Marzenia na miarę - Dr. Nikt - ebook + książka

Marzenia na miarę ebook

Dr. Nikt

4,0

Opis

Czy Odyseusz miał szansę w starciu z cyklopem Polifemem, synem Posejdona? Każdy rozsądny człowiek wie, że nie miał. A jednak udało mu się uciec z jaskini olbrzyma, choć nie zdołał uciec przed jego zemstą. Ale nawet zemsta oślepionego cyklopa nie odwiodła Odysa od głównego celu, jakim był powrót do Itaki. Zrobił wszystko, by wrócić do domu, choć na rozkaz Posejdona wszystkie wiatry spychały go z obranego szlaku.

To nie jest kolejna książka o tym, że wystarczy chcieć, by móc. (Czy ktoś jeszcze w to wierzy?). To opowieść o marzeniach, które się spełniły, bo „marzyciel” zrobił wszystko, co mógł, by tak się stało. Jego historia pokazuje, że można i trzeba marzyć, ale potem trzeba ruszyć z miejsca i po prostu zrealizować swoje marzenia, nawet jeśli wszyscy mądrzejsi będą mówić, że to niemożliwe, szalone i nierealne. Bo brak realizmu i szaleństwo to punkt wyjścia równie dobry jak wszystkie inne, o ile wcześniej „z precyzją maniaka określimy cel naszej podróży, żeby później nie oskarżać taksówkarza, że zabrał nas nie tam, gdzie chcieliśmy”.

Marzenia na miarę to wciąż rozbudowywana historia, dedykowana wszystkim młodym ludziom, którzy, tak jak ja, próbują realizować swoje marzenia, ale słyszą „nie”, bez względu na to, o co proszą. A także tym, którzy zauważyli, że „tak” należy się tylko najlepszym, poleconym, ulubieńcom i wybrańcom. Dedykuję ją też tym, którzy nie cierpią napisu »Nieupoważnionym wstęp wzbroniony«. Tym, którzy nie mają odwagi dochodzić swojego prawa do szczęścia. Tym, którzy uważają się za nieudaczników, ostatnich, pozbawionych głosu”.

Nikos Sikloglou

(fragment Wstępu)

O AUTORZE

Doktor Nikos Sikloglou przyszedł na świat w 1951 roku w wiosce Lofos, u podnóża góry Olimp. Choć przeznaczony był mu los pasterza, od dziecka wiedział, że zrobi wszystko, by tego uniknąć. Po maturze trafił do wojska. Próbował zostać żandarmem, ale oblał egzamin. W wieku 23 lat wyruszył z rodzinnej wioski w świat. Mimo że jego świadectwo maturalne pozostawiało wiele do życzenia, marzył o tym, by zostać lekarzem, najlepiej w Rzymie.

Trafił do Nowego Jorku, miasta tysiąca pokus, a potem do Rzymu, o którym marzył od dzieciństwa. Tam rozpoczął studia medyczne na uniwersytecie La Sapienza, a szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że równolegle udało mu się uczęszczać na zajęcia pierwszych trzech lat Cornell University College w Nowym Jorku. Ostatni, czwarty rok amerykańskiego programu studiów medycznych ukończył w Harvard Medical School. Tam również przez dwa następne lata terminował w laboratorium pod kierunkiem Davida Nathana i Richarda Proppera. Udało mu się to, co innym się wcześniej nie udawało, odkrył sposób izolowania neocytów – młodych, najwyżej trzydziestopięciodniowych krwinek czerwonych. Odkrycie to doprowadziło do rewolucyjnych zmian w leczeniu talasemii i dało nadzieję na całkowite wyeliminowanie tej choroby.

W 1985 roku Nikos Sikloglou ukończył specjalizację z hematologii klinicznej, ale wkrótce zmuszony był obrać nową ścieżkę zawodową.

Pracując jako stomatolog, pisał swoją pierwszą książkę – o podstawach diagnostyki hematologicznej. Wstęp do niej, w którym nazwał ją „dziełem miłości”, napisał Ralph Nachman, ordynator Hematologii i Onkologii oraz dziekan wydziału medycznego w Cornell i New York Hospital. Ta wyjątkowa książka-instrukcja stała się punktem wyjścia do opracowania programu Teseo (Tezeusz), cyfrowej aplikacji, która – zdaniem autora – może zmienić sposób uczenia podstaw diagnostyki na studiach medycznych.

O tym wszystkim Nikos Sikloglou opowiada w Marzeniach na miarę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Tytuł oryginału

SOGNI SU MISURA

Copyright © Nikolaos Sikloglou, 2016

Projekt okładki

Doktor Nikt

Ilustracje na okładce

Francesco Ferlisi

Redakcja

Katarzyna Leżeńska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8123-841-0

Warszawa 2018

Wydawca

 

Marii Cristinie,

która poradziła mi,

bym pozostał doktorem Nikt,

podążał śladami Odyseusza

i chronił swoje marzenie

przed klonami Polifema.

 

WSTĘP

Marzenia na miarę to wciąż rozbudowywana historia, dedykowana wszystkim młodym ludziom, którzy tak jak ja, próbują realizować swoje marzenia, ale słyszą „nie”, bez względu na to, o co proszą. A także tym, którzy zauważyli, że „tak” należy się tylko najlepszym, poleconym, ulubieńcom i wybrańcom. Dedykuję ją też tym, którzy nie cierpią napisu „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Tym, którzy nie mają odwagi dochodzić swojego prawa do szczęścia. Tym, którzy uważają się za nieudaczników, ostatnich, pozbawionych głosu.

Pewnego dnia, patrząc, jak gonię pięknego motyla, moja babcia powiedziała: „Marzenia są jak motyle: na początku są pragnieniami, tak jak motyle na początku są gąsienicami”.

Tym, co zmienia gąsienicę w motyla i daje mu skrzydła wolności, jest metamorfoza, która często uchodzi naszej uwadze. W przypadku motyli metamorfoza zachodzi naturalnie, ale by przekształcić pragnienia w marzenia, potrzebne jest działanie. Trzeba najpierw wyodrębnić jedno ekscytujące i niedające spokoju pragnienie, którego intensywność mierzy się stopniem irracjonalności i fantazji. Metamorfoza jest wówczas kwestią czasu, niezachwianej wiary i szczerej miłości. Bo marzenia, jak klejnoty, nie rosną na drzewach, tylko trzeba je tworzyć.

