Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapiski dyletanta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zapiski dyletanta - ebook

Zapiski dyletanta to notatki niebywale inteligentnego i spostrzegawczego człowieka. Zaczynają się od zdania: Do Ameryki przybyłem drogą morską, co przez wiele osób było kwestionowane jako trik reklamowy, a jednak Tyrmand rzeczywiście do Ameryki przypłynął. W jego archiwum w Instytucie Hoovera do dziś zachował się bilet na statek.

Tyrmand miał niebywałą zdolność przerabiania swojego życia na literaturę. Dziennik 1954 oraz Życie towarzyskie i uczuciowe mistrzowsko opisywany jest losy w PRL, Filip przedstawiał pobyt podczas wojny we Frankfurcie. Zapiski dyletanta opowiadają o Ameryce, jaką zobaczył po ucieczce z Polski. Są dowcipne, błyskotliwe, erudycyjne i z początku pełne zachwytu nad Ameryką. Wkrótce jednak pisarz zaczął dostrzegać, że Amerykanie, szczególnie intelektualiści, niczym rozpieszczone dzieci, nie doceniają dobrodziejstw demokracji, w jakiej żyją. Przyzwyczajeni korzystać pełnymi garściami z wolności, nie wierząc, że mogą ją stracić, łatwo ulegają fascynacji utopijnymi ideami, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakie te kryją.

Lektura Zapisków dyletanta okazuje się niestety dziś równie aktualna jak niegdyś, przy czym niekoniecznie twierdzenia autora należy odnosić tylko do Ameryki.

 

Być może nigdy nie osiągniemy nawet tego niskiego pułapu doskonałości, gdzie mądrzy i przyzwoici wynoszeni są nad wygłaskanych spryciarzy, gdzie dobroć czci się zasłużenie, a cwaniactwo piętnuje. Kto żył w systemie totalitarnym, wie, że taki postęp bardziej jest możliwy w demokracji amerykańskiej, ogarniętej niemocą, ułomnej, ze skazami, wadliwej, lżonej na każdym kroku, poniżanej, obalanej, podkopywanej, zniesławianej, oczernianej, obrzucanej oszczerstwami i pogardzanej niż w jakimkolwiek innym systemie, gdzie indziej i w innym czasie w historii. – Leopold Tyrmand

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-497-5
Rozmiar pliku: 691 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIENNIK AMERYKAŃSKI

20 STYCZNIA 1966 ROKU

Do Ameryki przybyłem drogą morską, co w pewnym sensie przypomina sytuację Krzysztofa Kolumba; biorąc przykład ze słynnego odkrywcy, nie należy zapuszczać się zbyt daleko ani zbyt głęboko w Amerykę. Leciutkie dotknięcie skraju daje najlepsze rezultaty. Kto będzie trzymał się brzegu, zostanie zapamiętany, a jego imię nadawane będzie uniwersytetom.

NOWY JORK

Dzień pierwszy. Z afisza dowiaduję się, że w pobliskiej restauracji gra Eddie Condon. Wszystko wydaje się tu większe i lepsze niż w Europie, poza parówkami frankfurckimi, które we Frankfurcie są smaczniejsze.

Podróż samochodem do Waszyngtonu. Okropnie jestem zaabsorbowany dostosowaniem swego poczucia odległości. Bezmiar tego kontynentu sprawia, że z nadmierną sympatią myślę o miłej, przytulnej i bezpiecznej ciasnocie Europy.

WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBIA

Tu, w tym wielkim mieście, bardziej niż kiedykolwiek boję się świata, który lud i optymistyczni filozofowie zwą szerokim. Co inteligentniejsi wiedzą, że jest po prostu okrągły.

Mój problem polega jednak na tym, jak odnaleźć się w zupełnie nowym pojęciu wymiaru. Ogrom pochłania człowieka. Nigdzie nie da się dotrzeć jedynie za pomocą członków, którymi Bóg obdarzył; konieczne jest jeszcze coś od Forda czy General Motors. Lecz iloma i jakimiż kończynami może nas obdarzyć najpotężniejszy nawet przemysł na świecie? Możliwości są raczej ograniczone – Bogu dzięki.

Po południu przejażdżka do Accokeek w stanie Maryland. Nazwa i krajobraz znane z powieści Fenimore’a Coopera. „Czytaj klasyków, chłopcze” – zwykł mawiać jeden z moich wujów. Dobrze, że Ameryka ma już paru swoich klasyków. Człowiek od razu czuje się z taki, jak u siebie w domu.

