Kobiety niepodległości. Bohaterki, żony, powiernice - Iwona Kienzler - ebook + audiobook

Kobiety niepodległości. Bohaterki, żony, powiernice ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Kim były kobiety niepodległości? Żonami i powiernicami polityków? Działaczkami społecznymi? Prekursorkami feminizmu? A może celebrytkami II RP? Okrągła rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości to dobra okazja, aby przyjrzeć się kobietom tamtej epoki. Iwona Kienzler, znana popularyzatorka historii i autorka bestsellerów biograficznych, w swojej najnowszej książce przybliża postacie rzadko dostrzegane przez historyków, niesłusznie pozostające w cieniu sławnych mężczyzn. Michalina Mościcka, Helena Paderewska, Maria Wojciechowska – to nie tylko żony polityków, ale także (lub przede wszystkim) działaczki niepodległościowe i społeczne, feministki. Aleksandra Szczerbińska – żona Józefa Piłsudskiego – służyła w Legionach Polskich, została odznaczona Orderem Virtuti Militari. Jadwiga Beck, pisarka i dziennikarka, jako żona ministra spraw zagranicznych była jedną z głównych bohaterek życia publicznego II RP. Pasjonujące było także ich życie prywatne. Kobiety niepodległości mogą być inspiracją dla współczesnych Polek. Mimo upływu stu lat ich losy nadal fascynują.

Iwona Kienzlerznana pisarka i popularyzatorka historii. Pasjonuje ją życie wielkich Polaków, których chętnie przybliża nam jako zwykłych ludzi z ich przywarami, dziwactwami, słabościami. Dużo miejsca poświęca też ciekawostkom, nie unikając pikantnych szczegółów osadzonych w realiach obyczajowych epoki. Z okazji setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości przygotowała książkę poświęconą kobietom tamtych czasów. Jest to szósty tytuł tej poczytnej autorki wydany nakładem wydawnictwa Lira.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 25 min

Lektor: Lena Schimscheiner

Oceny
4,4 (12 ocen)
6
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Marek Kowalik

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: ©liligraphie, ©simbos /123rf.com

©yui /shutterstock.com

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Źródła ilustracji: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2018

Wydanie pierwsze

Warszawa 2018

ISBN wydania elektronicznego (epub): 978-83-65838-75-9

ISBN wydania elektronicznego (mobi): 978-83-65838-76-6

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Niepodległość nie przyszła nagle,

do rąk patrioci wzięli szable,

w szeregach kobiety walczyły,

w konspiracji aktywne też były.

Piłsudski na wodza wybrany,

przez kobiety był uwielbiany,

przez te, z którymi był związany,

w każdym momencie był wspierany.

Gdy Polska o wolność walczyła

Mościcka i Wojciechowska tam była,

Beckowa przy mężu trwała,

Sosnkowska męża wspierała.

W tym nowym kształcie ojczyzny

Pań udział był oczywisty.

Szybko prawo głosu dostały,

By w wyborach zagłosowały.

Wstęp

Dziewiętnastowieczna literatura oraz ikonografia propagowały wizerunek mężczyzny-powstańca, z poświęceniem walczącego o wolność ojczyzny, a także jego partnerki, matki Polki, cierpliwie czekającej na powrót swego męża i wychowującej w poczuciu miłości do zniewolonej Polski swoich synów — uczestników kolejnych powstańczych zrywów. Kobietom przydzielono rolę krzewicielek ducha narodowego w społeczeństwie. Miały służyć powstańcom modlitwą, wsparciem duchowym, ewentualnie prowadzić zbiórki funduszy czy środków opatrunkowych lub opiekować się rannymi w lazaretach.

Ale to nie jest pełny obraz Polek, które w procesie odzyskiwania przez nasz kraj niepodległości odegrały niebagatelną rolę, czynnie działając w ruchach niepodległościowych. O dziwo, szybciej dostrzegli to obcokrajowcy, zwłaszcza z państw zaborczych, niż nasi rodacy. Już car Mikołaj I po powstaniu listopadowym pisał do Paszkiewicza, że lęka się polskich kobiet, ponieważ „ten szatański naród zawsze działał przez nie”, a ponad trzydzieści lat później inny Rosjanin, poeta, publicysta i historyk Mikołaj Berg, stwierdził, iż „kobieta polska jest wiecznym, nieubłaganym i niewyleczonym spiskowcem. Polak może być białym, czerwonym, czarno-żółtym — słowem różnych odcieni i kolorów, Polka tylko czerwoną być może” . Dla niego nawet herb Warszawy — syrena z dumnie uniesionym mieczem — stanowił symbol walecznej kobiecości Polek. Z kolei pułkownik armii szwajcarskiej Franciszek L. von Erlach, obserwujący zmagania powstańców styczniowych, nazwał powstańczy zryw wręcz wojną kobiecą. Pisał, że Polki „odgrywają w obecnym powstaniu tak niesłychanie ważną rolę, że za granicą nie można o tym wyrobić sobie pojęcia, jeżeli się tego naocznie nie widziało. […] Kobiety są prawdziwą duszą powstania” . Nic dziwnego, że Rosjanie, widząc w polskich kobietach niemałe zagrożenie, w 1863 roku ustanowili sądy wojskowe „dla przestępców płci obojga”, przed którymi przedstawicielki płci pięknej były równie surowo sądzone jak mężczyźni. Z kolei Niemcy aktywność Polek na polu działalności niepodległościowej uważali za „patologię rozwojową”, której przyczyn upatrywano w braku własnego państwa. W czasach Bismarcka oficjalnie obwiniano nasze prababki za buntowniczą postawę polskiej inteligencji.

Polki angażowały się nie tylko w przypisaną im przez mężczyzn funkcję organizatorek tajnej oświaty, zwłaszcza w środowiskach wiejskich i robotniczych, pielęgniarek w lazaretach czy osób niosących pomoc ofiarom prześladowań władz państw zaborczych. Wiele z nich wcieliło się w rolę ambasadorek kultury polskiej na arenie międzynarodowej. Należała do nich nie tylko słynna aktorka Helena Modrzejewska, triumfująca na scenach brytyjskich i amerykańskich, ale także pisarka Eliza Orzeszkowa, autorka licznych artykułów o sytuacji kobiet w Polsce, publikowanych w brytyjskiej prasie, czy mieszkająca w Paryżu inna pisarka — Maria Szeliga, która, działając w środowisku polskiej emigracji we Francji, nagłaśniała na forum międzynarodowym kwestię rusyfikacji i germanizacji obywateli narodowości polskiej zamieszkujących tereny zaboru rosyjskiego i niemieckiego, przedstawiając przy tej okazji opinii publicznej bulwersujące sprawozdanie ze strajku dzieci we Wrześni. Słynna śpiewaczka Józefina Reszke, święcąca triumfy na największych scenach operowych Europy, niemal wszystkie swoje honoraria przekazywała na wsparcie organizacji niepodległościowych.

Ale przedstawicielki płci pięknej stać było również na bardziej radykalne działania: w 1906 roku zamachu na warszawskiego generała gubernatora Gieorgija Skałona dokonały niemal samodzielnie trzy kobiety — Wanda Krahelska, Zofia Owczarkówna oraz Albertyna Helbertówna. Zamach się co prawda nie powiódł, ale generał gubernator w obawie o swoje życie porzucił stosowaną wcześniej politykę stosowania kary śmierci bez wyroków sądu. Trzy lata później inna Polka, członkini Organizacji Bojowej PPS Faustyna Mokrzycka, próbowała zabić generała Lwa Ufhofa, pomocnika generała gubernatora warszawskiego Skałona w wydziale policyjnym. Niestety także w tym przypadku sprawy nie potoczyły się po myśli bojowniczki: generał uszedł z życiem, śmierć poniosły dwie przypadkowe ofiary, a kolejne jedenaście osób odniosło poważne obrażenia. Mokrzycka, dręczona wyrzutami sumienia, popełniła samobójstwo kilka miesięcy po tym tragicznym wydarzeniu.

Nie była ona zresztą jedyną kobietą w szeregach Organizacji Bojowej PPS — jak obliczyli współcześni historycy, należało do niej aż 478 pań. Kobiety wykorzystywano zazwyczaj do szmuglowania broni oraz konspiracyjnych wydawnictw, co było zadaniem niełatwym i bardzo niebezpiecznym, ale wiele z nich aktywnie uczestniczyło w tak zwanych eksach, jak nazywano akcje ekspropriacyjne polegające na zaborze państwowego mienia w celach sfinansowania działalności partyjnej.