Dlatego naszym najważniejszym zobowiązaniem wobec nas samych jest umiejętność określenia z precyzją maniaka celu naszej podróży. Żeby później nie oskarżać taksówkarza, że zabrał nas nie tam, gdzie chcieliśmy.

Jeśli powyższe spostrzeżenia do ciebie nie przemawiają, ta książka nie jest dla ciebie.

Jeśli natomiast uważasz, że szczęście i wolność są najważniejszymi dobrami, jakie posiada człowiek, oraz jego niezbywalnym prawem, zapraszam cię w drogę, która uczyni nieuchronnym to, co niemożliwe, i sprawi, że zrealizujesz swoje marzenie na miarę, na przekór wszystkim i wszystkiemu.

 

Wybierając pomiędzy egzystowaniem a życiem,

postawiłem na swoje marzenie, by żyć szczęśliwie.

Niby niewiele, a tak wiele znaczy.

NIESPODZIEWANY WYJAZD

Moja podróż rozpoczęła się w wiosce wyrosłej na zboczu Olimpu.

Miałem dwadzieścia trzy lata i jedno „marzenie na miarę”, nierealne, zdaniem miejscowych mędrców: studiować medycynę i wieść szczęśliwe życie w Rzymie. Całkiem niezła perspektywa, choć kilka osób nie omieszkało uświadomić mi, że nie mam narzędzi do jego realizacji. Ani jednego.

Do źródeł mojego wyboru powrócę później. Ale zdradzę, że byłem full time dreamer incognito, nawet o tym nie wiedząc. Marzycielem wychowanym na Odysei i mitach opowiadanych przez babkę analfabetkę.

Dwudziestego piątego stycznia 1974 roku wracałem do mojej wioski na górze Olimp po nieskończenie długich dwudziestu siedmiu miesiącach służby wojskowej. Spłaciłem dług wobec ojczyzny i czułem się wolny. Wierzyłem, że już nic nie przeszkodzi mi w poderwaniu się do lotu. Szybko zrozumiałem jednak, że w moim kraju znajdę jedynie hermetycznie zamknięte drzwi. Przez sześć lat bezskutecznie próbowałem zdać na medycynę. Ulegając presji ojca, podszedłem do egzaminów na żandarma. Tu również poniosłem klęskę. Uznałem, że najwyższa pora opuścić znany świat. Byłem przekonany, że ucieczka to jedyne rozwiązanie.

Gnał mnie lęk przed utkwieniem w tej zapomnianej przez Boga wiosce, gdzie moje porażki odbijały się szerokim echem w domach, dolinach i stajniach. Odczuwałem palący wstyd, a ogólna pogarda dręczyła mnie niemiłosiernie. Tak kończą przegrani, pariasi oraz wszyscy wykluczeni z lokalnych uroczystości.

W ciągu dwóch dni postanowiłem ponownie wyruszyć w drogę. Musiałem tylko wymyślić, jak przekazać to mojej rodzinie, którą kochałem najbardziej na świecie i która przecież tyle na mnie czekała.

Nazajutrz zauważyłem, że matka nakryła stół jak zwykle na cztery osoby. Uśmiechnąłem się na tę jedyną widoczną zmianę od mojego wyjazdu do wojska. Zawsze jadaliśmy, siadając ostrożnie na rozklekotanych stołkach wokół niskiego drewnianego i niezbyt wygodnego stołu. Jedliśmy obiad w milczeniu: ja, moja matka, mój ojciec i babka ze strony ojca.

Mój brat i siostra wcześniej opuścili nas w poszukiwaniu pracy, która pozwoli im żyć, czy raczej przeżyć. Zawsze miałem wrażenie, że jest im to obojętne.

Najbardziej podekscytowana moim powrotem była matka. Po serii całusów i uścisków skorzystała z okazji, by stanąć przy garnkach i przygotować mi wreszcie coś „dobrego”. Nigdy jej nie powiedziałem, że mam ją za kiepską kucharkę, i nie zamierzałem tego robić, ale z niepokojem zaglądałem do garnka. Przy tak uroczystej okazji nie zniósłbym jej sławnego spaghetti gotowanego trzy godziny, którego zdatność do spożycia ojciec sprawdzał, rzucając nitki na murek i sprawdzając, czy przyklejają się jak śluz ślimaka.

Dzień później znów usiedliśmy do stołu. Uznałem, że to odpowiedni moment na moje wielkie wyznanie:

– Wyjeżdżam do Kapsztadu w RPA.

To, co wydarzyło się potem, było przeze mnie starannie zaplanowane. Grałem rolę kogoś, kto szczegółowo przygotował plan ucieczki. Byłem bohaterem, który niczego nie zostawia przypadkowi. Nie chciałem, by rodzina się o mnie martwiła, więc pokazałem im konkretny punkt na mapie i przedstawiłem swój plan działania. Czułem, że rodzice nie będą się dopytywać. Wiedzieli, że kieruje mną idée fixe, by zostać lekarzem.

Niewiele miałem do zabrania oprócz tego wyzwania rzuconego światu i wszystkim, którzy byli przeciwni mojej niewzruszonej decyzji. Chciałem pojawić się na miejscu nagi, by ułatwić robotę temu, kto chciałby mnie ubrać w szaty króla. Wystarczyło zdobyć błogosławieństwo rodziców, bez którego nie ośmieliłbym się opuścić domu. W naszej prymitywnej społeczności był to rytuał o niebagatelnym znaczeniu dla powodzenia misji. Nikt nie ośmieliłby się go zlekceważyć. Czułby się jak złodziej wymykający się chyłkiem.

Powiedziałem, że chcę wyjechać nazajutrz. Wydawali się skonsternowani tak nagłą decyzją, więc przypomniałem im historię Odyseusza. Ten, wróciwszy po dwudziestu latach na Itakę, musiał ponownie opuścić dom zaledwie dzień później. Wieszcz Tejrezjasz wyjawił mu bowiem, że inaczej jego cień zgniótłby Telemacha.

