zaledwie sześć czy siedem lat, ale wciąż pamiętam tamtą niepewność. Nie da się zatrzeć złych wspomnień. Pozostają z nami na zawsze.

W tych trudnych latach moja mama wykazywała się dużą zaradnością. Była prawdziwą matką imigrantką, podporą całej rodziny. Zupa na kościach za pięć centów często gościła na naszym stole, ale zawsze mieliśmy co jeść. Pamiętam, jak matka kupowała żywe kurczaki, trzy za dwadzieścia pięć centów. A potem sama je zabijała, bo nie wierzyła, że te u rzeźnika są świeże. Gdy kryzys się nasilił, pomagała ojcu w restauracji. Później szyła koszule w wytwórni jedwabiu. Chętnie przyjmowała każdą pracę, która przynosiła pieniądze.

Dziś moja matka wciąż jest piękną kobietą i wygląda młodziej ode mnie. Jak większości rodzin w tamtym czasie, nam również pomagała głęboka wiara w Boga. Bardzo często się modliliśmy. Co niedziela chodziłem na mszę, przyjmowałem też komunię świętą. Dopiero po latach zrozumiałem sens spowiedzi, ale już jako nastolatek zacząłem pojmować wagę tego najbardziej chyba niedocenianego katolickiego rytuału. Musimy nie tylko przemyśleć nasze przewinienia, ale również wypowiedzieć je na głos. W późniejszym czasie spowiedź przynosiła mi dużą ulgę. Zacząłem nawet uczestniczyć w weekendowych rekolekcjach. Tam, podczas rozmowy z jezuitami, robiłem rachunek sumienia. Pomagało mi to uporać się z życiem.

Regularna konieczność odróżniania dobra od zła okazała się najlepszą terapią, jaką kiedykolwiek przeszedłem.

Mimo tych wszystkich ciężkich chwil świetnie się bawiliśmy. Nie istniała wtedy telewizja, więc ludzie byli bardziej ze sobą związani. W niedzielę, po mszy, zawsze odwiedzali nas krewni oraz przyjaciele. Śmialiśmy się, jedliśmy makaron i popijaliśmy czerwone wino. Czytaliśmy też dużo książek, a wieczorem zbieraliśmy się wokół starego radia Philco, żeby posłuchać naszych ulubionych audycji – Edgara Bergena, Charliego McCarthy’ego i Inner Sanctum.

Dla ojca wielki kryzys był prawdziwym szokiem. Nie mógł się z niego otrząsnąć. Przez wiele lat starań i wysiłków udało mu się odłożyć sporo pieniędzy. A potem, w przeciągu niemal jednej nocy, stracił wszystko. Gdy byłem mały, nieraz mówił, że muszę iść do szkoły, żeby nauczyć się, co znaczy słowo kryzys. Sam ukończył tylko cztery klasy. – Gdyby ktoś wytłumaczył mi, co to jest kryzys, nie brałbym kredytu na hipotekę jednego biznesu, żeby rozkręcić następny – mawiał.

Działo się to w 1931 roku. Miałem zaledwie siedem lat, ale już wtedy czułem, że sytuacja jest poważna. Później, w college’u, dowiedziałem się wszystkiego o cyklach koniunkturalnych, a u Forda i Chryslera nauczyłem się, jak je przetrwać. Ale to, przez co przeszła moja rodzina, było dla mnie pierwszą lekcją.

Moi rodzice robili wiele zdjęć, więc nasz album rodzinny okazał się nieocenionym źródłem informacji. Do szóstych urodzin nosiłem atłasowe buciki i haftowane ubranka. Na jednej fotografii trzymam w rączce srebrną grzechotkę. Nagle, około 1930 roku, moja odzież zaczyna wyglądać zdecydowanie gorzej. Ani ja, ani moja siostra nie dostawaliśmy już nowych ubrań. Nie mogłem tego pojąć, a ojciec nie był w stanie mi tego wytłumaczyć. Czy można powiedzieć dziecku: – Synu, straciłem wszystko, co miałem, ale nie wiem dlaczego?

Kryzys sprawił, że stałem się materialistą. Wiele lat później, po ukończeniu college’u, miałem następujące podejście do życia: – Nie zawracajcie mi głowy filozofią. Chcę zarabiać dziesięć tysięcy rocznie, zanim skończę dwadzieścia pięć lat, a potem chcę zostać milionerem.

Nie interesowały mnie snobistyczne stopnie naukowe, tylko kasa.

Nawet teraz, jako przedstawiciel grupy bogatych pracujących, większość pieniędzy lokuję w bardzo konserwatywny sposób. Nie chodzi o to, że boję się biedy. Ale gdzieś w głowie wciąż kołacze mi myśl, że piorun może znów uderzyć i moja rodzina nie będzie miała co jeść.

Mimo korzystnej pozycji finansowej, wielki kryzys nadal tkwi w mojej podświadomości. Do dziś nie znoszę marnotrawstwa. Gdy weszły w modę szerokie krawaty, zatrzymałem wąskie do czasu, aż znów wróciły do łask. Do szału doprowadza mnie wyrzucanie jedzenia do kosza. Starałem się przekazać to podejście moim córkom. I muszę przyznać, że nie marnują pieniędzy. Bóg mi świadkiem, że chodzą na mnóstwo wyprzedaży!

Wielokrotnie podczas kryzysu czeki ojca wracały, zawsze z tym samym dopiskiem: „Brak pokrycia”. Czuł się zdezorientowany, ponieważ jego zdaniem pozytywna ocena zdolności kredytowej świadczy o uczciwości człowieka czy też firmy. Ciągle prawił nam kazania o odpowiedzialności finansowej, o tym, by nie wydawać więcej, niż się posiada. Nie ufał kredytom. Nikt w naszej rodzinie nie miał prawa posiadać karty kredytowej, nie mogliśmy też kupować niczego na kredyt.

W pewnym sensie mój ojciec wyprzedził swoje czasy. Przewidział, że zaciąganie debetu osłabi nasze poczucie odpowiedzialności finansowej. Trafnie przypuszczał, iż łatwo dostępne kredyty przyniosą całemu społeczeństwu więcej szkody niż pożytku. Zdaniem mojego ojca traktowanie małych plastikowych kart jak pieniędzy na koncie oznacza wyłącznie kłopoty.

– Jeśli pożyczasz cokolwiek – mówił mi – choćby tylko dwadzieścia centów od kolegi z klasy, koniecznie zanotuj to sobie, żebyś potem nie zapomniał mu oddać. – Ciekawe, jak by zareagował, gdyby dożył dni, w których zaciągnąłem pożyczkę na ratowanie Chryslera. Była dużo większa niż dwadzieścia centów. Całkowita suma wynosiła 1,2 miliarda dolarów. Chociaż dobrze pamiętałem radę ojca, miałem dziwne wrażenie, że o tym zobowiązaniu nie zapomnę.