Przedstawicielki płci pięknej chętnie chwytały za broń, by wspólnie z mężczyznami walczyć o wolność ojczyzny. Nie bez przyczyny symbolem powstania listopadowego została Emilia Plater, a styczniowego — Anna Henryka Pustowojtówna, adiutantka generała Mariana Langiewicza. Owa adiutantka nie była jedyną kobietą stającą z bronią w ręku w powstańczych szeregach — opinią publiczną wstrząsnęła wieść o brutalnym zamordowaniu Marii Piotrowiczowej, która wraz ze swoim oddziałem odmówiła poddania się Rosjanom w bitwie pod Dobrą. Tragedii dopełniał fakt, że pani Piotrowiczowa była wówczas brzemienna… W batalii pod Dobrą zginęły także trzy inne kobiety z jej oddziału: dziewiętnastoletnia Weronika Wojciechowska, Antonina Wilczyńska oraz pewna Katarzyna, o nieustalonym nazwisku. Po tym tragicznym zdarzeniu powstańcze władze wydały stanowczy zakaz udziału kobiet w bezpośrednich walkach, ale Polek to nie powstrzymało od wstępowania w szeregi wojsk polskich. Dziewczyny ścinały włosy, przywdziewały męskie stroje i, udając młodych mężczyzn, ruszały do boju.

W 1912 roku powołano co prawda kobiece oddziały Polskich Drużyn Strzeleckich, ale Piłsudski podtrzymał zakaz udziału kobiet w starciach, przedstawicielki płci pięknej mogły natomiast służyć w formacjach wywiadowczych, kurierskich, sanitarnych i aprowizacyjnych. Podobnie jak za czasów zrywu styczniowego, znalazły się jednak odważne Polki, którym niestraszne były frontowe boje i zapach prochu. Wiemy o dziesięciu paniach, które w męskim przebraniu, ukrywając swoją tożsamość pod przybranym nazwiskiem, walczyły w Legionach, ale niewykluczone, że było ich więcej. Legionistów czynnie wspierały członkinie Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego, organizacji liczącej w 1916 roku aż 12 tysięcy osób.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Polki, walcząc o niepodległość ojczyzny, zaniedbały kwestię równouprawnienia, traktując ją nieco po macoszemu. Maria Dulębianka, przyjaciółka, a według niektórych biografów partnerka Marii Konopnickiej, uważała wręcz, iż wobec konieczności walki o wolność Polski na sprawę emancypacji kobiet szkoda marnować czasu. Co ciekawe, sama Dulębianka okazała się emancypantką z krwi i kości, kiedy w 1908 roku wystartowała do Sejmu Galicji, zdobywając ponad czterysta głosów, ale ostatecznie jej kandydatura została odrzucona ze względów formalnych.

Z czasem nawet najbardziej zaangażowane feministki, zajadle walczące przeciwko „poświęceniu rodu kobiecego na pastwę garnka i miotły”, uznały, że kwestia niepodległości ma nadrzędne znaczenie, a równouprawnienie nadejdzie wraz z odzyskaniem państwowości Polski. A przecież było o co kruszyć kopie, ponieważ sytuacja płci pięknej w każdym z zaborów pozostawała daleka od ideału: kobiety będące obywatelkami Rosji podlegały władzy ojca lub męża, te, które mieszkały na terenie zaboru niemieckiego, zostały podporządkowane regule Kinder, Küche, Kirche — „Dzieci, kuchnia, kościół”, zaś mieszkanki Galicji nie mogły być członkiniami stowarzyszeń politycznych. Nigdzie nie miały praw wyborczych, a chcąc studiować na wyższej uczelni, musiały wyjeżdżać za granicę wzorem Marii Skłodowskiej. Jeżeli pracowały, to ich pensje były znacznie niższe niż wynagrodzenia mężczyzn zatrudnionych na podobnym stanowisku, co gorsza, w przypadku zamążpójścia czy ciąży z reguły były zwalniane. Bardzo poważnym problemem był handel żywym towarem. We wsiach i miasteczkach nie brakowało oszustów żerujących na naiwności młodych, niewykształconych kobiet, którzy obiecywali im wspaniałe posady w wielkim mieście, chcąc je zwabić do domów publicznych.

Faktem jest, że Polki jako ósme na świecie, a piąte w Europie uzyskały prawa wyborcze i równość wobec prawa, ale nie obyło się to bez perturbacji: Piłsudski był temu przeciwny, gdyż uważał, że kobieca mentalność jest z natury konserwatywna i łatwo na nią wpływać. Do zmiany zdania przekonała go jego ówczesna partnerka, która sama o sobie mówiła, iż jest „zaciętą feministką”, ale także grupa sufrażystek stojących pod Belwederem i z uporem stukających w okna marszałka parasolkami, gdy ten nie chciał się zgodzić na ich przyjęcie. Ów protest trwał niemal całą noc. W efekcie Polki uzyskały prawa wyborcze Dekretem Tymczasowego Naczelnika Państwa o ordynacji wyborczej do Sejmu Ustawodawczego z dnia 28 listopada 1918 roku, co zostało utrzymane przez Konstytucję marcową, dzięki czemu kobiety polskie nie tylko mogły brać udział w wyborach, ale także starać się o mandat poselski.

Nie znaczy to jednak, że sytuacja Polek w II RP stała się tak dobra, iż feministki mogły odstawić swoje parasolki do lamusa — wręcz przeciwnie, wciąż było wiele do zrobienia. Kobiety nadal otrzymywały gorsze wynagrodzenia, problemem było ich prawo do antykoncepcji i świadomego macierzyństwa, o co walczył chociażby Boy i jego partnerka Irena Krzywicka. Warto wspomnieć, że Justynie Budzińskiej-Tylickiej, lekarce pracującej w założonej przez Boya i jego partnerkę pierwszej na ziemiach polskich Poradni Świadomego Macierzyństwa, przeznaczonej głównie dla kobiet z niższych warstw społecznych, stawiano zarzut działania na szkodę państwa. Uznano bowiem, iż na zlecenie „wrogich żywiołów” prowadzi akcję zmierzającą do… wyludnienia Polski.

Kobiety wcześniej działające na rzecz odzyskania niepodległości także zostały odstawione na boczny tor, a ówczesna propaganda i historiografia podkreślały wiodącą rolę mężczyzn w dziele powstawania z martwych Rzeczypospolitej. Na niedocenianie, a wręcz przekreślanie roli kobiet w dziele odbudowy naszej państwowości zwrócił uwagę chociażby Melchior Wańkowicz w przedmowie do publikacji Ignacego Ziemiańskiego Praca kobiet w P.O.W. Wschód: „Z chłopców wyrośli mężczyźni i pozajmowali stanowiska. Polska im zapłaciła możnością pracy, możnością rozwijania swych zdolności, możnością tworzenia. […] I jeżeli powiemy sobie, że najwyższą karierą, jaką zrobiła dawna wywiadowczyni, jest mąż na stanowisku odpowiedzialnym, który raczy kochać, który raczy dopuszczać żonę do udziału w blasku swej chwały, który nieraz po prostu raczy się pozwolić dyskretnie holować kobiecie, to powiedzmy sobie, że niewiele się zmieniło” .

A przecież wielu z owych mężczyzn nie mogłoby nawet marzyć o karierze, jaka stała się ich udziałem, gdyby nie trwające u ich boku kobiety. Jak się przekonamy, niemal wszyscy najwybitniejsi politycy i mężowie stanu II Rzeczypospolitej zawdzięczali zaistnienie na scenie politycznej właśnie swoim partnerkom. Poznajmy zatem kobiety Niepodległej.

Maria Wojciechowska z mężem 19 lutego 1925 r. w Warszawie.

Rozdział IMaria i „Latający Holender” – koleje życia Marii Wojciechowskiej

Zatwardziały kawaler

Stanisław Wojciechowski, drugi z kolei, po tragicznie zmarłym Gabrielu Narutowiczu, prezydent II Rzeczypospolitej, z pewnością był mężczyzną nietuzinkowym. Ten urodzony idealista przyszedł na świat w Kaliszu 15 marca 1869 roku w rodzinie Feliksa Wojciechowskiego, uczestnika powstania styczniowego, który pracował na stanowisku dozorcy zakładu karnego, i Florentyny z Vorhoffów. Chociaż, jak później sam Wojciechowski przyznał w swoich wspomnieniach, „Kalisz robił wrażenie wiernopoddańczego miasta”1, to wśród jego mieszkańców ciągle żywa była pamięć o powstaniu styczniowym.