Wśród policjantów w Waszyngtonie wielu czarnych. Patrolują ulice, strzegą budynków rządowych i większości najważniejszych ośrodków administracji; murzyńscy policjanci kierują ruchem drogowym, wydają przepustki do ważnych biur zarządzania i miejsc o znaczeniu politycznym. Są oczywiście świetnie uzbrojeni, u boku luźno zwisają im pistolety, pałki oraz inne atrybuty władzy i siły policjanta.

I te oto proste fakty, lecz zupełnie niedostrzegane wprawiają w zdumienie Europejczyka. „Zobacz, przecież on jest uzbrojony…” – powiedziałem do zaprzyjaźnionego Amerykanina, wskazując czarnego policjanta.

W odpowiedzi usłyszałem: „No jasne, to policjant”. No więc, dla przybysza z Europy to wcale nie jest takie jasne, biorąc pod uwagę fakt, że ów policjant należy do mniejszości etnicznej, która uważa się za gnębioną i prześladowaną, a już przynajmniej pozbawioną równych praw. W Europie również od wieków istnieje problem mniejszości narodowych, ale w przedwojennej Polsce nikt nigdy nie widział Ukraińca czy Żyda-policjanta, podobnie jak dzisiaj nie widzi się w tej roli Włocha we francuskiej Sabaudii, Austriaka we włoskim Tyrolu czy Węgra w rumuńskiej części Banatu. Europejczycy pewnych błędów nigdy nie popełniają. Grupa mniejszościowa dostaje broń do ręki dopiero wtedy, gdy nie jest już mniejszością i gdy ponad wszelką wątpliwość wykorzeniono jej poczucie prześladowania i niesprawiedliwości.

W prasie komunistycznej nigdy nie znalazłem wzmianki o tym, że w policji amerykańskiej są Murzyni. A może ja w ogóle nic nie wiem o problemie czarnych w tym kraju?

Wystarczy jeden rzut oka, by stwierdzić, że pomidory i stoły bilardowe, autostrady i pasja życia są tu bezsprzecznie większe niż w Europie. Lecz, tak dla nas, jak i dla Amerykanów konsekwencje tego nie zawsze są oczywiste. My, na przykład, nie zauważamy czasem, jak wspaniałą literaturę, jak wielki idealizm i determinację wydała ta skala odległości i te ulice. Amerykanie zaś zapominają czasami, jak poważna spada na nich odpowiedzialność i jak wielkich potrzeba umiejętności, by sprostać wielkim powinnościom.

Drogi są odśnieżone i czyste, za to chodniki pełne śniegu i lodu. Przy każdym kroku niemal łamię nogi. Na szosie sznur samochodów, na poboczu tylko ja. Jako jedyny usiłuję pokonać Connecticut Avenue pieszo.

Pokaźnych rozmiarów reklama umieszczona z tyłu autobusu, na niej zaniepokojony mężczyzna spogląda na zegarek: „Twój szofer wymawia pracę. Co robić? Jedź autobusem D.C. Transit! Wygodnie, przyjemnie i tanio!”.

Pan S. z Experiment in International Living chce, bym wystąpił w telewizji, chodzi o wywiad. Zastanawiam się, co miałbym do powiedzenia o ich „Programie oświaty”? EIL to ważna organizacja, przyświecają jej ideały YMCA i skautów, a sam pan S. jak się zdaje, niewiele wie na temat moich książek, mego zainteresowania jazzem i na temat subtelności politycznych Europy Wschodniej. Pan S., miły i spokojny mieszkaniec Nowej Anglii, w średnim wieku, nie reaguje zbyt entuzjastycznie, kiedy bezskutecznie próbuję apelować do jego wyobraźni. Mimo to zgadzam się na wywiad za dwa dni.

„My, Amerykanie, jesteśmy nieskomplikowani” – usłyszałem. „To bardzo szlachetne we współczesnym świecie, który razi już całym swym zagmatwaniem – odpowiedziałem dość pochopnie. – W swym pragmatyzmie prostotę uważacie za walor, nie za mankament; co daje się uprościć, podlega udoskonaleniu…”

Zauważyłem, że mój zapał do amerykańskiej prostoty był nie w smak memu rozmówcy. „Więc – brnąłem dalej – skłaniacie się ku wszelkim uproszczeniom. Obserwując życie w krajach komunistycznych, odbieracie społeczeństwo albo jako z gruntu skomunizowane, albo jako całkowicie zniewolone przez komunistów. W rzeczywistości sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Potem zachodzicie w głowę, dlaczego nie zorientowaliście się, o co chodziło…”

W tym momencie zauważyłem, że rozmowa przestała go interesować. W odpowiedzi bąknął coś uprzejmego.

Rano w autobusie usiadła obok mnie dziewczyna, wyjęła z torby książkę i zaczęła czytać Trzy nurty myśli filozoficznej starożytnych Chin.

Wywiad dla telewizji – i cóż za niespodzianka! Pan S. z ospałego skauta przekształcił się w znakomitego gawędziarza, którego przewrotne uwagi ułatwiają każdą odpowiedź; w człowieka o wyrobionych poglądach na temat jazzu, konformizmu politycznego i strip-tease’u. Wywiad przebiega gładko, spontanicznie. W przeobrażeniu pana S. jest coś niesamowicie amerykańskiego.

Mieszkańcy Waszyngtonu nie utyskują na zamieć śnieżną. Zdobyli dodatkowy punkt w odwiecznym współzawodnictwie z Nowym Jorkiem, który swą przerwą w dostawie prądu i paraliżującym całe miasto strajkiem komunikacji miejskiej pogrążył niedawno Waszyngton w głębokim kompleksie niższości. Waszyngton ponownie obejmuje prowadzenie dzięki największej śnieżycy stulecia.

Jak zrezygnować z ambicji i nadal tworzyć? Życie w tym kraju, na każdym kroku, daje odpowiedź na to pytanie. Obfitość wszystkiego jest tak przytłaczająca, że ambicja wydaje się stratą czasu. Każda skala jest możliwa i osiągalna bez konieczności podawania tego, od razu, do publicznej wiadomości. „Co za imponująca budowla! Do kogo należy?” – pytam jakiegoś przechodnia. „Nie wiem, to zapewne posiadłość prywatna. Niech pan zwróci się do dozorcy” – odpowiada. W dzieciństwie oglądałem w Warszawie filmy z Hollywood i zawsze zastanawiało mnie, dlaczego nikt (poza policją i lokalną gazetą) nie słyszał o takim mordzie, popełnionym w takiej rezydencji, na takim milionerze. Teraz rozumiem.

Amerykanie są zabójczo skrupulatni, zwłaszcza jeśli chodzi o czyjeś nazwisko lub zawód. Nie delektują się stopniowym odkrywaniem bliźniego. Rzucają prosto z mostu: „Przepraszam, jak się pan nazywa?”. Odpowiadam: „Tyrmand”. „Czy zechciałby pan to przeliterować?” Przeliterowuję. „A jak się to wymawia?” Wymawiam. I tak w kółko przez cały wieczór.

W Europie nie nalega się na powtórzenie niewyraźnie wymówionego nazwiska, wychodząc z założenia, że ten kto przedstawia się niewyraźnie, musi mieć ku temu jakieś powody. Poza tym, jeśli naprawdę nam zależy, zawsze możemy zapytać pana domu. Tu, w Ameryce, nazwisko ma jakieś działanie mistyczne. Zdumiewająca liczba powieści, sztuk teatralnych i filmów oparta jest na fascynującej intrydze osnutej wokół zmiany nazwiska. „Jak się nazywasz?” – pyta szlachetny bohater, trzymając mordercę na muszce. „Wardsworth Coullogh” – odpowiada drżącymi ustami nikczemnik. „Łżesz! – triumfuje ten dobry – nazywasz się Moriarty McClapham!” – i strzela. Na ekranie i na widowni wszyscy przytakują z aprobatą, bo jakiż to grzech i niewiarygodna podłość zmienić nazwisko! Zadziwiające, jak silny jest w tym demokratycznym społeczeństwie arystokratyczny mit nazwiska.

– Pan jest pisarzem, prawda?

– Można by to tak ująć…

– No więc, jest pan czy nie?

– W pewnym sensie.

Zawsze nader krępujące jest wyjaśnianie, że w Europie pisarstwo uważane jest bardziej za powołanie niż zawód; ktoś zbyt pewien tego, że jest pisarzem, wzbudza wątpliwości, czy jest nim naprawdę.

Sztuka prowadzenia konwersacji nieobarczonej precyzją jest tu mało znana; Amerykanie nie znają przyjemności płynącej z wymiany uwag niedotyczących nikogo w szczególności. Musiałem wypracować jakąś metodę obrony.

– Co się panu najbardziej podoba w Ameryce?

– Ameryka…

Osobliwa nieścisłość tego oświadczenia zdecydowanie robi wrażenie na każdym rozmówcy. On lub ona uśmiecha się, lecz nie daje za wygraną.

– A co się panu najbardziej nie podoba?

– Ameryka…

– Przepraszam?

– Nadmiar Ameryki.

On lub ona daje wyraz swemu skrępowaniu. Pyta, czy chciałbym jeszcze jednego drinka, po czym znika w tłumie gości. Później słyszę z odległego kąta: „Co to za dziwny facet… Tak trudno się z nim rozmawia…”.

Moim zdaniem jednak wyraziłem się bardzo ściśle.

Krzysztof Kolumb i Amerigo Vespucci, prawdopodobnie jako ostatni, mogli sobie pozwolić na porównywanie Ameryki z Europą. Teraz, pięć wieków później, każde zestawienie jest czystym nonsensem. Ameryka jest Ameryką i europejska skala wartości jest tu bezużyteczna. A niech to diabli – powiedziałby Hemingway.

Kolacja w mieszkaniu na przedmieściu. Cudowne, stare perskie wyroby garncarskie, kilimy, miniatury. Dyplomaci, kongresmeni i prawnicy. Ludzie otwarci, liberalni, światli, demokraci, przeciwni segregacji rasowej, zamożni. I wcale nie rozgoryczeni. Zgorzknienie zawsze wydawało mi się przywilejem każdej elity społecznej, jego brak zaś – oznaką pewnej powierzchowności. Ale mogę się mylić, nic bardziej zwodniczego niż powierzchowność. Jeden z gości zabawiał mnie długą tyradą na temat monarchii elekcyjnej w Polsce w siedemnastym wieku. Orientował się w temacie lepiej ode mnie.

W Warszawie nie postawiono pomników Kościuszce i Pułaskiemu, zrobiono to w Waszyngtonie. Ojczyzna ojczyzn? Nie, byłoby to podejście zbyt proste i zbyt europejskie.

Pomniki Waszyngtonu – zwłaszcza jeden z nich ilustruje najważniejszą porażkę europejskiej skali wartości. Niepozorna płyta kamienna, upamiętniająca jednego z największych prezydentów Stanów Zjednoczonych, na niej wyryte następujące słowa:

„We wrześniu 1941 roku Franklin Delano Roosevelt wezwał do Białego Domu swego przyjaciela, sędziego Sądu Najwyższego, Frankfurtera, i poprosił go o zapamiętanie wyrażonej przez siebie woli: „Jeśli kiedyś zostanie wzniesiony na moją cześć jakiś pomnik, chciałbym, by wyglądał dokładnie tak – rzekł, kładąc ręce na biurku – powinna to być bryła takiej mniej więcej wielkości, umieszczona pośrodku trawnika przed budynkiem Archiwum. Jest mi obojętne, z czego będzie zrobiona: z wapienia, granitu czy jeszcze czegoś innego, ale chcę, by była gładka, bez ozdób, z wyrytym prostym napisem Ku pamięci…”.

Dwunastego kwietnia 1965 roku, w dwudziestą rocznicę śmierci prezydenta, garstka pozostałych przy życiu współpracowników spełniła jego wolę, fundując i dedykując mu tę skromną tablicę pamiątkową.

Cnota skromności nie jest taką rzadkością wśród wielkich mężów stanu, jak sądzi się na ogół. Wyobrażam sobie jednak, jakie rozgorzałyby spory i dyskusje, gdyby ktoś zechciał upamiętnić w ten sposób Gladstone’a, Bismarcka, Clemenceau czy Lenina. Zmiotłaby go fala oburzenia. Dowód na jeszcze jedno oblicze amerykańskiej prostoty – jej wielkość.

NOWY ORLEAN, LUIZJANA

Do Nowego Orleanu przylatuję samolotem. W zatłoczonym autobusie na Tulane Avenue młoda Murzynka nie chce usiąść obok mnie. Po raz pierwszy, odkąd hitlerowcy wycofali się z Polski, poczułem się dyskryminowany. Rasizm à rebours? I kto w tym przypadku był ofiarą? Ja, który z podziwu dla Murzynów nowoorleańskich i ich wkładu w kulturę dwudziestego wieku napisałem o nich książkę. Tylko skąd ta dziewczyna miała o tym wiedzieć? Ja też podlegam wszelkim prawom prześladowań rasowych i odpowiedzialności zbiorowej.

Dzielnica Vieux Carré w piątkowy wieczór. Czar i autentyczność z puszki. Natura i historia obdarzyły to miasto oryginalnością, szykiem i malowniczością; Amerykanie nie mogli się jednak powstrzymać, by tego wszystkiego nie przeredagować i nie podretuszować. Nowy Orlean posiada prawdziwy skarb – coś, co tandetne przewodniki określają jako romantyczne i urzekające. Otóż jest w tym jakiś fałsz. Pieczołowicie spreparowano i zakonserwowano, jedyną w swoim rodzaju, autentyczność. Barwną tradycję opakowano niczym smakowite wiktuały.

Nie wszystko w Nowym Orleanie jest pięknem z konserwy. Wczoraj uczestniczyłem w czymś rzeczywiście wzruszającym, prawdziwym i czystym – grupka sześćdziesięciolatków grała jazz w „Preservation Hall” na St. Peter Street. Pełna rozkosz, pełen spokój! Witaj, Legendo! A Legenda – George Lewis – i inni wygrywają na swych klarnetach i trąbkach roztropnie oraz z godnością. Ich muzyka jest prosta i szlachetna, niewinna w swych intencjach. O ile nie zawsze pomysłowa i nieskazitelna we frazie, wciąż jest czarodziejska w swym żywiołowym mistrzostwie, subtelności, dowcipie. Próbuję to opisać i muszę się poddać; głębokie doznanie emocjonalne jest nieprzekazywalne. Na dźwięk Just a closer walk with thee łzy napływają wszystkim do oczu. Gdy rozbrzmiewa Jada, starsze panie w norkach z trudem sadowią się na zaśmieconej podłodze…

Przedziwne uczucie bliskości. Przechadzam się po North Rampart Street, podziwiam ciepłe piękno tynku w kościele Notre Dame de Guadeloupe, łażę po Congo Square, Canal Street i Basin Street, wokół cmentarza St. Louis. Napisałem książkę o tym mieście, nigdy wcześniej tu nie będąc. Teraz rozpoznaję dobrze znane, nigdy niewidziane miejsca. Cmentarz sąsiaduje ze zwaliskami dzielnicy Storyville, z jej wspomnieniami minionych uciech. Jazz, w Europie symbol namiętności czy radości, wolności ducha i niezależności kultury – tutaj jest jak tlen. Podobnie kreolska potrawa gumbo, którą jadłem dzisiaj z ludźmi z „Preservation Hall”, prawdziwymi smakoszami czaru tego miasta. Tylko jazz i gumbo są tu doskonałe, niepowtarzalne i prawdziwe. Oczywiście teraz główny nurt twórczości w jazzie jest już daleko stąd, zastąpiony tutaj przez niedobre, podejrzane malarstwo, nieciekawe galerie i nudną, drugorzędną bohemę artystyczną. Lecz to, co zostało zrobione w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat, nigdy nie wygaśnie w tym mieście; nazwy French Quarter, Bourbon Street i Saint James Infirmary odbiły się w świadomości naszego wieku. Wreszcie, niewiele jest na świecie muzeów, gdzie z dumą eksponuje się fragment domu publicznego. Kamień z bramy maison de tolerance madame Lulu White, który ozdabia nowoorleańskie Muzeum Jazzu, nastraja nostalgicznie. Znaczenie i niepowtarzalność Nowego Orleanu we współczesnej cywilizacji uderza tym bardziej, gdy zwrócimy uwagę, że dom madame White zburzono zaledwie kilka lat temu.

W Ameryce wszyscy uśmiechają się do człowieka, to cecha tego społeczeństwa. Wszyscy, z wyjątkiem obsługi hotelowej, która czasem szczerzy zęby, a to przyprawia raczej o dreszcze.

Nowy Orlean jest, ponad wszelką wątpliwość, gastronomiczną stolicą Stanów Zjednoczonych. Jedzenie często bywa uważane za wartość cywilizacyjną. Dla mnie przynależy ono do sfery kultury. Rozpierające poczucie dumy wywołane przełykaniem czegoś, czego wygląd i zapach wyzwalają serię skojarzeń myślowych, wchodzi – wbrew pozorom – w zakres kultury. Kuchnia nowoorleańska, ze swą długą i zawiłą historią, zdołała stworzyć pewien styl, którego znaczenie przekracza wszelkie nazwy endemiczne, jak kuchnia kreolska czy południowa. Dostatek jadła jest zawsze efektem zapobiegliwości; wspaniała tradycja w przygotowywaniu potraw – efektem snobizmu. A tego właśnie elementu kultury nigdy w Nowym Orleanie nie brakowało, od początków poprzez czasy świetności. Snobizm, jak każde prawdziwe osiągnięcie kulturalne i artystyczne, cierpi na frustrujący brak uznania, jako że wszystko, czego był źródłem jako siła kulturowa, w jakiś nieunikniony, mistyczny sposób musi ucierpieć z powodu snobizmu w jego aspekcie karykaturalnym. Iluż nieruchawych, zgnuśniałych snobów amerykańskich powtarza codziennie od wschodniego do zachodniego wybrzeża, że trzeba obowiązkowo pojechać do Europy (najlepiej do Francji), aby dobrze zjeść. Ze swym wyjałowionym amerykańskim kompleksem niższości nie są w stanie dostrzec kulinarnej subtelności i finezji w obrębie własnego kraju. Na propozycję: „jedź do Nowego Orleanu” – padłaby odpowiedź – „a tak, to widziałem na filmie”, co jest jeszcze jednym dowodem na charakterystyczną dla czasów obecnych rozdzielność intelektu i doświadczenia, która może – poza wszystkim – przynieść fatalne skutki w sprawach podniebienia.

HOUSTON, TEKSAS

Najbardziej wyczerpująca jest tu metoda nawiązywania kontaktów. Amerykanie nie znają generalnie stosowanej przez nas, przy przekazywaniu spraw istotnych, zasady, że nie mówi się wszystkiego. Są rzeczy, zwłaszcza pragnienia, których nie wyraża się, raczej daje odczuć. Do Amerykanów należy się zwracać bez owijania w bawełnę. Aluzja – jedyna możliwość przyjęcia zaproszenia, zanim ono padnie, bez konieczności wpraszania się – jest tu nieznana. Jeśli ktoś chce, by Amerykanin zaprosił go do siebie, musi mu o tym powiedzieć. W Europie – nie do pomyślenia.

Przyjęcie zorganizowane w hotelu Rice przez Klub Rotariański miasta Houston. To najliczniejsza, jak mnie poinformowano, sekcja Międzynarodowego Stowarzyszenia Rotariańskiego. Okazała sala, kilkuset zebranych, chóralne śpiewy, przemowy, charakterystyczny akcent amerykańskiej serdeczności i śmiałe dowcipy. Ale oto światła z wolna przygasają, dumnie rozlegają się dźwięki Star – Spangled Banner, zgromadzeni śpiewają hymn, nad nimi bezgłośnie poruszają się skrzydła wentylatora. Natychmiast ogarnia mnie wrażenie, że mam przed sobą ogromną, zorganizowaną siłę. Niemal militarna moc emanuje z tych zapatrzonych w swoją pracę w centrum miasta kierowników, współpracowników, menadżerów i wicedyrektorów z middle class, którzy są świadomą, zdyscyplinowaną siłą społeczną, uformowaną inaczej niż w systemach totalitarnych, lecz prawdopodobnie jedyną zdolną skutecznie stawić czoło jakiejś napaści z prawa czy z lewa. Pomyślałem: jak to miło ujrzeć dyrektorów z klasy średniej, którzy ustawieni w rządek wyglądają niebezpiecznie i zażarcie. Pod władzą komunistyczną dyrektor poza swoim biurem wygląda dość mizernie…

Ktoś przy stole zwrócił się do mnie z pytaniem, czy w Polsce są Kluby Rotariańskie. Odparłem, że nie, gdyż dzisiejszą Polską rządzą komuniści. „Tak, rozumiem” – rzekł. Po chwili: „Co zatem pełni funkcję Klubów Rotariańskich?” „Widzi pan…” – zacząłem, lecz żal mi się zrobiło jego bezradnego poświęcenia dla sprawy rotariańskiej. Chcąc go pocieszyć, rzekłem: „Przez jakiś czas, po wojnie mieliśmy polskie YMCA, ale zostało zlikwidowane w 1949 roku”. Na jego czole pojawiły się oznaki głębokiej refleksji. „No, ale teraz – zapytał dobitnie – co teraz zastępuje YMCA? …”

Musiałem dać za wygraną. Jak wytłumaczyć rodowitemu Teksańczykowi, że w kraju komunistycznym nie ma instytucji zastępczych pełniących funkcję instytucji społecznie przydatnych.

Na terenie uniwersytetu w Houston ujrzałem grupę studentów zagorzale dyskutujących pośrodku trawnika. Podszedłem bliżej. Rozmawiali o Bogu. W krajach komunistycznych nawet studenci o zapatrywaniach antymarksistowskich nie rozmawiają o Bogu (poza wydziałami teologii, oczywiście). I wcale nie dlatego, że to jest zabronione, lecz dlatego, że uważają takie rozmowy za stratę czasu. Bóg nie jest ich najważniejszą potrzebą. Oni potrzebują wolności, jazzu, niezależnej literatury i dżinsów.

W Houston nie używa się czasu przeszłego. Unika się również teraźniejszego. Każdy posługuje się wyłącznie czasem przyszłym. Na przykład: „Ten befsztyk jest wyśmienity” – staram się pochwalić gospodarza. „Będzie pan musiał przyjechać tu w przyszłym roku – zapewnia mnie. – Dopiero się pan przekona, jakie befsztyki mamy w Teksasie…”

Na stadionie Astrodome, czyli w największym krytym salonie świata, przewodnik powtarza: „Obecnie, w wieku przestrzeni kosmicznej…”. Faktycznie, do tego miejsca tyczy się to bardziej niż do Warszawy, Paryża czy Bostonu.

Poszedłem w Houston do teatru. Co za niespodzianka! Obejrzałem Tak jest, jak się państwu zdaje Pirandella w wykonaniu Alley Theatre. Sztukę wystawiono na okrągłej scenie w sposób tak subtelny, pełen inwencji i wyobraźni, z tak świetnym zgraniem reżyserii, aktorstwa, scenografii i oświetlenia, że najlepsze teatry Londynu, Paryża czy Warszawy zzieleniałyby z zazdrości.

Ośrodek Załogowych Lotów Kosmicznych w Seabrook. Nie zafascynował mnie tu ani kosmiczny pejzaż terenów ćwiczeń, ani też rakiety czy wyposażenie. Niewiele z tego kapuję; zbyt pochłania mnie to, czego nie pojmuję na ziemskim globie, bym miał jeszcze wdawać się w nierozumienie kosmosu. (Jadąc przez rezydencyjne przedmieście, o ładnej, jednolitej architekturze, mój gospodarz pokazał mi przystojnego mężczyznę w ferworze walki z gumowym wężem. „To McDivitt – wyjaśnił – z lotu Gemini”. Nie wiem, czym wykazał się pan McDivitt w przestworzach kosmosu, ale ponad wszelką wątpliwość miał poważne problemy z okiełznaniem tajemnej, żywiołowej siły gumowego szlaucha). Dotarliśmy na prywatne cocktail party; byli tam naukowcy (i ich żony), inżynierowie (i ich żony) oraz żony (bez astronautów). I to było prawdziwe odkrycie. Żywego kosmonautę radzieckiego można zobaczyć na konferencji prasowej lub na defiladzie, nie widzi się natomiast na żywo (chyba że w kronice filmowej) jego małżonki; kobiety bardziej od swych mężów skłonne do przechwałek ich wyczynami kosmicznymi są wyjątkowo pilnie strzeżone. Najbardziej jednak uderzył mnie fakt, że wszyscy ci fizycy i specjaliści od rakiet oraz od grawitacji dyskutowali ze mną o filmie, teatrze, ostatnich książkach Bellowa i Capote’a i byli lepiej zorientowani, jak się mają sprawy kardynała Wyszyńskiego niż przeciętny dziennikarz we Francji. W Europie, od lat, podnosi się temat intelektualnych ograniczeń naukowców; ci uskarżają się, iż ledwie starcza im czasu, by nadążyć za nowościami w swej specjalności, jak więc mają się jeszcze znać na twórczości Kafki? A Amerykanie mogą. Prawdopodobnie każda z tych żon tonie w wirze zajęć związanych z wychowaniem szóstki dzieci i jest przy tym piekielnie oczytana. Jak oni to robią? I kiedy?