Mówi się, że poglądy polityczne zależą od stanu konta bankowego. Tak też było w przypadku ojca. Jego sympatie zmieniały się wraz z wysokością dochodów. Gdy klepaliśmy biedę, byliśmy demokratami. Powszechnie wiadomo, że demokraci to partia prostych ludzi. Ich dewizą jest wiara w wymierne efekty ciężkiej pracy. Jeśli się jej nie boisz, będziesz w stanie wykarmić i wykształcić swoje dzieci.

Gdy mieliśmy sporo pieniędzy, przed i po kryzysie, byliśmy republikanami. Niełatwo jest zostać bogatym, więc chyba należało nam się prawo do wygodnego życia.

Jako człowiek dorosły przeszedłem podobną polityczną transformację. Kiedy pracowałem u Forda i nie miałem większych problemów, byłem republikaninem. Ale gdy przejąłem Chryslera i nad kilkoma tysiącami moich pracowników zawisło widmo bezrobocia, przyznawałem rację pragmatyzmowi demokratów. Gdyby problemy Chryslera przypadły na okres rządów republikanów, firma poszłaby na dno, zanim zdążylibyśmy powiedzieć: „Herbert Hoover”.

W trudnych momentach ojciec dodawał nam otuchy. Nieważne, co się działo, zawsze mogliśmy na nim polegać. Ze swoimi powiedzonkami i złotymi myślami był prawdziwym filozofem. Lubił mawiać, że w życiu zdarzają się wzloty i upadki, dlatego każdy powinien pogodzić się ze swoim losem. – Musisz się nauczyć przyjmować porażki – tłumaczył mi, gdy dostałem słaby stopień w szkole. – Nie umiałbyś docenić szczęśliwych chwil, gdybyś nie miał ich z czym porównać.

Z drugiej strony nie znosił, gdy byliśmy smutni. Zawsze próbował nas rozweselić. Gdy byłem przygnębiony, mówił: – Przypomnij mi, Lido, czym się martwiłeś w zeszłym miesiącu? Albo w zeszłym roku? A widzisz – nie pamiętasz! Więc może nie warto teraz się smucić. Może nie jest wcale tak źle?

Mimo problemów pozostawał niepoprawnym optymistą. – Musisz troszkę poczekać, Lido. Po deszczu zawsze świeci słońce – powiadał. Wiele lat później, gdy próbowałem uchronić Chryslera przed bankructwem, brakowało mi jego krzepiących słów. – Hej, tatku! – mówiłem. – Gdzie to słońce?! – Nigdy nie pozwolił nam pogrążyć się w rozpaczy. W 1981 roku był taki moment, gdy chciałem się poddać. Uratowało mnie wówczas ulubione powiedzenie ojca: – Teraz jest źle, ale pamiętaj, że to minie.

Miał bzika na punkcie wykorzystywania przez ludzi ich potencjału, nieważne czym się zajmowali. Gdy kelnerka w restauracji okazała się nieuprzejma, na koniec posiłku przywołał ją i wygłosił swoją tradycyjną mówkę: – Dlaczego nie lubi pani tej pracy? Czy ktoś panią do niej zmusza? Pani niegrzeczne zachowanie oznacza, że to zajęcie nie sprawia pani przyjemności. Zepsuła nam pani miły wieczór. Jeśli naprawdę chce pani pracować jako kelnerka, musi pani robić wszystko, żeby być w tym zawodzie najlepszą. A jeśli nie, proszę sobie znaleźć inne zajęcie.

W swoich restauracjach natychmiast zwalniał pracownika, gdy ten był niegrzeczny wobec klienta. Mówił wtedy: – Nieważne, że jesteś dobry w swoim fachu. Nie możesz tu dłużej pracować, bo odstraszasz naszych klientów. – Myślę, że trafiał w sedno. Ja również uważam, że żaden talent nie usprawiedliwia chamstwa.

Ojciec potrafił cieszyć się życiem i nam również wpajał tę umiejętność. Mimo że ciężko pracował, zawsze znajdował czas na drobne przyjemności. Przepadał za grą w kręgle i pokera. Uwielbiał dobre jedzenie, ale przede wszystkim cenił przyjaciół. Gdy pracowałem u Forda, znał tam chyba więcej ludzi niż ja sam.

W 1971 roku, dwa lata przed jego śmiercią, wydałem wielkie przyjęcie z okazji pięćdziesiątej rocznicy ślubu rodziców. Jeden z moich kuzynów pracował w mennicy państwowej, więc poprosiłem go o przygotowanie złotego medalu. Na awersie znajdowała się podobizna moich rodziców, a z drugiej strony malutki włoski kościółek, w którym się pobrali. Każdy z gości otrzymał replikę medalu wykonaną z brązu.

W tym samym roku wraz z żoną zabraliśmy rodziców w podróż do Włoch, żeby mogli odwiedzić swoje rodzinne miasto, rodzinę i starych znajomych. Wiedzieliśmy już wtedy, że ojciec cierpi na białaczkę. Co dwa tygodnie miał robioną transfuzję krwi. Stale tracił na wadze. Gdy w pewnym momencie we Włoszech zgubiliśmy go na parę godzin z oczu, baliśmy się, że stracił przytomność albo zasłabł. Znaleźliśmy go w maleńkim sklepiku w Amfali, gdzie bardzo podekscytowany kupował pamiątki dla przyjaciół w Stanach.

Do samego końca starał się korzystać z życia. Troszkę mniej tańczył i jadł, ale wciąż był dzielny. Mimo to te ostatnie lata były dla nas bardzo trudne. Z ciężkim sercem patrzyliśmy, jak stawał się coraz słabszy.

Teraz, gdy wspominam ojca, widzę wyłącznie człowieka o niespożytej energii. Kiedyś zabrałem go do Palm Springs. Pojechałem tam na spotkanie dilerów Forda. Po pracy kilku z nas poszło pograć w golfa. Chociaż ojciec nigdy wcześniej nie był na polu golfowym, postanowiliśmy go zaprosić. Jak tylko uderzał w piłkę, natychmiast zaczynał za nią gonić. Cały czas musiałem mu przypominać – Tatku, zwolnij trochę. Gra w golfa polega na spacerowaniu! – Ale to był cały ojciec. Zawsze mawiał: – Po co iść, skoro można biec?