Wojciechowski związał się z działalnością konspiracyjną i niepodległościową już na studiach na Wydziale Fizyko-Matematycznym Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, wstępując w 1890 roku do Związku Młodzieży Polskiej „Zet” — konspiracyjnej organizacji zrzeszającej studentów, założonej w 1887 roku przez jednego z czołowych ideologów endecji Zygmunta Balickiego. Działała ona nie tylko na terenie wszystkich zaborów, ale także na wszystkich uczelniach, na których studiowali Polacy, czyli również w Genewie, Zurychu czy Monachium. Wśród celów programowych Związku pierwsze miejsce zajmowało oczywiście dążenie do odzyskania niepodległości państwa, ale także działalność na rzecz sprawiedliwości narodowej i społecznej. Członkowie owej organizacji byli nastawieni pokojowo i zajmowali się głównie tworzeniem tajnych bibliotek, czytelni oraz kółek oświatowych, a najbardziej radykalną formą ich działania było uczestnictwo w manifestacjach i obchodach patriotycznych. Najwyższym organem związku była tak zwana Centralizacja. I to właśnie w jej składzie znalazł się bohater naszej opowieści.

Wojciechowski dość szybko przekonał się, jak niebezpieczna jest działalność w konspiracji — w 1891 roku za udział w manifestacji patriotycznej trafił, co prawda na krótko, do więzienia.

W 1891 roku, zatem zaledwie rok przed wstąpieniem do studenckiej organizacji, Wojciechowski, znajdujący się wówczas pod wielkim urokiem filozofa i myśliciela politycznego Edwarda Abramowskiego, wstąpił do Zjednoczenia Robotniczego, zrodzonego na skutek rozłamu w II Proletariacie. Nie stało to w sprzeczności z jego członkostwem w Zecie, gdyż w owych czasach nie funkcjonowały późniejsze podziały na „narodowców” i socjalistów.

Kiedy w 1894 roku na skutek masowych aresztowań członków Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, po obchodach rocznicy insurekcji kościuszkowskiej, organizacja została rozbita, Wojciechowskiego nie było już w Warszawie. Dwa lata wcześniej, zdążywszy narazić się władzom rosyjskim i obawiając się aresztowania, wyjechał do Zurychu. Wybór kraju nie był przypadkowy: to właśnie w Szwajcarii prężnie działało istniejące tam środowisko polskiej emigracji, skupiające działaczy o najróżniejszych poglądach politycznych. W Zurychu los zetknął młodego Wojciechowskiego z Zygmuntem Miłkowskim, Bolesławem Limanowskim oraz, już wcześniej przez niego podziwianym, Abramowskim, a kontakt z nimi ostatecznie ukształtował jego późniejsze poglądy. W 1892 roku jako przedstawiciel Zjednoczenia Robotniczego uczestniczył w Zjeździe Paryskim, jak określa się w historiografii spotkanie działaczy organizacji robotniczych, uznane później za zjazd założycielski Polskiej Partii Socjalistycznej. Na zjeździe podjęto decyzję o zjednoczeniu polskiego ruchu robotniczego na ziemiach polskich i utworzeniu Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich, a bohater naszej opowieści wszedł do ścisłego kierownictwa tej organizacji. Jednocześnie doszło do połączenia Związku Robotników Polskich i Drugiego Proletariatu, których członkowie weszli w skład powołanej wówczas do życia Polskiej Partii Socjalistycznej, w programie której podkreślono dążenie do powstania samodzielnej, demokratycznej Polski. Jednocześnie ZZSP podporządkował się nowo powstałej partii.

Ale władze rosyjskie miały długie macki, o czym Wojciechowski przekonał się na początku 1893 roku, kiedy ówczesny premier i minister spraw wewnętrznych Alexandre Ribot, na wyraźne żądanie ambasady Rosji, wydał dekret nakazujący wydalenie Polaka z Francji. Przyszły prezydent nie miał innego wyjścia, jak tylko spakować swoje rzeczy i opuścić niegościnną dla niego ziemię. 12 stycznia wyjechał z Paryża, by w porcie Boulogne-sur-Mer wsiąść na pokład statku płynącego do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł na dłużej. Mimo to już w połowie roku zawitał do kraju, by wziąć udział w I Zjeździe PPS w Lasach Ponarskich. Tam secesjoniści, niezadowoleni z ustaleń podjętych w Paryżu, utworzyli nowe ugrupowanie o nazwie Socjal-Demokracja Polska, które z czasem zmieniło nazwę na Socjal-Demokrację Królestwa Polskiego. Podczas zjazdu Wojciechowski miał okazję poznać innego młodego działacza, pozytywnie wyróżniającego się na tle innych — Józefa Piłsudskiego, z którym znalazł wspólny język i wraz z którym wszedł do ścisłego kierownictwa PPS.

W 1894 roku na polecenie partyjnych władz bohater naszej opowieści nabył w Anglii ręczną maszynę drukarską, nieocenioną w pracy konspiracyjnej. Nawiasem mówiąc, był to najdroższy nabytek w dotychczasowej historii partii, ale tym razem nie było sensu oszczędzać — taka przenośna drukarnia, umożliwiająca odbijanie aż czterystu pięćdziesięciu egzemplarzy na godzinę w formacie gazetowym, znacznie ułatwiła regularne wydawanie partyjnego pisma, jakim był „Robotnik”. Pojawił się jednak jeden poważny problem związany z przemyceniem maszyny na teren zaboru rosyjskiego — otóż cały sprzęt ważył aż sto kilo. Ale i na to znalazł się sposób: „Usunęliśmy wszystkie napisy firmy (Model Printing Press Co.), zdradzające przeznaczenie maszyny, rozebraliśmy ją na części i wysłaliśmy w dwóch skrzyniach do Królewca, oznaczając zawartość dla niemieckich władz celnych jako części tokarni — wspominał po latach Wojciechowski. — Wałki i inne dodatki poszły zwykłą drogą wydawnictw do Grimpego w Elberfeld, a stąd pocztą do Hermana w Szyrwintach. Sulkiewicz przy pomocy znajomego ekspedytora przeprawił maszynę przez rosyjską granicę w Wierzbołowie, jako części jakiejś maszyny fabrycznej, a dodatki i wałki przeniósł na sobie. Zgodnie z wymaganiami konspiracji nikt z nas w Londynie nie wiedział, gdzie drukarnię ulokowano. Wysłaliśmy ją z Londynu 18 maja, a w pierwszych dniach lipca wyszedł nr 1 «Robotnika». Długie były przygotowania, za to wykonanie szybkie. Odtąd «Robotnik» wychodził co miesiąc”2.

Tajna drukarnia, w której powielano pismo, znajdowała się w wiosce Lipniszki pod Grodnem, a jej siedzibą był dom wynajęty przez Kazimierza Parniewskiego, miejscowego aptekarza, również członka PPS. Wybór niewielkiej wsi był nieprzypadkowy: miejscowość była położona z dala od ośrodków robotniczych i inteligenckich, a co za tym idzie — znajdowała się poza obszarem zainteresowania carskich służb. Wojciechowski, który przyjechał do kraju w ślad za maszyną drukarską, zajmował się pisaniem i redagowaniem tekstów zamieszczanych w gazecie, w czym wspomagał go inny młody działacz PPS-u Józef Piłsudski, natomiast skład powierzono zecerowi Władysławowi Głowackiemu. Z punktu widzenia współczesnego człowieka, żyjącego w epoce komputerów i druku cyfrowego, skład jednego numeru gazety zajmował bardzo dużo czasu, bo ponad dziesięć dni. Początkowo wszystko szło dobrze, ale wkrótce wydawnictwu zagroziła dekonspiracja, na skutek niefortunnego romansu zecera, któremu wpadła w oko urodziwa kucharka pracująca u aptekarza. Chcąc namówić kobietę na bardziej intymne relacje, nieopatrznie obiecał jej małżeństwo i na domiar złego wyznał jej, czym się zajmuje, być może chcąc zrobić na dziewczynie wrażenie. Naiwna dziewczyna uwierzyła uwodzicielowi, że jest miłością jego życia i wkrótce stanie z nim na ślubnym kobiercu, ale czekało ją bolesne rozczarowanie. Głowacki nie miał najmniejszego zamiaru spełnić danej obietnicy. Dziwnym trafem po zaspokojeniu swojej żądzy mężczyzna doznał olśnienia, dochodząc do wniosku, iż uwiedziona panna jest brzydka i już nie pierwszej młodości. Wówczas zecer, a przy okazji jego koledzy z konspiracji, miał okazję przekonać się, ile prawdy jest w powiedzeniu ukutym przez Galla Anonima: „Raczej jednak tysiąckroć ugłaskasz Erebu piekielne furie, niż raz jeden przebłagasz wrogość niewieścią”. Kobieta zagroziła wiarołomnemu kochankowi powiadomieniem władz o mieszczącej się w domu wynajmowanym przez jej chlebodawcę tajnej drukarni i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że spełni swoją groźbę. Na wieść o tym postanowiono bezzwłocznie przenieść drukarnię do Wilna, a nieszczęsną dziewczynę Parniewski wywiózł do Częstochowy, gdzie znalazła zatrudnienie u jego znajomych. Po jakimś czasie konspiratorzy doszli do wniosku, że lepiej dmuchać na zimne i zmusili kochliwego zecera do poślubienia kucharki. Para rzeczywiście stanęła na ślubnym kobiercu, po czym wyjechała w głąb Rosji, a wydawanie „Robotnika” zostało na dłuższy okres zawieszone. Niestety nie wiemy, czy związek pana Głowackiego, zawarty w tak dramatycznych okolicznościach, okazał się szczęśliwy…

Jak wyżej wspomniano, drukarnię postanowiono przenieść do Wilna, gdzie obowiązki zecera miał przejąć Wojciechowski, kursujący między krajem a Londynem, w którym nauczył się tego zawodu, natomiast pisanie, redagowanie oraz pozyskiwanie tekstów od innych autorów powierzono Piłsudskiemu. Najpierw jednak należało jakoś do Wilna dostarczyć maszynę drukarską. Trudne zadanie przewiezienia części do drukarki powierzono pewnej dziewczynie, członkini PPS-u, która wcześniej doskonale radziła sobie z transportem rozmaitych tajnych i nielegalnych materiałów, niemal pod samym nosem funkcjonariuszy carskiej Ochrany. Za jej lojalność ręczył zresztą sam Piłsudski, który był z nią od dawna zaprzyjaźniony. Ową dziewczyną była Maria Kiersnowska, dwudziestoczteroletnia panna z dobrego domu, córka właściciela Łabiejek i Kupryszek nieopodal Giedrojć w województwie wileńskim. „Kiedyś w Warszawie przyszli do mnie z partii z propozycją, bym odwiozła do Wilna bardzo ważny kosz — opowiadała po latach. — Kosz był duży i ciężki. Otrzymałam instrukcje. Za ten kosz mogłam wyjechać na Sybir. W Wilnie na dworcu miał czekać Piłsudski, ale nie wolno mi było witać się z nim ani pokazać, że go znam”3. Maria jak zwykle doskonale wywiązała się z powierzonego jej zadania i bez najmniejszych problemów dostarczyła ów „bardzo ważny kosz” do Wilna, gdzie na dworcu na przesyłkę rzeczywiście czekał Piłsudski. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami oboje udawali, że się nie znają, a przewożone przez Kiersnowską części do drukarni (co prawda sama zainteresowana wspominała, że przewiozła wówczas całą maszynę, ale zważywszy na fakt, iż przesyłka musiałaby wówczas ważyć sto kilo, wydaje się to nieprawdopodobne) odebrała od niej nieznana jej kobieta.

W ten sposób maszyna drukarska dotarła do miejsca przeznaczenia i „Robotnik” mógł znów trafić do rąk czytelników. Jak wcześniej wspomniano, tym razem robotą zecerską zajął się Wojciechowski, wcześniej przebywający za granicą. Wszyscy konspiratorzy musieli zachowywać daleko posuniętą ostrożność, ale bohater naszej opowieści doprowadził tę zasadę do skrajności, uznawszy, że jego praca wyklucza jakiekolwiek kontakty towarzyskie i związki z kobietami, a małżeństwa i założenia rodziny nawet nie brał pod uwagę. Przebywając w Wilnie, wiódł żywot mnicha: mieszkał samotnie, pracując bez wytchnienia, całymi dniami składając maszynopisy i nie przyjmując nikogo poza najbardziej zaufanymi przyjaciółmi, wśród których poczesne miejsce zajmował Piłsudski. Poza tym często wyjeżdżał za granicę, oczywiście wyłącznie w sprawach partii. Ponieważ w miesiącu zdarzało mu się nawet przemierzać ponad pięć tysięcy kilometrów, partyjni koledzy ochrzcili go Latającym Holendrem. Tryb życia, jaki prowadził wówczas Wojciechowski, odbił się na jego kondycji psychicznej — bohater naszej opowieści omal nie popadł w ciężką depresję, której symptomy, na szczęście dla niego, w porę dostrzegł Piłsudski, będący wówczas zauroczony pewną urodziwą damą z Wilna. Przyszły Naczelnik Państwa uznał, że najlepszym lekarstwem na skołatane nerwy i wypalenie zawodowe jego przyjaciela będzie związek z odpowiednią kobietą. Tak się szczęśliwie złożyło, że Piłsudski znał dziewczynę, która w jego mniemaniu byłaby idealną partnerką dla Wojciechowskiego, a okazała się nią właśnie panna Kiersnowska, z którą postanowił zeswatać swego druha. Nie było to łatwe zadanie, wszak wiodący żywot zakonnika działacz rękoma i nogami bronił się przed tego typu znajomościami, dlatego jego przyjaciel postanowił zastosować fortel godny imć Zagłoby: kiedy tylko spotykał się z Wojciechowskim, a miał ku temu niemało okazji, skoro pracowali razem przy wydawaniu „Robotnika”, dosłownie zanudzał go opowieściami o Marii. Swoją przyjaciółkę przedstawiał nie tylko jako ładną, inteligentną kobietę, ale opowiadał o niej również jako o sprawnej i oddanej sprawie działaczce, licząc, że właśnie w ten sposób wzbudzi zainteresowanie pozornie obojętnego na wdzięki kobiece zecera. I tak się też stało.

Zgadzając się na spotkanie z wychwalaną przez przyjaciela panną, Wojciechowski nie spodziewał się nawet, że los, korzystając z pomocy Piłsudskiego, właśnie stawia na jego drodze kobietę, dla której porzuci swój konspiracyjny celibat i z którą przyjdzie mu dzielić życie.

Panienka z Kresów rewolucjonistką

Maria Kiersnowska, pierwsza w historii naszego państwa kobieta nosząca nieoficjalnie tytuł pierwszej damy, urodziła się na Litwie 15 grudnia 1869 roku w szlacheckiej rodzinie Antoniego Kiersnowskiego herbu Pobóg, właściciela majątków ziemskich w Łabiejkach i Kupryszkach, oraz Marii z Iszorów. Państwo Kiersnowscy dochowali się licznego potomstwa, bo aż dziewięciu synów i czterech córek. W rodzinnym domu przyszłej pani Wojciechowskiej młode pokolenie wychowywano w duchu poszanowania historii i tradycji. Nie mogło być inaczej, skoro ich dziadek ze strony ojca Jan Kiersnowski brał udział w powstaniu listopadowym, za co został zesłany na Syberię, a brat ich matki ksiądz Stanisław Iszora stracił życie 22 maja 1863 roku, rozstrzelany przez rosyjski pluton egzekucyjny za namawianie swoich parafian do udziału w powstaniu styczniowym. Marysia i jej rodzeństwo od wczesnych lat dziecinnych słuchali opowieści o bohaterach walczących o wolność Polski. Zaszczepiając w swojej córce miłość do ojczyzny, państwo Kiersnowscy zadbali też o jej staranne wykształcenie, posyłając ją na nauki do Maryjskiego Instytutu w Wilnie, szkoły pełniącej rolę uczelni wyższej dla dobrze urodzonych młodych panien. Tradycje placówki, mieszczącej się w pałacu Połubińskich przy ulicy Dominikańskiej, sięgały XVIII stulecia, kiedy funkcjonowało tam założone przez pijarów Collegium Nobilium.

Maria wyrosła na atrakcyjną pannę. Nie była co prawda typem klasycznej piękności, ale nie można jej było odmówić urody ani wdzięku, dlatego zapewne, gdy tylko ukończyła Instytut, mogła przebierać w kandydatach do swojej ręki niczym w ulęgałkach, zwłaszcza że obok walorów osobistych miała wnieść do małżeństwa niemały posag. Ale panna Kiersnowska nie śniła o małżeństwie. Karmiona od dzieciństwa opowieściami o powstaniach i bohaterach narodowych czuła, że jest stworzona do wyższych celów niż prowadzenie domu czy wychowywanie gromadki dzieci. Dlatego kiedy jej znajoma z Instytutu Maria Paszkowska, posługująca się w pracy konspiracyjnej pseudonimem „Gintra”, zaproponowała jej akces do organizacji niepodległościowej, Maria zgodziła się bez wahania. Nie wiadomo, czy przyznała się do tego przed rodzicami, którzy zapewne nie byliby zadowoleni, gdyby dowiedzieli się, że ich córka — było nie było szlachcianka — wstąpiła do Polskiej Partii Socjalistycznej, której członkowie co prawda chcieli niepodległości Polski, ale także walczyli o prawa robotników i chłopów, postulując na przykład wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy. Niewątpliwie te szczytne ideały przyciągały w szeregi partii wszelkiego rodzaju idealistów, do których należy zaliczyć także i pannę Kiersnowską. Niestety nie wiemy, kiedy dokładnie Maria dołączyła do PPS, ale od razu przydzielono jej niełatwe zadanie rozprowadzania bibuły, jak w konspiracyjnym żargonie nazywano nielegalną prasę oraz ulotki z wydrukowanymi na nich odezwami. Ponieważ wiadomo, że kolportowała także „Robotnika”, którego pierwszy numer pojawił się w drugiej połowie 1894 roku. Maria prawdopodobnie została członkinią PPS mniej więcej w tym samym czasie. Początkowo kontaktowała się wyłącznie z Gintrą, ale z czasem krąg jej znajomych z partii znacząco się powiększył, a wśród nich znaleźli się też członkowie kierownictwa PPS, w tym sam Józef Piłsudski.

