Awantury na tle powszechnego ciążenia - Tomasz Lem - ebook + książka

Awantury na tle powszechnego ciążenia ebook

Tomasz Lem

4,8
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wspomnienia syna Stanisława Lema o ojcu są książką pełną humoru, ciepła i szacunku wobec głównego bohatera. "Potomkowie ludzi wielkich i sławnych, wspominając rodziców, popadają często w skrajności, miewają skłonność albo do czułostkowej idealizacji, albo do bolesnych rozliczeń. Tu jest inaczej: miłość i podziw łączą się w jedno z dyskretną szczerością. Dzięki temu właśnie portret Stanisława Lema okazuje się tak żywy, fascynujący i wielobarwny".  (Tomasz Fiałkowski)

W 2010 roku „Awantury na tle powszechnego ciążenia” otrzymały Srebrny Kałamarz im. Hermenegildy Kociubińskiej - nagrodę Fundacji Zielona Gęś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 175

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




"Awantury na tle powszechnego ciążenia"

Tomasz Lem

© Copyright by Tomasz Lem, 2011

projekt okładki: Anna Maria Suchodolska

© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek

www.cyfrant.pl

ISBN 978-83-63471-05-7

Kraków, 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone

TOMASZ LEM

Awantury na tle powszechnego ciążenia

Spis treści

Wstęp

Rozdział 1: Okupacja

Rozdział 2: Basia

Rozdział 3: Początki

Rozdział 4: Potyczki z motoryzacją

Rozdział 5: Podróże

Rozdział 6: Dyktanda

Rozdział 7: Stary dom na Klinach

Rozdział 8: Gabinet

Rozdział 9: Lata siedemdziesiąte

Rozdział 10: PRL

Rozdział 11: Zdrowie

Rozdział 12: Wyjazd z Polski

Rozdział 13: Berlin 1983, Wiedeń 1983–1988

Rozdział 14: Powrót do Polski

Bez posłowia - Tomasz Fiałkowski

Źródła cytatów

Indeks osób

Galeria zdjęć

Kiedy mój syn studiował fizykę w Princeton (…) utrzymywałem z nim dość intensywną korespondencję. I on skarżył się matce w liście, że ojciec, zamiast pisać o swoim życiu wewnętrznym albo pytać o jego nastroje, pisze o galaktykach, o czarnych dziurach, o zakrzywieniu przestrzeni. Żona moja odpowiedziała (…): „życiem wewnętrznym twojego ojca są właśnie czarne dziury i galaktyki”. Stanisław Lem, Świat na krawędzi

Wstęp

Pracując nad własnym tekstem, przekonałem się, jak rozkosznie pozbawione stresów było życie tłumacza. Rekompensatę stanowiła możliwość posłużenia się narzędziami, z których zazwyczaj nie mogę korzystać. Wyrażenie „warsztat translatorski” brzmi doniośle, kiedy się jednak do niego zajrzy, okazuje się, że pośród zwojów drobnego papieru ściernego do wygładzania językowych nierówności i tablic z przelicznikami miar anglosaskich znajdują się w nim także piły, łomy i siekiery. Z narzędzi z tej ostatniej kategorii starałem się nie korzystać w tłumaczeniach, jednak świadomość ich istnienia zawsze stanowiła pokusę. Teraz, biedząc się nad redakcją własnego tekstu, mogłem sobie ulżyć i ciąć bez pardonu. Toteż jeśli czytelnikowi poniższa historia wyda się sucha i opowiedziana skrótowo, winę należy zrzucić nie tylko na pierwocinowy charakter książki, ale i na to, że po latach samoograniczeń i ascetycznego korzystania z redaktorskich toporków nazbyt pofolgowałem sobie w usuwaniu wszystkiego, co zbędne.