II. Szkolne lata

Dopiero w wieku jedenastu lat dowiedziałem się, że jesteśmy Włochami. Do tego czasu nie znałem prawdziwej nazwy kraju naszego pochodzenia. Pamiętam, jak na mapie Europy szukałem państwa Makaronia.

W tamtych czasach ludzie nie przyznawali się do włoskiego pochodzenia, szczególnie gdy mieszkali w małej miejscowości. Prawie każdy mieszkaniec Allentown był Holendrem, więc jako dzieciak odczułem, że jestem inny. Czasem biłem się z dziećmi, które mnie przezywały. Ale zawsze pamiętałem słowa ojca: – Nie walcz z większymi od siebie. Użyj głowy zamiast pięści.

Niestety, uprzedzenia wobec Włochów nie ograniczały się wyłącznie do dzieci. Nawet kilku nauczycieli, gdy myśleli, że tego nie słyszę, nazywało mnie małym makaroniarzem. Trzynastego czerwca 1933 roku moje problemy etniczne osiągnęły punkt krytyczny. Pamiętam tę datę dokładnie, bo był to dzień świętego Antoniego, wielkie święto w naszej rodzinie. Moja matka ma na imię Antonina, a ja mam na drugie Antoni, więc każdego roku 13 czerwca organizowaliśmy duże przyjęcie. Dla uświetnienia uroczystości mama upiekła pizzę. Potrawa ta wywodzi się z Neapolu, rodzinnych stron mamy. Nawet dziś przyrządza ona najwspanialszą pizzę w kraju, jeśli nie na całym świecie.

Tamtego roku wydaliśmy naprawdę wspaniałe przyjęcie. Przybyło mnóstwo naszych krewnych i przyjaciół. Była też spora beczka piwa. Już jako dziewięciolatek mogłem wypić mały łyczek, pod warunkiem że działo się to w domu, w obecności rodziców. Może właśnie dlatego, później w college’u, nigdy nie zalałem się w trupa. W naszym domu pito głównie czerwone wino. Było ono stałym elementem życia, ale zawsze spożywano je z umiarem.

Jednak pizza była wtedy w Stanach jeszcze nieznana i chociaż dziś jest dużo popularniejsza od hamburgerów i pieczonych kurczaków, to wówczas mieli o niej pojęcie wyłącznie Włosi.

Rano po przyjęciu zacząłem przechwalać się w szkole:

– Chłopaki, ale mieliśmy wczoraj imprezę!

– Tak? – spytał ktoś. – A co jedliście?

– Pizzę – odparłem.

– Pizzę? A co to znów za głupie makaroniarskie słowo. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Chwila – nie dawałem za wygraną. – Lubicie ciasto, nie? – Wszyscy byli dość pulchni, więc wiedziałem, że mam rację. – Pizza to też ciasto, tyle że z pomidorami.

Trochę się zagalopowałem. Teraz już po prostu pękali ze śmiechu. Nie mieli zielonego pojęcia, o czym mówię. Jednak byli pewni, że skoro jest to włoskie, to musi być złe. Na szczęście sytuacja ta miała miejsce pod koniec roku szkolnego, więc przez wakacje poszła w niepamięć.

Ja jednak nie zapomniałem. Tamte dzieciaki wyrastały na cieście z melasą, a przecież ja nigdy się z tego nie wyśmiewałem. Do licha, dziś już nie spotkasz budek z ciastami w Ameryce, jednak dziewięciolatkowi nie pomaga świadomość, że jest mimowolnym prekursorem nowych trendów.

Nie tylko ja stanowiłem ofiarę nietolerancji. W naszej szkole było dwoje żydowskich dzieci, z którymi się przyjaźniłem. Dorothy Warsaw była najlepszą uczennicą, ja zajmowałem drugie miejsce. Benamie Sussman był synem ortodoksyjnego Żyda z brodą, noszącego czarny chałat. W Allentown traktowano Sussmanów jak wyrzutków.

Inne dzieci trzymały się z dala od Dorothy i Benamiego, jakby byli trędowaci. Na początku tego nie rozumiałem. Ale w trzeciej klasie coś zaczęło do mnie docierać. Jako Włoch byłem traktowany troszkę lepiej niż oni. Aż do czasów szkoły średniej, nigdy nie widziałem w Allentown osoby o ciemnym kolorze skóry.

Te przykre doświadczenia z dzieciństwa odcisnęły piętno na mojej psychice. Nadal wyraźnie je pamiętam, a niesmak pozostał do dziś.

Z przykrością muszę stwierdzić, że nawet po opuszczeniu Allentown, obserwowałem podobne sytuacje. Tym razem ich autorami nie były dzieciaki, lecz ludzie zajmujący wysokie stanowiska w branży motoryzacyjnej. Gdy w 1981 roku mianowałem Geralda Greenwalda wiceprezesem Chryslera, dowiedziałem się, że było to bezprecedensowe posunięcie. Nigdy wcześniej żaden Żyd nie obejmował najwyższych stanowisk we władzach Wielkiej Trójki producentów samochodów. Trochę trudno uwierzyć, że Żydzi nie posiadali wystarczających kwalifikacji.

Pamiętam pewne momenty z dzieciństwa, które zmusiły mnie do zastanowienia się nad światem dorosłych. Kiedy byłem w szóstej klasie, odbywały się wybory na kapitana patrolu uczniowskiego. Jego członkowie nosili białe pasy ze srebrną odznaką. Ale kapitan musiał mieć specjalny mundur ze specjalną odznaką. W szkole podstawowej kapitan patrolu cieszył się takim samym szacunkiem, jak rozgrywający drużyny futbolowej w szkole średniej. Bardzo chciałem być kapitanem i nosić mundur.

Wybory przegrałem stosunkiem 22 głosy do 20. Byłem strasznie rozczarowany. Następnego dnia poszedłem na poranek do kina, gdzie zawsze oglądałem filmy z Tomem Mixem. W rzędzie przede mną siedział najwyższy dzieciak z naszej klasy. Odwrócił się i mnie zobaczył. – Ty głupi makaroniarzu – powiedział. – Przegrałeś wybory. – Wiem o tym – odpowiedziałem. – Ale czemu mnie przezywasz? – Bo w klasie jest tylko trzydzieści osiem osób, a głosów było czterdzieści dwa. Czy wy makaroniarze nie potraficie nawet liczyć?

Mój przeciwnik sfałszował wybory! Poszedłem do nauczycielki i poskarżyłem się, że niektóre dzieci głosowały dwukrotnie.

– Zostawmy tę sprawę w spokoju – powiedziała.

Przymknęła na to oko, bo nie chciała żadnych skandali. Wtedy pierwszy raz przekonałem się, że życie nie zawsze jest sprawiedliwe.

