Ja, deprawator - Józef Hen - ebook + książka

Ja, deprawator ebook

Józef Hen

4,5

Opis

Kilka dni temu – długa rozmowa z Januszem Majewskim. Opo­wiedziałem mu, że Różewicz mnie namawiał, żebym napisał jakąś pogodną, może plotkarską powieść, wykorzystał w niej poczucie humoru, trzeba dać czytelnikom trochę przyjemności. Janusz się zgodził ze mną, że mój wspaniały przyjaciel trochę upraszczał. Czytelnik jest wdzięczny autorowi nie tylko, kiedy się roześmieje. Także kiedy się wzruszy. Kiedy zaleje się łzami. Król Stanisław August, w depresji (do której nieraz miał powo­dy), z ostrym bólem głowy, poprosił o łagodną muzykę. Trio grało przez godzinę, a król cały czas płakał (wiemy o tym z jego pa­miętników). Po godzinie żadnych bólów już nie odczuwał, nastrój się zmienił. „Muzyka mu pomogła” – twierdził Stanisław Mackie­wicz. Nie, nie muzyka. Płacz! Ulgę przyniosły łzy. Popłaczmy sobie, czytelniku (i czytelniczko). Nie wstydźmy się. Zasłużyliśmy na słodycz łez. Warszawa 2018 Niezmiennie aktualne zapiski Józefa Hena cieszą się niesłabnącym od kilku dekad uznaniem czytelników. Ja, deprawator to kolejny diariusz autora. Publikacja zawiera spostrzeżenia i refleksje z bieżących wydarzeń lat 2016–2018.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
11
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JA, DEPRAWATOR

Copyright © by Józef Hen 2018

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Zdjęcie na okładce: © Maciej Hen

Redakcja: Aneta Iwan

Korekta: Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8110-733-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dzienniki 2016

Książka zamknięta. Ostatnią kropkę Powrotu do bezsennych nocy (taki tytuł zostanie) postawiłem we wtorek, 28 lutego. Poszedłem do Czytelnika, żeby wziąć udział we wtorkowym zgromadzeniu wokół Krysi Kofty. Chciałem spotkać Stachu (czyli Bożenę Stachurę), by zapytać, czy zgadza się, by w książce był jej entuzjastyczny esemes, i to wraz z nazwiskiem. (Sprawa podawania czyjegoś nazwiska w dzienniku jest zawsze do uzgodnienia – nie wszystkie panie się na to decydują). Stachu przyszła późno. Zgadzasz się? No pewnie. (I po co ja to notuję? Przecież nie dla książki: zamknięta. I nie dla siebie – nie będę już z tych notatek korzystał).

PANI BARGŁOWSKA przysyła projekt okładki. Jest czarno-biała, prosta, informująca, bezpretensjonalna – i zarazem sugestywna. Ela: „Super”. Madzia wysyła z mojego komputera okładkę do siebie, do Ewuni w Dartmouth i do kilkorga przyjaciół. Maciek stwierdza, że zdjęcie na okładce jest jego roboty.

DZWONI p. PETR JANYSZKA z Czeskiego Centrum Kultury. W marcu, zawiadamia, będą w „Iluzjonie” wyświetlać, w ramach miesiąca kina czeskiego, film Bokser i śmierć według mojego scenariusza. Film jest słowacki, reżyserował w 1962 roku młody Peter Solan (od kilku lat nie żyje). Film kręcił w Bratysławie, ale należy do dorobku czechosłowackiego, prawami dysponuje praski Barrandov. Pan Janyszka uganiał się telefonicznie za Mariuszem Szczygłem, bo chce, żeby porozmawiał ze mną przed pokazem. Niech publiczność się czegoś dowie. „I wie pan, gdzie go znalazłem? U nas, w Pradze! Jadł obiad – nie zgadnie pan z kim… Z Heleną Stachovą”. Moją tłumaczką. (Zaczęła od Twarzy pokerzysty, potem był Crimen – 30 tysięcy nakładu! – a wreszcie Ja, Michał z Montaigne, świetna robota, ona jak najbardziej predestynowana, bo z wykształcenia jest romanistką). Ach, więc u Helenki wszystko w porządku, byłem już niespokojny, bo się nie odzywała.

Mail od pani Sylwii Skotnickiej z lubelskiego UMCS, bym zaakceptował swój tekst do książki ku czci 95-letniego Pomianowskiego. Zaakceptowałem. (Początek tego tekstu dałem do Powrotu…).

DŁUGI MAIL OD PEWNEJ PANNY MONIKI z Krakowa. Ma 16 lat, jest w pierwszej licealnej – i uwielbia Stanisława Augusta. Najpierw było to uwielbienie – rzadkie u początkującej licealistki – a potem dotarcie do mojej książki. Wciąż się wykłóca z przeciwnikami Króla. Myśli o studiowaniu historii w Warszawie, żeby móc odwiedzać Łazienki.

Jak do niej pisać? Chyba jednak na „ty”…

KILKA SŁÓW O SOBOTNIEJ TŁUMNEJ MANIFESTACJI. Policja (czyli organ rządowy) komunikuje, że było 15 tysięcy uczestników. Ratusz oblicza na 80 tysięcy. Naczelnym hasłem tej manifestacji była obrona Wałęsy, co nie wszystkich chyba emocjonowało. Nieraz zdarzyło mu się palnąć i zrobić głupstwo. Ale nie dlatego Prezes go atakuje. Chce go wykończyć, bo pcha go do tego nienawiść – i charakteryzująca go mściwość.

Młody pisowiec, chyba poseł (uchodźca z Platformy), o uczestnikach manifestacji: to osoby związane z ubecją, to „nie jest naród polski”. Jest w tej wypowiedzi nie tylko złość – jest i głupota.

Inny pisowiec (tym razem uchodźca z PSL), występując przeciw opinii Komisji Weneckiej, która utrzymuje, że zablokowanie Trybunału Konstytucyjnego jest gwałtem na demokracji i jest sprzeczne z tym, co obowiązuje członków Unii, odpowiada, że „ta opinia nas nie obowiązuje”, „jesteśmy wielkim i  d u m n y m  narodem”. Nie słyszałem nigdy z ust żadnego dygnitarza innego kraju, i to całkiem niemałego – z ust Francuza, Anglika czy Niemca – że są „dumnym” narodem. (Ale po co ja o tym piszę? Przecież każdy mój czytelnik wie, że takie sądy o sobie są najczęstsze wśród ludów upokarzanych, zakompleksionych – nie potrzeba tu psychiatry, wystarczy własne doświadczenie).

Film dokumentarny: Radio Maryja i czołówka PiS. Pobożne oczęta Dudy i anielskie spojrzenie Macierewicza. Molierowscy Świętoszkowie. Ale Molierowski Tartuffe nie rządził, działał dla doraźnej korzyści. Zdobyć pieniądze i kobietę, żonę naiwnego dobroczyńcy. U Moliera (i w ówczesnej rzeczywistości) trzymał Świętoszka za mordę król. Ludwik XIV.

To wszystko, co tu notuję, to nie skutek jakiegoś rozdrażnienia. Owszem, jest w tym wszystkim i moja porażka – znalazłem się w takiej rzeczywistości, którą mogę nazwać klęską. Klęską, na którą dranie i głupcy skazują moje dzieci. (Wnuki się uratują).

Moja czytelniczka z Poznania wybrała się na wczorajszą manifestację w Warszawie. Nigdy chyba jej te sprawy nie pasjonowały – teraz czuje, że nie może wytrzymać zakłamanego gadania. Ono ją obraża.

BYWAJĄ I ZDARZENIA GROTESKOWE. Wydaje się, że młodzi dziennikarze z PiS nie mają wyczucia pewnych drażliwości etycznych, po prostu nie wiedzą, co się w nieznanych im osobiście ludziach dzieje. Dzwoni do mnie dziennikarz z tygodnika „Do Rzeczy”. Chce umówić się na rozmowę o cenzurze. Jak to ze mną było. Mówię, że pisałem o moich przygodach z cenzurą, był spory artykuł w „Dekadzie Literackiej” pod przewrotnym tytułem: Cenzor, mój czytelnik, przedrukowałem go później w Nie boję się bezsennych nocy. Zwrócił się do mnie, przypuszczam, bo zapewne słyszał, że pewna moja powieść (idzie o Nikt nie woła) nie mogła się ukazać przez 33 lata. Ale nie wie chyba, kim jestem, co reprezentuję. Albo nie wie, co on reprezentuje. Chcą, mówi, zrobić książkę o cenzurze, rozmawia z „twórcami”. Wymienia: Ernest Bryll, Marcin Wolski. Coś o p. Wolskim wiem – czasem cytuje go „Wyborcza”. Czy on nie wie, co ja sobie mogę o tym towarzystwie pomyśleć? Dla niego p. Wolski to nazwisko, które ma mnie przekonać. Kto wyda książkę? Fronda. Mój rozmówca najwidoczniej nie ma pojęcia, jaki charakter i jaką opinię ma to wydawnictwo.

Albo nie ma pojęcia, kim ja jestem i jak mogę na tę Frondę zareagować.

RANO ESEMES OD MAI: „Dziś w nocy zmarła moja kochana mama”.

Odpisałem: „Jestem przy Tobie”.

Chyba nie uwierzy, że odejście tej Pani, którą poznałem podczas pewnej kolacji u Mai, poruszyło mnie do łez.

SPRÓBUJĘ TRZYMAĆ SIĘ PEWNEGO PORZĄDKU. W czwartek, 3 marca, przyjeżdża po mnie pani Radwan samochodem Czeskiego Centrum Kultury. W „Iluzjonie” jest już p. Mariusz Szczygieł. Rozmawiamy przy herbatce. Przypominam sobie głównych aktorów filmu: Stefana Kvĕtika, który gra Kominka, i Manfreda Kruga, ten jest tym boksującym Lagerführerem. (Filmu nie wyświetlano w NRD, bo Krug był bardzo popularnym piosenkarzem i nie chciano go pokazać w roli SS-mana. Stało się gorzej: pewnego dnia Krugowi udało się uciec do Niemiec Zachodnich, tam film wyświetlano bez przeszkód, a Krug zdobył nową popularność). Do roli więźnia Polaka, kibica boksu, poleciłem doświadczonego Józefa Kondrata (stryj Marka), przed wojną nieraz partnerował Dymszy. (Poznałem go w 1944 roku w Rzeszowie, prowadził tam z żoną założone przez siebie studio aktorskie). Wychwalając go przed reżyserem Solanem, wspomniałem, że on jest taki teply. Powstało zamieszanie, Solan i Mináč, kierownik literacki, spojrzeli po sobie: i co ty na to? Okazało się, że słowem teply określa się tu homoseksualistów. Trzeba było szybko wyjaśnić – taka postać była w scenariuszu nieprzewidziana.

Podbiega do nas Bożena Stachura, kupiła bilet (!), obejrzy film. Publiczności (wszyscy za biletami) jest chyba ponad 60 osób. Rozmowa z p. Szczygłem żywa, jak było do przewidzenia. Opowiadam, jak doszło do realizacji, jak przez trzy lata walczyłem, by scenariusz nie był „upartyjniony”. Oni jeszcze byli na „socrealistycznym” etapie, mój Krzyż Walecznych nie miał tam debitu. Przypadek chciał, że w nową erę film czechosłowacki wstąpił – i to kilkoma znakomitymi pozycjami – mniej więcej wtedy, gdy odbyła się premiera filmu Bokser i śmierć. (O czym wspomniał znany słowacki publicysta, Peter Karvasz, w praskim „Rudym Pravie”). Najbardziej podobała się publiczności opowieść, jak dzięki uroczej dziewczynie, która w 1948 roku, 9 maja, w radosne święto zakończenia wojny, obcałowała mnie – i zostałem czechofilem. Wybuch śmiechu, oklaski.

Po 15 minutach oglądania filmu miałem go już dość, irytowały mnie skonstruowane przez Vichtę i Solana dialogi – to nie mój styl – jakieś nazbyt oczywiste. Siedząc w Warszawie, nie mogłem zapanować nad tym, co robili w Bratysławie. (Ale i tak się na nich zemściłem: rozgromiłem ich w błyskawicznym turnieju pingpongowym, w którym planowali okazać swoją wyższość).

