Bronisława Piłsudskiego pojedynek z losem - Jerzy Chociłowski - ebook + audiobook + książka

Bronisława Piłsudskiego pojedynek z losem ebook i audiobook

Jerzy Chociłowski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwsza opowieść biograficzna o niezwykłym bracie Marszałka, starszym o rok Bronisławie (1866–1918). Skazany w Petersburgu na śmierć za udział w próbie zamachu na cara, zesłany po złagodzeniu wyroku na Sachalin, odkrył w sobie pasję etnografa. Fascynowali  go Ajnowie, tajemniczego pochodzenia, zagrożeni wymarciem autochtoni wyspy. Badał ich kulturę i obyczaje, stał się także ich obrońcą. Przyjęty do klanu, poślubił młodą Ajnuskę, miał z nią dwoje dzieci.

W Krakowie i Lwowie, gdzie mieszkał po powrocie z dziewiętnastoletniej tułaczki, trafił na mur obojętności. Nie miał stałej pracy, cierpiał niedostatek. Ciężko przeżył nieszczęśliwy finał nieostrożnego romansu. Po wybuchu wojny światowej przeniósł się do Szwajcarii, potem do Paryża, gubiąc się beznadziejnie w wirze emigracyjnej działalności politycznej. Zgnębiony, schorowany, dręczony poczuciem samotności, utonął samobójczo w Sekwanie.

Autor książki w barwny i przystępny sposób przypomina go w stulecie śmierci nie tylko jako wybitnego uczonego, lecz także jako przyjaciela ludzi, marzyciela i rozbitka duchowego, samotnika, któremu życie poskąpiło szczęścia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 55 min

Lektor:

Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Redakcja: Tadeusz Nowakowski

Korekta: Jolanta Spodar

Opracowanie indeksu: Katarzyna Wójcik

Opracowanie map: Piotr Obłucki

Na obwolucie wykorzystano reprodukcję portretu Bronisława Piłsudskiego, namalowanego przez Varnasa Adomasa, ze zbiorów Fundacji Rodziny Józefa Piłsudskiego w Sulejówku, depozyt w Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku, nr inw.: MJP/Dep. FR.1647; olej, płótno oraz zdjęcie z archiwum Polskiej Akademii Umiejętności.

Zdjęcia 2, 17 – pochodzą ze zbiorów Fundacji Rodziny Józefa Piłsudskiego w Sulejówku, depozyt w Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku, nr inw.: MJP/Dep. FR.329, MJP/Dep. FR.431, pozostałe są z archiwum Polskiej Akademii Umiejętności

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-244-0512-1

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018

Copyright © by Jerzy Chociłowski

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści

Od autora

Młodzieńcze utrapienia

W cieniu szubienicy

Wyspa katorżników

Paczurland znaczy piękny

Kosmaci ludzie

Marzycielski rozbitek

W toni Sekwany

Zasypywanie niepamięci

Wybrana bibliografia

Przypisy

Od autora

Okoliczności historyczne spowodowały, że Bronisław Piłsudski przez bardzo długi czas był Polakom prawie nieznany, pozostając w głębokim cieniu swego brata Józefa. Losy ich potoczyły się odrębnymi torami, nie łączyło ich zresztą podobieństwo charakterów. Józef był człowiekiem walki, Bronisław pacyfistą, przeciwnikiem wszelkich działań zbrojnych i wszelkiej przemocy. Miał wprawdzie niewielki udział w spisku na życie cara, ale wkrótce pojął, że postąpił sprzecznie ze swoją naturą i bardzo tego żałował.

Jadąc na zesłanie, bał się ciężkiej, naprawdę katorżniczej pracy, lecz strach był jednak przedwczesny. Przydawał się bowiem władzom na Sachalinie jako kancelista, obserwator pogody, pisarz gminny, nauczyciel. Ale dopiero styczność z rdzennymi mieszkańcami wyspy – Niwchami i Ajnami – sprawiła, że odbywana kara nabrała nowego sensu. Zafascynował go folklor autochtonów, ich obyczaje, języki, których się z czasem nauczył. Pochłonęła go bez reszty pasja badań etnograficznych. Dołączył tym sposobem do długiej listy Polaków, którzy podczas przymusowego pobytu na Syberii i Dalekim Wschodzie Rosji stawali się swego rodzaju odkrywcami tych obszarów i przybliżali je światu nauki.

Bronisław, podobnie jak oni, uczynił ze swej deportacji wartość dodaną. Pierwsze sachalińskie muzeum krajoznawcze mogło powstać w dużej mierze dzięki zgromadzonym przez niego eksponatom. Ale tego było mu za mało. Poszedł krok dalej, w świeżo narodzonym etnografie doszedł do głosu urodzony humanista. Nie poprzestał na przyglądaniu się sachalińskim aborygenom „szkiełkiem i okiem”. Dostrzegł, że jest ich coraz mniej, że grozi im całkowite wymarcie. I starał się temu przeciwdziałać. Wtopiony kolejno w obie społeczności próbował je ratować. Chronić przed dyskryminacją, chorobami, głodem. Upominał się o ich prawa i potrzeby u gubernatorów wyspy. Dla Niwchów stał się bratem. Ajnowie przyjęli go do swego klanu. Żył pośród nich, ożenił się nawet z dziewczyną ajnuską i miał z nią dwoje dzieci, syna i córkę. Nosił symboliczny przydomek Króla Ajnów.