SANTA FÉ, NOWY MEKSYK

Hotele są prawdziwym wrzodem tej najlepszej z cywilizacji.

Przysiadłem na ławce na Plaza w Santa Fe, na wprost starego hiszpańskiego Pałacu Gubernatorów. Jakiś jegomość w czarnym stetsonie zagadnął mnie o coś. Odpowiedziałem w swej niedoszlifowanej angielszczyźnie, a on na to: „Pan z północy, prawda? Illinois lub Michigan, nie?”. Połechtało mnie to, jak każdego cudzoziemca mylnie wziętego za tubylca.

Nie lubię stylizacji w architekturze i sztuce, muszę jednak przyznać, że to, co zrobiono w Santa Fé, ma sens. Z upływem czasu może z tego powstać nowy styl, nowa sztuka. Wkład Indian w ten proces przypomina rolę, jaką czarni odegrali w jazzie. Wszystko, co tu namalowano, wyrzeźbiono i utkano, nosi znamię świeżej inspiracji wspaniałym, bogatym indiańskim wyczuciem koloru, prawdziwym i raczej zrodzonym z wyobraźni niż automatycznym. Kościoły San Miguela i El Cristo Rey są skarbami północnoamerykańskiej ikonografii. Symbioza prymitywnego malarstwa na drewnie i naiwnej rzeźby religijnej z nowoczesnymi technikami wpłynęła stymulująco na architekturę i rękodzieło. Z biegiem czasu może stać się zarodkiem nader cennych pomysłów.

Zawsze byłem przekonany o okropnie antymeksykańskim nastawieniu Teksańczyków. To bujda. W Houston wszyscy, włącznie z zagorzałymi członkami skrajnie prawicowego ugrupowania John Birch Society, powtarzali: „Powinien pan pojechać do San Antonio, tam naprawdę można się poczuć jak w Meksyku. Meksykańska kuchnia, meksykańskie kobiety, meksykańska atmosfera”. Ogarnęła mnie fala promeksykańskiego snobizmu, przez moment byłem nawet dumny ze swej ciemnej czupryny.

W Santa Fé spotkałem się z analogiczną postawą wobec Indian. Na przyjęciu pewna kąśliwa dama, wskazując młodego, przystojnego malarza, ubranego w najlepszym stylu Greenwich Village, poinformowała mnie: „Jego rodzice byli prawdziwymi Indianami Pueblo”. W jej głosie dźwięczała pełna snobizmu groza. Miałem wrażenie (może zupełnie powierzchowne), że stosunek nie-Indian do Indian to głównie karesy. Mogę się mylić, pouczające byłoby zasięgnięcie opinii samych zainteresowanych. Tak czy owak, w Europie, a już zwłaszcza we Wschodniej, wciąż uważa się Indian za wraki ludzkie, które z melancholijnym dostojeństwem, dumnie okutane starymi derkami przymierają głodem lub upijają się nostalgicznie, przycupnąwszy w kucki przed swymi nędznymi sadybami. Rzeczywistość przypomina raczej scenę, jaką widziałem w hotelu La Fonda, najbardziej ekskluzywnym w Santa Fé: pośrodku holu, rozwalona w najlepszym skórzanym fotelu, siedziała stara, niedomyta Indianka, przed nią na podłodze, na brudnej (ale za to stylowej) tkaninie leżało parę folklorystycznych suwenirów dla turystów. Wokół Indianki kółko zamożnych właścicieli rancz w przepastnych kapeluszach, którzy uśmiechali się wyrozumiale, pojednawczo i ze skruchą, jakby w widoczny sposób chcieli wymazać z pamięci to, co jej pradziadkowie zrobili ich pradziadkom i vice versa. W południowo-zachodnich stanach Indianie są w modzie; mówi się o nich „nasi przodkowie”, o ich literaturze i sztuce „nasze dziedzictwo sztuki amerykańskiej”, panie używają porównania „przystojny jak odwieczny Apacz…”.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: