Szalone życie Macieja Z - Henryk Waniek - ebook

Szalone życie Macieja Z ebook

Henryk Waniek

3,7

Opis

Maciej Zembaty – awangardowy poeta, satyryk, artysta kabaretowy, scenarzysta i radiowiec, autor niezapomnianych słuchowisk, jak Rodzina Poszepszyńskich z Piotrem Fronczewskim i Janem Kobuszewskim w rolach głównych, a także tłumacz i wykonawca ballad Leonarda Cohena. Znany z takich szlagierów jak ułożona do dźwięków marsza żałobnego Fryderyka Chopina Ostatnia posługa czy prowokacyjne W prosektorium. Nie dbał o opinię, zachowując artystyczną oryginalność i niezależność. Jego ironiczny, makabryczny humor, łamiący obyczajowe tabu mówienia o śmierci, do dziś równie szokuje, co zachwyca.

Historia Macieja Z kreślona przez Henryka Wańka to osobiste wspomnienie o kultowym artyście, człowieku wyzwolonym, niepokornym, szalonym, naznaczonym poetycką melancholią. To również opowieść środowisku twórców z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego wieku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (25 ocen)
10
3
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Korekta: Jolanta Spodar

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018

Copyright © by Henryk Waniek

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-244-1015-6 (EPUB); 978-83-244-1015-6 (MOBI)

Wydawnictwo ISKRY

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Budzę się, ale nie otwieram oczu. A jednak widzę lub raczej przeczuwam, że niebo jest szare od niskich chmur. Może jeszcze nie pada, bo słyszałbym uderzenia kropel o blachę parapetu, lecz wiem, że ulewa jest nieuchronna. Leżę i czekam.

Oczy dalej zamknięte, a jednak jestem pewny, niemal widzę mimo zamkniętych oczu wyraźnie, że okno znajduje się z lewej strony i to mnie trochę niepokoi. Powinno być po prawej. Tak było kiedyś, dawno, wiele lat temu, zanim przestawiłem leżankę. To znaczy, że tamten porządek jeszcze tkwi w pamięci, skąd się odzywa – że okno powinno być za głową. Żeby poranna jasność nie drażniła powiek, zanim otworzę oczy. Może tymczasem coś się stało? Leżanka, okno, ściany, podłogi i w ogóle cały świat zmienił swój dotychczasowy porządek i teraz jasność podchodzi do mnie od lewej. Od strony, która należy do śmierci. I pomyślałem o Macieju Z, który się kiedyś na chwilę na tej leżance położył. Wtedy jeszcze okno było z prawej. Przemeblowanie dokonało się później.

Takie i inne myśli harcują mi w głowie, a oczy ciągle zamknięte. Bo wcale ich nie muszę otwierać, żeby raz jeszcze zobaczyć w otwartych drzwiach Macieja Z, gdy któregoś jesiennego popołudnia wpadł bez zapowiedzi. Podniecony. Zażądał herbaty, długopisu i papieru, tak byśmy mogli zaraz zabrać się do roboty.

Czy użył słowa „robota”, tego nie jestem pewny. Mogło być inne, nieważne jakie, ważne tylko, żebyśmy natychmiast przystąpili do wspólnej pracy pisarskiej. Napisać opowiadanie! Już była herbata i cała reszta, a on, na dobry początek, zapalił papierosa i nabazgrał pierwsze zdanie:

Przed laty żył sobie pewien ubogi jubiler...

Widywaliśmy się wtedy rzadko. Bardzo rzadko. Od wielkiego dzwonu. Nie tak jak niegdyś – dzień w dzień, wieczór w wieczór. Do upadłego. Tyle że to „niegdyś” ciągle istniało, zobowiązywało, w najlepsze rozkwitało w zakamarkach pamięci, odżywało w rozmowach. Później nasze drogi oddaliły się. Dużo by mówić o powodach tego rozejścia. Różne mieliśmy sprawy do załatwienia na tym świecie.

Więc to jego nagłe przybycie zdziwiło mnie wtedy. Zaskoczyło. A jeszcze do tego jakieś „wspólne pisanie”. Z jednej strony, dlaczegoż by nie? Ale z drugiej? Nigdy niczego wspólnie nie pisałem. Ani z nim, ani z nikim. Bo on, owszem. Można pomyśleć, że lepiej pisało mu się „wspólnie” niż samotnie.