Dzisiaj prawdziwych Ajnów już nie ma, ulegli japonizacji. Stało się to, gdy Japonia przejęła Sachalin po wygranej wojnie z Rosją w 1905 roku. Japończykami czuje się też ponad dwadzieścioro ajnusko-polskich potomków Bronisława. Jego wnuk Kazuyasu Kimura ze zdumieniem dowiedział się, że jest obecnie jedynym po mieczu potomkiem Piłsudskich z Zułowa z prawem do noszenia tego nazwiska.

Pełen nadziei powrót Bronisława do ojczyzny po dziewiętnastu latach tułaczki – gorzko go rozczarował. Czy to w Krakowie, czy we Lwowie, spotykała go obojętność. Nikogo prawie nie obchodziła jego wiedza. Miał tylko petersburską maturę, a to za mało, żeby zostać nauczycielem akademickim, do czego aspirował. W swoim żywiole poczuł się przejściowo w Zakopanem, gdzie go urzeknie odrębność góralszczyzny. Wędruje po górach, odwiedza gazdówki i pasterskie szałasy, zbierając eksponaty dla Muzeum Tatrzańskiego – są tam do dzisiaj.

Chleba jednak z tego nie było, a on nie może nigdzie znaleźć stałej pracy. Ima się różnych dorywczych zajęć, stale nękany niedostatkiem. A kiedy już nareszcie otrzymuje zajęcie z pensją w krakowskiej Akademii Umiejętności, wybucha wojna, nazwana później światową. Wojska rosyjskie wkraczają do Galicji, podchodzą blisko pod Kraków.

Bronisław przez Austrię przenosi się do Szwajcarii, a stamtąd do Paryża, gdzie wpada w wir politycznych rozgrywek polskiej emigracji. W światek intryg i swarów. To grunt zupełnie mu obcy, nieprzyjazny, błąka się tam po omacku. Dręczy go przy tym tęsknota do stron rodzinnych, do Wileńszczyzny, snuje utopijne wizje o siostrzanej unii Litwy z Polską jak za Jagiellonów. Stany ożywienia przeplata z apatią, euforię z przygnębieniem.

Jego depresja ma też źródło w odczuwanej boleśnie samotności. Uskarżał się na brak kobiety u swego boku. To jego chroniczna obsesja. Już jako gimnazjalista przyznawał, że „przede wszystkim potrzebuje duszy kobiecej”. Zwierzał się zawsze nie bratu, nie ojcu, nie kompanom, ale matce, siostrze, ciotce, koleżance. Nigdy nie opuszczało go pragnienie „odrobiny szczęścia osobistego”. Niebawem po przybyciu do kraju zdawało mu się, że taką odrobinę znalazł. Związał się z dawną przyjaciółką z czasów młodzieńczych, która odeszła od męża. Przedstawiał ją z dumą jako żonę, ale niestety idylla ta miała żywot kruchy i ulotny. Na dramat rozstania nałożyła się śmiertelna choroba kochanki.

Bronisław został sam z niezaspokojonym głodem serca. I nie potrafił się uporać z postępującą melancholią. Neurolog paryski, dr Józef Babiński, stwierdził u niego nadto sklerozę grożącą w każdej chwili śmiercią. Kryzys wzmagał się intensywnie, objawiał się lękami, manią prześladowczą, atakami niepokoju. Nawroty przejaśnień były nietrwałe. Bronisław najwidoczniej nie potrafił sobie z chorobą poradzić. W desperacji rzucił się do Sekwany. Miał pięćdziesiąt dwa lata. Stało się to 17 maja 1918 roku.

Zaledwie pół roku później wojna dobiega końca, Józef Piłsudski wypuszczony przez Niemców z Magdeburga zostaje naczelnikiem państwa, Polacy cieszą się odzyskaną niepodległością. A nad Bronisławem zapada kurtyna ciszy trwającej niebywale długo. Przypomniano sobie o nim na dobre dopiero po kilkudziesięciu latach, gdy Japończykom udało się zregenerować fonograficzne wałki, na które Bronisław nagrywał muzykę i rozmaite gatunki literatury Ajnów. Ustnej jedynie, bo nie stworzyli własnego pisma.

Była to naukowa sensacja na skalę międzynarodową. Dała początek renesansowi dokonań naukowych Bronisława. Odtąd cyklicznie odbywają się sympozja poświęcone jego ogromnemu dorobkowi, nakręcono o nim kilka dokumentów filmowych, w Jużnosachalińsku stanął jego pomnik, drugi wznieśli Japończycy w Shiraoji na Hokkaido – przy skansenie ajnuskim odwiedzanym przez setki tysięcy turystów. W różnych miastach Polski urządzano wystawy ilustrujące jego zasługi.