Pod każdym innym względem lubiłem szkołę. Byłem pilnym uczniem i ulubieńcem wielu nauczycieli, którzy nieraz wysyłali mnie, żebym starł tablicę albo zadzwonił na przerwę. Gdybym dzisiaj miał przypomnieć sobie nazwiska moich profesorów z college’u, wymieniłbym trzy, góra cztery. Ale wciąż pamiętam nauczycieli, którzy ukształtowali mnie w szkole podstawowej i średniej.

Szkoła nauczyła mnie przede wszystkim sztuki wysławiania się. W poniedziałki rano nasza nauczycielka w dziewiątej klasie, pani Raber, zadawała nam napisanie wypracowania na pięćset słów. Co tydzień musieliśmy pisać te przeklęte referaty. Ale na koniec roku szkolnego wiedzieliśmy już, jak wyrażać swoje myśli na piśmie.

Na lekcji zadawała nam pytania z Word Power Game w Reader’s Digest. Bez uprzedzenia wyjmowała ten magazyn i robiła nam test ze słownictwa. Do tego stopnia weszło mi to w krew, że do dziś w każdym wydaniu Digesta szukam listy słówek.

Po kilku miesiącach znaliśmy całe mnóstwo nowych wyrazów. Ale wciąż nie potrafiliśmy ich używać. Wtedy pani Raber zaczęła uczyć nas aktywnego udziału w dyskusji. Byłem w tym całkiem niezły, więc dołączyłem do klubu dyskusyjnego prowadzonego przez naszego nauczyciela łaciny, pana Virgila Parksa. Tam rozwinąłem swoje zdolności oratorskie i nauczyłem się odpowiadać na pytania bez namysłu.

Na początku byłem śmiertelnie przerażony. Strasznie się denerwowałem, co zostało mi zresztą do dziś. Ale to doświadczenie okazało się niezmiernie ważne. Możesz mieć wspaniałe pomysły, ale jeśli nie potrafisz ich przedstawić, nie będzie z nich żadnego pożytku. Kiedy jesteś czternastolatkiem, najlepszą metodą na doskonalenie umiejętności krasomówczych jest dyskusja na temat zniesienia kary śmierci. W 1938 roku był to gorący temat i przynajmniej dwadzieścia pięć razy przedstawiałem argumenty za i przeciw.

Następny rok okazał się momentem zwrotnym w moim życiu. Zachorowałem na gorączkę reumatyczną. Pierwszy raz miałem wtedy palpitację serca i ze strachu prawie zemdlałem. Myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi. – Nie martw się – pocieszał mnie lekarz. – Przyłóż sobie woreczek z lodem. – Wpadłem w panikę: Woreczek z lodem na serce? Muszę być umierający! W tamtych czasach ludzie rzeczywiście umierali na gorączkę reumatyczną. Leczono ich tabletkami z kory brzozowej, które miały usunąć chorobę ze stawów. Lek był tak silny, że co piętnaście minut trzeba było brać środek zobojętniający kwas żołądkowy, żeby nie wymiotować. Dziś oczywiście używa się antybiotyków.

Gorączka reumatyczna stanowi zawsze zagrożenie dla serca. Ale ja miałem szczęście. Chociaż schudłem ponad czterdzieści funtów i przeleżałem w łóżku sześć miesięcy, ostatecznie zupełnie wyzdrowiałem. Ale nigdy nie zapomnę jak, żeby uśmierzyć ból w kolanach, kostkach, łokciach i nadgarstkach, zakładali mi szyny wyścielone watą nasączoną ekstraktem z golterii. Faktycznie, łagodziło to ból, ale jednocześnie powodowało oparzenia trzeciego stopnia. Dziś wydaje się to barbarzyństwem, ale w tamtych czasach nie było jeszcze darvonu ani demerolu.

Zanim zachorowałem, nieźle grałem w baseball. Uwielbiałem Jankesów, a moimi idolami byli Włosi – Joe DiMaggio, Tony Lazzeri i Frankie Crossetti. Jak większość chłopców marzyłem o grze w pierwszej lidze. Niestety, moja długa choroba wszystko zmieniła. Zrezygnowałem ze sportu i zacząłem grać w szachy, brydża, a szczególnie w pokera. Wciąż go lubię i zazwyczaj wygrywam. Podczas partii pokera można łatwo nauczyć się, kiedy wykorzystać przewagę, kiedy się wycofać, a kiedy blefować. (Umiejętności te przydały mi się później, podczas trudnych negocjacji ze związkami zawodowymi!).

Gdy tak leżałem plackiem, najbardziej zainteresowałem się książkami. Czytałem jak szalony wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. Moim ulubionym autorem był John O’Hara. Ciotka przyniosła mi jego „Spotkanie w Samarze”, powieść dość nieprzyzwoitą jak na tamte czasy. Gdy lekarz zobaczył ją przy moim łóżku, z wrażenia prawie zemdlał. Jego zdaniem nie była to odpowiednia lektura dla chłopca cierpiącego na palpitacje serca.

Wiele lat później, gdy udzielałem Gail Sheehy wywiadu dla „Esquire”, wspomniałem tę książkę. Gail stwierdziła, że jest to powieść o biznesmenach, i zapytała, czy ta lektura miała wpływ na mój wybór kariery zawodowej. W żadnym razie! Pamiętam tylko, że dzięki niej zainteresowałem się seksem.

Pewnie czytałem też podręczniki szkolne, bo co roku w szkole średniej byłem w czołówce klasy z szóstką z matematyki. Należałem też do kółka języka łacińskiego. I przez trzy lata z rzędu dostawałem nagrodę jako najlepszy z łaciny. Przez czterdzieści lat nie używałem tego języka! Jednak bardzo mi pomógł we wzbogaceniu słownictwa angielskiego i byłem jednym z niewielu dzieci, które podczas niedzielnej mszy świętej było w stanie nadążać za księdzem. Potem papież Jan XXIII wprowadził w kościołach języki ojczyste i na tym się skończyło.

Jednak samo bycie dobrym uczniem mi nie wystarczało. Zawsze bardzo angażowałem się w zajęcia pozalekcyjne. W szkole średniej należałem do kółka teatralnego i klubu dyskusyjnego. Gdy już wyzdrowiałem i nie mogłem uprawiać sportu, zostałem menedżerem drużyny pływackiej. Zajęcie to polegało na przynoszeniu ręczników oraz praniu kostiumów kąpielowych.