Z kimś tam napisał „wspólnie” scenariusz do animowanego filmu Przechadzka. Z Andrzejem Kostenką pisał scenariusz do filmuSam na sam. Także z Andrzejem Kotkowskim napisali scenariusz do filmu Siedem życzeń. Przez długie lata z Jackiem Janczarskim pisali wspólnie Rodzinę Poszepszyńskich. Z Maciejem Karpińskim razem tłumaczyli – czyli pisali – ballady Leonarda Cohena. Z Jackiem Kleyffem układali teksty piosenek. Lista takich „wspólników” zapewne jest dłuższa. Ale ze mną? Nic z tych rzeczy. Nigdy. Skąd więc ten nagły pomysł?

To było dawno, może piętnaście lat temu, a pewnie więcej, ale widzę to wyraźnie, ciągle nie otwierając oczu. A do tego wygrzebuje się z mojej pamięci jego opowieść, którą mi przedstawił, może właśnie wtedy, a może podczas jednego z późniejszych, nieczęstych i już nielicznych spotkań.

Miał trudności z chodzeniem – jakiś defekt kolana – w rezultacie pewnej kraksy samochodowej, do której doszło nocą na pustej szosie. Spieszył się. Jechał ze Szczytna do Warszawy i nagle na drodze stanęło mu drzewo, którego nie był w stanie wyminąć.

Wskutek zderzenia zaklinowało mu się to kolano gdzieś między deską rozdzielczą a kierownicą. Najgorsze, że również zaklinowały się drzwi z lewej. Tej od strony śmierci. Dla każdego, kto wierzy w cuda (on wierzył), nie będzie niczego dziwnego w fakcie, że gdy się przechylił, drzwi prawe udało się jednak otworzyć. To był właśnie ten cud.

Następnym cudem uwolnił swoje nogi i wreszcie trzecim cudem zdołał stamtąd wypełznąć. Odczołgał się, zanim samochód stanął w płomieniach i w końcu spłonął. Ten szczegół właściwie nie ma znaczenia, ale prawdopodobnie był to ten jego, znany mi dobrze, tak zwany „duży fiat”, 125p, który mu zastępował skrzydła. Jeździł jak szalony.

Tak napisałem, ale to przesada. To bardziej by pasowało do Janusza Głowackiego, który za kierownicą miewał dziwne pomysły. Natomiast Maciej Z był kierowcą uważnym, spokojnym, dobrze wychowanym. A to w kraju prześcigających się samochodowych chamstw trzeba tu podkreślić. Podziwiałem jego podzielność uwagi. Prowadził samochód, rozmawialiśmy z ożywieniem, ale on nigdy nie przeoczył jakiegoś czerwonego światła, kota ryzykanta czy przechodnia niezguły. Co tu dużo mówić Maciej Z również za kierownicą nie tracił kindersztuby.

Wróćmy jednak na tę szosę Szczytno – Warszawa. Ileś tam czasu spędził, zanim został znaleziony, nie całkiem przytomny, leżący wśród gołoledzi na szosie. Nie dociekałem, jak w tym przypadku było z jego trzeźwością, bo wiem skądinąd, że często wyruszał w drogę, nie przejmując się jakimiś głupimi kilkoma kieliszkami. Później miał miejsce długotrwały szpital, przewlekła rekonwalescencja i dożywotnie kłopoty z kolanem i wzrokiem.

***

Napisał więc wtedy to zdanie o ubogim jubilerze, położył długopis na stole, możliwe, że przesunął kartkę w moją stronę, dopił herbatę, zapalił następnego papierosa. Zachichotał. A ja doprawdy nie wiedziałem, co zrobić z tym papierem. Może byłem gotów dopisać, że – aby związać koniec z końcem – musiał jubiler zająć się żebractwem i z początku nawet szło mu to całkiem dobrze.

Ale nie napisałem. Nie przyszło mi do głowy nic stosownego. Równie zabawnego jak „jubiler biedak”. W ogóle nic. Ubóstwo jubilera sparaliżowało mnie całkowicie. Czułem się wystawiony na zbyt wielką próbę. Pisz dalej, zachęcałem go, tyle że on już był myślami za progiem.

Z tym jeszcze niedopalonym papierosem między palcami wstał, powiedział, że bardzo się spieszy i chciałby pożyczyć ode mnie sto złotych. Może nawet i miałem, ale powiedziałem, że nie mam. Nie nalegał, ale wychodząc, gdy żegnał się z moją żoną przy drzwiach, ponowił swą prośbę. A ona bez wahania wyjęła ten banknot, dała mu i już był na schodach. Po pierwszym stopniu zatrzymał się jednak i chyba właśnie wtedy opowiedział to zdarzenie na trasie Szczytno – Warszawa. Później schodził rzeczywiście z trudem. Po jednym stopniu. I znów długo się nie widzieliśmy. Stu złotych oczywiście nie oddał. Zapomniał? Nie szkodzi.

***

Leżę. Jeszcze nie otwieram oczu, ale już czuję, że okno jak gdyby wróciło na właściwą stronę. Na prawą. I słyszę, jak o parapet jedna kropla za drugą zaczynają wystukiwać swój przyśpieszający alfabet Morse’a. Oto spodziewany deszcz z niskich chmur, których nie widzę, bo pod zamkniętymi powiekami już maszeruje, najpierw bez żadnego związku z Maciejem Z, następny obraz.

Także deszczowy dzień. Pan Marek Rostworowski. Poznałem go w latach siedemdziesiątych, gdy z Jackiem Waltosiem przygotowywali legendarną wystawę Romantyzm i romantyczność w sztuce polskiej. Później nie widziałem go długo, aż Wojtek Wiszniewski zaproponował, byśmy pojechali razem do Krakowa, gdzie miał Rostworowskiemu wręczyć nagrodę ustanowioną przez Studio imienia Karola Irzykowskiego.

We wszystkich źródłach czytam, że studio to powstało w roku 1981, co jest jawną bzdurą, bo Wojtek umarł na samym początku tego roku. No nic, niech się historycy drapią w głowę, ale już w 1979 roku Studio imienia Karola Irzykowskiego rozdzielało nagrody. Zapewne honorowe. Z jakiej okazji ta nagroda trafiła do ówczesnego dyrektora Muzeum Czartoryskich, tego nie pamiętam. Ale udaliśmy się do pana Marka i spędziliśmy jakąś godzinkę w jego gabinecie przy ulicy Pijarskiej na uroczej rozmowie.

Wojtek opowiedział, jak to pisząc scenariusz do filmu Porwanie Króla, który ostatecznie nie powstał, konsultował się z jego bratem, Emanuelem Rostworowskim, historykiem wyspecjalizowanym w epoce stanisławowskiej. Pan Emanuel mieszkał w jakiejś wsi podkrakowskiej, bodaj w Rybnej. Gdy Wiszniewski pierwszy raz pojechał do niego, panowała akurat jakaś typowa małopolska mgła, gęsta do przesady, jedna z tych, które tylko tam są możliwe.

Jeździł i jeździł po wsi, nie mogąc odnaleźć właściwego adresu, gdy nagle z mgły wyłonił się wieśniak. Zatrzymał więc samochód i zaczął go wypytywać, dość zawile przedstawiając cel poszukiwań. Że szuka naukowca, historyka, osobę sędziwą i poważną. Aż wreszcie wykrztusił nazwisko – Rostworowski.

Wieśniak pojął od razu: „A pewnie szukocie pana hrabiego, no to suchejcie, pojedziecie prosto, a przy krzyżu w lewo i tam go znojdziecie”. Panu Markowi bardzo się ta historia spodobała. Zrewanżował się nam inną, również o swoim bracie. Zabawną. I tak poleciało. W ogóle rozmowy z nim na każdy temat były pełne uroku. Typ taktownego erudyty. Gaduła. Podobnie jak Wojtek. Podobnie jak ja, bo w sumie wszyscy lubiliśmy gadulstwo.

Po latach Marek Rostworowski został ministrem kultury i sztuki. Bodaj w roku 1992. Zawsze myślałem, że ministrowie rozbijają się służbowymi limuzynami, ale on jako minister jeździł także tramwajem. Pewnego razu – lało jak z cebra – spotkaliśmy się na linii 7, 9 lub 25. Udawał się na Dworzec Centralny, zaledwie kilka przystanków, więc nasza rozmowa była tramwajowa, przelotna. Ale niemałe wrażenie zrobiło na mnie, że pan minister miał złamaną rękę, na temblaku i niemały kłopot z teczuszką, z wsiadaniem i wysiadaniem. Już nie mówię o parasolu. Pomogłem, jak mogłem, i gdy się rozstaliśmy, długo kręciłem głową z niedowierzaniem.

Zaraz dojdziemy do Macieja Z, ale muszę wtrącić jeszcze tę dygresję, że pani Izabela Cywińska, osoba przemiła i zasłużona, poprzedzała Rostworowskiego na ministerialnym urzędzie. Kiedyś przedstawiła mi ona nader oryginalną teorię, według której najlepszymi urzędnikami są ci, co jeszcze pozostali po PRL-u. Karni. Posłuszni. „Ruki pa szwam”, tak to z rosyjska określiła. Trudno polemizować z kimś, kto ma tak wielkie doświadczenie. Ale jeden z takich, o nazwisku, które trudno zapomnieć – Sekunda mianowicie, niegdyś za zasługi w Białymstoku awansowany do Warszawy, został przez nią wyznaczony do załatwienia ze mną sprawy delikatnej i ważnej.

Pani minister podczas wizyty w USA zamierzała przekazać mój obraz w darze tamtejszemu prezydentowi, którym był wtedy George Bush. Ten pomysł czynił mi wielki zaszczyt. Malowidło zostało wybrane, zaakceptowane, a były towarzysz Sekunda miał zająć się realizacją sprawy.

Odwiedził mnie, coś zawile wykładał, na pożegnanie pożyczył ode mnie pięćdziesiąt złotych (zabrakło mu na taksówkę) i oczywiście o czymś zapomniał, czegoś nie dopatrzył, wszystko pokręcił i w końcu zawalił. Obraz ostatecznie – i może to lepiej – nie wyjechał z Polski. Pani Cywińska posłużyła się zapewne innym darem, a ten mój trafił, dwa lata później, jako główna nagroda za najlepszy spektakl festiwalu teatralnego w Kłodzku. Zresztą spektakl wspaniały i w dodatku przygotowany przez gościa, którego cenię i bardzo podziwiam – Janusza Wiśniewskiego.

Cóż to za zbieżność, że Wiśniewski przez jakiś czas był łaskawie wspierany przez panią Cywińską jako dyrektor teatru w Poznaniu. A w dodatku przed wielu laty byłem scenografem jego dyplomowego spektaklu w warszawskim Teatrze Powszechnym. Pomyśleć, że wszystkie te koincydencje zawdzięczam Sekundzie, który może był i karnym, ale czy sprawnym i lojalnym urzędnikiem? Ruki pa szwam? Ręce miał – to pewne. A szwy? Nie zauważyłem.

Koniec dygresji.

***

Opowiedziałem to kiedyś Maciejowi Z, który miał mnóstwo doświadczeń z podobnymi gośćmi, interesantami i współpracownikami. Tyle że mnie takie przypadki mierziły, podczas gdy on miał zwyczaj obmywania podobnych rzeczy śmiechem zdrowym i przenikającym jak promienie Roentgena. Maciej Z nosił się wtedy akurat z pomysłem jakiejś wielkiej firmy radiowo-nagraniowej. Jeśli dobrze pamiętam, najbardziej pasowałaby mu własna stacja radiowa.

Tutaj wsparcie ministra kultury i sztuki byłoby bezcenne. Więc po jego krótkim naleganiu zatelefonowałem do pana ministra i udało mi się umówić ich na spotkanie. Jak sprawa potoczyła się dalej, nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, czy się spotkali, a w dodatku pan Marek Rostworowski rychło przestał być ministrem.

Jednak również jest możliwe, że Maciejowi Z przeszła fala entuzjazmu, bo pojawiły się nowe pomysły. W każdym razie do powstania stacji radiowej nie doszło. Może szkoda?

***

Kiedyś spotkali się u mnie, Wojtek Wiszniewski i Maciej Z. Chyba się jeszcze nie znali, ale szybko znaleźli wspólną tonację. Prześcigając się w mnożeniu absurdalnych dowcipów, odstawili mnie na boczny tor. Mogłem im tylko akompaniować wybuchami śmiechu. Na poczekaniu obmyślili historię filmową o sfingowanym pogrzebie Stalina. Maciej Z wyszedł pierwszy, a Wojtek radykalnie spoważniał i coś zaczął notować zapalczywie w swoim kalendarzu. „Fajny gość z tego Maćka”, powiedział na pożegnanie. „Już wiem, w jakim filmie wykorzystam jego głos”. Wykorzystał? Chyba nie. Nie przypominam sobie.

***

Byłby już czas najwyższy otworzyć oczy, wstać i sprawdzić, czy ulewa jest rzeczywiście tak wielka, jak mi podpowiada słuch. Ale nie. Jeszcze zwlekam. Powieki zamknięte, a pod nimi snują się i snują obrazy nieważne, osoby półzapomniane, zaginione w przestrzeni i w czasie.

Powinienem jednak otworzyć oczy. Wstać. Sięgnąć po długopis i kartkę papieru. Pisać. Już nie razem z nieżyjącym od lat Maciejem Z, z czego i tak nic by nie wyszło, lecz solo. Powinienem pilnie zapisać wszystko, czego nikt nie napisze. Sporządzić bilans tego, co jeszcze nie usunęło mi się z pamięci w rejony zapomnienia.

Nie będzie tego na wielotomową powieść, ale niech przynajmniej ocaleje tych kilka obrazków-symboli. Chaotycznych migawek bodaj. Bo Maciej Z jest tego warty, tym bardziej że na razie nikt poza mną – jak mi się wydaje – chyba się nie zabiera do tego. Więc niech będzie, że ja. Wszak to jestem mu winien. Sobie też trochę.

***

Nie wszyscy, ale przynajmniej niektórzy z nas, jak ja w stopniu większym lub Maciej Z w stopniu mniejszym, zostaliśmy draśnięci przez to miasto; muśnięci jego ciężarem; napromieniowani jego cieniem. Jedni nie czynią z tego wielkiej tajemnicy, choć inni ukrywają jak coś wstydliwego. Rozumiem tych i tamtych, ale gdy się kiedyś dowiedziałem, że on także, byłem zaskoczony, choć nie powinienem. „Mieszkaliśmy przy ulicy Andrzeja trzy”, powiedział. Niesłychane!

Wszak właśnie przy ulicy Andrzeja pod numerem trzecim mieszkał na parterze mój dziadek Wincenty, ze swoją drugą żoną, poczciwą Florentyną. „Dokładnie na wprost Sądu Wojewódzkiego”, dodał Maciej, bo jego ojciec piastował tam poważne stanowisko sędziowskie. Ale to się nie zgadzało. Andrzeja 3 znajdowało się na jednym końcu ulicy, a sąd na drugim.

Sprawdziłem ten szczegół na miejscu w Katowicach. Rzeczywiście. Kamienica vis-a’-vis sądu miała numer 33, który Maciej zredukował do jednej trójki. No, ale przynajmniej ulica ta sama. Możliwe więc, że w tych latach rozkwitającego stalinizmu mijaliśmy się na ulicy, na skwerach, w parkach lub katowickich kąpieliskach. Aż wreszcie stanęliśmy przed sobą po latach w Warszawie. Grubo później.

Muszę tu wtrącić, że nie tak znów dawno temu wydawca znakomitych albumów, będących też historycznymi antologiami Katowic, pan Grzegorz Grzegorek, w którego projektach miałem pewien udział, zapragnął, by jeden z następnych tomów obejmował osobistości publiczne, znane, wybitne i tak dalej, które w taki czy inny sposób były związane z tym miastem. Rozmawialiśmy na ten temat i po jednej z rozmów ułożyłem swoją listę takich osób. Znalazł się na niej oczywiście Maciej Z, z którym przyjaźniłem się przez lata, uprawiałem życie towarzyskie, współpracowałem na różnych polach. I długo nie miałem pojęcia, że on też.

Ale pomysł Grzegorka został odłożony na nieokreślone później. Bo też wymagałby tytanicznego trudu. Całej armii autorów i poszukiwaczy. Środków przerastających nie tak znów wielkie możliwości tej firmy wydawniczej. Na razie próbuję tylko, pominąwszy Grzegorza Fitelberga, Gustawa Holoubka, Kazimierza Kutza, Henryka Mikołaja Góreckiego, Wojciecha Kilara, Danutę Baduszkową, Janusza Gniatkowskiego i wielu, wielu innych, skoncentrować się na Macieju Z. On też poniekąd z branży muzycznej.

Jakkolwiek by jednak było, potwierdzał się fakt, że my dwaj również (nie mówiąc o innych) należymy do kręgu tych draśniętych, muśniętych, napromieniowanych przez Katowice; miasto o niejasnych, katowskich koligacjach, noszące niegdyś nazwę Stalinogrodu. Za to skojarzenie kata ze Stalinem nikt zdaje się nie zapłacił głową. Trwało to co prawda tylko trzy lata, ale właśnie wtedy Maciejowi Z przypadło tam mieszkać. Był jedenastolatkiem, gdyśmy się jeszcze nie znali. Był dwa lata młodszy ode mnie. A w dzieciństwie jest to różnica ogromna.

Zatem spotkaliśmy się wiele później, gdy głupie dwa lata nie stanowią przeszkody. Kiedy już Katowice stały się tylko jego niewyraźnym wspomnieniem. Ale musieliśmy na siebie trafić, innej możliwości sobie nie wyobrażam. Porozumienie między nami dokonało się szybko, łatwo i prosto, a początek naszej zażyłości był intensywny. I tak to trwało przez jakichś mniej więcej dwadzieścia lat. Później chwilami nasze drogi nakładały się na siebie, wpływały wzajemnie na swój bieg albo oddalały się. Do następnego razu.

Ta nasza bliskość, którą można by ostatecznie nazwać przyjaźnią, zobowiązuje mnie teraz, by coś z niej ocalić. Nie tylko to, co przetrwało w mojej pamięci i wspomagających ją bliźnich. Ocalić ile się da. Póki nie jest za późno. Tylko o to chodzi, choć może to i tak zbyt wiele.

***

Katowice w życiu Macieja Z to tylko archeologiczny odłamek, odnoszący się do czasu o mniej więcej dwadzieścia lat poprzedzającego tę chwilę, gdy po raz pierwszy (rok 1975?) spotkałem go twarzą w twarz. Maciej Z był już wtedy kimś.

Mniejsza o jego emblematyczny Marsz żałobny Szopena nagrodzony na Festiwalu Piosenki w Opolu, który zwrócił na niego publiczną uwagę. Był to przecież skandal, choć bardzo taktowny, jednak wymagający pewnej od niego odwagi. Bo trochę pokpiwał z boskiego Szopena, igrając równocześnie ze społecznym tabu, jakim jest śmierć. W jego ujęciu pogrzeb stawał się czymś zgoła zabawnym. Po tym Marszu żałobnym... stał się powszechnie rozpoznawalny. Bo mniejsza już o dwa lub trzy kabarety w warszawskich klubach studenckich, które powstały z jego inicjatywy i upadły. O jakieś wierszowane żarty, które drukował gdzieś w „Szpilkach” czy w tygodniku „Świat”.

Wyróżniał się. Był jedyny w swoim rodzaju z tą twarzą, uśmiechem i szczerym spojrzeniem. Przede wszystkim jednak Maciej Z stanowił już wtedy ważną cząstkę III programu Polskiego Radia. Również jako gość w bardzo popularnym Ilustrowanym Magazynie Rozrywkowym, a później w równie popularnej i rozrywkowej audycji 60 minut na godzinę.

Jednak najbardziej znany był i lubiany jako gospodarz swego własnego magazynu radiowego Zgryz, którego renoma nie ustępowała tamtym. Jakkolwiek tutaj rozrywka została przesunięta na drugi plan, to przecież jej nie brakowało i miała swą własną, niepowtarzalną nutę. Zgryz był całkowicie autorskim przedsięwzięciem i gdy się myślało czy mówiło o Zgryzie, który w dużym stopniu był jednak tworem kolektywnym, myślało się przede wszystkim o Macieju Z i nie sposób go było pomylić z kimś innym.

Poznali nas ze sobą wspólni przyjaciele, może Małgosia, może Michał, może Andrzej jeden, Andrzej drugi, a bodaj trzeci i czwarty. A najpewniej Andrzej Krajewski, który znał wszystkich. Nieważne. W każdym razie natychmiast od razu przypadliśmy sobie do gustu, bo Maciej Z miał dar szybkiego zjednywania ludzi. I w ogóle wspólnych spraw i zapatrywań, które nas zbliżały, nie trzeba było szukać ze świecą.

Lecz o tej katowickiej ulicy Andrzeja, którą dobrze znałem, powiedział mi znacznie później i zaskoczył mnie tą wiadomością. Chyba dobrze go rozumiałem, gdy zwierzył mi się kiedyś, że właśnie w Katowicach, jako smarkacz, dziesięciolatek niespełna, zobaczył, że za tym, co w naszym otoczeniu jest jasne, czają się straszliwe ciemności i piekielne podziemia. I na to nie ma lepszego lekarstwa jak ironia i śmiech.

Po następnych dwudziestu, a może nawet trzydziestu latach od chwili, gdy go poznałem (znowu zaskoczenie!), spośród moich dawnych katowickich przyjaciół wyłonił się ktoś, kto w szkole podstawowej był najbliższym kolegą Macieja Z, gdy do Katowic przybył z rodzicami z Wadowic, gdzie mieszkali poprzednio.

Garść faktów, a też fotografii z tamtego czasu przekazał mi Jacek Durski, którego znałem od dawna, pamiętałem jako samorodnego malarza, marzącego o artystycznej karierze. Mniejsza o to, czy udało mu się w tej dziedzinie, ale w tak zwanym międzyczasie odezwała się w nim także dusza pisarza. Niezłego – trzeba dodać. Jemu zawdzięczam opowieści o Macieju Z, uczniu klasy trzeciej i czwartej katowickiej Szkoły Podstawowej numer 1.

Ich koleżeństwo zrodziło się z wielkiego urzeczenia Jacka tym nowym zjawiskiem w klasie. Od razu przypadli sobie do serca. „Był zupełnie inny niż ta cała klasowa ferajna. Niby rówieśnik, ale jednak dorosły”, uzasadniał to Jacek. W jakiś sposób doszło także do zbliżenia między matkami obu chłopców, co później miało pewne znaczenie. Natomiast relacje między Jackiem a Maciejem ciągnęły się długo, jeszcze wtedy, gdy już rodzice Macieja Z, w ramach awansu służbowego (ojca), przeprowadzili się do Warszawy. Później się rozluźniły, przemieniły w dziecięce wspomnienia wsparte garścią fotografii.

***

Jeśli używam tutaj formy kryptonimicznej, skracając jego nazwisko do jednej litery, to nie dlatego, że chciałbym je zataić. Każdy już je zna, a przynajmniej odgadnie bez trudu i natychmiast, kojarząc podane tu fakty, okoliczności i fotografie. Nie mówiąc o tym, że nawet tu i ówdzie, a szczególnie na dalszych stronach, tam gdzie cytuję cudze wypowiedzi lub informacje, pojawi się jego nazwisko w pełnym brzmieniu. To się jeszcze okaże. A na razie niech nam wystarczy tyle – Maciej Z.

Przyjąłem tę zasadę jako żartobliwy eksces, idąc za idiotycznym przykładem naszych mediów, które w trosce o tak zwane dobra osobiste i zgodność z równie bzdurnym prawem, donosząc o osobach, które przeskrobały to czy tamto, niezmiennie piszą o Andrzeju K. lub Karolu A., choć wszyscy i tak wiedzą, że to Andrzej Karolewicz lub Karol Andrzejewski.

W kraju, gdzie dyskrecja ma tak niskie notowania, używanie kryptonimów jest doprawdy ekstrawagancją równie niezrozumiałą, co groteskową. A uchodzi za wyraz dobrych manier oraz naszej światowości. Tak więc postanowiłem pisać, bo jesteśmy wszak w Polsce, gdzie prawo się kulom nie kłania, tym bardziej że Maciej Z niczego – o ile wiem – nie przeskrobał. Nie toczy się przeciw niemu żadne postępowanie i – co najważniejsze – umarł już kilka lat temu, choć w mojej pamięci jest nadal jak żywy.

***

Dla porządku więc tu od razu zaznaczę, że Maciej Z urodził się 16 maja 1944 roku w Tarnowie, a nie Wadowicach, jak to później chętnie rozpowiadał. Możliwe, że jednak najpierw urodził się w Tarnowie, a później po raz drugi w Wadowicach, gdzie jego ojciec był szanowanym sędzią okręgowym. Piszę to z całym przekonaniem, gdyż znam precedensy. Choćby ja sam. Urodziłem się w Oświęcimiu, a dokładniej w Auschwitz, aby jako trzylatek ponownie urodzić się w Katowicach. Tak bywa. Zresztą na temat narodzin (a również i śmierci) sam Maciej Z miał zgoła fantastyczne poglądy.

W jednym z nieco pikantnych wywiadów prasowych z jego ust padły takie słowa: „Jak mawiał mój ojciec, który był obrzydliwie monogamiczny – czyli niewłaściwie rozpoznał swoje libido, bo mężczyźni monogamiczni z natury nie są, w przeciwieństwie do matki, której monogamiczności nie jestem pewien – najdroższa kurwa jest tańsza od najtańszej żony. Miał rację. Z tą niepewnością co do matki wiąże się też legenda, że jestem być może nieślubnym ojcem Wojtyły. Pardon! Synem oczywiście wojtyłowym. W związku z tym mawiają o mnie: antychryst z Wadowic. Dwóch papieży stamtąd nie może się wywodzić”.

Powiedział to w roku 2008, trzy lata przed swoją śmiercią, można więc pomyśleć, że wtedy już bez zastrzeżeń podtrzymywał teorię o swoich narodzinach w Wadowicach. Ale jednak pod tym względem dokumenty urzędowe są bezlitosne i niezmiennie powtarzają – Tarnów.

***

Poza innymi powodami, stwarzającymi dziury w kalendarzu naszych spotkań, było również i to, że w połowie lat osiemdziesiątych, gdy – odwróciwszy się plecami do Warszawy – z entuzjazmem odkrywałem urok krajobrazu Sudetów oraz tajemną historię Śląska, to Maciej Z przeciwnie, zanurzał się coraz głębiej w bieżącą batalistykę podziemną. A później wraz z żoną i dwojgiem dzieci udał się do USA. Moim zdaniem wyjazd ten trwał niewiele ponad rok, ale są osoby utrzymujące, że bawili tam przeszło dwa (a nawet trzy?) lata.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że właściwie nigdy z nim nie rozmawiałem o Stanach Zjednoczonych. Dziwne to, jeśli wziąć pod uwagę, że gawędząc z innymi kompanami, lubiłem przywoływać swoje własne reminiscencje nowojorskie. Natomiast Maciej Z najwyżej jednym czy dwoma zdaniami, lecz bez wielkiego wigoru, napomykał o swoich tamtejszych doświadczeniach. Ale więcej niż od niego samego wiem od innych, przed którymi otwierał się szerzej i którzy mi to powtarzali. Na przykład to, że nie zważając na nic, musiał przede wszystkim poświęcić się zarabianiu pieniędzy. Zawsze lubił to zajęcie, ale skądinąd wiem, że wszelki przymus źle znosił.

Nawiasem mówiąc, chciałbym wiedzieć, w jaki sposób te pieniądze zarabiał. Mój przyjaciel, człowiek wielu talentów, a nade wszystko znakomity malarz, przez kilkunastoletni swój pobyt w Nowym Jorku zarabiał na życie, zajmując się wyłącznie pracami budowlanymi. Czyli pracą fizyczną. Macieja Z trudno mi sobie wyobrazić w podobnej roli, podobnie jak trudno mi pomyśleć, że na drugim brzegu Atlantyku istniało zapotrzebowanie na jego wyobraźnię i możliwości językowe. Na jego dowcip i śpiew.

***

Gdy już napisałem to wszystko, co jest i jeszcze będzie na tych stronach, uznałem, że dla zwykłej przyzwoitości powinienem zapoznać z tym tekstem osoby spokrewnione z Maciejem Z. To znaczy, przede wszystkim jego synów – Wojciecha i Łukasza. Pierwszy zadomowił się z żoną i synem w Tokio, drugi zaś sprawdza się jako grafik i pracuje na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Miałem nadzieję na ich aprobatę. Łukasza była milcząca, natomiast Wojciecha żywa expresis verbis. Pełna ważnych faktów i szczegółów, które za jego zgodą muszę tu wkomponować.

Napisałem powyżej o „prawie rocznym pobycie w Stanach Zjednoczonych”, czując jednak pewną lukę w znajomości niektórych faktów. I tutaj z pomocą przychodzą mi słowa Wojtka, syna Macieja Z. Zaraz je zacytuję, ale wnajpierw – bo może to dobra okazja – dodać muszę, że Wojciech urodzony w 1978, studiował historię i polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, którą ukończył w ramach Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych. Swoją edukację ukoronował doktoratem z kulturoznawstwa. Zajmuje się pisarstwem w duchu „phantasy”. Jedną z jego powieści „Koniec pieśni” w roku 2011 wydało Wydawnictwo Znak. Mieszka w Tokio, co w naszych cybernetycznych czasach nie jest żadną odległością. Drugą powieść, która za tło historyczne przyjęła epokę króla Artura i okrągłego stołu zamierzam przeczytać, gdy tylko wpadnie mi w ręce.

A więc odnośnie do pobytu w USA, napisał Wojciech: „W USA mieszkaliśmy w roku 1992–19 93. Coś jak jeden rok szkolny plus wakacje. Mama dostała tzw. Sstypendium Fullbrighta dla prawników z krajów «wyzwolonych» i tak trafiliśmy do Berkeley. Po latach myślę szyderczo, że amerykański imperializm kształcił w ten sposób swoje kolonialne kadry, jak przedtem ZSRR.

Ojciec koncertował dla Polonii, miał trochę doła, tłumaczył powieści fantastyczne z angielskiego. Miedzy innymi Billa, bohatera galaktyki. Zjechał USA samochodem, co później czasem wspominał.”.

***

Napisałem powyżej o „prawie rocznym pobycie w Stanach Zjednoczonych”, czując jednak pewną lukę w znajomości niektórych faktów. I tutaj z pomocą przychodzą mi słowa Wojtka, syna Macieja Z. Zaraz je zacytuję, ale najpierw – bo może to dobra okazja – dodać muszę, że Wojciech, urodzony w 1978, studiował historię i polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, którą ukończył w ramach Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych. Swoją edukację ukoronował doktoratem z kulturoznawstwa. Zajmuje się pisarstwem w duchu „phantasy”. Jedną z jego powieści Koniec pieśni w roku 2011 wydało Wydawnictwo Znak. Mieszka w Tokio, co w naszych cybernetycznych czasach nie jest żadną odległością. Drugą powieść, która za tło historyczne przyjęła epokę króla Artura i okrągłego stołu, zamierzam przeczytać, gdy tylko wpadnie mi w ręce.