Dziwne, że nawet już po tym wyjściu Bronisława z mroku przez ponad ćwierć wieku nie ukazała się ani jedna osobna książka o charakterze monograficznym przybliżająca zawiłe koleje jego losu. Tym więcej cieszy, że Iskry w stulecie śmierci Bronisława przypominają jego postać nie tylko na piedestale jako wybitnego etnografa, lecz również od mniej znanej strony. Jako człowieka niewolnego od wahań i rozterek, marzyciela i rozbitka duchowego, pechowca i samotnika, któremu życie poskąpiło szczęścia.

Józef Wincenty i Maria z Billewiczów Piłsudscy, ok. 1863 roku

Broniś (z lewej) z Ziukiem, lata dzieciństwa w Zułowie

Gimnazjaliści wileńscy z konspiracyjnej „Spójni”, drugi od lewej Bronisław (siedzi), obok z prawej Ziuk, 1885 rok

Bronisław Piłsudski, rok 1903, miał wówczas 37 lat

Wędrówka rodziny Niwchów w poszukiwaniu nowej siedziby

Chata ajnuska. Oparte o ścianę paliki z wiechciami strużyn to inau – ofiarne fetysze opiekuńcze

Szczepienie dzieci Niwchów przeciwko ospie

Bronisław na zesłaniu w Rykowsku w otoczeniu uczniów, od których uczył się ich języka

Typy Ajnów. Czechow dopatrywał się w nich podobieństwa do rosyjskich chłopów

Ajnuska z obrzędowym tatuażem wokół ust

Małżeństwo Niwchów

Sachalińscy Ajnowie w odświętnych ubiorach z charakterystyczną ornamentyką

Para Ajnów z hodowanym niedźwiadkiem; gdy dorósł został zabity i zjedzony podczas kultowego święta

Młoda ajnuska matka uroczyście przyodziana

Bronisław Piłsudski po opuszczeniu na zawsze Sachalinu, podczas bytności w Japonii, 1906 rok

Po powrocie do Polski połączył go nieszczęśliwy romans z Marią Żarnowską

Zdjęcie Bronisława Piłsudskiego zrobione przez Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem około 1912 roku

Młodzieńcze utrapienia

Do nieszczęścia w lipcu 1874 roku doszło przez głupi przypadek. Po świeżo zbudowanym, paradnym, jeszcze w całości niezupełnie wykończonym dworku Piłsudskich w Zułowie kręcił się pod nieobecność właścicieli służący, niejaki Grzybowski. Kurzył tytoniowego skręta, niedopałek cisnął na podłogę, przydeptał, ale niedbale, akurat w tym miejscu, gdzie po malarzach zostały resztki farb. Natychmiast zajęła się podłoga, od niej modrzewiowe ściany i całe domostwo, łatwo i szybko niczym bróg z sianem, ogarnęły płomienie.

Pech sprawił, że w tym samym czasie, cztery kilometry dalej, prawie wszyscy dworscy przeciągali mozolnie przez wijącą się wokół folwarku rzeczkę Merę wielki kocioł parowy dla fabryczki drożdży. Zabrakło więc rąk do gaszenia pożaru, lecz nawet gdyby jakimś czarodziejskim sposobem zjawiły się na miejscu zastępy strażackie z sikawkami – nic by nie wskórały. Zerwał się bowiem potężny wiatr przedburzowy i błyskawicznie przeniósł pożogę z dworu na wszystkie zabudowania gospodarcze.

Żar powstał tak wielki, że o ratowaniu czegokolwiek nawet i pomyśleć się nie dało. Z dymem poszły aż do kamiennej podmurówki oba dwory – stary i nowy, także stajnie, obory, chlewnie, stodoły, gorzelnia i młyn. Ostała się tylko jedna oficyna oraz wędzarnia, bo wichura nagle zmieniła litościwie kierunek. Pastwą żywiołu padł prawie cały inwentarz żywy, w tym wiele koni. Ocalały jedynie krowy, pasące się na odległej łące.

Był to cios, który zdemolował dotychczasowe życie rodziny Piłsudskich. Na podniesienie dworu ze zgliszczy nie było ich stać. Musieli wyemigrować do odległego o sześćdziesiąt kilometrów Wilna i tam szukać mieszkania taniego i przestronnego, bo tworzyli liczną gromadkę. Pater familias, czyli Józef Wincenty, i jego żona Maria z Billewiczów mieli już wówczas siedmioro potomków. Najstarsze były dwie córki Helena i Zofia, czyli Zula. Potem kolejno szli czterej synowie – Bronisław, czyli Broniś; Józef, czyli Ziuk; Adam i Kazimierz, zwany Zinio lub Ziniak, oraz trzecia córka Marysia, zwana Manią. Później przybywały następne dzieci z „regularnością wiosennych kwiatów lub zimowych szronów”, jak wspomni po latach z nutką ironii marszałkowa Aleksandra Piłsudska. „Tatko” witał każde z promienną radością. Maria, dumna szlachecka matrona, rodziła łącznie tuzin razy, w tym bliźniaki – Teodorę i Piotra, które zmarły w wieku dwóch lat.

Dobra zułowskie były wprawdzie pokaźne – ponad dziesięć tysięcy hektarów pól i łąk, lasów i jezior, ale zadłużone. Kolejne pożyczki wymagały regularnego spłacania odsetek. Po bankowe pieniądze sięgał lekką ręką pan domu owładnięty nieustanną gorączką nowinek inwestycyjnych, po większej części niespożytkowanych opłacalnie.

Absolwent pierwszej w imperium Romanowów akademii rolniczej w Horkach pragnął uczynić z Zułowa wzorowe wielofunkcyjne gospodarstwo, lekceważąc fakt, że nie działa gdzieś na zachodzie Europy, lecz w zagubionym zakątku carskiej domeny, gdzie uprawiało się ziemię w niezmienny od wieków sposób. Kmieć w guberni wileńskiej nadal używał drewnianej sochy i nieufnie wzdragał się na widok czegokolwiek, co zakłócało jego nawyki. Pług lemieszowy czy żelazna brona były dlań za trudne do obsługi, cóż dopiero mówić o młockarni lub siewniku. W efekcie, urządzenia sprowadzane niemałym kosztem rdzewiały bezużytecznie, co jednak Józefa Wincentego nie zniechęcało do dalszych eksperymentów.

Z czasem Zułów został ostatecznie zlicytowany (1882), ale nim to nastąpiło, Piłsudscy często tam się udawali na święta bądź na letni wypoczynek, czyli wilegiaturę, jak podówczas mówiono. Z Wilna dojeżdżali koleją do stacji Podbrodzie, a stamtąd za rubla żydowski furman dowoził ich na miejsce. Pomieszkiwali wtedy w ocalałej z pożogi oficynie dworskiej.

Pewnego razu, podczas takiej ekskursji, omal nie doszło do tragedii. Podrośnięci już znacznie Broniś i Ziuk, znudzeni łowieniem raków w Merze, wybrali się na dalszą wycieczkę. Powędrowali nad jezioro o nazwie Piorun schowane w mateczniku leśnym, jakby zastygłym w swym odwiecznym kształcie. Bagienne jezioro, obrośnięte gęsto rojstami, o podejściach grząskich, wodę miało niezwykłej barwy – czerwonobrunatną, rzekłbyś krwią podeszłą. Zawdzięczało tę osobliwość zalegającym wokół w torfowym mszarze pokładom rudy darniowej zasobnej w żelazo. Tylko w jednym miejscu można było względnie suchą nogą dojść do brzegu i tam spoczywały kusząco w podmokłej trawie dwie rybackie łódki. Niewiele myśląc, chłopcy usadowili się w jednej z nich i wypłynęli na krwiste jezioro. Łódka jednak okazała się nieszczelna i zanim się spostrzegli, nabrała tyle wody, że o bezpiecznym powrocie mowy być nie mogło, a obaj nie byli pływakami. Ich wołania o pomoc ginęły bez echa w ścianach lasu.

Zapewne dwaj najstarsi synowie państwa Piłsudskich staliby się pokarmem jeziornych sumów, gdyby los nie pokazał nagle swego łaskawszego oblicza. Zupełnym trafem znaleźli się nad wodą dwaj dzierżawcy zułowskich gruntów, ojciec z synem. Widząc, co się dzieje, wskoczyli do drugiej łódki – też zresztą dziurawej, ale w lepszym stanie – i wiosłując co sił, uratowali niemal w ostatnim momencie śmiertelnie wystraszonych paniczów.

Nie jest pewne, który z nich wpadł na pomysł wodnej przejażdżki, lecz można by wygrać każdy zakład, stawiając na Ziuka. Mimo że młodszy od sióstr i od Bronisia, to właśnie on przewodził całemu rodzeństwu. To on – podniecony po lekcjach patriotyzmu udzielanych metodycznie chłopcom przez matkę – stawał na czele całej gromadki, która wybiegała na dwór z okrzykiem: „Hurra! Hajże na Moskali!” i siekła drewnianymi szabelkami ogrodowe pokrzywy i osty. Widać było, że Bronisław nie miał władczych ani wojowniczych skłonności. Nie odgraża się jak Ziuk, że gdy dorośnie, „urządzi powstanie i przepędzi niewolącą Polaków niewolniczą w swej istocie sforę”, nie woła zapalczywie, że „każdy Moskal to złodziej i łajdak”.

Nie znaczy to, że patriotyzm Bronisia był z gorszego kruszcu, objawiał się tylko powściągliwiej. Zresztą działalność patriotyczną rozpoczęli wspólnie pod dachem rodzinnym, wydając pro domo sua zeszytowe pisemko „Gołąb zułowski”. Zamieszczali w nim także piosenki, którymi dodawali sobie bojowego animuszu powstańcy styczniowi. Mały Broniś kaligrafował pracowicie:

I razem w ordynku pójdziem do ataku

O Polskę i honor się bić,

Bo taka natura jest w każdym Polaku,

Bez wolności trudno mu żyć!