W siódmej klasie zakochałem się w jazzie i swingu. Była to era big-bandów i w weekendy chodziliśmy z kolegami na koncerty. Zazwyczaj tylko słuchałem, chociaż też nieźle tańczyłem shaga i lindy hopa. Odwiedzaliśmy Empire Ballroom w Allentown i Sunnybrook w Pottstown. Gdy tylko mogłem sobie na to pozwolić, wybierałem się do Hotelu Pensylwania w Nowym Jorku oraz do sali Meadowbrook Franka Daleya na Pompton Turnpike.

Kiedyś za osiemdziesiąt osiem centów widziałem Tommiego Dorseya i Glenna Millera w Bitwie Bandów. Muzyka była wtedy całym moim życiem. Prenumerowałem magazyny Downbeat oraz Metronome. I znałem nazwiska wszystkich sidemanów w najsłynniejszych zespołach.

W tym czasie zacząłem grać na saksofonie tenorowym. Poproszono mnie nawet, żebym został pierwszą trąbką w szkolnym bandzie. Zdecydowałem się jednak porzucić muzykę na rzecz polityki. W siódmej i ósmej klasie udało mi się pełnić funkcję przewodniczącego samorządu klasowego.

W dziewiątej klasie ubiegałem się o stanowisko przewodniczącego samorządu szkolnego. Mój najlepszy kumpel, Jimmy Leiby, był po prostu geniuszem. Został szefem mojej kampanii i stworzył prawdziwą machinę polityczną. Wybory wygrałem z miażdżącą przewagą i woda sodowa uderzyła mi do głowy. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi.

Nic więc dziwnego, że straciłem kontakt z moimi elektoratem. Uważałem się za lepszego od reszty dzieci i zacząłem zachowywać się jak snob. Wtedy jeszcze nie wiedziałem tego co teraz: najważniejsza jest umiejętność porozumiewania się z ludźmi.

Koniec końców w następnym semestrze wybory przegrałem. Był to dla mnie straszliwy cios. Zarzuciłem muzykę, żeby zasiadać w radzie uczniów, a teraz moja polityczna kariera po prostu się skończyła, bo zapomniałem, że trzeba być miłym i sympatycznym. Była to niewątpliwie ważna lekcja na temat przywództwa.

Pomimo sporej liczby zajęć pozalekcyjnych udało mi się ukończyć szkołę na dwunastym miejscu na dziewięćset możliwych. Żeby uzmysłowić wam, jakie oczekiwania towarzyszyły mi w dzieciństwie, przytoczę słowa mojego ojca: – Dlaczego nie jesteś pierwszy? – Można by pomyśleć, że oblałem.

Zanim byłem gotów pójść do college’u, miałem solidne przygotowanie w czytaniu, pisaniu i publicznym przemawianiu. Jeśli masz dobrych nauczycieli i posiadasz umiejętność koncentracji, możesz zajść naprawdę daleko.

Wiele lat później, gdy moje dzieci spytały mnie, jakie przedmioty powinny wybrać, doradziłem im przede wszystkim ogólne. Chociaż głęboko wierzę w pożytek płynący z nauki historii, nie było dla mnie ważne, czy opanuję wszystkie daty i nazwy miejsc z wojny domowej. Natomiast umiejętność prawidłowego czytania i pisania jest kluczowa.

Nagle, w samym środku mojego ostatniego roku w szkole średniej, Japończycy zaatakowali Pearl Harbor. Przemówienia prezydenta Roosevelta wszystkich nas pobudziły wszystkich do działania. Cały naród zjednoczył się w ciągu jednej nocy. Ten kryzys nauczył mnie jednego: nieszczęście powoduje, że ludzie zaczynają współdziałać.

Jak większość młodych mężczyzn w grudniu 1941 roku nie mogłem się doczekać, kiedy mnie wcielą do armii. Jak na ironię choroba, która mało mnie nie zabiła, prawdopodobnie uratowała mi życie. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że dostałem kategorię 4F – niezdolny do służby wojskowej. Znaczyło to, że nie mogłem się zgłosić do Korpusu Powietrznego i walczyć na wojnie. Mimo że zupełnie wyzdrowiałem i znakomicie się czułem, armia zdecydowała, że nie chce mieć w swoich szeregach kogoś, kto chorował na gorączkę reumatyczną. Ale przecież czułem się dobrze i jakiś rok czy dwa lata później, kiedy pierwszy raz robiłem badania do ubezpieczenia, lekarz powiedział: – Jesteś zdrowym, młodym chłopakiem. Dlaczego nie walczysz?

Większość moich szkolnych kolegów dostała powołania i wielu z nich zginęło. Szkołę ukończyliśmy w 1942 roku i dzieciaki, które miały siedemnaście czy osiemnaście lat, pojechały najpierw do obozu dla rekrutów, a potem prosto przez Atlantyk, gdzie Niemcy zrobili nam prawdziwe piekło. Nawet jeszcze dziś, gdy przeglądam album absolwentów, na wspomnienie tych wszystkich uczniów szkoły średniej w Allentown, którzy zginęli w obronie demokracji, ze smutkiem i niedowierzaniem kręcę głową.

Ponieważ druga wojna światowa w niczym nie przypominała Wietnamu, młody czytelnik może mieć problem ze zrozumieniem, jakie to było uczucie nie móc bronić swej ojczyzny, gdy tego potrzebowała. Wszystkich ogarnął szał patriotyzmu, więc niczego bardziej nie pragnąłem, niż przelecieć bombowcem nad Niemcami, żeby zemścić się na Hitlerze i jego armii.

Niezdolność do służby wojskowej podczas wojny była niemalże hańbą, więc sam siebie zacząłem postrzegać jako obywatela drugiej kategorii. Większość moich krewnych i znajomych pojechała walczyć z Niemcami. Czułem się, jakbym był jedynym młodym mężczyzną w Ameryce, który nie jest w armii. Więc zrobiłem to, co mogłem wówczas zrobić – zająłem się nauką.

Już wtedy interesowałem się techniką, więc próbowałem zasięgnąć informacji na temat college’ów, które specjalizowały się w tej dziedzinie. Jednym z najlepszych w kraju był Purdue. Złożyłem tam podanie o stypendium i byłem załamany, gdy mi go nie przyznano. Jednak Cal Tech, MIT, Cornell oraz Leigh również cieszyły się dobrą opinią. Ostatecznie wybrałem Leigh, ponieważ znajdował się tylko pół godziny jazdy samochodem od mojego domu w Allentown, więc nie musiałbym wyjeżdżać zbyt daleko.