Nazajutrz zdzwoniliśmy się ze Stachu. Film wstrząsający. Świetny. Ona wciąż pod wrażeniem. Dobrze, niech tak zostanie. Film dostał nagrodę w 1963 roku na Festiwalu w San Francisco – za „humanistyczne treści”. Czyli nagrodę dostał scenariusz.

DO SKLEPU NA ROGU WIEJSKIEJ I PRUSA PO GAZETĘ. Kiosk od roku nieczynny. Zimno. A ja mam z Madzią wybrać się do pałacu na Foksal, Wajdzie organizują tu filmowcy jubileusz. Madzia: „Tato, nie leniuchuj!”. No tak, ma rację, zbiorę się, pójdziemy.

Czytam wywiad Donaty Subbotko z Wajdą. Oczywiście, zawsze to ciekawe, ale zdarzyło się Andrzejowi coś palnąć – gdyby się zastanowił, toby autoryzując, sam doszedł do wniosku, że wcale tak nie myśli. Nagle pada coś takiego, że wszystko, co napisane cyrylicą, jest nieeuropejskie. „Europa się kończy z ostatnim gotyckim kościołem”. Wylazł z Andrzeja, artysty o skali światowej, krakowski pan radca, dumny Galicjanin. (Miejmy nadzieję, że na krótko). Subbotko powinna mu była powiedzieć: „Panie Andrzeju, nie dawajmy tego”. Bo to po prostu nieprawda. I Andrzej o tym wie. Jak to przeczyta, to zaklnie: „Kurczę, ale palnąłem!”. Bo przecież właśnie on, reżyser adaptacji tekstów stamtąd, wie nie tylko, ile Rosja wchłonęła z Europy, ale też ile Europa zawdzięcza kulturze rosyjskiej. Wyliczanie wspaniałych nazwisk w prozie, poezji, muzyce, balecie, filmie – czczonych przez artystów europejskich – byłoby łatwizną. Od Puszkina aż po wiek dwudziesty – po Bułhakowa i zbuntowanego Sołżenicyna.

Gdyby Wajda mówił o państwowości, o samodzierżawiu – od kniaziów moskiewskich, przez Romanowów do rady komisarzy ludowych (nie pomijając szlachcica Dzierżyńskiego) – można by było się z nim zgodzić. Sposób rządzenia, owszem, raczej azjatycki, rodem ze Złotej Ordy. Stalin wniósł tu może i element kaukaski. Ale byłoby lepiej, gdyby Europa swoją wyższością „humanistyczną” się nie pyszniła. Europa, która ma za sobą Hitlera i miliony pomordowanych bezbronnych ludzi.

JUBILEUSZOWA WIECZERZA Andrzeja Wajdy ma się odbyć w pałacu Zamoyskich na Foksal 2. Dawniej było tu stowarzyszenie architektów (SARP). Kilku osobom pochwaliłem się, że piłem tu kawę z Ksawerym Dunikowskim. Chyba nic znaczącego od niego nie usłyszałem. Pamiętam, że powiedział o czczącej bohaterów rzeźbie radzieckiej: „Oni najpierw ich rzeźbią, a potem pudrują”. I jeszcze to, że seplenił: „Prose pana…”.

Mnóstwo znajomych twarzy, wszyscy jeszcze krążą, zanim rozsiądą się wokół okrągłych stołów. Ewa Wiśniewska. Krysia Cierniak. Grażyna Szapołowska. Marzena Mróz i Bajon. Ewa Braun. Maja Komorowska. Janusza Majewskiego poprowadzono do przodu, bliżej Wajdy i prezesa Bromskiego. Jest Marysia Konwicka…! Wszyscy się znają, niektóre powitania są bardziej spontaniczne, wręcz czułe.

Ktoś szepnął mi na ucho, że może najważniejsze nie jest to, kto przyszedł, ale którego z kolegów nie ma.

Może kiedyś zajmę się tym szerzej. Jedno tylko muszę odnotować – coś, co było dla mnie niespodzianką – słowa, które powinny mi sprawić satysfakcję, a które zarazem powodują rozżalenie. Usiadła obok mnie niewysoka czarnowłosa kobieta, przedstawiła się: Helena Łuczywo. Znam to nazwisko: założycielka Agory. Kierowała firmą. I nagle słyszę mocny, emocjonalnie wypowiedziany komplement. Pani Łuczywo wśród ulubionych książek wymieniła Nikt nie woła, co z pewnych względów, których nie będę tu przytaczał, szczególnie mnie satysfakcjonuje.

Wiem, te notatki nie wiadomo czemu służą – na pewno nie jest to już projekt literacki. To, co się dzieje, co przeżywam, słuchając bezczelnych władców – jest nie do odtworzenia. Poczucie klęski życiowej, nie ja jeden tak to odczuwam – wiele osób tak swój stan ujmuje – chyba zanotowałem, może nawet w księgach umieściłem, że załamani mają prawo się czuć ci, co odnieśli zwycięstwo po obradach Okrągłego Stołu – bo oni tę nadchodzącą „wolną Polskę” idealizowali. (Wpisuję tę notatkę i słyszę z telewizora wykrzykującego podczas kolejnej „miesięcznicy” Naczelnika: „Zwyciężymy! Polska będzie wolna!”. Więc jak to: Polska nie jest „wolna”, nawet teraz, kiedy on sprawuje samodzierżawie? Domyślam się: no tak, ojczyzna jest w niewoli Unii – „Polsko, obudź się! Rwij kajdany!”).

W kawiarni z p. Tomaszem Wiśniewskim z Białegostoku, który usiłuje w tym mieście, gdzie hulają bezkarnie rasiści, chronić cmentarz żydowski i inne historyczne miejsca, te, które nie uległy zagładzie. Nie jest to łatwe, ale jacyś pomocni wolontariusze się zgłaszają.

PRZED POŁUDNIEM W CZYTELNIKU Z MAGDALENĄ GROCHOWSKĄ. Pisze teraz o Różewiczu. Przeczytała mój Dziennik na nowy wiek, miała ze sobą Dziennika ciąg dalszy. Chyba niewiele na rozmowie ze mną skorzystała. Chciała wiedzieć, czy rozmawialiśmy z Różewiczem o jego żydowskich korzeniach. Chyba nigdy. On publicznie na ten temat się nie wypowiadał. Podobnie jak Lem, którego rodzinę wymordowano, on jeden z niej ocalał. Dlaczego obaj o tym nie wspominali? Pani Magdalena uważa, że to, iż Tadeusz tak się przejął Nowolipiem, czytał do trzeciej nad ranem, „to było to”.

Dodałbym, że przecież jest tom wierszy zatytułowany wymownie: Ocalony z zagłady. W przekładzie amerykańskim The Survivor właśnie (Princeton University Press, 1976), więc jakby bez owijania w bawełnę. Mam ten tom ofiarowany mi przez tłumacza, Jana Kryńskiego, bratanka dyrektora gimnazjum, do którego obaj z Jankiem chodziliśmy.

I jest piękny, przejmujący wierszNa ścinanie drzewa – także o tym. Przytaczam go w Powrocie do bezsennych nocy.

Przeszedł przez nędzę, słyszę od pani Magdaleny. Z partyzantki go wyrzucili za „lewicowość”. Czytała jego reportaże z Węgier, „absolutnie socrealistyczne”. Opowiedziałem jej, że Zygmunt Łanowski powtórzył mi, co powiedział mu Eric Lundquist, sekretarz Akademii Królewskiej w Sztokholmie: że póki on żyje, dwaj pisarze nie dostaną Nobla – Graham Greene i Tadeusz Różewicz. Dlaczego Różewicz? Przez Białe małżeństwo. Ja na to: „Dziś dostałby Nobla za to właśnie”.

Tadeusz rozpytywał mnie, co sądzę o Świerczewskim. Bo on wziął udział w konkursie na poemat o nim. Nie dostał nawet wyróżnienia.

Nie wiedziała p. Grochowska, że Marysia Drewnowska zmarła. Drewnowski powiedział jej, że nic nie pamięta.

Niewiele miałem pod wieczór luzu. Przyjechał po mnie p. Jerzy Kisielewski, jedziemy na Miodową, do Akademii Teatralnej, czyli do Collegium Nobilium, na spotkanie, które oni nazywają „Pro Arte”. Wstęp wolny. Sala solidnie zapełniona. Spotkanie miało być poświęcone kawiarniom, w których toczyło się życie literackie, przygotowywano protesty. Zdaje się, że nie znali roli, jaką odgrywała kawiarnia w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu. (Dziś w niej huczy raperska muzyka). Między mną a panem Jerzym siedział „moderator”, nie wszystko do mnie docierało, co p. Jerzy mówił. (No tak, głuchy nie jestem, ale nie ma się co oszukiwać, wiek robi swoje). Nie wiedziałem więc, czy oczekuje się ode mnie, żebym na coś odpowiadał, do czegoś nawiązywał – mówiłem po prostu swoje, anegdoty i opowieści wielekroć powtarzane, na ogół niezawodne, na szczęście nikt ich nie znał.

Miłą niespodzianką było to, że ściągnięto trochę książek, których w księgarniach nie ma, podpisywałem głównie Nowolipie. Chciałem kupić Pingpongistę – dostałem od kierującej spotkaniem pani Adaszyńskiej w prezencie.

W PIĄTEK W POŁUDNIE TAKSÓWKĄ NA PRAGĘ, na ulicę Mińską, do Soho Factory. W jednej z hal ma być wystawa „Door to Israel”, wejście za zaproszeniami, gęsta ochrona, sprawdzanie zaproszeń i dowodów osobistych. Bo to również przyjęcie (reception) z okazji zbliżającej się rocznicy niepodległości Izraela. Potem popijamy wino przy stoliku, jest obok p. Jacek Moskwa (który zachwyca się Solfatarą Maćka), jest właściciel wydawnictwa Emka, p. Jacek Marciniak, rozmawiamy o Camusie, obiecuje mi album o nim, autorką jest córka Camusa, Catherine. (Album dostałem). Z całusami przybiega Rasa Rimickaite, szefowa kultury (attaché) w sąsiadującej ze mną ambasadzie litewskiej.

Śpieszymy do domu, bo jestem umówiony w Czytelniku na obiad z Tomkiem i Kasią. Jutro wyjeżdżają do Florencji. Ale chyba i do Berlina, w którego bibliotekach mój wnuk ma szperać w materiałach do swojego florenckiego doktoratu. Herbatę u mnie parzy – bo taki przyjął się zwyczaj – on, mąż, mój wnuk Tomek.

Przed księgarnią na Wiejskiej spotykam p. Romana Kurkiewicza – uprzedzam go, że będzie w moim Powrocie…, bo jako jedyny dziennikarz skrytykował, podobnie jak ja, to, co powiedział o zabitych w Katyniu prezydent: że zginęli tu bohaterowie. Nie, nie mieli sposobności, by zostać bohaterami. Popełniono mord na bezbronnych i bezwolnych inteligentach.

„No, to mi się dostanie” – udał przerażenie p. Kurkiewicz.

W „STOŁECZNEJ” NEKROLOG, DUŻE LITERY: „ALEKSANDER MINKOWSKI”. Czy to On? Tak, on, Olek. Bo jest słowo  „P i s a r z”.  „Zmarł mój Mąż i Wielki Przyjaciel”. Podpisana: „Grażyna”. I niżej: „Krzysztof i Artur”. Zmarł pewnie za granicą, może w Australii, dokąd Grażyna się przeprowadziła, kiedy Olek związał się – z kim? – jestem obok niej na zdjęciu w jego mieszkaniu – z Lilianną, dowiedziałem się z opublikowanego w kilka dni później wspomnienia. To wspomnienie skomponował ktoś z dawnego kręgu partyjnego, ale nie pomyślał, że trzeba poinformować choć trochę, co Olek napisał. „Setki książek” – entuzjazmuje się p. Jerzy Tepli. No, przesada. Setki – to by było fatalnie. Kilkadziesiąt na pewno. Ale wymień, do diabła, przynajmniej trzy, te najbardziej czytane.