Hej, hej...

Powstanie było wciąż bolesną niezabliźnioną raną nie tylko dlatego, że od jego upadku minęło niewiele lat. Nie dawały o sobie zapomnieć okrucieństwa, z jakimi dławił je gubernator Michaił Murawjow, zwany Wieszatielem, stawiając las szubienic i paląc „niebłaganadiożne” wsie. Pokłosiem stłumionej insurekcji był ciąg drastycznych represji. Kontrybucje, konfiskaty majątków ziemiańskich, wcielanie siłą do wojska, roty aresztanckie, ciężkie roboty, osiedlanie w głębi Rosji, wreszcie wywózki na Syberię. Zesłańców było tak dużo, że i na Zabajkalu wzniecili powstanie, próbując rozpaczliwie przedrzeć się do Chin.

„Gołąb” to była dziecięca zabawa, ale i przedszkole patriotycznego wychowania oraz konspiracji. Na jej trochę wyższy stopień Broniś i Ziuk wspięli się w rządowym gimnazjum wileńskim, będącym instrumentem planowego „orusienia”, czyli rusyfikacji. W ich przypadku wprawdzie całkowicie bezowocnej i na tyle obmierzłej, że Ziuk wspominał ten czas jako swoistą katorgę. Po latach powie, że „wszystko, co było im święte i drogie, poddawano pogardzie i poniżeniu”.

W szkole obowiązywał przymus mówienia wyłącznie po rosyjsku. Za rozmowy po polsku groziły różne kary, od tak zwanej wymówki lub kozy po lekcjach – do wyrzucenia ze szkoły. Pedagodzy dostawali premie za przyłapanie gimnazjalistów na posługiwaniu się „sobaczą mową”, mieli też pomagierów szpiegujących nawet w miejscach publicznych. Ostrożny na ogół Broniś z nutką podszytej niepokojem przygany zauważa, że Ziuk, na nic nie zważając, głośno gada po polsku, bija się z kolegami Moskalami i ucieka z cerkwi, dokąd czasem pędzono Polaków, podsuwając im do całowania krzyż prawosławny. Belfer od religii, pop Sokołowski, nawet zaanektował do prawosławia Matkę Boską Ostrobramską.

Praktyki te – jakby w zgodzie z trzecim prawem dynamiki Newtona – napotkały przeciwdziałanie. Nie czynne, ale umysłowe. Grupa polskich uczniów założyła „Spójnię” – potajemną wypożyczalnię zakazanych lektur połączoną z sesjami dyskusyjnymi na ich kanwie. Czytano też w grupie na głos opowieści o powstaniu na Litwie i Żmudzi. Powodzenie miała Podróż więźnia etapami na Syberię Agatona Gillera. Wyrywano sobie z rąk świeżo powstałe Ogniem i mieczem orazPotop, ale i tomikom poetów nie zagrażał kurz. Prócz trzech wieszczów popularni byli inni, zapomniani dziś ze szczętem romantycy, jak Władysław Syrokomla czy Wincenty Pol.

Jednocześnie były w obiegu trudniejsze lektury. Sięgano do dzieł takich cudzoziemskich autorów, jak Karol Darwin lub francuski filozof Auguste Comte. Wpadały chłopcom w ręce podziemne pisemka socjalistyczne i to nie tylko rosyjskie, lecz także drukowane w Warszawie przez partię Proletariat, wspólniczkę rosyjskiej „Narodnoj Woli”, czyli Woli Ludu. Po wielu latach Ziuk napisze, że ulegli wtedy „modzie socjalistycznej” przywiezionej przez starszych kolegów studiujących w stołecznym Petersburgu.

Na dwudziestej piątej stronie każdej puszczanej w obieg książki widniała litera „B” – od imienia Bronisław, bo to on nadzorował, rozdzielał książki i kontrolował cyrkulację wypożyczeń, nieoficjalnie przewodniczył całej czytającej konfraterni.

Później ster przejął Ziuk i gdy do Wilna zawitała na występy sławna śpiewaczka operowa, sopran koloraturowy, Marcelina Sembrich-Kochańska, to on stanął na czele delegacji „Spójni”, prosząc o finansowe wsparcie. Primadonna nie okazała się sknerą i odstąpiła ze swego honorarium znaczną kwotę tysiąca pięciuset rubli. Przeznaczono ją na zakup wielu woluminów w znanej polskiej księgarni Zawadzkiego służących wedle określenia Bronisia „rozpowszechnianiu patriotyzmu”.

Nasuwa się wniosek, że to od rozbudzonej w dzieciństwie nienawiści do zaborcy, poprzez wywołujące odruchy buntu szykany rusofilskie w ławce gimnazjalnej obu braci prowadziła prosta droga do wydarzeń, które w niezbyt odległej przyszłości miały dramatycznie wstrząsnąć ich życiem.