Mój zdezorientowany ojciec zapytał:

– A ty kogo obawiasz się zgnieść?

– Moje marzenie – odpowiedziałem. – Muszę podążać za nim z niezachwianą wiarą, gdziekolwiek mnie zaprowadzi.

Teraz albo nigdy.

Czułem się jak ptak o ciężkich skrzydłach, dla którego chodzenie było łatwiejsze niż latanie. Ojciec poprosił, żebym został jeszcze kilka dni, ale wiedział, że klamka już zapadła.

Oblanie egzaminów na żandarma było tak upokarzające, że obudziło we mnie niespotykaną wprost mobilizację. Potrzebowałem czasu, by pokazać światu bohatera przyczajonego w moim wnętrzu i czekającego, aż będzie mógł przyjść mi z pomocą. Wstyd potrafi zdziałać więcej niż inteligencja, bogactwo i szczęście.

Zdecydowałem się na skok w przepaść bez zabezpieczenia, jednocześnie zapewniając rodziców, że wiem, co robię. Kłamałem.

Zapytałem ojca, czy jest gotów dać mi wszystko, o co poproszę. Nie miał pojęcia, czego mogę od niego oczekiwać. Spytał więc, o co chodzi, a ja zmroziłem go stwierdzeniem, że najpierw musi odpowiedzieć. Zgodził się i dopiero wtedy poprosiłem go o błogosławieństwo. I tak nie mógł ofiarować mi nic więcej. Odpowiedział z ulgą:

– Tylko tyle? Oczywiście, że je dostaniesz.

Matka pospieszyła ze swoim błogosławieństwem, żeby nie czuć się pominięta. Nie wiem, czy rodzice zrozumieli głęboki sens tego gestu, ale to nie miało znaczenia. Ważne było, żeby wyruszyć z ich błogosławieństwem. Babka z uśmiechem dołączyła do ceremonii.

Ona rozumiała. Często opowiadała mi o sensie ofiary Ifigenii. Miała ona przywołać pomyślny wiatr, który popchnąłby statki Achajów do Troi. Wsparcie rodziców miało pozwolić mi odlecieć bez trosk i słabości. Byłem wolny od żalu i nietknięty przez wyrzuty sumienia, gotowy podążyć w kierunku wskazanym przez moje marzenie.

Czas wahania minął. Teraz musiałem działać z pasją i determinacją, szczęśliwy, że wreszcie mogę odkryć, co przyniesie moja wyśniona podróż. Położyłem na szali całe moje życie i zaangażowałem się bez reszty.

Pożegnałem się z moim osiołkiem, towarzyszem wielu przygód. Gdy mnie zobaczył, przerwał żucie trawy. Spojrzał mi w oczy, jakby znał moje zamiary i pytał, dlaczego go opuszczam. Ostatni raz pogłaskałem go po pysku. Szkoda mi było zostawiać go samego. Bałem się, że ojciec sprzeda go innej rodzinie. Moja prośba, by tego nie robił, raczej na niewiele by się zdała. Spostrzegłem sznur, którym osiołek był przywiązany do słupa. Nie mógł iść tam, gdzie mu się podoba.

W końcu nadeszła ta chwila. Ranek w dniu mojego wyjazdu był pogodny. Cisza doliny wspinała się na wzgórze niczym mgła: kto pracował w polu, dawno już wyszedł.

Chciałem pożegnać się ze wszystkimi w domu i pójść sam bitą drogą na autobus, który zbierał po drodze desperatów z sąsiednich wiosek ułożonych na wschodnim zboczu góry Olimp niczym sznur korali. Rodzice postanowili mnie jednak odprowadzić. W domu pożegnałem więc tylko babkę. Wręczyła mi coś, zapewniając, że ten „dar” uchroni mnie od głodu. Włożyłem go od razu do kieszeni, dziękując wzruszony.

Dopiero kilka godzin później sprawdziłem, co dostałem. Był to studrachmowy banknot, a raczej to, co z niego zostało. Był przedarty i sklejony taśmą, a babcia zastanawiała się, dlaczego nikt nie chce go przyjąć. W jej oczach ten zszargany kawałek papieru był prawdziwym skarbem.

– Pamiętaj, że po powrocie musisz dotrzymać złożonych obietnic – napomniała mnie z miękką stanowczością. Odpowiedziałem, że są obietnice, których nie sposób złamać.

Ojciec niósł mój bagaż. Matka szła za nim w nabożnym milczeniu. Ja podążałem z tyłu. Nie rozmawialiśmy. Nie wiem, co się działo w ich głowach. Wiem tylko, że ta medytacja była dobra.

Jednego byłem pewien: albo wrócę zwycięski, albo wcale. Zaminowałem już wszystkie mosty między mną a moją przeszłością. Miałem przepłynąć całą drogę pod prąd jak łososie, stawiając czoło przeciwnościom, na przekór wszystkiemu i wszystkim. Nic nie mogło przerwać mojej misji.

Mój most cierpliwie czekał na wysadzenie.

Byliśmy około trzystu metrów od przystanku, kiedy ojciec powiedział do matki, by zawróciła do domu, bo nie wiadomo, ile trzeba będzie czekać na autobus. Tak naprawdę domyślał się, że matka bezgłośnie płacze, i bał się, by te łzy nie udzieliły się i jemu podczas pożegnania.

W tych stronach głowa rodziny nie mogła okazywać słabości. Płakać z powodu wyjazdu to była babska rzecz. Matka zrozumiała sytuację i ruszyła w drogę powrotną. Zresztą może i ona wolała przeżywać tak silne emocje w samotności, po swojemu. Nie mogła zmienić kierunku wiatru, który porywał mnie, nie bardzo wiadomo dokąd.

Uściskała mnie bez słowa.