Był na pewno utalentowany, pisał łatwo, czasem zbyt łatwo. Miałem mu za złe – i powiedziałem mu to – że jeździł w ekipie Olszowskiego, kiedy ten zatwardziały moczarowiec uprawiał wizyty za granicą. Nie powodowała Olkiem próżność – bo co to za zaspokajanie próżności towarzyszyć draniowi – raczej szło o ciekawość świata, o przygodę. Wobec mojego pisarstwa był usposobiony wyjątkowo, po Więźniu i jasnowłosej wyznał mi, że stara się w następnej książce mnie naśladować. Pewnie ta książka, rzekomo à la Hen, mnie irytowała. Był okres, już po transformacji, kiedy przedsiębiorczy Olek, korzystając z wolności gospodarczej, wydawał pismo „Skandale”. Zamieścił w nim recenzję z Odejścia Afrodyty, tak pochlebną, że nie wypada mi jej zacytować.

Dobra była książka z pobytu w Nowym Jorku, w którym przez pewien czas wykładał na Columbia University. Udało mu się spotkać wciąż jeszcze żyjącego Kiereńskiego, legendarnego premiera z czasów rewolucji lutowej. Rozmowa świetna.

NIEDZIELA. WCZORAJ TROCHĘ TELEFONÓW – rzekomo moje imieniny. Dla pewnych szczerze zaprzyjaźnionych osób – pretekst, żeby się odezwać. Dorota Woźniak zapewne zwyczajowo w Tajlandii, a może w Chinach z Mikołajem, który tam studiuje.

Dzisiaj – niedzielne podlewanie doniczek. I wszystkie inne czynności, do których zobowiązuje mnie codzienność. Ciśnienie: 156.

Wracam do soboty sprzed tygodnia. Mam być u Krystyny Shmeruk, spotkanie z przyjaciółmi – to z powodu jutrzejszych jej imienin. Przyjeżdża po mnie pięknym samochodem jej syn Wiktor („samochód mamy” – uważa za stosowne poinformować). (Aha, czyli mama czynna, umie na dom zarobić). Jest pani profesor Kuligowska-Korzeniewska, jest pewien pan Czesław, tęgi, siwawy, łysawy, bardzo towarzyski, świetnie zorientowany w sprawach, ludziach, datach, w ostatnich wydarzeniach i skandalicznych wypowiedziach; Hanka Węgrzynek, którą poznałem tak jak i Krysię w 1988 roku w Jerozolimie, podczas międzynarodowej konferencji historycznej, organizował ją Chone Shmeruk, absolwent tego samego gimnazjum Kryńskiego co ja, wtedy się w Krysi zakochał, a może kiedy indziej, mniejsza, nie bądźmy pedantami, ale to pewne, że gośćmi honorowymi konferencji byli Jerzy Kosiński i Zbigniew Brzeziński. Stąd anegdoty à propos. I przychodzi urocza pani, chwilami, w uśmiechu – wręcz piękna, nie przedstawiła się, usiadła po drugiej stronie stołu – „jak pani na imię?” – „Joanna” – była przez kilka lat żoną Wojciecha Młynarskiego. Piła, jak i inne panie, wino, ja dżin. Czy pani Joanna coś mojego czytała? Chyba „coś”. Pan Czesław dużo – ostatnio, zdaje się, Dziennika ciąg dalszy.

CORAZ OSTRZEJ, CORAZ BRUTALNIEJ. Naczelnik wykrzykuje: „Oni mówią, że Polska to anachronizm!”. Kto „oni”? Kto tak powiedział? Nikt nie zadaje mu tego najprostszego pytania.

„Idą ze skargami na Polskę do ambasady rosyjskiej” (!). Kto? Kiedy? Powiedz!

„Oni gardzą Polską”. Już dawno stwierdziłem, że ten pan to przede wszystkim agitator.

Ktoś z ich pismaków czy politykantów napisał, że Komorowski okradł pałac. Prezydent jako złodziejaszek, Urke Nachalnik. „Niech zwróci każdy obraz, każdą łyżeczkę”.

Macierewicz: „Smoleńsk to akt terroryzmu rosyjskiego”. Potem się wykręcał: „Chodzi o terroryzm medialny”. Co to znaczy…?

Powiedzenia niektórych rzeczników przypominają wykręty uczniaków przyłapanych na ściąganiu. Któryś z rzeczników o wysłanych poza Warszawę prokuratorach wojskowych (tych, co zaprzeczają, że w Smoleńsku był zamach): – W wojsku to normalne, taka wędrówka, nie powinni za długo tkwić w jednym miejscu, bo się „zasiedzą”. – I mówi to, wiedząc, o co naprawdę chodzi, mówi, nie wstydząc się fałszu – choćby przed rodziną – wiedząc, że dziennikarz nie ma wątpliwości, że to fałsz, wykręt, który ma zadowolić jego zwierzchność.

WCZORAJ SPODOBAŁ MI SIĘ – jeszcze niedawno nie przypuszczałem, że coś takiego mi się przydarzy – Michał Kamiński. Pisowiec, który z nim polemizował, miał trudne zadanie, wiedział, że jest w beznadziejnej sytuacji. Macierewiczowi doniesiono gdzieś na prowincji, że wróg (czyli kto?) posługuje się bronią „elektromagnetyczną”, która może powodować zmiany w myśleniu (marzenie autorów scenariuszy fantasy!), i że była o tym mowa w Ameryce w Internecie. Pan minister, zamiast to wyśmiać, oświadczył: „będziemy to badać”, za pół roku będą wyniki. Michał Kamiński: „Ameryka to taki kraj, gdzie zdarzają się ludzie, którzy w różne rzeczy wierzą. Jedni w fale elektromagnetyczne, inni, że Obama to jaszczur z Kosmosu, że Elvis Presley nie umarł, tylko żyje pod innym nazwiskiem. Ale żaden z tych ludzi nie jest ministrem obrony narodowej”.

DZWONIŁA PEWNA PANI, która przedstawiła się jako moja czytelniczka, podała nazwisko, dobre, szanowane. Korzenie sięgają do frankistów. Bardzo zasymilowanych, aż tak bardzo, że bywali współwłaścicielami dzienników, w których zamieszczano artykuły o odcieniu antysemickim, a może nawet wręcz antysemickie. Z takimi kompleksami nieraz się stykałem. Ale nie tylko o to jej idzie. „Mam nieszczęście – zwierzyła się moja czytelniczka – mieć wspólną wnuczkę z Iksem”. Jej córka wyszła za mąż za syna tego – jak by go nazwać – najprościej faszystą. I ten syn, jej zięć, jako filozof nie różni się od ojca faszysty. „Co z dzieckiem?” Przygląda się światu, „swój rozum ma”, mówi pani z westchnieniem. No właśnie. „Współczuję pani. Ale wnuczka to wnuczka”. Zięć i jego ojciec, dziadek dziecka, to chorzy ludzie. Pani ma nadzieję, że wnuczka będzie myśleć zdrowo.

Babcia na poziomie, świat przez nią pokazywany, jej słowa, miłość mogą być bardzo pomocne.

„MNIE Z KOLEGAMI SADZANO POD EKRANEM. Z tej perspektywy wszystkie twarze filmowe były wydłużone. Sądziłem, że to jest normalne, od tego jest kino. W kinie nie może być tak jak w życiu”. Powiedziałem tak w wywiadzie na temat moich związków z filmem, który właśnie ukazał się w Dużym Formacie „Wyborczej”, przeprowadzili go Jacek Szczerba i Katarzyna Bielas. Zatytułowali go: W JEJ OCZACH POKAZAŁY SIĘ ŁZY. Bo wtedy, kiedy zaczynałem tę robotę, nasi reżyserzy (ale tylko nasi) nie życzyli sobie, by scenarzyści dawali w tekście jakieś wskazówki operatorskie; kiedy więc przewidywałem konieczność zbliżenia, pisałem na przykład: „w jej oczach pokazały się łzy” – no i zbliżenie musiało być. Nadaje się na tytuł, uznali moi rozmówcy.

Sięgam pamięcią wstecz, do filmów niemych, od dzieciństwa byłem kinomanem (o czym moi czytelnicy mogli nieraz przeczytać, jest w wywiadzie trochę powtórzeń, trudno, trzeba przecierpieć). Zwierzam się: „Dziwne rzeczy oglądałem w niemym kinie, np. jakąś dramatyczną fabułę o mieście trędowatych. O istnieniu trądu dowiedziałem się z kina”.

Najczęściej chodziłem w dzieciństwie do kina „Promień” na Dzielnej, bo tam właściciel, p. Goldszlak (także właściciel teatru „Scala”), wpuszczał mnie za darmo, miał jakieś zobowiązania wobec mojego ojca. Ale nie lubiłem tego, wolałem łaski bez, wejść za wydębione u siostry 55 groszy.

„Romantyczne” filmy (które wyświetlano w „Promieniu” albo w „Masce” na Lesznie) były dozwolone od lat 18, ale nas i tak wpuszczano. Stawaliśmy pod ścianą, żeby móc uciec na podwórze, gdyby pojawiła się kontrola. Stojąc z boku, nie bardzo mogłem odczytać napisy. Ale i tak łatwo się było domyślić, że skoro myśmy zauważyli Joan Crawford, to na pewno Clark Gable też ją zauważył, zakocha się w niej i ona uratuje mu rewię.

Moje pierwsze scenariusze? Konstruowałem je z fotosów filmów, na które nie mogłem się dostać. „Kolega Sutin, jeden z najlepszych pingpongistów w Polsce, lubił, kiedy opowiadałem mu filmy, które rzekomo widziałem. Nosił nawet moją teczkę, żebym mógł gestykulować. Kiedyś strasznie mnie nabił w ping-ponga, „powiedział wtedy: «Dam ci rewanż». Z powodu wojny nigdy do niego nie doszło. Sprawa rewanżu w pingponga stała się motywem w powieści Pingpongista, nawiązującej do zbrodni w Jedwabnem”.

„Pamiętam – mówię – że przerażały mnie fotosy z Borisem Karloffem w roli monstrum stworzonego przez Frankensteina. Na film też nie poszedłem. Miałem chyba 10 lat. Byłem strachliwy. Trup sąsiada, którego widziałem przez okno, za mną chodził. Wołałem z podwórka, żeby moja siostra po mnie zeszła. W 1939 roku, podczas oblężenia Warszawy, byłem już zupełnie inny, wyzbyty strachu, jedyny w rodzinie zupełnie spokojnie reagowałem na bombardowanie”.

„Jak to rozumieć?”

„Po prostu dojrzałem, stałem się męski, doszło poczucie odpowiedzialności za rodziców. (…) Ale nadal nie lubię oglądać horrorów, horroru jest dosyć w życiu”.

„Zobaczył pan później Frankensteina?”

„Po wojnie, tak, tego z Karloffem, w telewizji. I doszedłem do wniosku, że to jest bardzo sentymentalny film”.

Moi rozmówcy chcą wiedzieć, jakie filmy oglądałem podczas wojny w Związku Radzieckim. Prócz radzieckich, a później, po najeździe hitlerowskim, brytyjskich, propagandowych, ale świetnie robionych, scenariusze pisali wybitni pisarze – J.B. Priestley, Noel Coward – było trochę filmów muzycznych, pamiętam jeden z Kiepurą, nakręcony zresztą w berlińskim studiu UFA. „Po raz drugi w życiu – pierwszy raz przed wojną w Warszawie – oglądałem film z Leopoldem Stokowskim – Ich stu i ona jedna (Sto mużczin i odna diewuszka) – który i dziś chętnie bym obejrzał. To jest o bezrobotnych muzykach (zawsze aktualne) tworzących orkiestrę. Jest z nimi śpiewająca czternastoletnia dziewczyna, gra ją Deanna Durbin (bardzo wtedy popularna). Muzycy potrzebują kogoś sławnego, żeby im zadyrygował, chcą, żeby to był Stokowski. Ale on się nie zgadza. W końcu dziewczyna go dopada. Do tej pory pamiętam ich dialog, który podsłuchują muzycy ukryci pod schodami…” On: „Dlaczego mnie prześladujesz? Jakie masz powody?”. „Mam sto powodów”. „Chciałbym je usłyszeć”. „Proszę bardzo”. I muzycy zaczynają grać II Rapsodię Węgierską Liszta. Stokowski, który chyba jako pierwszy dyrygował bez batuty, porusza dłońmi, muzyka go wciąga, wbrew woli dyryguje. Cięcie – i jesteśmy na koncercie tej orkiestry ze Stokowskim.