Zanim do tego doszło, musiało jednak upłynąć trochę wody w niespiesznym nurcie Wilii. Po przeprowadzce nad jej brzegi rodzina Piłsudskich przędła cienko. Codzienne bytowanie stawiało wyzwania, którym niełatwo było sprostać. Pan domu zaciągał w banku nowe pożyczki i jak tonący brzytwy chwytał się najrozmaitszych sposobów zarobku. Sprzedawał drożdże browarnikom, zakupił kilka bryczek, które kursowały po mieście jako dorożki zaprzężone w konie ściągnięte z Zułowa. Powozili nimi najęci żydowscy woźnice, bywało, że dość niefrasobliwie. Gdy jedna z kobył oślepła, dopiero po wykryciu tego faktu przez policję, uwolniono ją od pracy.

Istotną pomocą, a nawet wyręką ojca w tych ratunkowych przedsięwzięciach był siedemnastoletni Broniś. To on rozliczał co miesiąc dorożkarzy, „rozpłacał się”, czyli regulował rachunki z kowalem i rymarzem, kupował drwa do pieców, załatwiał dowożenie warzyw i owoców z Zułowa, gdzie gospodarka nadal szła jakoś, raz lepiej, raz gorzej, pod nadzorem ekonoma, w sumie jednak marniejąc.

Ojciec – definiował go Broniś – „zdolny pisać, mógłby prawić cokolwiek, gra prześlicznie na fortepianie, a jednak do rzeczy prostych, gruntownych nie ma charakteru”. W istocie, senior Piłsudski potrafił być dziwnie obojętny wobec żywotnych spraw bytowych. Nawet gdy majątkowi groziła licytacja z racji niespłacanych kredytów, „mało kłopocił się, jakby go to nie obchodziło”. Raz po raz wdawał się jednak w jakieś konszachty z żydowskimi faktorami, natury ich tajemniczo nie wyjawiał, ale było wiadomo, że chodziło o pieniądze. Z największym upodobaniem wyżywał się muzycznie, komponując polki, walce i polonezy.

Muzykalny był również Bronisław. Nie tylko tańczył z wielkim wigorem, szczególnie mazura, ale i pianistą okazywał się niezłym. Nauczycielka francuskiego, mademoiselle Delassy, dawała mu nuty różnych „sztuczek”, czyli utworów na fortepian, a on grywał je do tańca podczas wieczorynek stanowiących podówczas główną formę towarzyskiej rozrywki młodzieży. W modzie były także rozmaite gry, dawno pokryte pyłem niepamięci. Ekwiwoki (mówienie dwuznacznikami), indyk, sekretarz, chowany, poetka, garnuszek – to ich niektóre nazwy. Starsi natomiast zasiadali najczęściej do zapomnianego już też preferansa – „tatko grał pysznie”, nie bez dumy notował Broniś.

Tańczono w każdą prawie sobotę gdzie indziej, niekiedy do świtu, nie żałując świec i oleju w lampach. Oczywiście były to zabawy wyłącznie w swojskim, czyli polskim gronie. Polacy stanowili w owym czasie w Wilnie przytłaczającą większość, Litwini jeszcze bardzo długo potem byli w nim grupą znikomą, prawie niezauważalną. Natomiast bardzo licznie zamieszkiwali miasto Żydzi. Uchodząc za jedną z głównych ostoi diaspory żydowskiej w Europie, Wilno nosiło nawet przydomek Jerozolimy Północy. Obie społeczności, sąsiadując ze sobą, pozostawały jednak szczelnie zamknięte w kokonie swej kultury. Stosunek do Żydów z polskiej strony był, oględnie mówiąc, niezbyt przychylny, w najlepszym razie obojętny.

„Roztrząsaliśmy kwestię żydowską” – zapisał w swoim dzienniku Broniś po którejś dyspucie w „Spójni”. „O ich szkodliwym wpływie na lud i cały ekonomiczny stan kraju”. Natomiast do Litwinów odnosi się ciepło, z sympatią i jest pod tym względem wyjątkiem pośród Polaków. Próbuje się nawet uczyć litewskiego, choć mówił, że to „straszny język”. Oburza się, słysząc „wygadywanie na Litwinów”, i staje zaraz w ich obronie. Uważa ich za współbraci w krzywdzie, także przydeptanych butem Moskala. Sentyment ten będzie w nim tkwił do końca życia. Przybierze nawet znacznie na sile, gdy złączy się z nigdy niezaspokojoną wygnańczą tęsknotą za krajem lat dziecinnych.

Na razie ta udręka jest mu jeszcze nieznana, pozostaje poza zasięgiem najśmielszej wyobraźni. Czytał oczywiście Pana Tadeusza, lecz nostalgia poety wzdychającego „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych” – nie robi na nim wrażenia. Bardzo go zaś porusza to, że Mickiewiczowskie strofy czyta na głos Ziuk wieczorami u ciotki Hołowniny, a ta „kompletnie” zachwyca się sposobem jego czytania. Co gorsza, podejrzewać można, że zachwyt ten podziela córka cioci Stefa, zwana Steferą, do której obaj smalą cholewki. „Z przechwałek Ziuka można wnosić – irytował się Broniś – że on w tym domu ciągle się podnosi i akcje jego stoją tam daleko wyżej”.

W dodatku, w trakcie potańcówki, Ziuk do drugiego mazura bez ceremonii zabrał mu damę i przy wspólnym odprowadzaniu jej do domu odpychał od niej Bronisia. Nie krył też zazdrości, widząc, że ciotka rozpieszcza Ziuczka i darzy go całusami. „Czasem jestem tak zły na Ciocię i Stefcię – zwierza się pamiętnikowi – taka żądza zemsty we mnie pała, że zmyślam sobie różne rzeczy, jak im dopiąć. Coraz jaśniej widzę, że oni mnie mają tylko za brata Ziuka”.

Sztubackie zalecanki do Stefery to jeden z wielu przejawów swego rodzaju podjazdowej wojenki między braćmi. Z diariusza Bronisia przejrzyście wyziera ciężar kompleksu młodszego brata. Jego źródłem jest przekonanie, że Ziuk ma szalone szczęście, podczas gdy Broniś jest nieustannie krzywdzony przez los. Widać to szczególnie w szkole, gdzie niewiele uczący się Ziuk zbiera oceny lepsze niż brat, mimo że odpowiadał gorzej. Na egzaminach zaś wyciąga bilety z tymi nielicznymi tematami, które akurat opracował, natomiast Broniś odwrotnie – trafia na te, których nie zdążył przygotować.

Owo szczęście, zauważał z nutką goryczy Broniś, coraz bardziej Ziuka psuje, choć „to nieporządnik aż wstyd”, a do tego egoista, gbur i zarozumialec. Z kolegów kpił, a bratu docinał, że „jest starym młodym”, śmiał się z jego poważnego myślenia, a sam „jak puch lata po wietrze i głupie życie jest jego ideałem”.

Przegrywana rywalizacja z Ziukiem to tylko jedno z wielu utrapień Bronisia. Ma na głowie wiele zgryzot. Martwi go pogłębiająca się choroba matki – gruźlica kości stawu biodrowego. Przykuta ciągle do łóżka, gorączkuje, zasypia jedynie, biorąc morfinę. Stałą troską był niedostatek finansowy, biedzi się Broniś, skąd wziąć pieniądze, jak nastarczyć na wszystkie potrzeby, sam wikt na tyle gąb sporo kosztuje. Męczą go przy tym przewlekłe katary, bóle gardła i zębów. Spostrzega nagle, że łysieje („włosy wyłażą garściami”). Jakieś kłopoty miewa z okiem, żołądek również często gwałtownie mu się buntuje.

Jest też szkopuł mentalny – dręczy go własne lenistwo. Nie może opanować jego depresyjnych napadów, nie odrabia lekcji, co się odbijało na stopniach. „Nie mam silnej woli, bałwan malowany” – skarży się żałośnie. A tu samych języków do nauki pięć – oprócz rosyjskiego greka, łacina, niemiecki i francuski. Jest także gimnastyka, z której zwykle ucieka. Razem końcowych egzaminów ustnych i pisemnych aż dziewiętnaście! Czy podoła?

Nadszedł wyczekiwany z trwogą kres roku szkolnego 1883.

I katastrofa! Oblał! Zostaje w szóstej klasie na drugi rok. Ziuk oczywiście zdaje, ma tylko łatwą poprawkę z rosyjskiego.

Bronisław przeżywa to ciężko. „Przyjdzie nosić ze wstydem nazwisko wtorogodnika (drugoroczniaka)” – zapisał zgnębiony. Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwa mu upokarzające obrazy: „A jeśli kto zapyta, w której pan klasie? W 6-ej. A brat pański? W 7-ej. Młodszy w 7-ej, a starszy w 6-ej? To coś nadzwyczajnego, pomyśli każden i zawyrokuje – ten starszy chyba straszny dureń”.

Nic wprawdzie nie wskazywało na to, aby ów stan rzeczy odbijał się nieprzyjemnie na stosunku rodziców do niego, jednakże on uważa, że we wszystkich oczach jest obecnie „daleko niższy”, zaś rozpieszczany Ziuk „daleko wyższy”. „Będzie on teraz podporą wszystkiego” – przewidywał posępnie. „Ja zjeżdżam na drugi plan, jeśli nie dalej”.

Obawa ta okazała się przesadna. Nie wymawiano mu porażki, nikt się z tego powodu z niego nie wyśmiewał. Tylko po staremu siostry dokuczały mu, że jest starym stetryczałym młodzieniaszkiem i zarzucały skrytość. On zaś nadal krzątał się wokół interesów domowych i zabiegał o sprostanie wydatkom. Ziuk się ani trochę do tych spraw nie garnął i o tym, żeby „stał się podporą wszystkiego”, nie było mowy.

Rok następny, w którym kończył powtarzaną klasę, przyniósł tragedię. Umiera matka! Niedająca się wyleczyć choroba wyniszczyła organizm. Żyła zaledwie czterdzieści dwa lata. „Straciłem na wieki serce macierzyńskie” – pisał Broniś. „Mama była wszystkim dla mnie. Bo czyż tatko może ją zastąpić? Chyba że bardzo zmieni swe postępowanie” – dodawał z powątpiewaniem.

Śmierć matki przyszła w okresie, gdy Bronisia coraz bardziej zaczyna dręczyć samotność. Dotkliwie odczuwa potrzebę przyjacielskiej duszy, kogoś, komu mógłby ufać bez granic, podzielić się myślą, zdaniem, uczuciem, kto przyjąłby jego żale, radości, smutki i zniechęcenia, zastąpił choć trochę nieodżałowaną mamę. Szczerze zwierza się tylko swemu dziennikowi, jest mu lżej, gdy się „wybazgrze”. To jednak za mało.

„Zeznając swoją słabość”, szuka pomocy. Ale u kogo ją znaleźć? Nie widzi nikogo takiego między kolegami. Nie może nawet udać się do Ziuka, „iść z nim razem i mieć razem brata kochającego i przywiązanego przyjaciela”.

Po tej smutnej konstatacji dochodzi do wniosku, który cofa go w przeszłość. Otóż zawsze potrzebował duszy kobiecej. Jego przyjaciółki to była mama, jej krewna Stefania Lipmanówna nazywana ciocią, siostra Zula, jakaś Julka, o której nic bliższego nie wiadomo, córka przyjaciela domu. Radził się ich, dostawał serdeczne odpowiedzi, miał wśród nich „jakby spokojną ustronię”; mógł liczyć na „ciepłe słowa pociechy lub współczucie”. Teraz jednak tak wiele się zmieniło, że chce szukać przyjaźni gdzie indziej, w innym miejscu.

Znajduje ją w osobie o rok młodszej i znanej mu dobrze Zosi Baniewiczówny. Razem uczyli się tańczyć, a jeszcze wcześniej – w dzieciństwie – bawili się w kotka i myszkę. Do chęci bliższego zaprzyjaźnienia się z nią dochodzi nadto „zmysłowe odurzenie”. A że „przyjaźń zmieszana z odurzeniem stwarza miłość”, więc „kocham Zosię!” – wykrzykuje.

Przebieg tego niby-flirtu jest osobliwy. Broniś wprawdzie uważa, że „przymieszka namiętności musi być konieczna między młodymi”, lecz utrwala to przekonanie wyłącznie na papierze. Zosi daje znać o swym uczuciu jedynie częstą przy niej obecnością. Odwiedza ją regularnie, grają na cztery ręce na fortepianie, siadają obok siebie blisko przy piecu, ale poruszają tylko poważne tematy. Ona w ferworze rozmowy zapomina o bólu zębów, a i jemu też Zosia „bardzo pomaga na zęby”. Nigdy rzecz jednak nie przechodzi w intymniejszą fazę. Broniś w żaden sposób nie wyjawia, że czuje do niej „niepowstrzymany ciąg”. Milczy jak zakneblowany. Nie wchodzą w grę nawet najniewinniejsze czułości. „Namiętność” swoją Broniś trzyma tak mocno na uwięzi, że nie posuwa się nawet do pogłaskania rączki panienki. W dodatku nie są nawet ze sobą na ty. Częstują się oficjalnie „panną Zosią” oraz „panem Bronisławem”, jakby się poznali wczoraj.

Ów paraliż wyrażenia uczuć tłumaczy Broniś tym, że traci język, gdy się do takich wynurzeń przybliża. Nie potrafi przełamać tej zapory, choć wie, że Zosia bez wątpienia „zasmakowała w jego towarzystwie”. Co więcej, nazwała go „idealnie dobrym” i wpatruje się w niego „jak w tęczę”. Wyznała, że chce być taka jak on, uważa go bowiem za „wzór szlachetności oraz wszelkich drogich przymiotów”. Rejestrując ten raczej przejrzysty komplement, Broniś zauważa skromnie, że jest „może lepszy od wielu, lecz ona już przesadza”.

Dochodząc do alarmującego wniosku, że Zosia ma coraz większy wpływ na jego serce, postanawia „pracą i zajęciem” zagłuszyć ten popęd sercowo-zmysłowy, aby „nie rozkochać się serio i nie żałować tego później”. Chce być nadal przyjacielem Zosi, lecz by uczynić z niej przede wszystkim „pannę użyteczną dla społeczeństwa”. Niczym mitologiczny Pigmalion pragnie wyrzeźbić z niej swoją Galateę, ideał kobiety doskonałej. Przyjemnie mu będzie, gdy ją zupełnie „przerobi”, patrzeć na nią niby na swoje myślowe odbicie.