Podczas pisania przyświecał mi cytat ze znakomitej książki Jarosława Marka Rymkiewicza Rozmowy Polaków latem 1983 roku, nawiasem mówiąc, jednej z ulubionych książek ojca, w której pisarz zwraca się do siebie z napomnieniem: „ładuj konkret, Mareczku”. Tak właśnie starałem się postępować: możliwie dużo uwagi poświęcić szczegółom i unikać stylistycznych zawiłości – stąd czytelnikowi niniejsza książeczka może się wydać błaha. Mając świadomość niewielkiego ciężaru gatunkowego opisanych historii i anegdot, wierzę jednak, że ich łączna wartość przewyższa sumę poszczególnych składników.

Rozdział 1

Okupacja

Lwów, 1926

Ojciec urodził się we Lwowie, matka przyszła na świat w podkrakowskim majątku ziemskim; toteż ojciec nie bez racji mawiał, że gdyby nie Hitler i Stalin, nie poznaliby się nigdy.

O rodzinie ze strony matki wiem sporo, moje informacje o rodzinie ojca są fragmentaryczne. Pochodzą głównie od matki lub, co nieco paradoksalne, z książek-wywiadów, które z ojcem przeprowadzili Stanisław Bereś (Rozmowy z Lemem) i Tomasz Fiałkowski (Świat na krawędzi). Kwestie natury rodzinno-historycznej ojciec uważał bowiem za pozbawione znaczenia i być może dlatego nie chciał o nich rozmawiać. To jedna z hipotez mających wyjaśnić, dlaczego unikał prowadzenia ze mną rozmów o przeszłości. Niewykluczone także, że jako nastolatek nie wykazałem dostatecznej konsekwencji w nękaniu go pytaniami, za dobrą monetę przyjmując wyjaśnienie: „Wszystko opisałem w Wysokim Zamku, którego na pewno nie przeczytałeś”. Takie postawienie sprawy było zabiegiem zręcznym, żeby nie powiedzieć chytrym, ponieważ jako nastolatek przeczytałem niemal wszystkie jego książki (w jakim stopniu je rozumiałem, pozostaje kwestią odrębną), toteż uwierzyłem, że rzeczywiście „wszystko opisał w Wysokim Zamku”. Z czasem przywykłem, że na moje młodzieńcze pytania o ojca i jego rodzinę odpowiedzi udzielała matka.

Najbardziej dramatyczne z wczesnowojennych doświadczeń ojca wiązało się z wynoszeniem z piwnicy, pod komendą Niemców, rozkładających się zwłok więźniów rozstrzelanych przez wycofujących się Rosjan. Ojciec był przekonany, że na koniec on także zostanie rozstrzelany. Cudem uszedł z życiem. Fetor, jakim przeszło jego ubranie, był tak straszny, że trzeba było je spalić. Miał niespełna dziewiętnaście lat, był wrażliwym, nieco dziecinnym młodzieńcem i musiało to być dla niego przeżyciem traumatycznym – a przecież na pewno nie jedynym, skoro podczas okupacji niemieckiej ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Z takiej perspektywy milczenie o przeszłości można zrozumieć i dopatrywać się w nim elementów zjawiska zwanego w psychologii wyparciem.

Pomimo owego milczenia coś niecoś przecież jednak wiem i postaram się tutaj przedstawić, przy czym największej przeszkody nie stanowi „brak danych”, lecz świadomość, że ojciec wszelkiego rodzaju kronikarsko-pamiętnikarskie zabiegi wokół własnej osoby uważał za zbyteczne i żywił głęboką wiarę, że wydarzenia z jego życia mają „charakter anegdotyczny”. Wypływa stąd wniosek, że moje niniejsze starania zostałyby przez niego ocenione jako bezcelowe.