„Życie lubi dowcipy – mówię. – Jestem w Oborach, w Domu Pracy Twórczej, i przyjeżdża Stokowski. Zjawił się w PRL-u, żeby odwiedzić swoją krewną, tłumaczkę z włoskiego, Zosię Ernstową. A ja, zamiast porozmawiać z nim o Grecie Garbo, z którą Stokowski spędził kilka lat, rozpytywałem go o ten film”. (Chyba wytknąłem już to sobie w Nie boję się bezsennych nocy).

W niedziele w „Kinematografie Miejskim” przy ulicy Długiej można było obejrzeć za 25 groszy filmy dokumentarne, najczęściej przyrodnicze. Poprzedzała je zwykle prelekcja dystyngowanego pana w binoklach. „To tam dowiedziałem się, że Malajowie używają trucizny zwanej kurarą. Kilkadziesiąt lat później wykorzystałem to w opowiadaniu Długa, chyża łódź.

W wielotomowej Historii cywilizacji Williama Duranta znalazłem kiedyś informację, że misjonarze mieli potworny kłopot z wytłumaczeniem, co to jest miłość – jako uczucie. W Długiej, chyżej łodzi pokazuję Czarownika bardzo kochającego żonę, który jednak nie wie, jak nazwać to, co przeżywa, i nie potrafi chłopcu – chociaż mu to obiecał – wytłumaczyć, co to jest ta miłość, o której misjonarze tyle gadają.

O tym, jak w Lublinie, za czasów PKWN, kierowałem, nie mając jeszcze 21 lat, z ramienia Centralnego Domu Żołnierza, niewielkim zespołem, który nazywano „Pogotowiem Ratunkowym”. Bo występowaliśmy w szpitalach, czasem nagle wzywani, dla rannych żołnierzy. Była to zarazem szkoła kina, teatru. „Stałem między łóżkami i mówiłem: tu jest pole, a tam stoi Hitler, kazałem im to sobie wyobrazić. Najlepszy byłem jako Feluś Oferma, bawiłem wszystkich”.

Podczas forsowania Nysy, kiedy teatr 10 dywizji, którym kierowałem w Rzeszowie, został czasowo rozwiązany, byłem kronikarzem i redaktorem codziennego Biuletynu. „Mogłem siedzieć na tyłach i odbierać z jednostek raporty, ale zawsze wolałem być przy jakimś oddziale. Pamiętam, było to 28 kwietnia, na trzy dni przed upadkiem Berlina, żona zastępcy dowódcy dywizji powiedziała: «Wy koniecznie chcecie zginąć w ostatnich dniach wojny?» I w tym momencie zacząłem się bać – wcześniej nie przychodziło mi do głowy, że mogę zginąć.

Zrozumiałem, że szaleję zupełnie niepotrzebnie. Krzyż Walecznych jednak dostałem, bo ktoś napisał do dowództwa «donos» na mnie, jak się zachowuję. To, że nad Nysą widziałem obok mnie poległych chłopaków, zdecydowało o tym, że w dwanaście lat później napisałem powieść Kwiecień, według której Witold Lesiewicz zrobił film o rozterkach w ostatnich dniach wojny”.

Po innych doświadczeniach filmowych wyłania się sprawa powieści i filmu Nikt nie woła. Konwicki czytał maszynopis. „Piszesz to tak, jakby nie było cenzury”. Ale cenzura była. Pan Szczerba wie, że książka na wydanie czekała 33 lata! Kutz, po sukcesie Krzyża Walecznych (Film Roku 1959!), przypomina p. Szczerba, „zrobił z drugiej części niewydanej powieści ciekawy wizualnie film, wtedy awangardowy”. Z akcją, którą, co uzgodniliśmy, przeniosłem z Samarkandy czasu wojny między repatriantów na Ziemiach Zachodnich: „Dla Kazia i operatora Jerzego Wójcika – inaczej niż dla mnie – najważniejszy był obraz. (…) Po latach marzyłem, żeby Kutz nakręcił Nikt nie woła po raz drugi, tam, gdzie naprawdę to się wydarzyło, w Samarkandzie”.

„Nikt nie woła to przede wszystkim historia miłosna, w końcu w Samarkandzie poznał pan przyszłą żonę”.

„Temat udzielił się ekipie. Wszyscy byli zakochani. (Potworzyły się długotrwałe trójkąty). W Zosi Marcinkowskiej kochał się nieszczęśliwie szwenkier. Rozpił się całkowicie. Widziałem, jak leżał na podłodze w kącie pokoju, a dookoła butelki”.

Moi rozmówcy uważają, że należy to przypomnieć: „Historia Zofii Marcinkowskiej była dramatyczna”.

„Ona budzi we mnie potrójne wzruszenie. Bo występowała w tym filmie, bo grała moją dziewczynę i że tak tragicznie skończyła”.

„Zagrała w pana debiucie reżyserskim: Autobusy jak żółwie”.

„Wziąłem ją, bez zdjęć próbnych, do roli kelnerki. Kiedyś, gdy ją odprowadzałem wieczorem na dworzec – śpieszyła do Krakowa, niespokojna o mocno pijącego aktora, w którym była zakochana – wyznała mi, że jest Niemką, dzieckiem porzuconym w Krakowie przez uciekającą po wojnie niemiecką parę. Zaadoptował ją doktor Karol Marcinkowski”.

„Lekarz?”

„Poświęcił się walce z alkoholizmem”.

Więc teraz trochę o tym, jak Jerzy Urban z doktora w reportażu szydził, co rozwścieczyło Gomułkę, i Urban miał kłopoty w prasie, a później znowu o kręceniu Autobusów…

„Pod filmem, jako reżyser, podpisany byłem ja i Wadim Berestowski, bo na mnie samego, jako amatora, dyrekcja nie mogłaby się zgodzić. Ale Wadim powiedział lojalnie: «To jest twój film». Po premierze w prasie szwajcarskiej i austriackiej pisano o Autobusach…, że to początek polskiej Nowej Fali.

Scenariusz rozszerzyłem o postać urzędnika, sekretarza gminy, który marzy, że jego piesek poleci w Kosmos, bo wtedy Łajka poleciała. Zbyszek Cybulski do mnie: «Ja ci to zagram». «Nie jesteś za młody?» On: «Mam na to sposób. Będzie mi cały czas za zimno. Wciąż z narzuconym na plecy paltem». Okazało się jednak, że do filmu Janusza Nasfetera Zbrodniarz i panna, w którym grał Cybulski, trzeba zrobić dokrętki, więc Zbyszek nie miał czasu. Wtedy Wadim, łodzianin, podsunął mi Janusza Kłosińskiego, był świetny w tej roli”. (Miał coś z Jaracza).

„Skąd u pana umiejętności reżyserskie?”

„Może jestem zdolny? (…) Ja bywałem troszkę na planie, asystowałem całkiem oficjalnie Berestowskiemu przy Bitwie o Kozi Dwór.

Po wojnie, jeszcze przez kilka miesięcy, gdy jechaliśmy furmanką przez Dolny Śląsk, mówiłem: O, tam można ustawić karabin maszynowy. A po nakręceniu filmu mówiłem: O, tam można by ustawić kamerę”.

Czy scenarzysta ma wpływ na obsadę realizowanych filmów?

„Tylko raz zdecydowałem o obsadzie. Dla serialu Królewskie sny, realizowanego przez Grzegorza Warchoła, wymyśliłem Holoubka jako 70-letniego Jagiełłę. Warchoł myślał o Łomnickim. Ale ja zawiadomiłem Holoubka, że piszę dla niego serial. Miał wciąż czar, wierzymy, że w starym królu może się zakochać nastolatka”. Dodaję: „Obsad wprawdzie nie ustalałem, ale miałem za to wpływ na powstanie niektórych filmów”. Jakich? Wymieniam Rękopis znaleziony w Saragossie Hasa. Jestem tam wymieniony w czołówce jako kierownik literacki. (Jak do tego doszło, chyba w jakichś dziennikach wspominałem).

A co z filmem o Boyu we Lwowie, podobno o to zabiegałem?

„Rozmawiałem o tym z Kawalerowiczem. Mówię mu: «Warszawa, początek września. Trwa bombardowanie, a Boy siedzi przy oknie i stuka na maszynie. Odłamki szyby padają na maszynopis. Boy odsuwa stolik z maszyną od okna i pisze dalej». Kawalerowicz z entuzjazmem: «No to mamy pierwszą scenę!». Nazajutrz czytam w gazecie, że będzie kręcił Quo Vadis?”.

PRZYWOŁUJĘ W WYWIADZIE OSOBY, które czytelnicy (moi czytelnicy) znają z Nowolipia. Nie szkodzi: czytelników „DF” jest o kilkadziesiąt, a może i o kilkaset tysięcy więcej niż czytelników książki. Ale w Nowolipiu nie ma tego, co mówię o Dziadku z Solnej 9. „Moim zdaniem, nie miał nic ciekawego do powiedzenia. Widywałem się z nim tylko, kiedy w sobotę przychodziłem do nich z mamą na czulent. Pamiętam, że zapowiadał (wyjątkowo po rosyjsku): «Kiszka budiet». A ja myślałem, że mówi: «Kiszka budzi». «Dlaczego budzi?» – dziwiłem się”.

Babci, która chwaliła się przede mną i moim bratem, że dziadek był o nią zazdrosny – no tak, podobno była piękna – babci (z którą pierwszy raz w życiu byłem w kinie, co już gdzieś opisywałem) udało się umrzeć, zanim powstało getto. Kupcy z Rynkowej i Wielopola odprowadzali ją do grobu. Jest o tym mowa w Nowolipiu. A co się stało z dziadkiem? – chcą wiedzieć moi rozmówcy. „Pojechał posłusznie z wnukami (Halinką i Mareczkiem) do Treblinki”. Tym zdaniem kończy się pierwszy rozdział Nowolipia.

Chyba nie odnotowałem, że było sporo telefonów po wydrukowaniu „filmowego” wywiadu. Dzwonił syn Wadima Berestowskiego, Andrzej (to ten, którego w dzieciństwie nazywano „Flecik”, przypomina zaprzyjaźniony z nim Maciek). Dziękuje za ciepłe słowa w wywiadzie o ojcu. Podkreśliłem jego lojalność podczas kręcenia Autobusów…, to, że powiedział: „To twój film”.

Czytam ostatni wydruk Powrotu do bezsennych nocy. Do pół do pierwszej w nocy. Zostało jeszcze tylko kilkadziesiąt stron.

Nazajutrz, gdzieś koło ósmej wieczór, dzwonię do Madzi: „Koncził dieło – guláj smieło”. Skąd to znam? Kozaczyzna? Czy może samarkandzki winzawod?

Jutro Ewa odlatuje.

NIE ODLECIAŁA, BO OKAZAŁO SIĘ, ŻE BILET JEST NA NASTĘPNY DZIEŃ. Matematyczka pomyliła daty. „I bardzo dobrze – mówi – bo możemy się jeszcze zobaczyć”. Wykorzystuje ten dzień, by pojechać z mamą i ze mną na Kruszyńską, gdzieś na daleką Wolę, do sławnej kliniki okulistycznej. Mamy się umówić w sprawie operacji oka. Wymiana soczewki. Bardzo mi się nie chce – jestem o to, przyznaję, niespokojny. Najpierw badanie przeprowadza pani w zielonym fartuchu, zapewne także lekarka, potem przejmuje mnie właściciel, w świetnym humorze, nic dziwnego, zakład ma powodzenie. Stwierdza „twardą” zaćmę w lewym oku. Wyregulujemy, powiada, na -2. Odkrywa, śmiejąc się, że jestem dwa razy starszy od niego. Nazwisko moje nic mu, zdaje się, nie mówi. Czy w ogóle coś czyta? Bo po co? Zakład pracuje.