Nie da się wyrazić słowami nieskończonej miłości i bezsilnej rozpaczy, które czuje się, patrząc na odjeżdżające dziecko i nie mogąc mu pomóc. Matka wybrała pełną godności powściągliwość, żeby mnie nie zranić. Ruszyła w stronę domu. Szła powoli, nie dlatego, że droga była stroma, lecz by skrycie dzielić jeszcze ze mną te ostatnie chwile przed odjazdem. Co jakiś czas zatrzymywała się i oglądała na mnie. Serce mi się ścisnęło na widok łez spływających po jej twarzy. Pierwszy raz widziałem ją płaczącą z bezsilności. Patrzyłem za nią, dopóki jej malejąca sylwetka nie zniknęła zupełnie.

Widziałem starcie dwóch pierwotnych emocji, które ujawniały się w sposób naturalny i nieskrępowany: chęć niesienia pomocy dziecku oraz niemożność wezwania pomocy z góry w obliczu jego heroicznego postanowienia. To była rozdzierająca chwila, która na zawsze zapisała się w mojej podświadomości.

Ojciec, natomiast, szedł żwawo w stronę asfaltowej drogi. Wierzył, że umie ukryć swój nastrój i brak kontroli nad tym, co się dzieje. Ale jak mógł ukryć rozpacz, że nie może mi pomóc? Nie miał środków, by wesprzeć syna, który właśnie wybierał się w podróż o niepewnym finale.

Czułem się okropnie, przestrzegając archaicznego kodeksu postępowania, według którego wszystkie uczucia należało przeżywać w milczeniu.

Ostatni akt tej sztuki był najokrutniejszy, szczególnie dla mnie. Podjąłem się roli antycznego bohatera, nie będąc nim, i musiałem grać ją z godnością. Nie ja jeden opuszczałem wioskę. Inni desperaci wyjeżdżali do niemieckich fabryk lub belgijskich kopalń węgla, ale dla nich było to łatwiejsze. Wiedzieli, że ktoś na miejscu pomoże im się urządzić. Że będą kontynuować pracę podwładnych, wierni statusowi „niewolników” w zamian za okruchy pewności. Większość z nich w wieczór przed wyjazdem zapraszała swoich przyjaciół i bliskich do jedynej kawiarni w wiosce, przed wstąpieniem na drogę do obiecanej przyszłości. Łatwo im było porównać piekło, które opuszczali, z tym, do którego się wybierali. To zagraniczne wydawało się lepsze, ponieważ z daleka nikt nie widział ich poświęceń ani warunków, w jakich przyjdzie im żyć.

Kiedy w sierpniu wracali na urlop, wyglądali inaczej. Szczęśliwi, dobrze ubrani opowiadali same przyjemne rzeczy. Nikt nie śmiał przyznać się do przeżytych dramatów.

Mój wyjazd był trudniejszy również dlatego, że nikt o nim nie wiedział. Nikt nie potrafił mnie zaklasyfikować, nie pasowałem do żadnej znanej kategorii. Nie byłem ani robotnikiem, ani studentem, ani turystą. Byłem marzycielem, sam o tym nie wiedząc. W moim przypadku nie można było wznieść toastu za nic konkretnego, ponieważ brakowało koniecznych informacji. Emigranci w najgorszym wypadku mogli wrócić. Mnie ta ewentualność wydawała się tak odległa, że wręcz niemożliwa. Podobne myśli dręczyły mnie, kiedy czekałem na szczęśliwy autobus, który się nie pokazywał.

Cisza i pozorny spokój były pełne napięcia.

Odgłos autobusu, który rozległ się w oddali, dawał nadzieję na rychłe zakończenie naszej męki. Nie mogłem dłużej grać swojej roli.

Przyjechał autobus zapełniony siedzącymi i stojącymi ludźmi, prostymi wieśniakami, którzy jechali do miasta pozałatwiać sprawy. Zatrzymał się blisko mnie. Głośne hamowanie zdradziło wiek tego wehikułu. Bagaże były poupychane bez ładu i składu. Musiałem wymyślić, gdzie wetknąć mój, i cieszyć się, że to w ogóle możliwe. Ojciec otworzył drzwi i podał mi bagaż.

Przytulił mnie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej i wyszeptał drżącym głosem, który nie podważał jego wizerunku twardego mężczyzny: „Niech Matka Boska nad tobą czuwa i ma cię w opiece”. Ojciec był ateistą, ale po raz pierwszy czuł się tak bezsilny. Nie wiedział, do kogo się zwrócić. Uznał, że Najświętsza Panienka jest jedyną osobą, której można powierzyć los syna.

Ta odmiana uświadomiła mi, że sprawa jest poważniejsza, niż mi się wydawało. Nie miałem czasu zastanowić się, skąd to nagłe nawrócenie ojca. Autobus ruszył. Wokół siebie dostrzegłem wiele zgnębionych twarzy.

Próbowałem zabrać ze sobą widok pól i białego płaszcza pokrywającego szczyt Olimpu. Niebo było jaskrawoniebieskie, a białe domki czarująco upiększały krajobraz.

Taka była sceneria pierwszego aktu mojej ucieczki w nieznane. Od tej chwili miałem skracać dystans, który dzielił mnie od mojego niezbywalnego celu: nieznanego Rzymu. Nie miała to być prosta, bezpośrednia droga. Byłem ciekawy, co mnie spotka po drodze i jakie etapy mam przed sobą.

Wszystkim powiedziałem, że pierwszym etapem będzie RPA.

Byłem pogrążony w myślach, kiedy autobus dotarł na maleńką stację Elassona, gdzie zmieniłem środek transportu, by udać się do Larisy, a stamtąd do Aten.

Widok mojego załamanego ojca i matki, która ogląda się, wracając do domu, miał mi towarzyszyć już zawsze. Obiecałem sobie, że jej to wynagrodzę, zdobywając się na bohaterski czyn i zostając lekarzem, który uśmierzy jej ból. Pomyślałem o ojcu ateiście, który nawrócił się, by powierzyć los swego syna opiece Boga, którym wcześniej gardził.

Ładny i czysty autobus do Aten wiózł niewielu pasażerów. Wsiadłem i zająłem miejsce za kierowcą. Po kilku minutach byłem znowu w drodze. Myśli kłębiące się w mojej głowie zagłuszały panujący w autobusie harmider, zmieniając go w uciążliwy szmer. Oparłem skroń o wielkie okno autokaru i obserwowałem krajobraz, który znikał w tyle kilometr za kilometrem.