Samuel Lem, ojciec Stanisława Lema, był wziętym, zamożnym lwowskim laryngologiem, a z relacji mojej matki wynika, że był ponadto uroczym, wspaniałym człowiekiem. Jego żona Sabina nie otrzymała wyższego wykształcenia, toteż Samuel Lem popełnił swoisty edukacyjny mezalians – zapewne z miłości: babcia olśniła go urodą. Z czasem okazało się, że charakter miała trudny i dziadek sporo się z jej powodu nacierpiał. Podobno do jej ulubionych zajęć należało osobiste odbieranie czynszu od lokatorów dziadkowej kamienicy, co jednoznacznie i niezbyt przychylnie określiło stosunek mieszkańców do kamieniczniczki. Dziadek umarł przed moim urodzeniem, toteż nie zdołałem go poznać, ale w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przydarzyła mi się osobliwa historia. Goszcząc w Katowicach u przyjaciół, zostałem przedstawiony sędziwemu profesorowi laryngologii, lwowiakowi. Starszy pan spojrzał na mnie przez grube szkła, wyciągnął dłoń i uśmiechnął się:

– To ty jesteś ten mały Lem, który siedział pod stołem, kiedy grywaliśmy w bridża! – rzekł starczym, lecz rześkim głosem.

Musiałem go wyprowadzić z błędu: to nie ja, lecz mój ojciec w przedwojennym Lwowie chował się pod karcianym stołem. Profesor wyraźnie posmutniał.

W przeciwieństwie do dziadka matkę ojca mgliście pamiętam. Odwiedzałem ją niekiedy z rodzicami, mieszkała w Krakowie przy ulicy Bonerowskiej. Byłem przekonany, że „Bonerowska” to nazwisko babci, a rodzice nie wyprowadzali mnie z błędu – może dla świętego spokoju, bo jako czterolatek przeżywałem okres zasypywania świata pytaniami. Podczas jednej z wizyt u babci „Bonerowskiej” zostałem przez nią obdarowany stuzłotowym banknotem, co było sumą niebotyczną, jeszcze nigdy nie dysponowałem taką fortuną. Babcia, trzymając w dłoni biało-czerwony banknot z Ludwikiem Waryńskim, nie wypuściła go z ręki, dopóki nie obiecałem, że „na pewno nikomu go nie oddam”.

Kiwając głową, solennie ją o tym zapewniłem, jednak moja radość wynikająca z perspektywy prowadzenia hulaszczego trybu życia została storpedowana przez matkę niezwłocznie po opuszczeniu babcinego mieszkania – banknot został skonfiskowany jako nieodpowiedni dla małych dzieci.

Babcię „Bonerowską” odwiedzaliśmy rzadko; nie mogę powiedzieć, że synowa i teściowa nie darzyły się sympatią, jednak na dłuższą metę nie potrafiły ze sobą wytrzymać. Ojciec odwiedzał matkę regularnie, ale i ich stosunki bywały napięte. Nie szło o spory merytoryczne, lecz samonapędzające się jałowe sprzeczki o drobiazgi. Odwiedziny u babci były połączone z odwiedzinami u pani Oli, lwowianki, która wraz z synem mieszkała w tym samym mieszkaniu. Jej wnuk Witek uczył się gry na kontrabasie; instrument ten fascynował mnie swymi gabarytami. Stało tam także pianino, na którym wygrywałem awangardowe utwory, nie zdając sobie sprawy, że wystawiam na ciężką próbę cierpliwość najbliższej rodziny i sąsiadów.

W 1939 roku, pod pierwszą okupacją sowiecką, ojciec rozpoczął we Lwowie studia w Instytucie Medycznym – w przeciwnym razie groziłby mu pobór do Armii Czerwonej. Po wkroczeniu Niemców, kiedy zamknięto wszystkie uczelnie, znalazł pracę w niemieckiej firmie zajmującej się odzyskiwaniem surowców. Do jego obowiązków należały wyjazdy na pobojowiska i rozcinanie palnikiem rozłupanych pociskami czołgowych kadłubów; na inne niż destrukcyjne wykorzystywanie spawarki nie zgodził się szef, bo ojciec, wedle własnych słów, był bardzo marnym spawaczem. „Zaoszczędzone” przy tej okazji materiały wybuchowe i amunicję potajemnie przekazywał polskiemu ruchowi oporu. To właśnie w tym okresie zaczęła powstawać jego pierwsza powieść – Człowiek z Marsa.

Po wkroczeniu Rosjan ojcu przydarzyła się przygoda, do której w chwilach rodzinnych wspomnień często wracał, ukazująca jego specyficzny stosunek do rzeczywistości; można by go określić mianem „silnej projekcji”. Akurat w chwili, kiedy nieprzyjacielskie wojska zabrały się do zdobywania Lwowa, ojciec wyszedł z piwnicy, w której schronił się wraz z innymi mieszkańcami, ponieważ nabrał wielkiej ochoty, żeby napić się zimnego barszczu:

„Akurat wtedy Niemcy rzucili bombę przeciwczołgową (czołgi stały na ulicy, wzdłuż naszych domów). Gruchnęło jak diabli. Do dziur w ścianie, półtora metra ode mnie, można było rękę włożyć. (…) Z garnuszka zostało mi tylko samo ucho, a na głowie miałem ramę okienną…” (Tako rzecze… Lem).

* * *

W okupowanym Lwowie ojciec spotkał się także oko w oko z niemieckim czołgiem:

„Kiedy już mi się zdawało, że Lwów jest rzeczywiście przez Armię Czerwoną zdobyty, postanowiłem pójść do rodziców (…). W miarę jak się zagłębiałem w miasto, spotykałem coraz mniej ludzi (…). Szedłem jednak dalej – i nagle usłyszałem charakterystyczny silnik «Pantery», grzechot gąsienic po bruku. Odwróciłem się – i rzeczywiście zobaczyłem, co prawda w sporej odległości, jadącą ku mnie niemiecką «Panterę». Nie wiedziałem oczywiście, że w wielkiej kępie krzaków po mojej lewej stronie ukryto sowieckie działo przeciwpancerne – było dobrze zamaskowane. Chciałem uciec do jakiejś bramy, ale wszystkie były zamknięte. Mogłem się tylko wtulić we wnękę i czekać, co będzie dalej. Przed czołgiem nie uciekniesz. Nagle Rosjanie strzelili i trafili czołg dokładnie między wieżyczką a korpusem; wieżyczka tak została skoszona, że zablokowała wyjście. Słyszałem straszne krzyki ludzi płonących wewnątrz, pamiętam też zdumiewającą siłę podmuchu, kiedy pocisk obok mnie przelatywał (…). Kiedy wróciłem po kilku dniach, traktor odciągał właśnie tę «Panterę», tak spaloną, że nawet kółka, na których biegną gąsienice, przestały się poruszać. Z ciekawości wlazłem na górę tego żelastwa, zajrzałem do środka – i zobaczyłem osmalone czaszki Niemców. Także i ten obraz do dziś pamiętam” (Tako rzecze… Lem).

W tym okresie powrócił na studia. Wkrótce jednak okazało się, że Lwów pozostanie sowiecki i ci, którzy nie chcieli przyjąć sowieckiego obywatelstwa, musieli wyjechać. Ojciec i dziadkowie zabrali się jednym z ostatnich transportów, pozostawiając we Lwowie cały majątek. Do Polski udało się przewieźć tylko kilka skrzynek z rzeczami, biurko i trochę książek. We Lwowie pozostały dwie rodzinne kamienice i należąca do dziadka olbrzymia polsko-niemiecko-francuska biblioteka medyczna.

Po przyjeździe do Krakowa ojciec podjął przerwane studia, drukował też teksty w katolickim „Tygodniku Powszechnym” i lewicowej „Kuźnicy”, nie bacząc na fundamentalną rozbieżność profilu tych pism.

Rozdział 2

Basia

Barbara i Stanisław Lemowie, Oslo, 1956

Autoportret, 1950

Energiczne mycie szyb, 1962

Moi przyszli rodzice poznali się w Krakowie w roku 1949, a może 1950. Nie były to wesołe lata, stalinizm dawał się mocno we znaki. Dla Konwersatorium Naukoznawczego przy Uniwersytecie Jagiellońskim, pod okiem doktora Mieczysława Choynowskiego, ojciec na wzór amerykański przeprowadzał testy wśród studentów, wkrótce zakazane jako owoc zgniłego imperializmu. Któregoś dnia wybrał się do przyjaciół. Szedł ciemną klatką schodową i, przyświecając sobie zapałką, dostrzegł młodą, ładną (ojciec powiedziałby: przystojną) dziewczynę, studentkę medycyny, Barbarę Leśniakównę.

Stan zwany przez ojca „oblężeniem” trwał trzy lata, ponieważ Barbara nie chciała wyjść za mąż za Stanisława Lema. Właściwie w ogóle nie chciała wychodzić za mąż, a starszy o dziewięć lat kandydat zatrważał ją niekonwencjonalnym zachowaniem, a przede wszystkim intelektem. Uważała, że Staszek, nie zdając sobie z tego sprawy, przerasta ją pod tym względem niepomiernie. Były to lata obfitujące w wydarzenia nietypowe jak na zaloty. Narzeczony poszedł kiedyś ze swoją wybranką na koncert muzyki klasycznej i już przy pierwszych dźwiękach – zasnął. Barbara nie miała śmiałości, żeby przyszłemu mężowi dać sójkę w bok, co potem czasami się zdarzało. Ale nawet dyskretne zwracanie uwagi i próby zaszczepienia choćby śladowego szacunku dla konwenansów nie zawsze kończyły się dobrze. Z dzieciństwa, a zatem z czasów, kiedy matka już co najmniej od kilkunastu lat bez większego powodzenia wdrażała zasady savoir-vivre’u, zapamiętałem uroczystą kolację, na której pojawił się kwiat literatury polskiej, między innymi Wisława Szymborska i Ewa Lipska. W pewnej chwili ojciec, wskazując na talerz z ciastkami z Cracovii, jednej z niewielu krakowskich cukierni, której wyroby w tamtych czasach można było podać bez niepokoju o los gości, rzekł:

– Uważam, że do tych ciastek należałoby powtykać karteczki z cenami, żebyście panie wiedziały, jak bardzo się dla was wykosztowaliśmy! – Po czym, zwracając się do żony, dodał tym samym uprzejmym tonem, niewinnie, choć z lekkim wyrzutem: – Basiu, dlaczego mnie kopiesz pod stołem?

Nietypowe były również spotkania narzeczonych w krakowskich kawiarniach. Barbara zazwyczaj zastawała Staszka nad gazetą. Na jej widok zwijał ją, wypijał kawę duszkiem, z głośnym brzęknięciem odstawiał filiżankę na spodek i ze zniecierpliwieniem w głosie pytał:

– Idziemy?!

Któregoś dnia, wiele lat po ślubie, podczas uroczystego imieninowego obiadu ojciec zaczął dawać matce tajemnicze znaki. Wyciągał ku niej dłoń, rozczapierzał palce i powtarzał scenicznym szeptem:

– Sza, Basiu. Sza!

I tak kilka razy. Matka, choć przeżyła już wiele podobnie zaskakujących sytuacji, struchlała.

Po chwili wszystko się wyjaśniło. Mąż, wedle własnych słów, w dyskretny i taktowny sposób przypominał żonie, że właśnie tego dnia podarował jej perfumy Chanel 5. Dziwił się niepomiernie, dlaczego nie domyśliła się, że „Sza” oznacza „Chanel”, a rozczapierzona dłoń – cyfrę 5.

Podobnie jak narzeczony nietypowe były również zabiegi okołooświadczynowe. Któregoś dnia Barbara otrzymała przez posłańca tort. Nie kwiaty z listem czy bilecikiem, lecz właśnie tort. Początkowo nie chciała go przyjąć, nie wiedząc, kto jest darczyńcą, a potem – już wiedząc. Nie zdawała sobie sprawy, że ofiarowanie tortu stanowiło wyraz najwyższego uwielbienia, było swoistą ofiarą złożoną z lukru, cukru, ciasta i masy.