Za operację płaci Ewa – to jest jej prezent dla dziadka.

Odwozimy Madzię, zostaję w taksówce z Ewą. Kierowca, koło czterdziestki, z brodą, włosy długie, rozczesane na dwie strony twarzy, mówi coś pogardliwego o Murzynach w Ameryce. Ewa: „Proszę stanąć! Wysiadam! Nie chcę jechać z faszystą!”. On: „Przepraszam”. Ja, łagodząco: „Ewa, pan cię przeprasza”. Przejechała ze mną jeszcze dwie ulice (miała wstąpić do Taty, na Boya-Żeleńskiego), wysiadła, trzaskając drzwiami. Ja, do kierowcy: „Ona bardzo się tymi sprawami przejmuje”. On najwyraźniej skruszony. Coś do niego dotarło.

Ewa jutro leci do Bostonu – z przesiadką w Londynie.

MAILUJĘ NIESPOKOJNY DO JEFFERSONA; dlaczego się nie odzywa? Czy książka jeszcze nie dotarła? Wszystko trwa teraz dłużej, tłumaczy, bo badanie przesyłek po zamachach w Brukseli jest skrupulatne. Jak książka dojdzie, to mnie zawiadomi. Co do Easter (Świąt Wielkanocnych), to czeka go czterogodzinna jazda do Huddersfield (dla mnie nazwa miejscowości brzmi znajomo, bo pamiętam, że kiedyś w angielskiej lidze grał klub Huddersfield Town), Carla uparła się, żeby tam kupić kota – ona musi mieć tego właśnie kota: bengalskiego, przeczytała o nim w ogłoszeniu, i on, doctor Jefferson, jest teraz kocim tatą. Ze względu na swoje wykłady przerwał na 10 tygodni naukę polskiego, teraz wraca do tego i być może następny list napisze po polsku.

NIE WEZMĘ UDZIAŁU W OGÓLNOKATOLICKIM OBŻARSTWIE i nie tęsknię do niczego w tym guście. W sobotę, na opustoszałej Wiejskiej (ludzie już wyjechali i gdyby komuś zależało, miałby gdzie parkować), spotkałem Karola Małcużyńskiego juniora. Czytał mój wywiad „filmowy”, zgaduje, że ta elegancka tłumaczka w mikrobusie, przy której Irek Iredyński zamilkł, bo nie umiał mówić bez wiadomych przerywników, to była Krystyna Tarnowska. Nie, nie Tarnowska, inna dystyngowana anglistka, Skibniewska. Rozgadaliśmy się o Krystynie. (W Odejściu Afrodyty wykorzystałem ją jako „Antoninę”, tę, która opiekuje się chorym eksmężem i załamaną dziewczyną, dla której ją opuścił – „no bo któż inny?” – wszystko autentyczne, taka ona była). Ona i jej siostra, Dawidsonówny z domu, przechowywały na Żoliborzu wuja Nagajewskiego, opowiedziała mi o tym, kiedy w 1963 roku wybierałem się do Izraela, małego, pionierskiego wtedy kraju – chciała, żebym p. Nagajewskiemu przekazał pozdrowienia. Krysię gestapo aresztowało, siedziała na Pawiaku, ale nie jako Żydówka, tylko jako akówka.

I coś jeszcze wczoraj w Wielką Sobotę. Ponieważ Elżbieta Z. przysłała mi na Nowy Rok pięknego esemesa z życzeniami, postanowiłem przesłać jej z komórki mój dowód pamięci na Wielkanoc. „Pamiętam pewną roześmianą święconkę” – wpisałem. Dlaczego „roześmianą”? Stała w Wielką Sobotę w długiej kolejce z koszykiem i nagle przypomniała sobie żydowski dowcip, który kilka dni przedtem jej opowiedziałem – wybuchła śmiechem, nie potrafiła go stłumić, ludzie popatrywali na nią zgorszeni, wyszła z kolejki. (Ten dowcip – w pewnym sensie „klasyczny” – opowiedział mi Adam Tarn, założyciel i naczelny „Dialogu”, wyemigrował w 1968 roku do Kanady, zgnębiony gomułkowsko-moczarowską kampanią antysemicką).

W kilka minut po moim esemesie Elżbieta zadzwoniła. „Muszę ci powiedzieć, że właśnie zmarł mój mąż”. (Wiedziałem, że chorował). „Mój esemes był nie na miejscu”. Ona coś uspokajającego. I potem: „Odezwę się”.

ARCYBISKUP MICHALIK: „Odradza się Targowica”. Donoszą za granicą na Polskę, żeby wzbudzić do niej nienawiść. (Kiedyś musiał za coś przepraszać. Rzecznik tłumaczył, że to był „lapsus”). Targowiczanie, o czym arcybiskup nie wie albo woli nie wiedzieć, występowali w obronie religii, przeciw Komisji Edukacji Narodowej (wróg gorszy od Owsiaka) i świeckiemu nauczaniu. Ale po co ja o tym w ogóle piszę? Bo żyję w tym kraju – i wredność i głupota mają wpływ na moje życie i życie moich najbliższych.

Wieczorem mail od Jeffersona. Książka dotarła w sobotę wieczorem. A więc poczta, jeśli nadany jest „priorytet”, dostarcza przesyłkę także w sobotę – i to świąteczną. Z jazdy do Huddersfield musieli zrezygnować, bo ten kot bengalski z ogłoszenia został już sprzedany. Pojechali więc do innej miejscowości, gdzie były na sprzedaż dwa koty, ale były tak cute and adorable, że Carla uznała, że musi mieć oba. (A co na tę zmianę miejsca koty?). „Mój dom teraz wygląda jak zoo”.

DZWONIŁ UCHAŃSKI. Rozmawialiśmy dłużej niż zwykle. Ma czworo wnuków, więc spożycie niedzielne odbywało się rodzinnie. Zapytałem o pewną wspólną znajomą – młoda, ładna, zdolna. Jest w depresji. Dość częstej, zauważa Wiesław, w pokoleniu powojennym. Pada trochę znanych nazwisk, ludzi z poczuciem humoru, nie spodziewałem się u nich tego. „Czy u was, na uchodźstwie, podczas wojny, to występowało?” Nie znam takiego przypadku. Były gniew i walka o przeżycie. Była aktywność, by się nie dać – głód, upokorzenia, porażki – wszystko przejściowe – przeżyję – wrócę! Jeszcze raz o tym, że w głodzie, na dnie, w sytuacjach wydawałoby się beznadziejnych – nigdy nie zapłakałem. (Tak jak teraz zdarza mi się, kiedy bohaterka filmu szepcze do niego: „Kocham cię…”).

W KSIĘGARNI NA WIEJSKIEJ KUPUJĘ KSIĄŻKĘ SANATOR. A obiecywałem sobie, że nie będę już książek kupował, nie ma miejsca na półkach i, co gorsza, niewiele już mam czasu, by je czytać. A tak by się chciało raz jeszcze zatopić się w wielkiej klasyce… No, ale ta książka jest o Stefanie Starzyńskim, moim wrześniowym bohaterze. Wydaje się, że autor – Grzegorz Piątek, architekt – nie lubi postaci, którą się zajmuje, biografom to się czasem zdarza. Już sam tytuł, Sanator, świadczy o pewnym uprzedzeniu. Bo przecież nie jego przynależność partyjna w naszej pamięci dominuje, ale to, co zrobił dla Warszawy, a później, podczas oblężenia, został w niej i w przeciwieństwie do innych „sanatorów” nie uciekł przez Zaleszczyki, ale trwał, organizował opór, wpływał także moralnie. Kilkakrotnie autor podaje, że Starzyński był brzuchaty, nie taki jak na pomnikach. Nie, raczej nie był brzuchaty, był barczysty, byczkowaty, to tak. Pamiętam, że kiedy grono architektów skupionych wokół niego przed wojną zorganizowało wystawę „Warszawa przyszłości”, zrobiła na nas, gimnazjalistach od Kryńskiego, duże wrażenie.

W Konstancinie opowiadała mi Lindorfówna, popularna przed wojną aktorka teatralna, że przyjaźniła się ze Starzyńskim i kiedy zwierzyła mu się, że chce kupić działkę pod budowę domku, radził jej daleki Mokotów, „będę – powiedział – rozbudowywać Warszawę w tamtym kierunku”. (Więc tam będą rosły ceny gruntów).

W mojej powieści Opór (książka druga w cyklu Teatr Heroda) często wspominam Starzyńskiego. Kiedy książka się ukazała, dostałem list od profesora S. Lorentza, który we wrześniu kierował grupą ratującą obrazy ze zbombardowanego, płonącego Zamku Królewskiego; podziękował mi, że tak ciepło piszę o prezydencie Starzyńskim, inicjatorze tej akcji. List, w którym wyczuwało się wzruszenie.

PO JEDENASTEJ u doktora Macieja Grodzickiego, znanego już moim czytelnikom młodego geriatry, który czuwa nad moją starością. Z zapowiedzią, że będzie operacja oka – co pan doktor na to? Operacja, mówi, to duże słowo, dzisiaj to tylko „zabieg”. Uważa, a nawet żąda, bym poddał się masażom, bym wyjechał na wypoczynek, na nicnierobienie, chociaż on też wie z doświadczenia, iż nie ma nic bardziej męczącego niż „wypoczynek”.

Masaże? Mowy nie ma! Czas w tym wieku jest zbyt cenny, żeby marnować go na jakieś masaże. Zjedliśmy z Madzią obiad w Czytelniku. Ani jednej znajomej twarzy…

CHYBA NIE ODNOTOWAŁEM, że dostałem list od czytelnika ze Strzelec Opolskich, który przedstawił się jako schizofrenik i pisze do mnie, szukając pociechy. Tyle jest, pisze, nienawiści w telewizji, nie można na to patrzyć; i jeszcze, że mądrzy nienawidzą schizofreników. (Mądrzy? Chyba powinien był to ująć w cudzysłów).

Przez kilka dni myślałem, co odpowiedzieć, jak go „pocieszyć”. Jego list świadczy o jasności myślenia i formułowania. W kopercie znalazłem znaczek na odpowiedź – co też dobrze o jego stanie świadczy.

Gdzieś o piątej po południu zasiadłem do listu. Pomyślałem, że powinienem go poprosić o wybaczenie za kilkudniową zwłokę. Wyliczyłem, czym byłem zajęty. Wyznałem, że czytałem dzieło prof. Kępińskiego o schizofrenii.

„Co do tej nienawiści, która leje się w TV, to przygnębia mnie ona tak samo jak Pana, jednak tło jej jest przede wszystkim polityczne, posługują się nią nie ludzie «mądrzy», ale źli i głupi”.

Przepiszę jeszcze następny akapit: „Życie i społeczeństwo są jednak bogatsze, niż to się powierzchownie ujawnia. Cieszy mnie – a i do Pana to powinno dotrzeć – że tyle osób wykazało ostatnio odwagę myślenia, zdobyło się na sprzeciw wobec szerzonych nienawiści i zła. I są wśród nich osoby, których o taką siłę nie podejrzewałem”.

Napisałem więc to, co myślę i czym sam się pocieszam. Czy on odczuje, że to szczere, a nie że napisane „z dobroci serca”? Bo na końcu, by go przekonać, że istnieją ludzie mądrzy i dobrzy (chociaż to nie oni rządzą, a kiedy rządzą – jak Henryk IV z Nawarry czy Lincoln – zawsze się znajdzie nienawistnik morderca), przytoczyłem często przeze mnie powtarzane zdanie Boya, wypowiedź z 1919 roku – o dobroci, bez której „inteligencja, dowcip nawet są niesympatyczne i niezajmujące”.

W SOBOTNIM MAGAZYNIE ŚWIĄTECZNYM „WYBORCZEJ” długa rozmowa Donaty Subbotko z Wojciechem Karpińskim. Uświadomiłem sobie, że był kimś dalekim ode mnie – chyba i ja dla niego byłem nieinteresujący. Choć mieliśmy wspólnych znajomych i może nawet przyjaciół: Kot Jeleński, Giedroyc, Herbert, Zygmunt Hertz, który w liście do Miłosza napisał o moim Kwietniu, że książka „uczciwa”. (W roku 1961 dla książki spoza żelaznej kurtyny była to ocena rzadka).

Czytam ten wywiad i myślę: jak inne było moje przejście do literatury. I do tego środowiska. I nie chodzi o pochodzenie „etniczne”, ale o środowiskowe, można rzec klasowe. Ojciec majster hydraulik, z małego miasteczka, jego rodzice wyrabiali masło; matka z rodziny handlującej fajansem i porcelaną na Gnojnej. I on, uczony pan Wojciech, syn znakomitego architekta Zbigniewa Karpińskiego, bratanek świetnie się zapowiadającego poety i satyryka, Światopełka Karpińskiego. Ród matki sięgał do rektora Malewskiego w Wilnie (potem dygnitarza carskiego), z którego córką ożenił się Władysław Mickiewicz, czyli i z wieszczem spowinowaceni. Dziadek zakupił Czerniaków, 200 hektarów, założył farmę ogrodniczą, podczas okupacji pracowało u niego 80 Żydów, dawał im schronienie w ziemiankach, do czasu kiedy, w 1942, wtargnęli Niemcy – musieli uciekać.

Po wojnie babka nadal uprawiała tam warzywa. A on, uprzywilejowany towarzysko, historyk XIX wieku, w Paryżu przygarniany przez Maisons-Laffitte – hołubiony przez Czapskiego, który darował mu rysunki. W PRL-u był ceniony jako publicysta historyczny. Pamiętam, że Andrzej Kijowski z nim z powodu pewnej książki polemizował – Andrzejowi nie podobała się jego tolerancja dla endeckości.

Teraz odrzuca politykę – bo po co mu ona? – takie to wstrętne, zdradliwe, zakłamane – żyć warto dla oglądania obrazów. I słuchania muzyki. Ach, malarstwo. Ach, poezja.

„Napisałem książkę Henryk, o Krzeczkowskim, szesnaście lat przyjaźni, tak, proszę pani”. Ja Krzeczkowskiego pamiętam jako świetnego tłumacza Złotej gałęzi Frazera (w jego wyborze), zaczytywałem się w tej książce, ślady tego są w moich notatkach i w opowiadaniu Niebo naszych ojców. Ale sam Krzeczkowski – oficer ludowego wojska, i to chyba informacji czy wywiadu, a potem katolik, współpracownik „Tygodnika Powszechnego” – no, niezła ewolucja…

WIELKI TYTUŁ W PIĄTKOWEJ „WYBORCZEJ”. Papież pisze do Kaczyńskiego, żeby spowodował uspokojenie w kraju przed jego wizytą. Media nie ukrywają zazdrości: skąd oni, u diabła, mają tę wiadomość?! Nazajutrz mały felietonik: to był żart primaaprilisowy. Ale tak dziś jest, że wszystko, co wydawałoby się mało realne, może być prawdziwe, a to, co prawdziwe, wygląda jak żart. Coś tak głupiego, że trudno uwierzyć.

PRZED CHWILĄ DZWONIŁA Z DARTMOUTH EWA. Chce wiedzieć, jak się czuję przed operacją oka. Powiedziałem, że nie jestem pewny, czy jest potrzebna. Rozmawialiśmy dosyć długo, także o obronie jej doktoratu. Opowiedziałem, że mam zostać „honorowym członkiem Zaiksu”, to w tym środowisku (kilkutysięcznym) cenione wyróżnienie. Że nękają starca autorzy jakichś komponowanych przez siebie zbiorczych książek. Uchański dzwonił, opowiadam Ewie, że pewien krytyk sztuki składa książkę z wypowiedzi pisarzy o jedzeniu i chce się i do mnie zwrócić, i ja na to, że mógłbym opowiedzieć o głodzie – „to by było bardziej dramatyczne”, przyznał Wiesław – Ewa też to doceniła.

Ewa zachwyca się tym, co się dzieje w Islandii. Więc ja o tym, że dwa państwa, które statystycznie mają najwięcej medali olimpijskich na głowę mieszkańca, to Islandia i Luksemburg. Wystarczy, jak mają po jednym. Ewa reaguje śmiechem, od którego robi mi się przyjemnie. To samo dotyczy laureatów literackiego Nobla, z Islandczyków dostał go, o ile pamiętam, Halldór Laxness.

PUŁTUSK, AKADEMIA HUMANISTYCZNA IM. ALEKSANDRA GIEYSZTORA. Właśnie jest stulecie jego urodzin. Przywieźli mnie tu na uroczystość wręczenia medali za zasługi na rzecz – nie pamiętam, jak to nazwano. Na progu wita rektor, p. Koseski. Trzeba się wspiąć na drugie piętro, do sali debat. Najpierw w gabinecie rektorskim z kilkunastoma innymi uczestnikami. Wśród nich p. Jerzy Soszyński, który przydźwigał świeżo zakupiony Dziennika ciąg dalszy. Z przewidzianych pięciu mówców brak dwóch profesorów, rozchorowali się: Andrzeja Rottermunda i Normana Daviesa. Zawiadomił, że jest w Londynie w szpitalu, przyjedzie w listopadzie. Przypuszczam, że pracuje nad książką o tym, dokąd teraz zmierza Polska. Zmienił, zdaje się, stanowisko, broni demokracji przeciw pisowskiemu zjazdowi ku dyktaturze i chyba już nie daje wyrazu przekonaniu, że powstanie warszawskie było decyzją politycznie słuszną.

Po wręczeniu przyznanych nam medali – „debata” na temat polskiej humanistyki, daję cudzysłów, bo prowadzący, Witek Rybczyński, sekretarz Akademii Polskiego Sukcesu, przewiduje tylko trzy wystąpienia, po 15 minut każde. Najpierw ks. prof. Edward Walewander (bardzo to nazwisko brzmi, jakby było wzięte z filmu skandynawskiego), potem Andrzej Mencwel, profesor, i wreszcie ja, jedyny, przy którego tabliczce nie ma skrótu „prof.”, chociaż urzędniczki i tak mówią do mnie „panie profesorze” (nie prostuję, podpisuję jakiś rachunek, więc panie muszą być pewne, że nie oszust, tylko ktoś, komu te pieniądze się należą).

Zacząłem od tego, że muszę przeprosić za czekające ich moje gadulstwo, mam nadzieję, że nie jest to objaw starości, ale natłok doświadczeń: wszystko, co słyszę, z czymś minionym mi się kojarzy. Na przykład profesor Mencwel zastrzegł się, że nie chciałby narzekać, a mnie się od razu przypomina „Bęc-Walski” z 1947 w „Przekroju” (rysunek Karola Ferstera), który mówi (całkiem proroczo): „Dopóki można narzekać, to jeszcze nie można narzekać”. Cieszę się, że p. Mencwel poruszył sprawę sprzeczności, wśród których teraz za sprawą polityków się znaleźliśmy – naszą przyszłością jest Zachód, uczestnictwo w kulturze europejskiej, dzielić z Europą prawa podstawowe i tolerancję , a usiłuje się nas od Europy odciągnąć, zastąpić ją wschodnim samodzierżawiem.

Kilka zdań o moich kontaktach z Gieysztorem. I że chcę tu obecnym zalecić dwóch autorów: Montaigne’a i Boya-Żeleńskiego. I że jeśli Montaigne jest dla kogoś obcy, to niech się nie martwi, znałem pewnych wybitnych erudytów, którzy co prawda o Montaigne’u słyszeli, ale byli przekonani, że to jest właściwie Monteskiusz, tylko napisany inaczej. Parę cytatów z Montaigne’a użytych w mojej książce: „Im chodzi o wojnę (między Ligą Katolicką a protestantami) – religia służy za narzędzie”. Dalej: „Dobre nie następuje koniecznie po złym, może nastąpić nowe zło i gorsze”. (Oklaski). „I na najwyższym tronie świata siedzisz jeno na własnym zadku”. I wreszcie zwierzenie pana Michała: „Piszę swą książkę dla niewielu ludzi i na niewiele lat”. Tym zdaniem, mówię, kończę biografię Montaigne’a – z takim moim dopiskiem: „Dzieje literatury nie znają wspanialszej pomyłki”. Aprobujący uśmiech profesora Mencwela.

Wcisnąłem też uwagę, że wśród władców, którzy na ogół byli bezwzględnymi łajdakami, na pewno wyróżniało się dwóch mądrych i szlachetnych: Henryk IV z Nawarry i Abraham Lincoln – i obaj zostali zamordowani. Henryk III, którego znamy jako Walezjusza, został zamordowany, kiedy zaczął robić coś pożytecznego dla Francji. Odezwał się ksiądz profesor: „To ciekawa uwaga”. (A Gandhi? A Icchak Rabin? A egipski prezydent Sadat, kiedy zdecydował się na pokój z Izraelem? A Narutowicz? Bernadotte, pierwszy przewodniczący ONZ?). Fanatycy nienawidzą ludzi czyniących pokój.

O Boyu. Że wspomina się o nim – z aprobatą czy z potępieniem, gniewnie – głównie jako o autorze Piekła kobiet, Dziewic konsystorskich lubNaszych okupantów, podczas gdy naprawdę to był dla niego margines, sprawy ważne, oczywiście, ale został w nie raczej wciągnięty, bo taka jest ta Polska właśnie, „mam pióro w garści”, tłumaczył się, nie może milczeć. Pasjonowała go literatura, Fredro, Wyspiański, Mickiewicz, Molier, recenzje teatralne. Przemiany w obyczajowości, nowa moralność. Polecam obecnym Boya i Montaigne’a po prostu jako świetne, przenikliwe pisarstwo, możliwość obcowania z partnerami mądrymi, myślącymi… Tu urwałem. „Wycofuję słowo «myślący» – ono nic nie znaczy. Można myśleć mądrze i można myśleć głupio. I można myśleć podle”. Huczne oklaski. Mencwel szepnął mi do ucha jakąś pochwałę.

Schodami dwa piętra w dół. Przy winie przeszliśmy z panem Mencwelem na „ty”. (Był najwyższy czas).

CZWARTEK. OBUDZIŁEM SIĘ PRZED SIÓDMĄ. Mam być na czczo, nawet pić nie wolno. Dojechaliśmy z Madzią, tak jak zostało ustalone, na czas, do kliniki okulistycznej „Retina”. Dr Fryczkowski był żartobliwy. Chyba to sposób, by łagodzić niepokój pacjenta. Ale ja nie drżałem. Będzie, co ma być. Kiedy po kwadransie zalewania oka ukazało się światełko, usłyszałem: „Mamy to!”. Opatrunek na oko. Usta wyschnięte. Duża herbata w domu wciąż tego zaschnięcia nie usuwa. Takie odczucie w podniebieniu miewałem w Samarkandzie, kiedyśmy w naszej Wytwórni Win i Wódek (Nr Cztery) popijali z brygadzistą Nikaszynem, głuchawym Mordwinem – eter. (Zdarzało się).

Piątek. Maciek zawozi do kliniki na zdjęcie opatrunku. Lekarka stwierdza, że wszystko jest OK.

W sobotę udało mi się odpowiedzieć licealistce Monice, wielbicielce króla Stanisława Augusta – i wcale nie pod wpływem mojej książki, dotarła do tego uczucia samodzielnie; ktoś, wiedząc o jej miłości, podarował dziewczynie Mojego przyjaciela króla i ona się odtąd z tym „arcydziełem” (oczywiście!) nie rozstaje.

Ma kłopot z kolegą, który jest przeciw królowi i argumentuje, że on wie lepiej, bo jest w drugiej licealnej, a ona dopiero w pierwszej. Poradziłem jej, by zaczerpnęła z posłowia do mojej książki nazwiska wybitnych historyków i publicystów (oni wszyscy mają drugą licealną raczej zaliczoną), „którzy są tego samego zdania co Ty”. Przytoczyłem też opinie Mazowieckiego i Nowaka-Jeziorańskiego, ale nie jestem pewny, czy te nazwiska im coś mówią.

PRZED SEJMEM MANIFA: kilka tysięcy młodych ludzi, na ogół dziewczyny, hasło: „Dziewuchy dziewuchom”.

W „WO” „Męska końcówka” (w której i ja mam się pokazać) tym razem irytująca, na swój sposób załgana, jak wiele wypowiedzi w Polsce – każdy cynik, kombinator zbawia kraj, ten nawet bodaj całą ludzkość, handlując wibratorami i pornografią.

Felieton Wojciecha Maziarskiego, w którym uprzedza Kościół, że narasta przeciw niemu bunt, że następna ekipa wypowie konkordat, usunie religię ze szkół, nie będzie płacić katechetom, będzie wymagać od księży przysięgi na wierność państwu. Nie wiem, czy ludzie są wściekli, tak jak ocenia Maziarski – jedni są, drudzy nie są, innych to nic nie obchodzi, mają swoje sprawy. Ale wielu jest zawstydzonych.

Już chciałem napisać, że Polska to szczęśliwy kraj, w którym główną troską są pomniki, tablice, rocznice – kiedy wróciła świadomość tego, co się naprawdę dzieje, kraj nieszczęśliwy, deprawowany, rujnowany moralnie…

Dzwoni znajoma pani. Wykrzykuje: „Kaczyński wygłasza przemówienie! Słuchasz?”. „Nie. Słucham muzyki”. W kanale Mezzo pianista Ługański gra Beethovena, Chopina, Prokofiewa.

Po kwadransie znowu ona: „Ty jesteś mądry człowiek”.

Z tych całodziennych uroczystości, mszy, wieńców, świeczek, wyłowiłem wypowiedź Andrzeja Nowaka, profesora, wykładowcy, uchodzącego, nawet w „GW”, za intelektualistę, wybitnego historyka. Otóż ten intelektualista powiedział, że „zamordowano” nie tylko tych w samolocie, po katastrofie „zabijanie” trwało nadal, jakieś tajemnicze śmierci, jakieś tajemnicze samobójstwa, w sumie 120 zabitych.

Mniejsza o pomniki. Gdyby tylko o to szło, gdyby można było zaspokoić manię władcy pomnikami, to zgoda, niech je ma.

Najstraszniejsze w tym, co powiedział, to żądanie – właściwie zapowiedź – by były odpowiednie zapisy w podręcznikach. Zaindoktrynować dzieci, a więc przyszłe społeczeństwo, ukształtować nowych Polaków (tylko Polaków – z mniejszościami żyjącymi w państwie to się nie uda) na lata całe. Już widzę, jak pisolubni profesorowie historii zakasują rękawy – i biorą się do roboty.

Czy między prezydentem a prezesem partii jest rozdźwięk? Duda apelował w przemówieniu o wzajemne przebaczenie, o nie wypominanie sobie win. Kaczor grzecznie oklaskiwał. Ale w swoim przemówieniu sprzeciwił się temu wprost. Przebaczenie – tak, ale po przyznaniu się do winy i wymierzeniu sprawiedliwości. Wśród obserwatorów – różnica zdań; niektórzy uważają, że wszystko jest między panami ułożone: „ty będziesz ten wybaczający – ja (i kilku odkomenderowanych) ten żądający kary”.

Ktoś przy kawie: „Jakaś różnica zdań się jednak ujawniła. I oby tak było – wybaczyłbym dużo Dudzie. Impeachment mu nie grozi. Czy ja nie fantazjuję?” – spytał, dodając cukru do kawy. „Fantazjujesz” – odpowiedziano mu z miejsca. Bo wszystko to były złudzenia. Rzecznik prezydenta wyjaśnił, że przemówienia Dudy i prezesa się „uzupełniały” .

POSŁAŁEM MAILA DO ZAPRZYJAŹNIONEJ PANI, która opiekuje się w zachodnich Niemczech jakąś całkiem nieźle się sprawującą „seniorką”: „Czuję się fatalnie” – i pani Maja się zmartwiła. Szybko wyjaśniłem, że nie chodzi o moje zdrowie, ale o to, co się dzieje wokół mnie. Dzwoniła spod Monachium Birgitt Wojtge: „Powiedz, co się u was dzieje?”. Poradziłem jej: czytaj gazety, jest mniej więcej tak, jak one opisują.

W „Wyborczej” artykuł Joanny Tokarskiej-Bakir: RZEŹNIK NA HORYZONCIE. Myśl główna wybita tłustymi literami: „Do faszyzmu brakuje nam tylko przemocy. Całą resztę już mamy”.

Passent cytuje w felietonie tzw. internautów. Wszyscy, którzy nie są „nasi”, „narodowi”, są „żydami”. Bartoszewski też się doczekał: „żyd”. Od dawna „Ickiem” jest Radosław Sikorski. Temat do rozmyślań. Nie dla mnie – dla niego.

Nie, nie mogę być gazetą. Odnotowywać to, co czytając – czy nawet tylko przeglądając – przeżywam. Nie ja piszę historię. Wystarczy, że wspomnę o sobie, o swoich bliskich.

MAM ZOSTAĆ „HONOROWYM CZŁONKIEM” Zaiksu. Pięknie. Przed wojną Zaiks wyróżnił tak Boya-Żeleńskiego – to satysfakcja pójść jego śladem. Bywają i satysfakcje przewrotne. Dziennikarka, która chciałaby dla Donalda Tuska kary śmierci, to ta sama, którą przegonił profesor Stefan Niesiołowski. Ucieszyłem się, że to ona: sprawdziła mi się!! Premier Tusk domagał się wtedy, żeby Niesiołowski tę niby-dziennikarkę przeprosił – Niesiołowski nie uległ, co ja pochwaliłem w książce. Teraz pan Karczewski, marszałek senatu, na ten temat się wypowiedział: kara śmierci to może nie, ale ciężkie więzienie tak. Ludzki pan…! A ponieważ Tusk ocenił raczej krytycznie tę wypowiedź, marszałek senatu poczuł się obrażony i oświadczył, że… oczekuje przeprosin.

Wczoraj przeglądałem pewne notatki na kartkach, trochę podarłem, kilka pośpiesznie odnotowanych myśli mnie zadziwiło, mogłyby wejść do następnej książki, jeśli ją zbuduję – ale jak? po co? pod jakim pretekstem? Dalszy ciąg Powrotu do bezsennych nocy? Są czytelnicy, którzy domagają się następnych notatek – „niech pan pisze!”. Mili ludzie, taktowni. Ale powiedzcie, kochani: po co ja mam mnożyć tytuły? Czytajcie to, co już jest, samych dzienników sześć tomów, wszystkiego nie zapamiętacie. Nie można ich dostać? No to domagajcie się wznowień! Przedruków. Bombardujcie księgarnie!

No, może rzeczywiście coś jeszcze odnotuję…

Rano, w fotelu, popijając herbatę, podczytuję Alice Munro. Czytam długie opowiadanie o biednej, inteligentnej, przenikliwej Rose, z sarkastycznym tytułem: The Beggar Maid.

Świetne spostrzeżenia zachowań ludzkich, słabostek, obsesji, egotyzmów. Myślę, że w opowiadaniu o panieńskich latach Rose są wątki autobiograficzne.

Munro jest inspirująca. Chce się pisać. Ale czy jeszcze potrafię? Czy zdążę…?

PANI OLA NIE INTERESUJE SIĘ TYM, kto rządzi w Kijowie. Bardziej obchodzi ją to, co dzieje się w Polsce.

Jej czteroletni siostrzeniec mieszkający w Bibrce na zachodniej Ukrainie stał się w naturalny sposób dwujęzyczny: z rosyjskiego i ukraińskiego tworzy własny język, jakiś pośredni. (Bajki w telewizji są rosyjskie). Ja: „Tak właśnie powstawały języki. Z pomieszania. Stąd wieża Babel – jako metafora”. Opowiadam jej, że Karol Modzelewski, historyk średniowiecza, o Mieszku powiedział, że nazywał się „Miszka” – „Niedźwiadek”. I o przemianie słowa medwid’ (ten, który wie, gdzie jest miód) w „niedźwiedzia” – przemiany „m” w „n”. „Miszka” i jego dwór nie umieli czytać ani pisać. Tysiące lat przed Mieszkiem był kodeks Hammurabiego, piśmiennictwo sumeryjskie, biblijne opowieści o stworzeniu świata. W Grecji Iliada i Odyseja, Sofokles, Ajschylos, Eurypides, pisma filozofów.

Inaczej na Słowiańszczyźnie. Przełomu dokonał „Miszka”.

19 KWIETNIA, W ROCZNICĘ POWSTANIA W GETCIE, mam się stawić podczas uroczystości przed Pomnikiem, czeka tam na mnie młody operator, p. Rafał, chce zrobić dokrętki do filmu sióstr paryżanek Grudzińskich, w którym biorę udział. Ma dziś pojawić się tu prezydent, więc żeby dostać się na ogrodzony plac, trzeba przejść przez bramkę, poddać kontroli kieszenie. Skontrolowanym nalepiają na odzież żonkile. Pan Rafał już czeka, ale za ogrodzeniem, przed Muzeum Polin. Obok ta, która reżyseruje, ciemnowłosa, szczupła, młoda dziewczyna, córka Aleksandra Smolara. Panna Smolar chce wiedzieć (a p. Rafał filmuje), czy bywam często w tej dzielnicy (rzadko), jakie na mnie wrażenie zrobiło wzniesienie pomnika (nie pamiętam), mówię o wrażeniu, jakie zrobił na mnie Willy Brandt, kiedy niespodziewanie, podobno także dla samego siebie, przed pomnikiem ukląkł; i że w kilka dni później Krzyś Mętrak nam w Czytelniku szepnął, że w redakcji są pewni, że teraz w Gdańsku coś się zacznie, „już nie można straszyć Niemcami”. Pytanie: co sądzę o tegorocznych obchodach? Myślę, że zostaną szczególnie zauważone, „ze względu na to, co się dzieje w Polsce”. Smolarówna kiwa głową.

Przemawia Duda, prezydent. Niby to, co trzeba, zwłaszcza kiedy ma się spotkać z kimś na Zachodzie. „Rasizmowi mówimy – nie! Ksenofobii – nie! Antysemityzmowi – nie!” Dobrze, oby się tego trzymał. Ale oto, z zadowoloną miną, wręcz z uśmiechem, poucza, skąd się wzięła myśl o powstaniu. Z polskiej tradycji! Z poezji Mickiewicza, Słowackiego, z czytania Sienkiewicza. Naczytali się polskiej literatury – i zapragnęli „umierać z godnością”.

Powtarza tu Duda lekkomyślne twierdzenia Bartoszewskiego, z którymi już gdzieś w dziennikach polemizowałem. (Wieczorem, w audycji Dwie prawdy, Jan Wróbel, konserwatysta przecież, powiedział, że ta część przemówienia wzbudziła jego wątpliwości: jest to – powiedział – „zawłaszczanie żydowskiego powstania”).

Pani prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz przypomniała o spalonej kukle Żyda we Wrocławiu i o przemarszu ONR-owców przez Białystok. I że cała klasa polityczna powinna na to reagować, to powinien być „głośny, a nie cichy sprzeciw”. W „Wyborczej” mocny i precyzyjny komentarz Marka Beylina: „Kto tu zohydza Polskę?”. Pisowcy „z furią zaatakowali Hannę Gronkiewicz-Waltz (…), że zohydza Polskę”. Sasin: „Ta wypowiedź wzmacnia stereotyp Polski jako kraju szczególnie antysemickiego”. Dawid Wildstein, synek p. Bronisława, podobno szef publicystyki w TVP Info: „Hańba”, „polityczny rynsztok”. „Wychodzi na to – pisze Marek Beylin – że PiS chętniej piętnuje wypowiedzi prezydent Warszawy niż antysemickie i nacjonalistyczne akty agresji. I ma ku temu powody”. Jednym z powodów – tak ja uważam – jest głupota, brak klasy politycznej. Należało przyjąć wypowiedź Gronkiewicz-Waltz, uznać, że uzupełnia ona wypowiedź prezydenta, jest zgodna z jego wywodem. Ale nie są w stanie tego zrobić, bo G.-W. jest z PO, bo chcą ją utrącić – choćby kosztem wizerunku Polski – utrącić i wsadzić kogoś swojego.

Beylin, wśród innych elementów tworzących państwo katolicko-nacjonalistyczne, wskazuje na przejęcie na własność  c a ł e j  historii. Także powstanie w Getcie „nie może umknąć takiemu zawłaszczeniu”. „Ma być odcięte od teraźniejszości”. „Stać się rodzajem nieistotnej historycznej czekolady”. I może to jest konkluzja: „Wszystko po to, byśmy nie zauważyli, że PiS korzysta z mrocznego spadku Europy, z którego zrodziły się faszyzmy, w tym nazizm”.

NAZAJUTRZ, ŚRODA, 20 KWIETNIA. W księgarni na Wiejskiej prezentacja nowych właścicieli, to firma BookBook. Tłoczymy się, najwyraźniej stęsknieni, żeby coś się w tej branży działo. Są Koftowie, jest Janusz Głowacki, Michał Komar, pojawił się Grzegorz Gauden. Jest redaktor magazynu „Książki”, p. Dobrołęcki. I Kasia Weintraub, która przed laty sprowadziła mnie w rocznicę Września na spotkania w Kolonii (wplecione przeze mnie do książki), a teraz myśli o spotkaniu w Berlinie, „żebyś coś z tego miał”. Sporo nieznanych mi czytelników. Jest pani, która przedstawia mi się jako matka sióstr Grudzińskich. „Nie wygląda pani na takie córki”. „To jest dżentelmen!” – mówi z uznaniem. Zauważyła wśród audiobooków Najpiękniejsze lata, w moim wykonaniu. Kupiła. „Przyda im się pana głos”.

Zdumiewające było to, że stłoczeni w księgarni ludzie, którzy na ogół egzemplarze od wydawnictw dostają, nie potrafili się oprzeć spozierającym ku nim okładkom książek, kusiło ich, żeby kupić, stali w długiej kolejce do kasy. Jedna pani przychwyciła mnie już na ulicy, podsunęła do podpisu Nikt nie woła. Uprzedzam: „To nie ma nic wspólnego z filmem”. (Trochę ma). Ona: „Był taki film?”. Aha, pani spoza Polski. Pytam: „Gdzie pani mieszka?”. „W Szwecji”. Zgadłem.

Pewien mężczyzna, czterdziestolatek chyba, żałuje, że nie wiedział, że ja tu będę, „mam od cholery pańskich książek”. Stale czyta Nie boję się… (Mówi dlaczego). „A czytając ostatni Dziennik, popłakałem się, kiedy zmarła pańska żona”. Z jaką prostotą jest to zapisane. „Bo widzi pan, autor nie powinien się roztkliwiać. Nawet kiedy pisze tylko dla siebie. Trzeba się hamować. Szczególnie kiedy intymny zapis przechodzi do książki, staje się czymś publicznym… Nie wolno narzucać czytelnikowi swojej rozpaczy, wzruszać go doborem słów. To on, czytelnik, ma prawo się rozczulić. Jego wzruszenie dobrze o nim świadczy. I o dramacie zapisu. Jak to powiedział w wywiadzie Gajos: aktor nie powinien płakać – płakać ma widz”.

KWARTALNIK ZAIKSU Z NOTĄ O MNIE ANDRZEJA ZANIEWSKIEGO. Pisze o tym, co czytał i czym się przejął. Na końcu o Nikt nie woła: jedna z najpiękniejszych powieści miłosnych.

Udało mi się wykroić czas, by przeczytać wywiad Janusza Majewskiego w „Magazynie Filmowym”, z jego portretem na okładce. Ciekawy, chwilami zabawny. Zadzwoniłem do niego. Obaj żałowaliśmy, że nigdy nic razem nie zrobiliśmy. (Miały być Bruliony…, ale nie doszło do tego – chyba już nieraz wspominałem, kto i jak zamysł utłukł).

Beata C. przynosi krupnik i dostaje ode mnie „Magazyn” z Majewskim i „Duży Format” z reportażem Marcina Kąckiego z Białegostoku: Macie się czego bać!. Ciekawe, jak w tym, co dzieje się w Białymstoku, czuje się ten dzielny młody człowiek, który usiłuje tam porządkować kirkuty.

Madzia przesyła mi elektronicznie laudację Zaniewskiego. Udało mi się umieścić ją na pulpicie, z czego zawsze jestem dumny. Przesyłam ją do kilku osób, takich, o których wiem, że przeczytają z satysfakcją, bez zazdrości – nie będę ich tu wymieniać, czytelnicy moich dzienników często się na nie natykają. Postanowiliśmy z Madzią, że nie pośle się tej pochwały dziadka do Ewuni, pozwólmy jej się skupić na obronie doktoratu.

TO TERAZ O WCZORAJSZEJ UROCZYSTOŚCI W ZAIKSIE. Pojechałem sam: Madzia zadzwoniła, że się źle czuje – zwolniłem ją. Zrobiło mi się ciężko na duszy. Wiem, że koledzy w Stowarzyszeniu traktują tytuł „honorowego członka” jako wyjątkowe wyróżnienie, jako nominację na kogoś na szczycie. Ja powinienem zachować dystans i nie tracić poczucia rzeczywistości.

Wskazano mi miejsce w pierwszym rzędzie, naturalnie, obok druga nominatka, Helena Kołaczkowska (skończyła 100 lat, w niezłej formie), jest z nią córka, którą początkowo wziąłem za Halżkę, opisaną w Nie boję się… – komplementowała ją pani Anna Żeromska, kiedy jadła obok nas obiad w Konstancinie – nie, prostuje Helena, to była wnuczka. Przysiadł się Edward Pałłasz, powiedziałem mu coś miłego (zasłużonego) – on o wzruszeniu, kiedy czytał o Renie, „popłakałem się”.

Kiedy odbierałem nagrodę na podium, Edward nie darował sobie, by nie napomknąć, że „honorowym członkiem” Zaiksu był Boy-Żeleński, „dla Józefa to ktoś bliski”. Zwróciłem się do Pałłasza: „Zabrałeś mi to, co miałem powiedzieć”. (Śmiech). Ale jest jeszcze jedna nagroda, którą dzielę z Boyem: to nagroda Miasta Warszawy. „Tylko że ja dostałem ją jednogłośnie, a Boy przy trzech głosach sprzeciwu. Bo on pisał recenzje teatralne”. (Śmiech i oklaski, wszyscy zrozumieli, skąd się wziął sprzeciw niektórych jurorów). Zwróciłem się do Pałłasza: „Mogę się rozgadać?”. (Znowu śmiech). Więc opowiedziałem o reakcji Brzechwy na mój tom opowiadań: „Koledzy panu tego nigdy nie wybaczą”. A mnie przeszły ciarki przez skórę. Ale mylił się wielki Brzechwa, bo nagrodę Zaiksu za książkę o Boyu dostałem w 1999 roku z inspiracji  k o l e g ó w,  Marianowicza i Szczypiorskiego. Wspomniałem też o Pomianowskim, który wystarał się, by we Florencji wyszły dwie moje książki. I teraz ten niezwykły tytuł dostaję również od kolegów.

Kiedy wróciłem na swoje miejsce, siedzący za mną Jacek Bocheński wyciągnął do mnie rękę. To chyba było podziękowanie za obronę koleżeństwa – bardzo to w jego charakterze.

Na scenę dla wspólnego zdjęcia pomogła mi wejść Agnieszka Duczmal. Potem jej powiedziałem, że dla mnie ona jest legendą. Żałuję, że nie mam wykształcenia muzycznego (Ona: „Nie jest potrzebne, żeby kochać muzykę”); znajomość muzyki zawdzięczam przedwojennemu radiu. (Tak, wie, że było świetnie robione). Pochwaliłem się, że ze słuchu śpiewałem tarantellę La Danza Rossiniego. Co ją serdecznie rozbawiło.

Koncert Doroty Miśkiewicz z czteroosobowym zespołem. Śpiewała coś jazzowego, bardzo charakterystyczną pieśń serbską, coś ludowego polskiego i Pierwszy znak (słowa Tuwima), nie tak pretensjonalnie jak Ordonówna. A ja, swoim zwyczajem, myślałem o niej, ile w pracy jej nóg, w podrygujących pośladkach jest jej „ja”, to znaczy, jak ona naprawdę widzi w tym siebie, ile w tej ciężkiej pracy zarobkowej jest jej osobistej satysfakcji, ile profesjonalizmu, a ile manifestowania siebie.

Coś trzeba było powiedzieć dla zaiksowego dokumentu filmowego. Impreza odbywała się w Światowym Dniu Książki ogłoszonym przez UNESCO. Powiedziałem więc, że jestem człowiekiem bez nałogów – tak by się wydawało – ale jeden nałóg jednak mam: muszę czytać! Do łóżka muszę mieć książkę. I dlatego cieszę się, że ten tytuł przypadł mi w Święto Książki.

I dalej o moim przywiązaniu do Boya-Żeleńskiego. „Ale do Boya mam jeden żal”. Mój rozmówca zmartwiał. W jego oczach niepokój: jaki żal? „Że ja tyle o nim napisałem, a on o mnie nic”. Rozmówca uśmiechnął się – najwyraźniej mu ulżyło. Docenił też purnonsensowy żart.

Który już chyba gdzieś zamieściłem – a może i nie – na pewno wykorzystałem go na jakimś wieczorze autorskim.

O wpuszczenie kropli do oka poprosiłem kolegę Eustachego Rylskiego. Jest wysoki, może zakrapiać z góry – tak łatwiej. Nie wykluczam jednak, że ręce mu drżały.

Pan Dariusz, który mnie na uroczystość był przywiózł, odwiózł mnie do domu. Kiedy wysiadłem, spytał: „Da pan sam radę?”. „Oczywiście”. Zadzwoniłem do Madzi i złożyłem sprawozdanie.

SKOŃCZYŁEM CZYTAĆTHE BEGGAR MAIDALICE MUNRO. Tak, to bardzo prawdopodobne, że opowiadanie jest inspirowane przez jej własne małżeństwo z panem Munro. Jeśli tak, to chylę czoła, umie spojrzeć na siebie krytycznie. Dostrzega niestabilność dziewczyny, rozhuśtaną psychikę. Dziesięć lat małżeństwa, rozwód i przyjaźń z rozwiedzionym, którego nazwisko zachowała, który (o czym skądinąd wiem) służy jej swoim adresem pocztowym – to wszystko dotyczy Rose i Patricka, dwojga bohaterów tej prozy. Ona wrażliwa, w jakiś sposób tchórzliwa, płochliwa; on spokojny, nazbyt dla niej logiczny, rzeczowy, cierpliwy, nie awanturuje się, nie płacze,  n i e   g w a ł c i  –  czegoś mu brak, by zaspokoić jej wyobraźnię. Za dużo nie tylko rozsądku i spokoju, ale i godzenia się z porażką, która przez to przestaje być porażką.

Zacząłem czytać następne opowiadanie: Simon’s Luck. Bohaterką jest znowu Rose, tylko już samotna, widzi się to na przyjęciu, na którym bawi się młodsze pokolenie. Lecą różne „shity” i „fucki”. Inny język. Poczucie obcości.

Kolejne opowiadania układają się w powieść o dziejach jednej kobiety.

W „NEWSWEEKU” ROZMOWA Z ANDRZEJEM STASIUKIEM – rozumny, dzielny, jesteśmy blisko