Na chwilę oderwałem wzrok od widoków, bo poczułem, że ktoś mnie obserwuje. W lusterku wstecznym zobaczyłem wlepione we mnie ciekawskie oczy kierowcy.

– Hej, chłopcze! Dokąd się wybierasz? – zapytał.

– Do Aten, na lotnisko, proszę pana – odpowiedziałem.

– Lotnisko? A dokąd lecisz?

– Do Kapsztadu, studiować medycynę…

– Wow! Kapsztad! Ciekawe, jak tam jest… W takim razie powodzenia. Odważny z ciebie facet!

Choć byłem przygotowany na dalsze pytania, mężczyzna nic więcej nie dodał. Wyraził swój entuzjazm wobec moich planów i skupił się z powrotem na prowadzeniu, prosząc mnie tylko o jedną przysługę: przysłanie mu paczki cygar z Kapsztadu. Nie miałem pojęcia, ile mogą kosztować, ale obiecałem, że to zrobię. Do końca podróży, co jakiś czas, spoglądał na mnie z zadowoleniem w lusterku. Musiałem wyglądać, jakbym śnił na jawie, a moja radość była tak namacalna, że być może mężczyzna wyobrażał mnie sobie w lekarskim kitlu.

Szczerze mówiąc, nie przejmowałem się zbytnio pośrednimi etapami mojej podróży. Miałem wewnętrzne przekonanie, że pokonam je bez problemu. Ostre hamowanie autokaru przywróciło mnie do ateńskiej rzeczywistości. Przez siedem godzin drogi zastanawiałem się, jak uzyskać wizę do RPA. Chciałem wyjechać nazajutrz. Zostając w Atenach dłużej, wydałbym oszczędności, które zgromadziłem w ciągu trzech lat pracy, przeznaczone na bilet w jedną stronę i opłacenie pierwszego okresu pobytu za granicą. W tamtych czasach grecki turysta nie mógł wywieźć z kraju więcej niż dwieście pięćdziesiąt dolarów. Nie musiałem się tym martwić, ponieważ – choćbym chciał – tyle nie miałem. Idąc za czymś, co trudno nazwać strategią, raczej prowizorycznym i niepewnym planem, rozpocząłem perypetie mające doprowadzić mnie do otrzymania wizy. Myślałem, że nie nastręczy mi to większych problemów.

Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego wybieram się do Afryki, skoro chcę studiować w Rzymie. Wiedziałem, że nie mogę udać się prosto do Włoch, ponieważ nie otrzymam niezbędnego dokumentu: pozwolenia na pobyt. Chodziło o oficjalne pismo, które miało potwierdzać źródło mojego utrzymania w Rzymie. Nikt nie przyznałby mi go w tamtych okolicznościach: byłem przegranym, miałem poprawkę z matury i nikt by na mnie nie postawił.

Należałem do ludzi, którzy nie śmią prosić o pomoc i wiedzą, że nie ma dla nich wstępu do miejsc zarezerwowanych dla najlepszych. Jedyny raz, kiedy się odważyłem, poprosiłem o dopuszczenie do konkursu na oficera medycznego. Dyrektor szkoły najpierw wybuchnął śmiechem, a potem wezwał resztę grona pedagogicznego, żeby też mogli się pośmiać. Jak mogłem być tak bezczelny, by prosić o coś podobnego?

Szczerze mówiąc, chciałem uniknąć nieuchronnego: wzruszyć ich moimi planami, żeby nie oblewali mnie z matematyki i geometrii. Nic z tego, musiałem poprawiać maturę. Była to dla mnie upokarzająca lekcja.

Wybrałem Kapsztad, by spotkać się z doktorem Christianem Bernardem, pierwszym kardiochirurgiem, który dokonał przeszczepu serca. Byłem pełen podziwu dla tego nieznajomego, tym bardziej że przeczytałem, iż ma on wielki szacunek do narodu greckiego. Być może wynikał on z potrzeby oddania hołdu Hipokratesowi. W wywiadach ten wielki człowiek mówił, że czuje się przyjacielem narodu greckiego, a Grecy są jego najserdeczniejszymi przyjaciółmi, i przy każdej okazji podkreślał swoją sympatię wobec moich rodaków. Użyłem więc prostego sylogizmu logiki arystotelesowej, by stwierdzić, co następuje: „Jestem Grekiem, Christian Bernard jest przyjacielem Greków, jestem więc przyjacielem Christiana Bernarda”. Tyle że on o tym jeszcze nie wiedział. Ale wystarczyło go znaleźć i o tym poinformować. Przyjaciołom się nie odmawia, więc wierzyłem, że i doktor Bernard nie odmówi pomocy młodemu Grekowi, który chce być lekarzem jak on. Nie widziałem powodu, dla którego miałby odmówić mi wsparcia w tak szlachetnej i pożytecznej dla ludzkości sprawie. Należało tylko zdobyć wizę i dostać się do niego jak najszybciej.

Nazajutrz, nie tracąc czasu, stawiłem się w ambasadzie Republiki Afryki Południowej. Po drugiej stronie dębowego stołu patrzył na mnie zupełnie przeciętny, niski mężczyzna z siwym wąsem. Po przewidywalnym wstępie, nad którym nie warto się rozwodzić, zadał mi pytanie sprawdzające:

– Co byś zrobił, gdybyś spotkał się z niesprawiedliwością wyrządzoną czarnoskóremu?

Nie zastanawiając się długo, odpowiedziałem, że stanąłbym w jego obronie. W tamtym okresie w RPA panowało rasistowskie prawo, więc urzędnik zapytał:

– A gdyby sprawcą był biały?

Z przekonaniem odpowiedziałem, że liczy się wyrządzona krzywda, a nie kolor skóry, narodowość czy status społeczny tego, który ją wyrządza.

– Nie nadajesz się do RPA – zawyrokował urzędnik i powiedział, że mam się więcej nie pokazywać.

Od tamtej pory minęło czterdzieści lat i dziś wydaje się niemożliwe, by ktoś mógł popierać taką okropność jak apartheid. A jednak w siedemdziesiątym czwartym to hańbiące prawo dotyczyło milionów osób i ci, którzy go bronili, czuwali, by do kraju nie dostały się jednostki stanowiące potencjalne zagrożenie dla systemu.