Poznali się bliżej, kiedy pewnego dnia działacz zawitał do Wilna, gdzie miał zaplanowany udział w kilku wiecach, ale bez zapewnionego noclegu. Prawdę mówiąc, wcześniej ustalono, że przenocuje u swoich znajomych, ale kiedy okazało się, iż lokum znajduje się pod obserwacją carskiej policji, przezornie zrezygnował z tego pomysłu. Wówczas Maria zaproponowała mu nocleg w swoim mieszkaniu. Piłsudski zapewne spodziewał się, że dobrze wychowana panna ze szlacheckiej rodziny uraczy go jakimś wyśmienitym posiłkiem. Niestety przeżył gorzkie rozczarowanie, nie wiadomo dlaczego, ale ten element przygotowania Marii do czekających ją w przyszłości obowiązków pani domu został w jej edukacji najwyraźniej pominięty — Kiersnowska radziła sobie w kuchni nie za dobrze. Swojego gościa postanowiła poczęstować kotletem mielonym, ale nie miała pojęcia, jak ową potrawę przygotować. Zgłodniały Piłsudski zastał swoją gospodynię bezradnie spoglądającą na patelnię, na której skwierczała rozpadająca się mięsna breja, w niczym nieprzypominająca kotleta. Mężczyzna musiał mieć o gotowaniu znacznie lepsze pojęcie niż panna Kiersnowska, skoro nieśmiało zasugerował, aby wbiła do mięsa jaja, co nieszczęsna kandydatka na kucharkę bezzwłocznie uczyniła. Na niewiele się to jednak zdało i wkrótce na talerzu gościa wylądowała żałosna i nieapetyczna kupka mięsa. Piłsudski jednak nie grymasił i spałaszował ze smakiem „potrawę” zaserwowaną mu przez nieobeznaną ze sztuką kulinarną gospodynię.

Najwyraźniej jednak Marszałek z czasem polubił kuchnię panny Kiersnowskiej, skoro był częstym gościem w jej mieszkaniu. Być może to właśnie owe wizyty sprawiły, że Maria z konieczności lepiej zapoznała się z tajnikami gotowania i z czasem jej posiłki stały się nie tylko zjadliwe, ale i smaczne. W dojrzałych latach słynęła nawet ze świetnej kuchni. Przyszła prezydentowa spotykała się z Piłsudskim nie tylko w Wilnie, ale i w Warszawie, dokąd ją oddelegowały władze partii. A ponieważ wynajmowała tam pokój, swojego gościa przedstawiła gospodarzom jako kuzyna, co bardzo spodobało się Marszałkowi i odtąd nazywał Marysię swoją kuzynką. W rzeczywistości pozostała jego serdeczną przyjaciółką. Nawiasem mówiąc, była jedną z nielicznych kobiet, która nigdy nie uległa magnetycznemu urokowi tego mężczyzny. Co więcej, była chyba jedyną osobą zarzucającą Naczelnikowi… tchórzostwo. Tak przynajmniej twierdzi jej wnuk Maciej Grabski: „Gdzieś przeprowadzała Piłsudskiego jako kurierka, nie przez granicę, ale gdzieś jako kurierka — relacjonował po latach. — Natknęli się na rosyjski patrol i on się potwornie przestraszył. Babcia zupełnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Potem mówiła, że Ziuk to jest tchórz. Straszny tchórz!”4. Niestety pani Wojciechowska nie zdradziła bliższych szczegółów i nie wiemy, dlaczego przyszły dowódca Legionów zachował się w ten sposób, tracąc wiele w oczach swojej przyjaciółki. Tym bardziej że po zaznajomieniu się z biografią Marszałka można rzeczywiście wiele mu zarzucić, ale z pewnością nie brak odwagi.

Trzeba przyznać, że Maria od początku znacznie lepiej niż w kuchni radziła sobie jako konspiratorka i kurierka, niejednokrotnie wyprowadzając w pole śledzących ją rosyjskich tajniaków. Jako jedna z nielicznych członków PPS przez kilka lat swojej działalności nie dała się złapać i miała czystą kartotekę. Nic zatem dziwnego, że to właśnie jej powierzono niełatwe zadanie dostarczenia do Wilna części wspomnianej wyżej maszyny drukarskiej. Dziewczyna musiała sama dźwigać ciężki kosz wypełniony po brzegi żelastwem. Na domiar złego, ze względu na wiecznie świecącą pustkami kasę partyjną, mogła podróżować jedynie czwartą klasą, ze świadomością możliwej rewizji czekającej wyrywkowo wybranych pasażerów na granicy między Krajem Nadwiślańskim a gubernią wileńską. Pomimo wielkiego zdenerwowania musiała zachować zimną krew i nie dać nikomu poznać po sobie, że wiezie nielegalny ładunek, ponieważ konduktorzy mieli baczenie na podejrzanie zachowujących się pasażerów.

Praca w konspiracji nie oznaczała jednak, że młoda kobieta zrezygnowała z życia prywatnego. Wręcz przeciwnie, krótko po wstąpieniu do PPS poznała człowieka, w którym się zakochała. O pierwszym mężczyźnie w życiu przyszłej prezydentowej niewiele wiadomo, poza tym, że był działaczem partyjnym i prawdopodobnie lekarzem albo studentem medycyny, skoro Maria w swoich opowieściach i wspomnieniach nazywała go „Doktorem”. Zakochanym nie było jednak pisane wspólne życie, gdyż wybranek panny Kiersnowskiej został aresztowany. Maria, dowiedziawszy się, którędy będzie jechała kibitka wioząca jej ukochanego, czekała na trasie, żeby móc raz jeszcze ujrzeć swojego Doktorka. „Dawałam mu znaki, gdy go prowadzono — wspominała później. — Uśmiechaliśmy się i machaliśmy rękami”5. Nie był to jednak dobry pomysł. Młoda dziewczyna machająca do więźnia politycznego zwróciła na siebie uwagę funkcjonariusza Ochrany, który śledził ją przez całą drogę do domu. Na szczęście Maria w porę dostrzegła szpicla, a ponieważ bała się wracać do swojego mieszkania, w którym znajdowało się pełno bibuły, i nie chcąc narażać swoich współlokatorów, zdecydowała się zgubić prześladowcę, spacerując bez celu po mieście. Szpiegujący ją funkcjonariusz był wyjątkowo wytrwały — Kiersnowskiej udało się mu uciec dopiero po dziesięciu godzinach.

Pozbywszy się niechcianego towarzystwa, dziewczyna postanowiła przystąpić do działania i… wyciągnąć z więzienia swojego Doktora. O dziwo, Kiersnowskiej niemal udało się to osiągnąć. Wprawdzie nie dotarła na Sybir, a jedynie do Petersburga, ale to wystarczyło, ponieważ to właśnie w tamtejszym więzieniu jej ukochany oczekiwał na transport na Wschód. Jakimś cudem udało się jej nawet odwiedzić go w celi, ale w trakcie wizyty przeżyła niemały szok, gdyż Doktor zupełnie się załamał i postradał zmysły. Kobieta zastała go ozdabiającego ściany więziennej celi od sufitu do podłogi napisem „Maria”. Nie wiemy niestety, co dalej stało się z nieszczęsnym mężczyzną oraz czy odzyskał wolność i równowagę psychiczną, gdyż panna Kiersnowska konsekwentnie milczała na ten temat.

Kolejnym, który zawrócił w głowie bohaterce naszej opowieści, był Stanisław Wojciechowski, poznany dzięki „kuzynowi” Piłsudskiemu. Ze względu na to, że przebywał w kraju nielegalnie i wciąż był poszukiwany przez carską policję, przyszły mąż Marii przedstawił się jej swoim konspiracyjnym nazwiskiem Kazimierz Paszkiewicz. Marszałek okazał się w tym przypadku genialnym swatem, ponieważ para od pierwszego spotkania przypadła sobie do gustu. Oboje byli w tym samym wieku, mieli takie same poglądy i pasje, oboje byli też zaangażowani w pracę konspiracyjną. Wzajemna sympatia, jaką czuli do siebie już po pierwszym spotkaniu, z czasem przerodziła się w prawdziwą miłość, a w grudniu 1898 roku Wojciechowski zaszokował swoich przyjaciół i współpracowników, oświadczając, iż zamierza poślubić pannę Kiersnowską. Nawet Ziuk, jak przyjaciele i krewni nazywali Piłsudskiego, nie spodziewał się tak szybkiego biegu wydarzeń. Stanisław przyznał w swoich wspomnieniach, że wybierając Marię na towarzyszkę życia, nie kierował się wyłącznie sercem, ale także względami praktycznymi, brał też pod uwagę jej doświadczenie w pracy konspiracyjnej. Planował zabrać ją do Londynu, gdzie miała zgłębiać tajniki pracy zecera, a po powrocie do kraju pomóc mu w pracy związanej z drukowaniem tajnych wydawnictw.

Panna oczywiście przyjęła oświadczyny, ale Wojciechowski musiał jeszcze pozyskać przychylność jej rodziców, którzy na plany matrymonialne swojej córki nie patrzyli z entuzjazmem. Wciąż pamiętali o nieszczęsnym Doktorze, przez którego Maria omal nie trafiła do więzienia, i doskonale zdawali sobie sprawę, iż dziewczyna, wiążąc się z kolejnym rewolucjonistą, naraża się znów na niebezpieczeństwa, może i ryzykuje życie. Poza tym był jeszcze jeden problem: ze względu na fakt, że kandydat na zięcia państwa Kiersnowskich ukrywał się przed władzami, posługując się konspiracyjnym pseudonimem, który widniał również w jego paszporcie, oczywiście fałszywym, nie było mowy o ceremonii zaślubin. Nawet jeżeli para wzięłaby oficjalny ślub, to przecież w świetle prawa byłby on nieważny, Maria wyszłaby za mąż za Kazimierza Paszkowskiego, człowieka, który nie istniał… Ale dziewczyna była uparta i w końcu postawiła na swoim, a rodzice nie mieli innego wyjścia, jak tylko zaakceptować jej wybór. Stanisław i Maria wyjechali razem do Częstochowy, gdzie przyjaciel Wojciechowskiego z lat szkolnych ksiądz Helbich udzielił im ślubu, ale tylko przed Bogiem. Stanisław wspominał po latach, że niedługo po owej cichej ceremonii teściowie „zgodzili się wypuścić córkę za granicę, żebyśmy tam otrzymali akt ślubu, który nie mógłby być kwestionowany przez żandarmów w razie mego aresztowania”6. Młodzi małżonkowie wkrótce rozpoczęli przygotowania do wyjazdu. Celem ich podróży był Londyn, gdzie Wojciechowski planował dłuższy pobyt. Jego żona liczyła zapewne, że nad Tamizą nie zdoła ich dosięgnąć Ochrana i będą mogli żyć jak „normalne” małżeństwo, a może nawet założą rodzinę. Jak na patriotkę i rewolucjonistkę przystało, nie miała najmniejszego zamiaru rezygnować przy tym z walki o wolną Polskę. W bezpiecznym Londynie, z dala od agentów Ochrany, wraz z małżonkiem planowała zająć się drukowaniem wydawnictw niepodległościowych. Nie wiedziała jednak, co ją czeka…

Samotność żony rewolucjonisty

Wojciechowscy, nie chcąc wzbudzać podejrzeń, nie wyjechali razem. Jako pierwsza ojczystą ziemię opuściła Maria, która w czerwcu 1899 roku przekroczyła granicę z zaborem austriackim, by zatrzymać się w Krakowie, gdzie kilka dni później dołączył do niej małżonek, zdążywszy wcześniej podrzucić do Zagłębia Górniczego kilka egzemplarzy „Robotnika”. Przekroczenie granicy dwóch zaborów było najniebezpieczniejszym etapem ich wspólnej podróży, potem nie musieli już martwić się kontrolami na kolejnych granicach. Celem państwa Wojciechowskich była Szwajcaria, a konkretnie Rapperswil, gdzie mieściło się założone w 1870 roku przez hrabiego Władysława Platera Muzeum Narodowe Polskie z biblioteką obejmującą około stu tysięcy druków w języku polskim. Nie wiemy, jak w Rapperswilu czas spędzała Maria, ale Wojciechowski zaszył się w zaciszu wspomnianej biblioteki i przez resztę miodowego miesiąca przeglądał dokumenty i pisał artykuły. Dla świeżo poślubionej żony miał wyjątkowo mało czasu.

Na początku września Wojciechowscy zawitali do właściwego celu swojej podróży — Londynu, gdzie Stanisław bezzwłocznie zatrudnił się w należącej do PPS-u drukarni, całkowicie poświęcając się pracy. Maria siłą rzeczy zeszła na dalszy plan, a jej małżonek harował od świtu do nocy, by po powrocie do domu chwytać za pióro i pisać sprawozdania z działalności partii. Jego młoda żona wiodła dość nudny i zupełnie bezproduktywny żywot — nie mogła pracować, gdyż nie poznała jeszcze zecerki, o spędzaniu czasu ze znajomymi mowy nie było, otaczali ją bowiem sami rewolucjoniści pokroju jej męża. Na przeszkodzie zawarcia nowych znajomości wśród londyńczyków stała natomiast jej nieznajomość języka. Nic dziwnego, że w końcu znienawidziła miasto nad Tamizą i nawet się zbuntowała, stanowczo żądając od swego zapracowanego małżonka, by przenieśli się gdzie indziej. Wojciechowski tłumaczył to sobie tym, że Marii nie służył londyński klimat, ale ostatecznie zgodził się na przeprowadzkę. Tak się szczęśliwie złożyło, że w drukarni w Purleigh należącej do Włodzimierza Czertkowa, rosyjskiego emigranta, gorliwego wyznawcy i propagatora idei Tołstoja, zwolniła się posada zecera. Stanisław zgłosił gotowość podjęcia pracy i został przyjęty, a Maria mogła wreszcie odetchnąć z ulgą i cieszyć się wspólnym, rodzinnym życiem. Małżonek był jej wówczas bardzo potrzebny, jako że spodziewała się ich pierwszego dziecka. Radość nie trwała jednak długo: Wojciechowskiego wezwano do kraju, gdzie władze zlikwidowały drukarnię „Robotnika” i aresztowały samego Piłsudskiego, co sprawiło, iż struktury PPS dosłownie legły w gruzach, a to właśnie Stanisław miał je odbudować. Jak na działacza rewolucyjnego oddanego sprawie przystało, Wojciechowski, nie oglądając się na potrzeby swojej ciężarnej żony, czym prędzej się spakował i 20 marca 1900 roku wyjechał z Anglii.

Miał wrócić szybko, ale w Purleigh pojawił się dopiero po dwóch miesiącach, kiedy jego małżonka była już w ósmym miesiącu ciąży. Od progu oświadczył jej, że zostanie do porodu, a później wróci do kraju, obiecując jednocześnie, że nie zostawi jej samej. Żonę i mające przyjść na świat dziecko powierzył opiece swojego znajomego z Paryża Antoniego Burkota, który przyjechał do Anglii, by przejąć stanowisko Wojciechowskiego w miejscowej drukarni. Ponieważ do porodu został jeszcze miesiąc, Stanisław postanowił wykorzystać ten czas, aby nauczyć żonę zecerki. Zdobywszy dobrze płatny zawód, Maria miała pod jego nieobecność sama zarabiać na utrzymanie siebie i dziecka. Pytanie tylko, jak miałaby to połączyć z opieką nad niemowlakiem, wszak żłobki w owych czasach jeszcze nie istniały. Wojciechowski był pewien, że uda mu się zrealizować ten, jego zdaniem, starannie opracowany plan, ale życie napisało zupełnie inny scenariusz, wywracając wszystko do góry nogami. Dziecko urodziło się martwe, a i sama Maria omal nie przypłaciła porodu życiem. Stanisław obwiniał o wszystko miejscowego lekarza, który według niego okazał się „marnym akuszerem”, ale niewykluczone, że to on sam, zmuszając ciężarną do pracy w drukarni, naraził zdrowie jej samej i mającego się narodzić dziecka. W domu wytrzymał niezbyt długo i już 1 sierpnia wyjechał do kraju, pozostawiając w Anglii wciąż schorowaną żonę. Maria z oczywistych względów nie mogła podjąć pracy, żyła za pożyczone pieniądze i z czasem zadłużyła się tak bardzo, że jej małżonek nie miał innego wyjścia, jak tylko wrócić do Purleigh i zacząć zarabiać na rodzinę. „Zastałem żonę tak osłabioną, że parę kroków nie mogła zrobić o własnych siłach”7 — odnotował w swoich wspomnieniach, nawet po latach nie poczuwając się do winy i upatrując przyczynę takiego stanu rzeczy w nieodpowiedniej opiece medycznej. Doszedł także do wniosku, że jego teoria, zgodnie z którą działacze rewolucyjni powinni żyć w celibacie, jest słuszna, a poślubienie Marii było wielkim błędem.

Wojciechowski nie miał innego wyjścia, jak tylko zakasać rękawy i zabrać się do roboty. Odzyskał swoje dawne stanowisko w drukarni Czertkowa, ale nie oznaczało to jakiejś wyjątkowej poprawy materialnej dla jego rodziny. Pracodawca, jak przystało na tołstojowca, miał, delikatnie mówiąc, dość pogardliwy stosunek do pieniędzy i swoim pracownikom płacił marnie albo wcale. Przez kilka kolejnych miesięcy Wojciechowscy mieszkali w nędznej chatynce, wymagającej natychmiastowego remontu, na który nie było ich stać. Kiedy wiał silny wiatr, domek dosłownie chwiał się w posadach, co gorsza — w trakcie wichur czy burz miejscowe kuropatwy traktowały go jak schronienie, dołączając do zamieszkujących go lokatorów, podobnie zresztą jak dziki kot, który za nic nie chciał się zaprzyjaźnić z gospodarzami, ale przynajmniej wyłapywał harcujące po domu myszy. Najwyraźniej jednak dla schorowanej Marii ważniejsza niż wszelkiego rodzaju wygody była obecność Stanisława, gdyż pomimo ciężkich warunków, w jakich wówczas mieszkali, w końcu odzyskała zdrowie. W styczniu 1901 roku Wojciechowscy przeprowadzili się do Tuckton na południowym wybrzeżu, dokąd wcześniej przeniósł się Czertkow wraz z całą drukarnią. A ponieważ Stanisław był doskonałym fachowcem, utrzymał swoje wcześniejsze stanowisko. Tym razem zamieszkali w znacznie wygodniejszym lokum, zajęli bowiem połowę domu, w którym przebywali emigranci z Łotwy Vesmanowie. Co ciekawe, w przyszłości Vesman został przewodniczącym łotewskiego parlamentu, a jego sąsiad z Polski — prezydentem.

Pobyt w Tuckton okazał się bardzo szczęśliwym okresem w życiu Wojciechowskich: Stanisław, który na jakiś czas wziął rozbrat z życiem rewolucjonisty, nareszcie zachowywał się tak, jak na męża przystało, i opiekował się swoją żoną, a Maria doskonale się odnalazła w roli pani domu. Założyła niewielki ogródek i hodowlę kur, a znoszone przez nie jaja okazały się dodatkowym źródłem dochodu. Ponieważ Tuckton było miejscowością turystyczną, zresztą świetnie skomunikowaną z Londynem, dom Wojciechowskich zawsze był pełen gości, ale nie wszyscy byli tam mile widziani, zwłaszcza przez Marię. Taką niemiłą niespodzianką okazał się przyjazd przyjaciela i współpracownika jej męża Aleksandra Sulkiewicza, który przybył do Tuckton wyłącznie po to, by namówić Stanisława do powrotu do kraju i pracy na rzecz partii. Tym razem jednak odjechał z niczym, Wojciechowski zdecydował się zostać z żoną. W grudniu 1901 roku mieli kolejnych niespodziewanych gości — Józefa Piłsudskiego, który przyjechał do Anglii ze swoją ówczesną żoną Marią. Ku zaskoczeniu Wojciechowskiej jej „kuzyn” nie zawitał do Tuckton wyłącznie po to, by delektować się morskim powietrzem i zwiedzać okolicę, on także miał do wykonania misję — ściągnąć Stanisława do kraju. Autorytet, jakim się wówczas cieszył, sprawił, że Wojciechowski podjął decyzję o powrocie do „partyjnej roboty” i na początku 1902 roku wyruszył, ale nie do ojczyzny, lecz do Rosji, gdzie miał zbierać fundusze na działalność PPS. Tym razem jednak Maria nie zamierzała cierpliwie czekać i zamartwiać się o jego los — słała list za listem, wzywając go do powrotu. Swój cel osiągnęła i Stanisław wrócił do domu, ale tylko po to, by oświadczyć jej, iż najwyższy czas, aby oboje wyjechali do kraju i wrócili do pracy w konspiracji. Reakcja małżonki zupełnie go zaskoczyła: Maria nie tylko wyraziła swój sprzeciw, ale wręcz wypowiedziała mu wojnę. Awantury i kłótnie trwały przez cały tydzień, aż pani Wojciechowska dopięła swego — mąż podjął decyzję o rezygnacji z działalności partyjnej i został w domu.

Stanisław nadal pracował w drukarni, dostał nawet sporą podwyżkę, dzięki czemu mógł wraz z żoną przeprowadzić się do znacznie większego domu, ale nie był szczęśliwy. Brakowało mu w życiu wyższego celu, napięcia i dawki adrenaliny, jaką dawała mu działalność rewolucyjna, dlatego zaczął popadać w depresję, z której wydostał się dopiero po narodzinach dziecka. Syn Wojciechowskich, Edmund, przyszedł na świat 13 lipca 1903 roku. Tym razem obyło się bez komplikacji przy porodzie, chłopiec był zdrowy i silny. Stanisław znalazł sobie nowe hobby, które skutecznie rozpraszało codzienną monotonię — fotografię, a Maria była nareszcie szczęśliwa. Jej rodzina żyła w dostatku, synek chował się zdrowo, a w lecie 1904 roku kobieta po raz trzeci zaszła w ciążę. Chociaż nie wszystko się jej w Anglii podobało, nie każdy zwyczaj Brytyjczyków przypadł jej do gustu, niezbyt odpowiadała jej także mentalność miejscowych, ale swoją przyszłość wiązała właśnie z tym krajem. To właśnie tutaj widziała siebie i swoją rodzinę. Tymczasem los sprawił jej kolejną niespodziankę: na początku 1905 roku w Rosji wybuchła rewolucja, a Stanisław znowu złapał wiatr w żagle i porzucił postanowienie o zaprzestaniu działalności partyjnej. Nie zważając na protesty ciężarnej małżonki, kupował broń, którą przemycał do kraju, niemal bez przerwy kursując między Tuckton, Genewą a Krakowem. Kiedy znajdował się na terenie zaboru rosyjskiego, Maria szczególnie się o niego martwiła, ponieważ z gazet wiedziała, że carskie władze zaostrzyły represje, a każda wizyta Wojciechowskiego w kraju mogła zakończyć się w najlepszym razie jego zsyłką na Sybir. Być może właśnie stres, w którym wówczas żyła, przyczynił się do komplikacji porodowych. 27 kwietnia 1905 roku Wojciechowska wydała na świat córkę Zofię, ale dziecko omal nie zmarło przy porodzie, niebezpieczeństwo wisiało także nad jego matką. Na domiar złego służąca opiekująca się w tym czasie małym Edmundem podała mu do jedzenia coś nieświeżego i dziecko dostało ciężkiego zatrucia pokarmowego. Wydawałoby się, że tak dramatyczne wypadki zmuszą Stanisława do pozostania w domu, ale on już w maju wyjechał do Hamburga, by w czerwcu pojawić się w Warszawie i podjąć pracę dla partii. Okazało się jednak, że w PPS-ie nie ma już dla niego miejsca. Wojciechowski nie znalazł wspólnego języka z młodymi działaczami, do gustu nie przypadły mu również terrorystyczne metody stosowane przez Organizację Bojową PPS, dlatego w połowie 1905 roku wrócił do domu i na dobre wziął rozbrat z partią.

Ponieważ w międzyczasie stracił pracę w drukarni, postanowił jednak wrócić do kraju. Jego żona tym razem nie stawiała oporu. Wiedziała, że po rewolucji sytuacja w Rosji się zmieniła, ogłoszono amnestię i jej mąż, który nie był już poszukiwany przez carskie władze, będzie bezpieczny na terenie zaboru rosyjskiego. Zresztą bez najmniejszych problemów uzyskał paszport na swoje prawdziwe nazwisko. Kiedy jednak dotarli do celu, pojawiły się kolejne problemy, tym razem związane z zatrudnieniem Stanisława. W żadnej drukarni nie było etatu, Wojciechowski nie miał wyższego wykształcenia, gdyż na skutek zaangażowania w działalność konspiracyjną nie ukończył podjętych wcześniej studiów, co bardzo utrudniało mu podjęcie pracy. Co gorsza, nie mógł już liczyć na pomoc swoich dawnych partyjnych kolegów. Ale to nie był jedyny problem, z którym zmagali się wówczas Wojciechowscy: ich starszy syn po przyjeździe do kraju poważnie zachorował, a zaledwie parę miesięcy wcześniej na tyfus zmarł ojciec Marii. Kiedy tylko Edmund wyzdrowiał, Wojciechowska podjęła decyzję o wyjeździe do rodzinnego majątku w Kupryszkach, które, pozbawione gospodarza, stopniowo popadały w ruinę. Stanisław przebywał w majątku teściów krótko, po kilku tygodniach pozostawił rodzinę pod opieką teściowej, a sam wrócił do Warszawy, by znowu szukać pracy. Tym razem miał dużo więcej szczęścia. Prawdę mówiąc, sam dopomógł losowi, stwarzając sobie miejsce pracy. Zaciągnąwszy kredyt, założył pismo „Społem”, propagujące ideę spółdzielczości, które zyskało szeroki krąg czytelników.

Kiedy wreszcie stanął na nogi, sprowadził do Warszawy swoją rodzinę. Wojciechowscy zamieszkali przy ulicy Wspólnej 79, w tej samej kamienicy, w której mieściła się redakcja „Społem”. Fakt, że Stanisław miał wyjątkowo blisko do pracy, nie oznaczał jednak, iż poświęcał więcej czasu rodzinie. Wręcz przeciwnie, był wiecznie nieobecny, gdyż albo od rana do wieczora pracował w redakcji, albo jeździł po kraju z odczytami na temat spółdzielczości. Prowadzenie domu i wychowanie dzieci spoczywały wyłącznie na barkach jego małżonki, co w owych czasach nie było zresztą niczym niezwykłym. Wówczas jeszcze nikt nie słyszał o związkach partnerskich.

Lato przed wybuchem I wojny światowej Wojciechowscy spędzali osobno. Maria razem z dziećmi wyjechała na wypoczynek do Kupryszek, a jej mąż przebywał w Zakopanem, gdzie zastała go wiadomość o wypowiedzeniu wojny Serbii przez Austrię. Podjął wówczas decyzję o dołączeniu do żony. Granicę przekroczył na trzy dni przed jej zamknięciem, ale i tak w trakcie walk bardzo rzadko widywał się ze swoją rodziną. Tymczasem wojenna zawierucha, która przetoczyła się przez Europę, miała wiele zmienić w jego dotychczasowym życiu.

Przez wojnę ku niepodległości

Co prawda Wojciechowski po wybuchu wojny nie prowadził już działalności związanej ze spółdzielczością, gdyż w obliczu konfliktu ruch spółdzielczy ze zrozumiałych względów praktycznie zamarł, ale za to zaangażował się całym sercem w politykę. Jeszcze w 1912 roku, kiedy w Europie panował względny spokój, ale spodziewano się już wielkiej rewolucji militarnej, nasz bohater spotkał się w Zakopanem ze swoim dawnym druhem Józefem Piłsudskim, któremu obiecał poparcie jego planów zorganizowania powstania przeciwko Rosji, przyrzekając jednocześnie, że weźmie udział w tworzeniu rządu narodowego. Na początku wojny przekazał nawet Ziukowi sporą kwotę pieniędzy. Kiedy jednak zorientował się, że jego przyjaciel wybrał orientację proaustriacką, wycofał swoje poparcie, gdyż uważał, że sprawy polskiej nie wolno wiązać z żadnym z państw zaborczych. Podczas gdy Maria za zgodą małżonka pierwszy okres wojennej zawieruchy spędzała w Kupryszkach, Stanisław zaangażował się w pracę w Centralnym Komitecie Obywatelskim, zorganizowanym w Warszawie, oczywiście za zgodą władz carskich, z inicjatywy Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego, Stronnictwa Polityki Realnej oraz innych polskich organizacji, w celu niesienia pomocy poszkodowanym przez wojnę. Członkowie Komitetu organizowali schroniska, jadłodajnie i ochronki dla dzieci, ale potajemnie przygotowywali także struktury administracji mające funkcjonować w państwie polskim, które jak powszechnie sądzono, powstanie po zakończeniu wojny. Wojciechowski zajmował się nie tylko aprowizacją dla ludności polskiej dotkniętej działaniami wojennymi, ale także zabiegał o możliwość utworzenia armii polskiej walczącej u boku Rosji. Nie znaczy to, że zmienił swoje stanowisko w sprawie zaangażowania państw zaborczych w proces odzyskania niepodległości Polski. Uznał jedynie, że polska armia może być ważną kartą przetargową w tej kwestii. Opowiadał się jednocześnie za Komitetem Narodowym Polskim, stojącym u boku Ententy.

Co w tym czasie robiła Maria? Początkowo przebywała w Kupryszkach, ale na wieść o zbliżających się wojskach niemieckich wraz z dziećmi znalazła schronienie w Kotielniczu, w domu mieszkającej tam swojej siostry Zofii, żony inspektora lasów rządowych. Tymczasem jej małżonek, który 1 sierpnia 1915 roku wyruszył z opanowanej przez niemieckie wojska Warszawy wraz z rzeszą uchodźców, nad którymi sprawował opiekę z ramienia Centralnego Komitetu Obywatelskiego, przebywał w Rosławiu, oddalonym o ponad tysiąc kilometrów od Kotielnicza. Zamierzał ściągnąć do siebie rodzinę, co mu się ostatecznie nie udało. Spotkał się z żoną, Zofią i Edmundem dopiero w Wielkanoc 1916 roku, po dwóch latach rozłąki, kiedy sam zjawił się w Kotielniczu. Maria ostatecznie zgodziła się dołączyć do niego w Rosławiu, ale dotarła tam dopiero w drugiej połowie roku. Jeżeli liczyła, że będzie wiodła spokojne, rodzinne życie z mężem u boku, to musiała przeżyć bolesne rozczarowanie — Stanisława wiecznie gdzieś nosiło, wciąż miał do załatwienia jakieś ważne sprawy, a ona zajmowała się domem i wychowaniem dzieci.

Kiedy wybuchła rewolucja lutowa 1917 roku, na skutek której car Mikołaj II stracił władzę, Wojciechowski przebywał w Petersburgu, znajdował się więc dosłownie w centrum wydarzeń. W czerwcu tego samego roku wziął udział w Zjeździe Wojskowych Polaków w Rosji, zabiegając przy tej okazji o zgodę Rządu Tymczasowego na utworzenie na terenie Rosji armii polskiej walczącej z państwami centralnymi. Jego starania odniosły pożądany skutek — wkrótce sformowano I Korpus Polski dowodzony przez gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego. Kto wie, jaki obrót przybrałaby ta sprawa, gdyby na fali rewolucji październikowej do władzy nie doszli bolszewicy. Przebywający wówczas w Rosji polscy działacze niepodległościowi, uznani przez komunistów za reakcjonistów, zostali zmuszeni do ucieczki. Także Wojciechowski postanowił zabrać rodzinę i opuścić tereny byłego imperium, ale na przeszkodzie realizacji tych planów stanęła grypa, na którą zapadły w Rosławiu jego żona i córka. W międzyczasie do miasta weszli bolszewicy i życie Wojciechowskich znalazło się w poważnym niebezpieczeństwie. Feliks Dzierżyński, stojący na czele Nadzwyczajnej Komisji ds. Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, zarządził polowanie na członków utworzonej w sierpniu 1917 roku Rady Polskiej Zjednoczenia Międzypartyjnego, działającej jako przedstawicielstwo Komitetu Narodowego Polskiego. Tak się złożyło, że Wojciechowski nie tylko wchodził w skład Rady, ale nawet był jej przewodniczącym. Sytuacja była naprawdę poważna — jednego z członków tego gremium, Mariana Lutosławskiego, rozstrzelano pod zarzutem działalności reakcyjnej. Na szczęście dla Stanisława bolszewicy w Rosławiu nie wiedzieli o jego przynależności do Rady, ale w maju 1918 roku Wojciechowscy wraz z grupą innych Polaków wyjechali z Rosławia, wybierając się w obfitującą w niebezpieczne przygody podróż do Warszawy, w trakcie której musieli odpierać napady band chłopskich planujących obrabowanie uchodźców i omal nie zginęli rozstrzelani przez bolszewików. Ocaleli dzięki przytomności umysłu Stanisława, który ostatnie posiadane pieniądze przeznaczył na łapówki, a do Warszawy przyjechali 18 czerwca, praktycznie bez grosza przy duszy. Początkowo Wojciechowscy zajęli lokal w kamienicy należącej do Związku Stowarzyszeń Spożywczych, w utworzeniu którego niemały udział miał Stanisław, a z czasem przenieśli się do domu przy ulicy Puławskiej 14. Tak samo jak reszta mieszkańców Warszawy borykali się z biedą i trudnościami aprowizacyjnymi. Na szczęście, podobnie jak wszyscy Polacy, mieli też powód do radości: koniec wojny przyniósł ich ojczyźnie długo wyczekiwaną niepodległość.

Pan minister i jego małżonka

Osobą pierwszoplanową w odradzającym się państwie był niewątpliwie stary