Uniwersytet Leigh w Bethlehem w Pensylwanii jest szkołą satelitą Betelem Steel Company. Jego wydziały metalurgii i inżynierii chemicznej zaliczały się do najlepszych na świecie. Studenci pierwszego roku byli traktowani niczym rekruci w wojsku. Jeśli na koniec drugiego roku nie udało ci się uzyskać odpowiedniej średniej ocen, groziło ci wydalenie z uczelni. Zajęcia odbywały się przez sześć dni w tygodniu, łącznie z sobotnimi rankami, kiedy to miałem kurs statystyki. Większość chłopaków nie pojawiała się na tych zajęciach. Ja natomiast dostałem szóstkę. Nie tyle za posiadane umiejętności, ile raczej za frekwencję. Przychodziłem, gdy inni odsypiali piątkowe imprezy.

Nie twierdzę, że w college’u nie miałem żadnych rozrywek. Lubiłem chodzić na mecze i na piwo. Jeździłem też czasem do moich przyjaciółek do Filadelfii i Nowego Jorku. Ale póki trwała wojna, pragnąłem dać z siebie wszystko, co najlepsze. Już jako dziecko miałem w zwyczaju odrabiać lekcje tuż po szkole, żeby potem mieć czas na przyjemności. W college’u podczas nauki potrzebowałem pełnej koncentracji. Wyłączałem nawet radio. Mówiłem sobie: Teraz trzy godziny nauki, a potem idę do kina.

Umiejętność efektywnego wykorzystywania czasu jest niezbędna do osiągnięcia sukcesu w biznesie i w każdej innej dziedzinie. Od czasów college’u pracuję ciężko w tygodniu, a weekendy rezerwuję dla rodziny. Oprócz sytuacji kryzysowych nigdy nie pracowałem w piątek po południu, w sobotę ani w niedzielę. W niedzielę wieczorem podwyższam sobie poziom adrenaliny, planując cele do osiągnięcia w nadchodzącym tygodniu. Tak samo robiłem w Leigh.

Wciąż zadziwia mnie duża liczba ludzi mających problemy z trzymaniem się swoich planów działania. Na przestrzeni lat przychodziło do mnie wielu dyrektorów, żeby powiedzieć z dumą w głosie: – Kurczę, w zeszłym roku pracowałem tak ciężko, że nawet nie wziąłem urlopu. – Szczerze mówiąc, nie ma czym się chwalić. Zawsze miałem ochotę im odpowiedzieć: – Ty durniu. Chcesz mi powiedzieć, że spoczywa na tobie odpowiedzialność za projekt wart 80 milionów, a nie potrafisz nawet zaplanować sobie dwóch tygodni wolnego na wyjazd z rodziną?

Jeśli chcecie prawidłowo wykorzystać czas, musicie ustalić priorytety i całkowicie się im podporządkować. To była następna lekcja, którą dostałem w Leigh. Nieraz miałem pięć godzin zajęć następnego dnia, w tym kolokwium. Nie chciałem wyjść na głupka, więc musiałem się przygotować. Każdy, kto chce rozwiązywać problemy w biznesie, musi stosunkowo wcześnie nauczyć się ustalania priorytetów. Oczywiście ich ramy czasowe mogą się różnić. W college’u musiałem zaplanować, co chcę osiągnąć w jeden wieczór; w biznesie przez trzy miesiące do trzech lat.

Z doświadczenia wiem, że albo przyzwyczaisz się do tego typu pozytywnego myślenia już w młodości, albo nigdy. Ustalania celów i efektywnego wykorzystywania czasu nie można nauczyć się w Harvard Business School. Uczelnia może dać ci wiele, ale sporo praktycznych umiejętności musisz w sobie rozwinąć sam.

W college’u pomogła mi nie tylko zdolność koncentracji, ale również łut szczęścia. Im więcej studentów szło do wojska, tym mniejsze mieliśmy grupy. Wykładowca, który był przyzwyczajony do zajęć z pięćdziesięcioma studentami, teraz prowadził seminarium dla pięciu. Skutkiem tego otrzymałem bardzo ekskluzywne wykształcenie techniczne.

Gdy grupy są małe, wykładowca może poświęcić każdemu dużo więcej uwagi. Profesor mógł więc na przykład zaproponować: – Powiedz, czego nie rozumiesz w konstrukcji tego urządzenia, to ci wytłumaczę. – W ten sposób, przez przypadek, dostałem niezłą szkołę. Zaraz po wojnie, z wprowadzeniem ustawy o uprawnieniach weteranów, taka sama grupa studentów w Leigh liczyła do siedemdziesięciu studentów. W takich warunkach nie nauczyłbym się nawet połowy tego, co zdołałem podczas wojny.

Motywowała mnie również presja narzucana przez ojca, typowa dla rodzin emigrantów, gdzie każdy dzieciak, któremu udało się dostać do college’u, miał zrekompensować braki w edukacji swoich rodziców. To, czy wykorzystam szansę, której oni nigdy nie mieli, zależało wyłącznie ode mnie, więc stale musiałem być w czołówce. Łatwo powiedzieć. Pierwszy semestr był naprawdę ciężki. Gdy nie udało mi się dostać na dziekańską listę wyróżnionych, ojciec nieźle mnie ochrzanił. Skoro szkołę średnią ukończyłem jako jeden z najlepszych to, według niego, przez parę miesięcy w college’u nie mogłem tak po prostu zgłupieć. Zakładał więc, że się obijam. Nie mogłem go przekonać, że college to zupełnie coś innego niż szkoła średnia. W Lehigh wszyscy byli dobrzy, inaczej by ich tam nie było.

Na pierwszym roku niemal oblałem fizykę. Mieliśmy profesora o nazwisku Bergman. Pochodził z Wiednia i mówił z takim akcentem, że prawie nie mogłem go zrozumieć. Był wielkim naukowcem, ale brakowało mu cierpliwości do pierwszorocznych. Niestety jego zajęcia były obowiązkowe, jeżeli ktoś wybrał jako kierunek budowę maszyn.

Pomimo trudności, które napotykałem na jego zajęciach, udało mi się z nim zaprzyjaźnić. Podczas naszych spacerów po kampusie, często opowiadał o najnowszych odkryciach w dziedzinie fizyki. Fascynowało go szczególnie rozszczepianie atomów, które wówczas wydawało się czystą fantazją. Podczas jego wywodów, czułem się jak na tureckim kazaniu. Mimo że rozumiałem główną myśl, docierał do mnie zaledwie ułamek z tego, co mówił.

Osoba Bergmana owiana była tajemnicą. W każdy piątek szybko kończył zajęcia i wyjeżdżał aż do poniedziałku. Dopiero kilka lat później odkryłem jego sekret. Biorąc pod uwagę charakter zainteresowań Bergmana, mogłem się domyśleć. Każdy weekend spędzał w Nowym Jorku pracując nad Projektem Manhattan. Innymi słowy, w tym czasie, gdy wykładał w Lehigh, konstruował też bombę atomową. Pomimo naszej przyjaźni i prywatnych korepetycji, z fizyki miałem tylko trójkę – mój najsłabszy stopień w college’u. W szkole średniej byłem dobry z matematyki, ale po prostu nie potrafiłem zmierzyć się ze światem zaawansowanej analizy matematycznej oraz równań różniczkowych.

W końcu poszedłem po rozum do głowy i zmieniłem kierunek z budowy maszyn na inżynierię przemysłową. Wkrótce moje oceny zaczęły się poprawiać. Przed ostatnim rokiem przeniosłem się z hydrauliki i termodynamiki na przedmioty biznesowe, takie jak problemy zatrudnienia, statystyka i rachunkowość. Z tych przedmiotów szło mi dużo lepiej. Ostatni rok ukończyłem z samymi szóstkami. Moim celem było uzyskanie średniej 3,5, żeby otrzymać dyplom z wyróżnieniem. Udało mi się o włos – miałem 3,53. Mówią, że dzisiejsze pokolenie ostro ze sobą rywalizuje. Szkoda, że nie widzieliście przy pracy nas!

Oprócz wszystkich zajęć z mechaniki i biznesu przez cztery lata studiowałem również psychologię oraz psychologię zaburzeń psychicznych. I z całą powagą mogę stwierdzić że były to dla mnie najcenniejsze zajęcia w całej mojej karierze w college’u. Brzmi jak kiepski żart, ale to prawda. Zdobytą wiedzę częściej stosowałem wobec czubków, których spotykałem na swojej drodze, niż wobec pojazdów.

Jeden z przedmiotów przewidywał spędzenie trzech popołudni i wieczorów w tygodniu na oddziale psychiatrycznym Szpitala Stanowego w Allentown, znajdującego się około pięćdziesięciu mil od kampusu. Spotkaliśmy tam maniaków depresyjnych, schizofreników, a nawet przypadki eksplozywne. Nasz wykładowca nazywał się Rossmann. Obserwowanie go przy pracy z chorymi umysłowo wprawiało nas w podziw.

Celem tego przedmiotu było poznanie podstawowych zachowań ludzkich. Co kieruje tym facetem? Dlaczego ta kobieta zachorowała? Dlaczego Sammy bez przerwy biega? Dlaczego pięćdziesięcioletni Joe zachowuje się jak nastolatek? Podczas końcowego egzaminu przedstawiono nam grupę nowych pacjentów. Naszym zadaniem było zdiagnozowanie każdego z nich w ciągu kilku minut.

Dzięki tym ćwiczeniom nauczyłem się, jak szybko ocenić danego człowieka. Do dziś, już po pierwszym spotkaniu, mogę o nim całkiem sporo powiedzieć. To ważna umiejętność, ponieważ najistotniejsze w pracy menedżera jest zatrudnianie właściwych osób.

Ale podczas krótkiej rozmowy kwalifikacyjnej nie dowiesz się o kandydacie dwóch najważniejszych rzeczy. Po pierwsze, czy nie jest leniwy, po drugie, czy ma tzw. zdrowy rozsądek. Nie istnieje żadna analiza jakościowa, która pomogłaby sprawdzić, czy ktoś pali się do pracy, czy wykaże się sprytem i życiową mądrością, gdy przyjdzie czas na podjęcie konkretnej decyzji. Szkoda, że nie istnieje jakieś urządzenie, które potrafiłoby zmierzyć te cechy, bo to właśnie one odróżniają mężczyzn od chłopców.

Naukę w Lehigh ukończyłem w osiem semestrów bez żadnych przerw na wakacje. Mogłem tylko pomarzyć o wolnym czasie i wąchaniu kwiatów. Ale ponieważ nadal trwała wojna i moi przyjaciele walczyli i ginęli na froncie, postanowiłem dać z siebie wszystko.

Brałem także udział w zajęciach ponadprogramowych. Najciekawszym z nich była współpraca z gazetą uniwersytecką „The Brown and White”. Moim pierwszym zadaniem było przygotowanie wywiadu z profesorem, który skonstruował niewielki samochód napędzany węglem drzewnym. (Miało to miejsce wiele lat przed kryzysem energetycznym.) Rozmowa wypadła tak dobrze, że została zauważona przez agencję Associated Press i przedrukowana w setkach gazet.

Skutkiem tego mianowano mnie redaktorem graficznym i szybko się zorientowałem, że to właśnie ludzie zajmujący to stanowisko stanowią prawdziwą potęgę prasy. Jakiś czas później zetknąłem się z książką Gaya Talese’a na temat „The New York Times”. Jeden z redaktorów tej gazety stawia tezę, że najmocniejszą pozycję w redakcji zajmują osoby odpowiedzialne za układ artykułów oraz nagłówki. Pracując w „The Brown and White” szybko doszedłem do podobnego wniosku. W krótkim czasie zorientowałem się, że spora część ludzi ogranicza się do czytania wyłącznie tytułów i podtytułów artykułów. Dlatego osoba, która je układa, ma ogromny wpływ na odbiór wiadomości przez czytelnika. Decydowałem również o objętości artykułów. Nieraz usuwałem z dobrego materiału spory akapit, żeby zrobić miejsce na reklamę. Czasem zmieniałem nagłówki i podtytuły i w ten sposób manipulowałem treścią. Gdy wiele lat później podobnie traktowano w gazetach moje wypowiedzi, od razu wiedziałem, że to robota redaktorów graficznych.

O pracy u Forda marzyłem już przed ukończeniem college’u. Jeździłem wtedy fordem z 1938 roku, o mocy 60 KM, i to właśnie dzięki temu pojazdowi zainteresowałem się jego producentem. Wiele razy, podczas jazdy pod górkę, wysiadała nagle przekładnia w układzie napędowym (składała się ona z zespołu kół stałych na jednym wale). Pewnie jakiś dyrektor w centrali Forda w Dearborn postanowił, żeby w celu oszczędności paliwa zmniejszyć moc 8-cylindrowego silnika do 60 KM. Świetny pomysł, ale pod warunkiem że auto będzie jeździć po płaskich terenach stanu Iowa. Niestety, Lehigh położone jest na szczycie wzgórza.

– Ci faceci nie mogą się mnie doczekać – żartowałem. – Gdy ktoś konstruuje taki beznadziejny samochód, na pewno potrzebuje pomocy.

W tamtych czasach właściciel forda mógł się sporo nauczyć o naprawie samochodów. W okresie wojny wszystkie fabryki produkujące części do aut produkowały wyłącznie broń. Nowe samochody w ogóle nie powstawały. Dużą trudność sprawiało nawet nabycie części zamiennych. Zdobywano je na czarnym rynku albo na złomowiskach. Popyt na samochody był tak wielki, że po skończeniu studiów udało mi się sprzedać mojego forda za niewiarygodną sumę 450 dolarów, podczas gdy parę lat wcześniej mój ojciec kupił go za 250. Zrobiłem więc niezły interes.

W czasie moich studiów galon benzyny kosztował tylko 13 centów, ale z powodu wojny trudno ją było dostać. Jako student mechaniki otrzymałem kartę C, co oznaczało, że moje studia są istotne dla wysiłku wojennego. (Możecie w to uwierzyć?!) Może nie było to aż tak patriotycznym gestem jak walka na froncie, ale przynajmniej świadczyło, że pewnego dnia przydam się mojej ojczyźnie.

Wiosną ostatniego mojego roku w college’u, było duże zapotrzebowanie na inżynierów. Odbyłem około dwudziestu rozmów w sprawie pracy i dosłownie mogłem wybierać, gdzie chcę być zatrudniony. Ale mnie interesowały wyłącznie samochody. Ponieważ nadal chciałem pracować dla Forda, umówiłem się na spotkanie z ich headhunterem, który, choć trudno w to uwierzyć, nazywał się Leander Hamilton McCormick-Goodhart. Przyjechał do kampusu Mark I, jednym z tych odjazdowych lincolnów continentals, które wyglądały, jakby były robione na zamówienie. Ten samochód naprawdę zawrócił mi w głowie. Wystarczyło, że rzuciłem na niego okiem, poczułem zapach skórzanej tapicerki i mogłem pracować dla Forda do końca życia.

W tamtych czasach zasadą polityki zatrudnienia u Forda było odwiedzanie pięćdziesięciu uniwersytetów i wybranie jednego studenta z każdego z nich. Zawsze wydawało mi się to trochę głupie. Bo na przykład, gdyby Isaac Newton i Albert Einstein byli na tej samej uczelni, Ford przyjąłby tylko jednego z nich.

McCormick-Goodhart przeprowadził rozmowy z kilkoma studentami Lehigh, ale to właśnie mnie wybrał. Byłem w siódmym niebie.

Po ukończeniu szkoły, a przed początkiem szkolenia wybrałem się z rodzicami na krótkie wakacje do Shipbottom w New Jersey. Otrzymałem tam list od Bernadine Lenky, doradcy zawodowego z Lehigh. Przysłała mi ulotkę oferującą stypendium naukowe w Princeton pokrywające koszty nauki, książek, a nawet drobnych wydatków.

Bernadine napisała, że każdego roku uczelnia przyznaje tylko dwa takie stypendia, i radziła, żebym się o nie ubiegał.

– Wiem, że nie planowałeś kontynuowania edukacji, ale to duża szansa.

Wysłałem do Princeton list z zapytaniem o szczegóły. W odpowiedzi prosili, żebym przedstawił swoje osiągnięcia. A następnie poinformowali mnie, że zdobyłem stypendium Fundacji Wallace’a.

Wystarczyło, że rzuciłem okiem na kampus, a już wiedziałem, że chcę tam studiować. Doszedłem też do wniosku, że tytuł magistra przed nazwiskiem nie powinien zaszkodzić mojej karierze.

Nagle stanąłem przed dwiema wspaniałymi szansami. Zadzwoniłem do McCormicka-Goodharta z prośbą o radę.

– Jeśli chcą cię w Princeton, to musisz się tam znaleźć i zdobyć dyplom – powiedział. – Będziemy dla ciebie trzymać u nas miejsce.

Miałem nadzieję, że właśnie to usłyszę, więc nie posiadałem się z radości.

Princeton było wspaniałym miejscem na studiowanie. W porównaniu do szalonego tempa Lehigh, panował tam pełny luz. Jako przedmioty dodatkowe wybrałem politologię oraz nowy kierunek – tworzywa sztuczne. Tak jak w Lehigh, z powodu wojny, stosunek liczby wykładowców i studentów był dla nas bardzo korzystny. Jeden z moich profesorów, Moody, był najlepszym na świecie ekspertem w zakresie hydrauliki. Pracował nad Tamą Grand Coule i przy wielu innych projektach, a mimo to na jego zajęciach było nas tylko czterech. Pewnego dnia poszedłem na wykład Einsteina. Nie bardzo rozumiałem, o czym mówi, ale samo przebywanie w jego obecności było dla mnie niesamowite. Budynki, w których mieliśmy zajęcia, znajdowały się niedaleko Instytutu Studiów Zaawansowanych, gdzie Einstein wykładał, więc nieraz widziałem go tam spacerującego. Miałem trzy semestry na napisanie pracy magisterskiej, ale tak bardzo nie mogłem doczekać się pracy u Forda, że skończyłem ją w dwa. Miałem zaprojektować i własnoręcznie zbudować dynamometr hydrauliczny. Profesor Sorenson zaoferował mi swoją pomoc. Razem go wykonaliśmy i przyłączyliśmy do silnika, który uniwersytet otrzymał od General Motors. Przeprowadziłem wszystkie testy, skończyłem pisanie pracy i oprawiłem ją w skórę, taki byłem z niej dumny.

Tymczasem w Dearborn McCormick-Goodhart został powołany do wojska. Głupio zrobiłem, że nie utrzymywałem z nim kontaktu podczas mojego pobytu w Princeton. Co gorsza, nie miałem jego obietnicy na piśmie. Zanim ukończyłem uniwersytet, nikt u Forda już o mnie nie pamiętał.

W końcu udało mi się dodzwonić do szefa McCormicka-Goodharta, Boba Dunhama. Przedstawiłem mu moją sytuację.

– Grupa stażystów jest już zamknięta – stwierdził. – Mamy już pięćdziesiąt osób, ale biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności, nie wydaje się to wobec pana w porządku. Jeśli uda się panu niezwłocznie do nas przyjechać, będzie pan numerem pięćdziesiątym pierwszym.

Nazajutrz ojciec odwiózł mnie do Filadelfii, na pociąg Red Arrow, którym udałem się do Detroit, aby rozpocząć karierę.

Mimo że podróż trwała całą noc, byłem zbyt podekscytowany, żeby zasnąć. Gdy przybyłem na stację Fort Street z workiem na ramieniu i pięćdziesięcioma dolcami w kieszeni, zapytałem pierwszego faceta:

– Którędy do Dearborn? – Na zachód, młody człowieku – odparł – dziesięć mil na zachód!