Wobec mojego widocznego rozczarowania, urzędnik zdradził mi możliwość wykorzystania pewnego kruczka: mogłem wystąpić o wizę dla shop assistant. Ten zwrot wydał mi się kołem ratunkowym. Nie znałem angielskiego, więc poprosiłem urzędnika o zapisanie mi go na kartce, żebym nie zapomniał. Podając mi świstek, rzucił mi spojrzenie, którego nigdy nie zapomnę. Wyrażało ono litość, smutek i zdumienie wobec mojego fatalnego położenia.

Pod żadnym pozorem nie mogłem zgubić tego skrawka papieru. Powtarzałem pod nosem „shop assistant”, oddalając się od ambasady. Myślałem, że to rodzaj uniwersalnej przepustki, a chodziło o skromną posadę sprzedawcy w supermarkecie. Ale nie mogłem sobie pozwolić na miesiące oczekiwania na dokumenty potrzebne do wyjazdu. To byłaby katastrofa, ponieważ oszczędności z trzech lat szybko by stopniały i musiałbym zostać w ojczyźnie.

Musiałem zmienić strategię i znaleźć sposób na szybką ucieczkę z kraju. Zaczynałem rozumieć, jak iluzoryczne było przekonanie, że jestem wolnym człowiekiem, który może udać się, dokąd chce. Byłem nim, ale pod warunkiem nieprzekraczania greckich granic.

Mój sznur był dłuższy niż ten na szyi osiołka, ale nie mniej frustrujący. Obaj mieliśmy ograniczone przez innych pole działania. Byłem zakładnikiem bez możliwości ucieczki. Odkrycie, że nikt nie może uwolnić mnie od mojej kondycji niewolnika, było bardzo bolesne. Jedyną drogą ucieczki było moje marzenie, którego nie mogłem porzucić nawet na chwilę.

Nie wróciłem już do ambasady, ale decyzja odmowna, którą w niej dostałem, z perspektywy czasu wydaje mi się opatrznościowa. Byłem marzycielem: rasistowskie prawo i podeptana godność całej społeczności przeraziłyby mnie. Dorósłbym w brutalny sposób i stracił swoją niewinność.

Tymczasem postanowiłem spróbować swoich sił we wszystkich innych ambasadach znajdujących się w Atenach. We wszystkich odmówiono mi wizy turystycznej, bo nie byłem i nie mogłem być turystą. Pozostała ostatnia możliwość wydostania się z kraju: mogłem wypłynąć na statku, udając marynarza, i wystąpić o azyl polityczny w pierwszym amerykańskim porcie. Nie miałem pojęcia, że oba kraje były po tej samej stronie. Moja niewiedza była okropna, ale miała też pewne zalety. Nieumiejętność dostrzegania przeróżnych niebezpieczeństw i trudności pozwalała mi działać bez strachu i z pozazdroszczenia godną determinacją. Tylko dzieci i bohaterowie potrafią działać w ten osobliwy sposób.

Chodziłem po mieście w zniszczonym ubraniu i nie miałem niczego, co upodabniałoby mnie do turysty, zwykle zaopatrzonego w kilka podpisanych walizek pełnych ubrań i nie tylko. Nie pasowałem do żadnej kategorii oprócz tej zrzeszającej desperatów, którzy mają w głowie jedno: wyjechać, nieważne dokąd. Byłem gotowy zstąpić do piekieł, byle tylko wydostać się z Grecji. Wierzyłem, że poza jej granicami znajdę sposób, by odnaleźć wymarzoną drogę. Kiedy mój przyjaciel Ksenofont, jedyna osoba, którą znałem w Atenach, zobaczył mnie przerażonego jak nigdy, doradził, bym spróbował w ambasadzie amerykańskiej, jedynej, do której drzwi nie śmiałem dotąd zapukać.

– W końcu nie masz nic do stracenia – powiedział i dodał: – Przynajmniej już wiesz, że nigdzie indziej nie możesz się udać.

Początkowo odrzuciłem tę możliwość, zniechęcony ilością odmów. Ale Ksenofont w jednym miał rację: nie miałem absolutnie nic do stracenia. Poszedłem więc w końcu za jego radą i uchwyciłem się jej niczym tonący liny rzuconej ze statku.

Nazajutrz rozmawiałem z amerykańskim konsulem, żeby wybadać, czy mogę odwiedzić jego kraj, zanim udam się do Kanady, gdzie czekali na mnie dobrze sytuowani krewni. Nie wierzyłem własnym uszom. Mężczyzna stojący naprzeciw mnie spokojnie i grzecznie zapytał:

– Dlaczego chcesz odwiedzić Amerykę?

Odpowiedziałem mu, posiłkując się mitologią. Pierwszy raz zdecydowałem się wypróbować na kimś jej moc. Gdy byłem mały, babcia opowiadała mi mity, żeby mnie uśpić. Ja miałem inny cel: chciałem uspokoić mojego rozmówcę, zahipnotyzować go, osłabić jego skłonność do oporu. Wszystko po to, aby uzyskać upragnioną wizę.

Zamieniłem się w aktora, którego wystąpienie musiało zaczarować również i mnie samego, bym zdołał uspokoić konsula.

– Panie konsulu, ja nie chcę lecieć do Ameryki, ale do Kapsztadu – oznajmiłem.

– Więc co robisz w niewłaściwej ambasadzie? – zapytał ze zdziwieniem.

– W Kapsztadzie mam się spotkać z doktorem Christianem Bernardem, kardiochirurgiem, który wykonał pierwszy przeszczep serca – odpowiedziałem, czując, że nadzieja uwiarygadnia każde moje słowo. – Najpierw jednak muszę dostać się do krewnych, którzy mieszkają w Hamilton, w Kanadzie. Zostanę tam kilka tygodni i pozyskam pieniądze potrzebne, by dostać się do Afryki. Jak pan wie, grecki turysta nie może mieć przy sobie więcej niż dwieście pięćdziesiąt dolarów, to za mało na moją afrykańską przygodę. Kontrola kapitału nie pozwala mi udać się bezpośrednio z Grecji do RPA z wystarczającą ilością gotówki.