Spróbuję wyjaśnić istotę tego zjawiska: miałem może sześć lat, kiedy w garażu ojca, pomiędzy papierem ściernym, obcęgami, szlifierką na korbkę i śrubokrętami, natknąłem się na niedużą papierową torebkę. W środku znajdowało się coś podłużnego, ciemnobrązowego, co przypominało dżdżownice. Natychmiast pobiegłem ze znaleziskiem do ojca, który czyścił szyby w swoim fiacie 125p autowidolem i peerelowską podpaską higieniczną, z przyczyn obyczajowo-wychowawczych nazywaną „pieluchą”. Z torebką w dłoni spytałem, co jest w środku. Były lata siedemdziesiąte, koniec gierkowskiej „prosperity”, do wprowadzenia kartek na cukier, a potem już niemal na wszystko, brakowało jeszcze kilku lat. Jednak oferta osiedlowego sklepu była uboga, toteż ze słodyczy innych niż osławione „chlebki marcepanowe”, bez wątpienia pochodzące z Zachodu, znałem głównie oranżadę – której nie rozpuszczało się w wodzie, lecz wysypaną na dłoń zlizywało – nie nadające się do pogryzienia, lecz słodkie brązowawe cukierki w okrągłych żółtych pudełkach z dziurką oraz batony Juhas, których nazwę w późniejszych latach celowo przekręcaliśmy z kolegami.

Ojciec przestał pocierać szybę, na której pozostawały setki drobnych białych kłaczków z „pieluchy”, i zmarszczył brwi. Zawahał się.

– Skórki pomarańczowe w czekoladzie – odparł lakonicznie. – Możesz zjeść sobie jedną – dodał po chwili. Poczęstował mnie i sam posilił się zawartością torebki, tak że nic w niej nie pozostało.

Nigdy wcześniej nie jadłem czegoś równie smacznego i zarazem egzotycznego, później zresztą także nie, ponieważ garażowe źródło skórek pomarańczowych w czekoladzie w tajemniczych okolicznościach wyschło, choć okolice szlifierki penetrowałem jeszcze kilka razy.

Kiedy w połowie lat osiemdziesiątych nowy dom rodziców był już gotowy i należało przystąpić do przeprowadzki, Michał, siostrzeniec matki, nowy właściciel starego domu rodziców, zabrał się do odsuwania regałów, na których do niedawna stały tysiące książek. Zza regałów coś zaczęło się wysypywać, tworząc na podłodze imponujący stos. Michał ze zdziwieniem stwierdził, że były to papierki z cukierków. W ciągu dwudziestu lat przestrzeń pomiędzy tylnymi ściankami regałów a ścianami pokoju została aż po sufit wypełniona cynfolią.

Jednak najwspanialsza ze wszystkiego była chałwa, przy czym ważną rolę odgrywało, JAKA to jest chałwa. Także ludzi obeznanych w winach czy francuskich serach ojciec mógłby zadziwić swoim wyrafinowanym smakiem. Kiedy w podeszłym wieku rozchorował się na cukrzycę, mawiał, że akt samobójstwa, polegający na zamknięciu się w gabinecie z pięciokilową puszką tureckiej chałwy, nie byłby wcale takim złym pomysłem.

Wobec powyższych faktów tortowe oświadczyny jawią się w zupełnie innym świetle, czego Barbara Leśniakówna nie mogła oczywiście wiedzieć. Później miała niejedną okazję, aby dogłębnie poznać uwielbienie męża dla wszelakich słodkości i nawet nadała mu nieco uszczypliwy, acz dostojny tytuł „opiekuna słodyczy”. Na szczęście dla mojego przyjścia na świat tort nie wypłoszył jej tak dalece, aby całkowicie zerwała kontakty z przyszłym mężem, choć z rodzinnych opowieści można wywnioskować, że z jakiegoś powodu doszło do zerwania (niekoniecznie za sprawą tortu) lub co najmniej zawieszenia kontaktów, i to na wiele miesięcy.

Rozdział 3

Początki

Barbara i Stanisław Lem w Tatrach, 1959

W Tatry z harmonijką, 1949

Rodzice pobrali się w 1953 roku i początkowo mieszkali w Krakowie przy ulicy Bonerowskiej wraz z rodziną pani Oli, zaprzyjaźnionej lwowianki. Śmierć ojca mojej matki, który zarządzał (wówczas już upaństwowionymi) majątkami ziemskimi na Śląsku, sprawiła, że konieczne stało się sprowadzenie jej matki z Bytomia do Krakowa. Nie było to łatwe, Kraków był miastem zamkniętym, bez pracy nie było mowy o zameldowaniu, a bez zameldowania o pracy – istny Paragraf 22. Problem udało się rozwiązać poprzez zapisanie się do spółdzielni mieszkaniowej, która pod Krakowem, w szczerym polu, wybudowała kilkanaście domków jednorodzinnych. Domki oddawane były przyszłym mieszkańcom w stanie surowym. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, miały już lokatorów. Ten jeden ostał się dlatego, że był położony najniżej i woda z okolicznych pól i nieużytków ochoczo wdzierała się do piwnicy, tworząc w niej pokaźny rezerwuar. Znajomi znający się na rzeczy odradzali kupno domu położonego z dala od miasta i przystanku autobusowego, pozbawionego kanalizacji, gazu, asfaltowej drogi dojazdowej, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien był zgnić i rozpaść się w ciągu kilku lat. W sposób szczególny musiała matka walczyć z wetem ojca. Oświadczył, że za żadne skarby nie zamierza wyprowadzić się z miasta na wieś.

Najwyraźniej jego obiekcje udało się jakoś przezwyciężyć, a sprzedaż biżuterii babci w połączeniu z dochodami z pierwszych wydań umożliwiła wpłatę pierwszej raty za dom w 1958 roku. Z pomocą kuzyna matka podjęła heroiczne wysiłki, aby zagrzybiony domek z wodą w piwnicy przekształcić w locum, w którym miały powstać najsłynniejsze utwory ojca.

Woda gejzerem zalała w ostatnim czasie piwnicę oraz garaż – pisał ojciec 15 kwietnia 1958 roku do Aleksandra Ścibora-Rylskiego. – Bliższe badania wykazały, że chodzi o 30-centymetrowej zaledwie głębokości basen wewnętrzny, pochodzenia gruntowo-zaskórnego, spowodowany brakiem odpływu wód podpowierzchniowych, oraz przekroczenie przez budującą spółdzielnię elementarnych budowlanych przepisów o izolacji fundamentów, niezdrenowanie gruntu, brak rozeznania geologicznego itp. (…) Pewna ilość wody zechciała nadal powracać, bijąc ze źródełka, które utworzyło się, szemrząc cicho, ukojnie, w piwnicy. Obecnie dużym nakładem kosztów ściągamy rzeczoznawców, którzy orzekają, jako domek rozpaść się musi, powinien w każdym razie, a to spożyty przez grzyba, który ze stojących w Głębokiej Wodzie fundamentów jako palma lelijowa wnet w górę, miły bracie, wystrzeli. Radzą także domek opchnąć – ale nie ma komu, i kupić sobie mieszkanie spółdzielcze – ale nie ma za co.

Ojciec długo zwlekał z przeprowadzką i poddał się dopiero, kiedy honoraria autorskie pozwoliły na zakup pierwszego samochodu umożliwiającego regularne wizyty w redakcji „Tygodnika Powszechnego”*, przeczesywanie krakowskich sklepów spożywczych w poszukiwaniu produktów, z których dałoby się ugotować obiad, wizyt w siedzibie Wydawnictwa Literackiego oraz, last but not least, w cukierni hotelu Cracovia, którego peerelowski klimat wzbudzał w ojcu niesmak (i pewnie by tam nie bywał, gdyby nie ciastka):

Skądinąd, kompleksy są potworne. Pod hotel Cracovia (Błonia, Tyś go chyba nie widział: coś przyzwoitego, w skali rzeczywiście średnio-europejskiej) podjeżdżają nawet syrenkami na kawę, przy tylnej szybie zostawiają np. pudełko od koszuli z PeKaO, z napisem złotym HOOKWAYS, w ostateczności – tygrysa albo „Paris-Match”, a ten, kto przywozi ciotkę i utrzymankę wartburgiem, zajeżdża ślimakiem pod drzwi hotelu, wyskakuje, spodnie, biała koszula, krawat, otwiera wszystkie drzwi auta, biega dokoła, potem odwozi pudło z tej koszuli HOOKWAYS na parking, wszystko po to, żeby wypić małą kawę po 3,50 zł sztuka. Takie ogólne ocieranie się i pocieranie się (Z LISTU DO SŁAWOMIRA MROŻKA, MAJ 1967).

Zakopane

Choć ojciec w młodości grywał w tenisa, nie przywiązywał większej wagi do uprawiania sportów. Był jednak zapalonym narciarzem – przynajmniej do czasu, kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych kardiolog odradził mu wysiłek fizyczny, a on – niewykluczone, że pochopnie – go usłuchał. To właściwie dziwne, że bez większych protestów pogodził się z decyzją o porzuceniu narciarstwa, ponieważ bardzo je lubił, a głębokie przekonanie, że „wie lepiej”, towarzyszyło mu nie tylko w sprawach medycznych, lecz niemal w każdej dziedzinie.

Zanim jednak nastąpiło ostateczne rozstanie z nartami, przez co najmniej dekadę każdej zimy wybierał się do Zakopanego i wraz z Basią zjeżdżali z Kasprowego.

Winienem Ci, tuszę, pewne informacje na temat mej Klassy Zjazdowej. No cóż, rzeknę skromnie: Jeździ się. Od czasu, jakem odkrył Goryczkową, i od pierwszych strachów na skraju wielkich kamieni przysypanych śniegiem minęło tyle czasu, że patrzę na ten okres jak akrobata na pierwsze zdjęcie własne (niemowlęce, z pupką do góry) – gdym jeszcze chodzić nie umiał (…). Z jakim rozrzewnieniem przyglądałem się Gubałówce, zjazdowi przez mostek i tej kupce antałówkowskiej, która stanowiła nie tak dawno jeszcze Problem! (Z LISTU DO JERZEGO WRÓBLEWSKIEGO, 19 MARCA, PRAWDOPODOBNIE 1958).

Na starych, wyblakłych czarno-białych filmach 8 mm widać szare postacie na białym tle; oprócz państwa Lemów pojawia się tam także sylwetka Aleksandra Ścibora-Rylskiego (reżysera i scenarzysty, późniejszego autora scenariusza Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza), zwanego pieszczotliwie „Ściborkiem”. Niestety twarze postaci pośród bezkresnej śnieżnej bieli są niemal nierozpoznawalne – w przeciwieństwie do zdjęcia zamieszczonego w drugim tomie Memuarów Jeremiego Przybory. Tam doskonale widać ojca w towarzystwie Roberta Stillera, Andrzeja Wirtha i Alicji Wirthowej (później Przybory).

Przybora pisał:

„Z krajowych wielkości tego okresu Alicja szczególnie mile wspomina Stanisława Lema, z którym zawarła znajomość podczas zimowych wyjazdów na narty do Zakopanego. Jak przystało żonie literata, spędzała je z mężem w Domu Literatów «Astoria», gdzie również przebywał Lem. Ujmował skromnością i bezpośrednim, pogodnym sposobem bycia, choć był już na progu swej wielkiej, światowej kariery. Alicja pamięta, na przykład, jak dzwonił z «Astorii» do kasy kolejki linowej w Kuźnicach i mówił: – Tu Dom Literatów «Astoria». Posyłamy do was gońca po miejscówki dla grupy pisarzy. Po czym pędził sam do Kuźnic w charakterze «gońca», żeby oszczędzić sobie i kilku zaprzyjaźnionym osobom stania w kolejce przed kasą w męce niepewności, czy miejscówek nie zabraknie” (Jeremi Przybora, Przymknięte oko Opaczności, memuarów część II).

Podczas