Ta część mojej przemowy odpowiadała prawdzie. Co do doktora Bernarda i mojego z nim spotkania, był to prawdopodobny scenariusz. Uczyłem się sztuki, którą każdy chciałby posiąść, „hipnozy na miarę”. Tak przekonująco nakreśliłem mój plan, że sam w niego uwierzyłem. W końcu dołożyłem wisienkę na torcie:

– Ponieważ pierwszy raz wybieram się za ocean, byłoby cudownie zatrzymać się na kilka dni w Nowym Jorku. Kto wie, kiedy nadarzy się kolejna okazja? Widzi pan, panie konsulu, prawdziwym problemem jest to, że nie starczy mi czasu na dłuższą wycieczkę po Stanach. Po powrocie do kraju wrócę do służby na stanowisku podporucznika.

Właściwie odpowiadało to prawdzie, ale nie zamierzałem się tym zajmować przez resztę życia. Wstawanie o szóstej rano było dla mnie nie do zniesienia. To chyba jedyna rzecz w wojsku, której do dziś mi nie brakuje.

Przekonująco odegrałem swoją rolę. Konsul odpowiedział z entuzjazmem:

– Dobrze, poproszę paszport. Dostaniesz wielokrotną wizę turystyczną B2.

Po odmowach, z którymi zetknąłem się we wszystkich innych ambasadach, nie wierzyłem własnym uszom. Jak na złość, był to ten jedyny raz, kiedy nie miałem przy sobie paszportu. Spytałem konsula, czy mogę wrócić nazajutrz, a on zgodził się bez problemu.

Całą noc nie zmrużyłem oka. Świt nie nadchodził, a moim sercem targały ponure przeczucia i lęki, z których najsilniejszy był ten, że konsul zmieni zdanie. Modliłem się, żeby miał spokojniejszą noc niż ja i żeby nikt nie ważył się go zdenerwować przed moim przyjściem. Wydaje się, że bogowie olimpijscy postanowili odmienić mój los. Hermes przyniósł wiadomość na czas, a Eol wysłał wiatry, które miały mnie zanieść do nowego świata.

Rano wyszedłem z domu długo przed umówioną godziną spotkania. Stołeczne ulice nie zdążyły się jeszcze zapełnić. Do ambasady przybyłem jako pierwszy i nie musiałem stać w kolejce. Zauważyłem, że inni petenci mieli ze sobą grube pliki dokumentów, które chcieli przedstawić konsulowi w celu otrzymania wizy. W duchu pomyślałem, że pewnie nie mógłbym uzyskać żadnego z nich. Ale wolałem się nad tym nie zastanawiać. Patrzyłem przed siebie, w przestrzeń, która dzieliła mnie od biura konsula.

Nocne lęki szybko uleciały, gdy mężczyzna bez słowa wbił upragnioną wizę do mojego paszportu. Nieco przekrzywiona, prostokątna, granatowa plama widniała na szóstej stronie dokumentu. Zanim się pożegnałem, mężczyzna powiedział:

– Masz szczęście, że spotkasz tak ważną osobę. Zazdroszczę ci, że będziesz mógł rozmawiać z kardiochirurgiem, który otworzył drogę do rozwoju transplantologii.

Udzielił mi się jego entuzjazm i na moment to, co wydawało się tylko odległą hipotezą, nabrało w moich oczach realnych kształtów. Jakby mój plan potrzebował jedynie tej wizy, żeby się urzeczywistnić. Mój zamysł wchodził w życie, dzięki emocjom, które mu towarzyszyły.

Nie wiedziałem, komu mam dziękować za to niesamowite wydarzenie.

Wiadomo, że bogowie lubią igrać ze śmiertelnikami. Eol, pan wiatrów, tylko czekał, by zamknąć je wszystkie w worku, zostawiając na wolności tylko ten, który mógł przepchnąć mnie przez Ocean Atlantycki.

Mając w ręce paszport, na którego stronach kryła się moja cenna wiza, postanowiłem szybko oddalić się z ambasady ze strachu, że dyplomata mógłby zmienić zdanie z jakiegoś nieokreślonego powodu. Frunąłem, nie czułem pod stopami ziemi. Było to nieopisane uczucie.

Miałem już pewność, że uniknę wstydu, bo nikt nie wytknie mi, że nie tylko nie zostałem studentem medycyny, lecz także nie udało mi się nawet opuścić kraju jako zwykły turysta. Pierwszy cel został osiągnięty i bardzo się z tego cieszyłem.

Przez najbliższe godziny czułem się jak ktoś obudzony z pięknego snu, kto stara się zrozumieć, czy to się stało naprawdę. Moje niedowierzanie było tak silne, że odwiedziłem dwadzieścia pięć biur podróży, pokazując moją wizę i pytając, czy rzeczywiście uprawnia mnie do wyjazdu. W każdym odpowiedziano mi: „Tak, oczywiście”.

Przypomniałem sobie, co powtarzała moja babcia: „Kto ma szlachetne marzenie i chce je zrealizować, musi rzucić się w dół bez siatki asekuracyjnej”. To próba wiary, jaką trzeba przejść, by uruchomić cudowny mechanizm, który prowadzi do realizacji marzeń. Dopiero wtedy Zeus przekazuje zwykłemu śmiertelnikowi władzę nad wydarzeniami, by ten mógł przemienić je w życiowe spotkania, których nie wolno przegapić i które mają swój określony czas. Nie wcześniej, nie później, tylko w samą porę.

Babcia przekonała mnie, że mogę liczyć na pomoc bogów, jeśli odważę się skoczyć w ciemność bez siatki asekuracyjnej. Tylko pod tym warunkiem gwiazdy zlecą się, żeby utworzyć dla mnie spadochron, który sprowadzi mnie bezpiecznie na ziemię obiecaną.

Uważała, że bogowie pozwalają na to tylko „etatowym marzycielom”. Mimo że była analfabetką, wiedziała, że władza nad wydarzeniami to sprawa boska, która jest w rękach samego Zeusa. Zanim zrozumiałem znaczenie tej nauki, nie cierpiałem być nazywany marzycielem, ponieważ dla moich ziomków był to synonim choroby, której należy unikać i którą można się zarazić. Ponieważ uważali mnie oni za nieudacznika i marzyciela i widzieli, że jest mi z tym dobrze, uznali, że moja przypadłość jest nieuleczalna. Jakbym cierpiał na jakąś chorobę zakaźną, której należy za wszelką cenę unikać. Dlatego nawet w żartach nie nazywałem się w ten sposób.

Bilety do Ameryki były drogie, szczególnie te w jedną stronę. Ale ja miałem świadomość, że wyjeżdżam na zawsze. Ksenofont poddał mi genialny pomysł na zakup biletu w jedną stronę do Nowego Jorku. W Pireusie były biura turystyczne specjalizujące się w obsłudze marynarzy, urzędników i personelu wielkich statków greckich armatorów. Te biura oferowały ulgi i sprzedawały bilety lotnicze po okazyjnych cenach. Pomysł mojego przyjaciela był prosty: miałem udać się do jednego z tych punktów i powiedzieć, że jestem pracownikiem agencji morskiej, który ma wsiąść na statek wypływający z Nowego Jorku.

Również w tym przypadku moja szczęśliwa gwiazda przerosła moje najśmielsze oczekiwania: odegrałem umówioną rolę i nawet nie spytano mnie o dokumenty. Sprawdzono tylko wizę w paszporcie, a reszta poszła gładko.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

WSTĘP

NIESPODZIEWANY WYJAZD

IRENE

JAK STWORZYĆ SWÓJ SEN NA MIARĘ?

JAK ROZPOZNAĆ TYSIĄC TWARZY ZEUSA?

ZEUS UKRYTY WŚRÓD MIESZKAŃCÓW NOWEGO JORKU

ZAMROŻONA MĄDROŚĆ

SPOTKANIE Z ZEUSEM LUB JEGO ALTER EGO PRZY SKRZYŻOWANIU PIĘĆDZIESIĄTEJ CZWARTEJ ULICY Z PIĄTĄ ALEJĄ

WEEKENDOWY KRÓL

INTERPRETUJĄC BOSKIE ZNAKI

NIE MA NIC CENNIEJSZEGO NIŻ WOLNOŚĆ

PERUGIA, NAJSŁODSZY Z PRZERYWNIKÓW

BIUROKRATA, KTÓRY POSTANOWIŁ ZIGNOROWAĆ WOLĘ BOGÓW

WRESZCIE W WYMARZONYM MIEŚCIE

RZECZ O MOSTACH

ŻEBY DOSTAĆ SIĘ DO CORNELL, MUSIAŁEM WEJŚĆ NIEWŁAŚCIWYM WEJŚCIEM

PIONOWY ŚWIAT CORNELL

GRECKI „GOLIBRODA” WŚRÓD MEDYKÓW Z CORNELL

„KLEPANIE PO RAMIENIU” VERSUS GOOD LUCK!

PIĘKNA AMERYKAŃSKA PIELĘGNIARKA

NAWET BOGOWIE MAJĄ SWOJE POTRZEBY

KTO ZNALAZŁ PRZYJACIELA, TEN ZNALAZŁ SKARB

CZYM SĄ LOSY RÓWNOLEGŁE?

ZŁOTE DZIECKO LUB PRAWIE

NAGRODA MOTYWACYJNA, ŚNIEŻYCA STULECIA

OBIAD Z DWOMA MĘDRCAMI W METROPOLITAN CLUB

DRUGA CZĘŚĆ LOSU ZAGUBIONA W ZAUŁKACH RZYMU

KONSUL RZUCIŁ WYZWANIE BOGU, A TEN ZEPSUŁ MU WAKACJE!

WASZYNGTOŃSKA BIUROKRACJA PRÓBUJE PRZERWAĆ MOJE STUDIA W CORNELL

DO DUŻEJ ZMIANY POTRZEBNY JEST JESZCZE WIĘKSZY WRÓG

GWIAZDY NA RZYMSKIM NIEBIE ŚWIECĄ JAŚNIEJ

BOSTON – PROWINCJONALNE MIASTO, GDYBY NIE HARVARD

STUDENT DWÓCH ŚWIATÓW I SKUTKI UBOCZNE HARVARDU

RAJ OKAZUJE SIĘ JASKINIĄ POLIFEMA, BO NIC NIE JEST TAKIE, JAKIE SIĘ WYDAJE

W POSZUKIWANIU NEOCYTÓW, CZYLI ŻART APOLLINA

NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

WIECZNY CHŁOPIEC POSZEDŁ ZA RADĄ BABCI, BY TAKIM POZOSTAĆ

SPOTKANIE W CHMURACH

NEOCYTY LĄDUJĄ W RZYMIE

DATA WAŻNOŚCI GRECKIEGO JOGURTU: 1981

ATENY, SIERPIEŃ 1981. BOMBA ATOMOWA UCISZA STADO ĆWIERKAJĄCYCH WRÓBLI

ODKRYCIE FREE CLIMBINGU

TEZEUSZ ZMUSZONY DORASTAĆ W JASKINI POLIFEMA

VILLE LUMIÈRE UŻYCZA SWEGO BLASKU MOJEMU MARZENIU

NIKT NIE ZATRZYMA SPEŁNIAJĄCEGO SIĘ MARZENIA, NAWET TY SAM

PASSION BEYOND REASON

PRZEPOWIEDNIA BILLA GATESA

DEBIUT PROJEKTU TEZEUSZ NA ARENIE MIĘDZYNARODOWEJ: ONZ

ODKRYWANIE HINDUSKIEJ MAGII, INNEJ NIŻ BOLLYWOOD

GRECKI PARADOKS

ROZCZAROWUJĄCE SPOTKANIE Z HILLARY W BIAŁYM DOMU

RÓWNOLEGŁE MARZENIA NIKOSA I NARESHA

MINOTAUR CZEKA NA MNIE ZA THE INDIAN GATE

NOWY JORK, 24 WRZEŚNIA 2016, WEILL CORNELL MEDICAL SCHOOL, GDZIE WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO